Wesprzyj nas i przeglądaj Hejto bez reklam

Zostań Patronem

🎁 4. edycja #rozdajo na #ksiazki pod patronatem #kzp! 📘

Weź udział
sssabae

uważam Konwalię za jednen z najładniejszych fragmentów UK

ismenka

Polubiłam Kornwalię dzięki serialowi „Doktor Martin”, na który kiedyś przypadkiem trafiłam w TV. Jeśli jest tam rzeczywiście tak jak w tym serialu (małomiasteczkowy klimat, sielskie widoczki itd.), to lofciam i zazdraszczam

Helikopter

bylem kilka razy

Kornwalia jest mega fajna

Zaloguj się aby komentować

FoxtrotLima

@0jciecPijo Ronda jest kozacka. Warto się tam kopnąć będąc w Maladze.

Zaloguj się aby komentować

Przed Państwem Jego Wysokość Fitz Roy, ozłocony światłem wschodzącego słońca.


Czyli uprzedzając fakty, w końcu trzeci trekking do Laguna de Los Tres, punkt widokowy na Fitz Roy, zakończył się pełnym sukcesem. To taki TL;DR dla leniwych, bo dla wiernych czytelników (lub tych, którzy nie mają nic lepszego do roboty) przygotowałem szerszy opis jak do tego doszło.


Po absolutnie magicznym i bezchmurnym dniu spędzonym na szlaku do Loma del Pliegue Tumbado dzień kolejny zapowiadał się identycznie - bez jednej chmurki na niebie. Nie było więc innej możliwości, tylko planować wyjście na wschód słońca. Dokładnie tak jak dwa dni wcześniej. Tym razem jednak miało się udać.


Umówiłem się z moim argentyńskim kolegą pod moim nowym hostelem o 5:45 - na dokładnie 3 godziny przed wschodem słońca. Teoretycznie ulotka pokazuje 4h marszu w jedną stronę, ale wiedzieliśmy, że obaj jesteśmy dość szybcy, a ja pierwszego dnia machnąłem ten dystans w 2:45 i to idąc względnie na luzie.


Napisałem "pod moim nowym hostelem", bo zmieniłem hostel. W tym pierwotnym już prawie nikogo nie było, przez co, jak już wspominałem, raz stałem przez 10 minut w marznącym deszczu w koszulce, bo zapomnieli mi powiedzieć o zamknięciu części hostelu, z której kazali mi dzień wcześniej korzystać. Z gości została ta jedna miła Argentynka i dwóch profesjonalnych fotografów (swoją drogą wciąż polecam zwłaszcza profil @tylekki na Insta - same sztosy). Nowy hostel natomiast wciąż tętnił życiem, choć ostatecznie przenosiny do niego uważam za zbędne - i tak głównie łaziłem po szlakach lub siedziałem w pubie z moim argentyńskim kolegą.


Wróćmy do wątku głównego. Umówiliśmy się pod moim hostelem, czyli prawie na początku szlaku, o 5:45. Wstałem o 5:15 i napisałem do kolegi, by upewnić się, że już nie śpi - wszak piliśmy browarki do 1 w nocy, więc nie byłem pewien czy równie poważnie podchodził do planów eskapady o tak wczesnej porze. Kolega miał 15 minut z buta do mojej miejscówki - powinien więc od razu odpisać. Tak się jednak nie stało. O 5:30 zadzwoniłem - wciąż nic. O 5:45 stałem przed hostelem, ale wciąż w zasięgu Wi-Fi. Przez chwilę mignął mi jego status jako "aktywny", ale nic nie odpisał ani wciąż nie odbierał. Cofnąłem się troszeczkę w stronę centrum miasteczka, żeby z niewielkiej górki obserwować drogę, którą musiał iść. O 5:50 wciąż go nie widziałem, a to oznaczało, że nie dotarłby pod mój hostel przed 6:00. Postanowiłem więc ruszyć sam. Pod hostelem sprawdziłem znów wszelkie komunikatory, ale panowała w nich głucha cisza - trudno.


Ruszyłem bardzo szybkim tempem przed siebie. Nie chciałem ryzykować spóźnienia na wschód słońca. Wschód, do którego na pewno miało dojść, bo było przepiękne rozgwieżdżone niebo i żelazna prognoza na ten dzień. Niby wystarczyłoby powtórzyć tempo z mojej pierwszej próby, ale wiedziałem, że ostatni kilometr może by wyzwaniem - wieści zasłyszane w barze kazały sądzić, że finalny stromawy fragment prawdopodobnie będzie mocno oblodzony, a niestety nie miałem raczków.


Gdzieś na 3 kilometrze zobaczylem przed sobą kilka snopów światła pochodzących z czołówek.


- Oho, czyli też idą na wschód słońca - pomyślałem.


Po dosłownie chwili dogoniłem tę grupę - to było jakieś kilkanaście osób wyglądających, jakby byli jakąś poważną ekspedycją. Kijki trekkingowe, porządne plecaki, kurtki z membraną, czołówki, co niektórzy mieli raczki, a na czele grupy było chyba dwóch przewodników. Można by rzec, że konkretna ekipa. Tyle, że tempo pokonywania przez nich drewnianego mostka pokrytego śniegiem wskazywało, że celują raczej w zachód słońca. To była raptem 5-metrowa kładka z poręczą, ale oni szli po niej niczym po jednej z tych drabin, które Szerpowie kładą na krańcach szczelin lodowcowych w Khumbu Icefall pod Mount Everest. Brakowało tylko jakiejś dramatycznej muzyki w tle. Szczęśliwie mnie zauważyli i pozwolili wbić się w kolejkę, bo pewnie do tej pory bym tam stał. Trochę mi było szkoda tych młodszych osób z grupy, bo to raczej głównie ci już solidnie siwi uczestnicy wyprawy tak spowalniali marsz.


Ja dzięki samotnej wędrówce nie musiałem się martwić o żadnych maruderów. Będąc nieskromnym, szedłem jak burza. Raz na jakiś czas obracałem się patrząc czy przypadkiem w oddali nie dostrzegę światła czołówki mojego kolegi, ale nic nie widziałem. Najpewniej więc zaspał lub olał temat na kacorku.


Po niecałych 2 godzinach byłem przy wiacie, obok której widniała tabliczka oznaczająca 9 przebytych kilometrów. Do końca został odcinek długi na kilometr i wymagający podejścia 500 metrów w pionie. Czyli stromawo. Pod wiatą posilał się jakiś gość. Z zazdrością spojrzałem na jego termos z gorącą herbatą - ja nie miałem takiego luksusowego wyposażenia, a było naprawdę fest zimno. Na ten właśnie temat zamieniliśmy kilka słów, ziomek nawet zaoferował mi łyk herbaty, ale nie chciałem go opijać. Sam zjadłem batona i zacząłem szykować się do ruszenia dalej. Wtedy ziomek spytał, czy mogę chwilę zaczekać, bo byłoby mu raźniej iść tym ostatnim trudnym odcinkiem w towarzystwie. Zgodziłem się rzecz jasna, choć zaznaczyłem, że najdalej za 5 minut chcę wychodzić, by nie ryzykować spóźnienia się na wschód słońca. 2 minuty później rozpoczynaliśmy podejście.


Napisać, że bylo ślisko, to jak nic nie napisać. Pomyślicie sobie - no szok i niedowierzanie, że po opadach śniegu może być ślisko. No właśnie gdyby chodziło o śnieg, to byłby luz. Rzecz w tym, że ten śnieg dzień po opadach był mocno wytapiany przez ostre słońce i według zasłyszanych relacji po południu cały spływał wodą. A ta woda przepięknie zamarzła w nocy, tworząc w niektórych miejscach istne lodospady (dorzucę w komentarzach zdjęcie). Na przeważającej części szlaku nieoblodzone pozostawały jedynie pojedyncze fragmenty kamieni, więc trasa w górę wyglądała jak jakaś gra komputerowa, w której trzeba przeskakiwać z miejsca w miejsce. Na niektórych fragmentach , przypominających koryta lub inne half-pipe'y, szło się w dużym rozkroku, odbijając od ścian tych naturalnych wyżłobień. Zasadniczo sporo zastanawiania się nad kolejnym krokiem i gimnastyki, przez co cholernie mi się to podobało. Mój nowy towarzysz trekkingu chyba nie podzielał aż takiego entuzjazmu, ale dzielnie podążał po moich krokach, raz po raz ciesząc się na głos, że nie idzie sam.


Na punkt widokowy udało się dotrzeć na kilkanaście minut przed wschodem słońca. Na niebie nie było ani jednej chmurki i w końcu ujrzałem tego majestatycznego kolosa z bliska. Rozumiałem już, dlaczego Fitz Roy jest symbolem Patagonii - jego masywna pionowa ściana robiła niesamowite wrażenie. Pomyślałem o moim kumplu, który miał iść razem ze mną - skurczybyku, nawet nie wiesz co tracisz.


- Hey buddy! - słyszę nagle za plecami znajomy głos. Obracam się i widzę zmachaną, ale rozpromienioną postać mojego kolegi. Czyli jednak! Faktycznie trochę zaspał, ale nie na tyle, żeby nie podjąć próby zdążenia na wschód. No i udało mu się to idealnie - na 3 minuty przed godziną zero.


W punkcie widokowym było jakieś kilkanaście osób. Wszyscy niesamowicie podjarani, bo pogoda była idealna. No prawie, bo, nie bójmy się użyć tego stwierdzenia, było ku⁎⁎⁎⁎ko zimno. Byłem ubrany całkiem nieźle - koszulka merino z długim rękawem, polar, podstawowa puchówka z Decathlonu i kurtka z membraną, ale czułem przenikliwy chłód. Nie miałem ze sobą śpiwora tak jak podczas wschodu słońca przy Torres del Paine w Chile, bo tym razem w ogóle nie brałem go z Polski. Pozostało mi więc rozgrzewać się ruchem. Podskoki, wymachiwanie rękoma jak paralityk - cokolwiek co dawało efekt. W sumie większość oczekujących na wschód słońca robiła dokładnie to samo, więc wyglądaliśmy z daleka jak uczestnicy jakiegoś silent disco (choć intensywność ruchów wskazywała raczej na jakiegoś rave'a).


W końcu na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie słońca, które nieśmiało zabarwiały Fitz Roy'a na pomarańczowo-różowawy kolor, począwszy od szczytu po podstawę. To jednak wciąż nie było to na co czekałem. Z poprzedniego dnia pamiętałem ten szczyt lśniący w oddali szczerym złotem, więc ten moment wciąż miał dopiero nadejść. I nadszedł. Ochów i achów płynących zewsząd nie było końca. Zazwyczaj wkurzają mnie głosy innych ludzi, ale musiałem im oddać, że zachwyty wyrażane paszczą były w pełni zasłużone. To był jeden z takich momentów, w których człowiek cieszy się, że żyje i ma szczęście oglądać takie cuda.


Spektakl trwał w najlepsze, ale mimo, że słońce wznosiło się coraz wyżej nad horyzont, wciąż jeszcze nie ogrzewało dostatecznie. Traciłem już czucie w palcach, które trzymały telefon robiąc zdjęcia. Zastosowałem więc sprawdzony sposób na ich ogrzanie, na który wpadłem kiedyś zupełnym przypadkiem, ale który był raczej stosowany od tysięcy lat. Przynajmniej przez mężczyzn. No nie ma to jak chwycić się za jajca Brzmi może trochę obleśnie, ale działa niesamowicie skutecznie. Te jakże cenne części ciała zawsze zachowują optymalną temperaturę, więc doskonale spełniają rolę naturalnych ogrzewaczy. Co ciekawe, tak jak wchodząc do chłodnej wody ten fragment ciała jest cholernie newralgiczny jeśli chodzi o nagłą zmianę temperatury, tak w zetknięciu z lodowatymi palcami czuje się raczej ulgę Ale dość już o tym, bo zaraz mi wyjdzie z tego powieść erotyczna


Spędziliśmy na górze ponad dwie godziny. Mimo chłodu nie chciało się stamtąd schodzić. W końcu jednak uznaliśmy, że chyba się już napatrzyliśmy. A przynajmniej zaczęliśmy stawiać komfort cieplny ponad kolejne minuty oglądania tej wspaniałej góry. Kolega wdał się jeszcze w pogawędkę z grupką ludzi, i tak sobie stoimy, trzęsiemy się z zimna, oni gadają, mi wiatr zaraz przemrozi ostatnie komórki ciała, więc idę 10 metrów dalej schować się za sporym głazem. Pozostali kopiują mój ruch, więc po chwili tłoczymy się kilkuosobową grupką za kamieniem, ciesząc się ze znalezionej ochrony przed wiatrem.


- Hej! To wy! Znam was! - słyszymy nagle. Patrzymy z argentyńskim kolegą na postać, która wypowiedziała te słowa, potem na siebie i znów pytająco na postać, której spomiędzy cienkiej szczeliny czapkowo-szalikowej wystają jedynie oczy. Postać się zreflektowała, zsunęła szalik z nosa, a po chwili spod czapki wystrzeliła burza kędzierzawych włosów.


- Z boulderingu! Parę dni temu! - faktycznie, był to Izraelczyk, którego poznaliśmy wcześniej i pogadaliśmy przez chwilę. Chciałoby się napisać, że świat jest mały, ale w sumie przypominam, że w El Chalten było już naprawdę niewielu turystów, więc w sumie takie spotkanie nie powinno dziwić. W autokarze do Bariloche następnego dnia widziałem 3/4 ekipy z Laguna de Los Tres. Ale nie uprzedzajmy faktów.


W końcu zaczęliśmy schodzić. Razem z argentyńskim kolegą byliśmy w ultra dobrych nastrojach. Schodziliśmy szybciej niż pozostali, skacząc zwinnie z kamienia na kamień lub zsuwając się kontrolowanie po lodzie. Słońce świeciło na tyle ostro, że lód powoli zaczynał topnieć i widać było strugi wody sączące się pod spodem, ale wciąż było bardzo ślisko.


Mijani przez nas ludzie zmierzający na górę wyglądali, jakby walczyli o życie. Robili dwa kroki do przodu, żeby o trzy zjechać w dół. Dostrzegliśmy, że idzie z nimi wielki, czarny, gruby pitbull - bez smyczy czy obroży.


- To wasz? - pytamy.


- Nie, lezie po prostu za nami od jakiegoś czasu.


A więc identycznie jak w naszym przypadku dwa dni wcześniej - miejscowy pies, który znalazł sobie człowieków do towarzyszenia mu na spacerze. Tyle że nasz był ładniejszy i zdecydowanie lepiej sobie radził na szlaku. Gruby czarny pitbull ślizgał się jeszcze bardziej niż ci ludzie I gdy już dwunogim wędrowcom udało się w końcu zrobić 5 kroków do przodu bez zsunięcia się, to pitbul, który wysforował się na prowadzenie nagle wpadł w poślizg i zaczął zjeżdżać d⁎⁎ą w dół, zabierając ze sobą pozostałych To bydlę miało z 60 kilo i zadziałało jak kula kręgielna Myśleliśmy że się tam poszczamy ze śmiechu


Byliśmy w tak dobrych nastrojach, że kolega wpadł na jakże debilny/wybitny pomysł, aby udawać ślepych. Tak, ślepych. Dał mi jeden ze swoich kijów trekkingowych i tak sobie szliśmy w dół w okularach przeciwsłonecznych "badając" teren przed nami kijami. Wyobraźcie sobie, że idziecie w górę, po stromiźnie pokrytej lodem i walczycie o każdy krok, zastanawiając się po c⁎⁎ja się pchacie w taki teren, a tu z góry schodzi dwóch ślepych typów, również ślizgających się jak po⁎⁎⁎⁎ni, ale zachowujących śmiertelną powagę na twarzach Najlepsze jest to, że co najmniej dwie osoby się nabrały Gdy już w końcu wybuchnęliśmy gromkim śmiechem na widok opadniętych szczęk, przyznali, że całkowicie zwątpili w swoje umiejętności, widząc że nawet ślepcy najwyraźniej poradzili sobie wcześniej z tym podejściem, a teraz popierdalają zgrabnie w dół oblodzonego zbocza


Wybaczcie, wciąż wydaje mi się to śmieszne Muszę kiedyś odgrzebać filmiki nagrane przez kumpla lekko ukrytą kamerką, bo chyba parę reakcji ludzi się nagrało.


Cała droga w dół upływała w doskonałych nastrojach. Robiliśmy trochę przerw by jeszcze pogapić się na rozmaite widoki. Robiło się coraz cieplej. Jedyne co nam doskwierało, to głód. Żaden z nas nie jadł śniadania, a jedynie batony zbożowe. Z jednej strony nie spieszyliśmy się, a z drugiej bardzo chcieliśmy opierdolić coś dobrego. Gdy dotarliśmy do miasteczka, była 15:30. Z przerażeniem spostrzegliśmy, że knajpa, w której zawsze jedliśmy obiad miała już zamknięte drzwi dla ludzi z zewnątrz, mimo ludzi jeszcze kończących posiłek w środku. Nasze wygłodniałe twarze i gadka kolegi przekonały właściciela do warunkowego wpuszczenia nas do środka (ten przywilej nie spotkał innych wędrowców zaledwie 5 minut później). W każdym razie potężny kawał wołowiny wjechał do brzuszka jak do siebie, zwłaszcza że podlewałem go piwkiem raz po raz. Jeżu, jakie to było dobre.


A wieczorem tradycyjnie - Fresco bar (chyba już jako jedyny otwarty) i parę piwek oraz pogawędki. Usłyszeliśmy, że ktoś prawdopodobnie zaginął na szlaku. Jedna z dziewczyn cholernie zestresowana mówiła, że schodziła z Laguna de Los Tres z koleżanką, ale tamta postanowiła zostać trochę dłużej w bezpiecznym już miejscu i pogapić się w samotności na krajobrazy przez pół godziny lub godzinę. Tymczasem od kilku godzin nie pojawiła się w hostelu, a jej telefon był wciąż poza zasięgiem. Kiepska sprawa, bo już od 2 godzin było już ciemno i nie wiadomo co dalej. No nic, my sami raczej nic nie mogliśmy zrobić. Koleżanka zaginionej zaczęła już gadać z jakimiś ratownikami górskimi, gdy nagle okazało się, że zguba się odnalazła. Faktycznie podziwiałała widoki max godzinę, ale później poznała jakąś ekipę, z którą po zejściu z gór poszła od razu na piwo (do jeszcze jednak innego otwartego baru) i zapomniała włączyć Wi-Fi, żeby sprawdzić wiadomości czy dać znać koleżance (a jej komórka nie miała regularnego zasięgu nawet w mieście) Innymi słowy obyło się bez trupa, choć wściekła koleżanka zaginionej chciała to jeszcze zmienić


Ahhhh, był to dzień pełen wrażeń. Dzień niezapomniany. Taki, który wspominam z wypiekami twarzy do dziś, mimo że minął już ponad rok od tej przygody. I takiego właśnie dnia wszystkim wam życzę.


#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie

1138a11d-b60b-470b-8d84-e5ad9a10f325
8f39dad4-8219-44ec-a274-0da393dd102b
28507f1f-9d5e-47d8-b0ae-8b1339b11360
a92203c2-1527-4e36-9f06-4a82de7809fb
cfa1792a-269b-43ce-bf00-5809c6b0b174
imnotokej

@Sniffer To jest qualiti content kurła. Coś pięknego dziękuję za fotki i wpis

Opornik

Ładne. W realu efekt musiał być mega.

michalnaszlaku

Dłonie też można rozgrzac poprzez kręcenie rękoma niczym śmigłem. Ciepła krew dzięki sile odśrodkowej szybko ogrzeje palce. Ale sposób z jajkami też dobry

Fajnie, że kolega dotarł a żarcik na zejściu pierwasz klasa

Fatki praz opowieść jak zwykle nie zawodzą. Dzięki!

Zaloguj się aby komentować

Rieper

haha 1 maja i moja wędrówka na Śnieżkę 😉

5898464a-7d81-459c-bd5d-4642fce09710
kopawdupeswiniom

piękna wiosna, a nie czekaj...

Zaloguj się aby komentować

No dobra, pijcie ze mną soczek! Mam wyniki MRI głowy, jest czysto poza jakąś torbielą na szyszynce. Podobno to może powodować u mnie dziwne zachowania, ale to już część z Was zapewne wie xD

A tak poważnie to wychodzi na to że moje zawroty głowy są powiązane z niskim ciśnieniem i zmianami pogody - wahania ciśnienia atmosferycznego

( ͡o ͜ʖ ͡o)

#zdrowie

6f30b3f6-ff66-4f4f-b846-81ca368ebe48
Yes_Man userbar

Zaloguj się aby komentować

slawek-borowy

@PostMortem to jest właśnie istota klasycznej mody męskiej, bo w dobrze dobranej garderobie będzie się dobrze wyglądać oraz nie trzeba tego zmieniać co 2 sezony, tylko sobie można nosić w większości jak długo się lubi i - niezmienie - będzie się dobrze wyglądać

Sweet_acc_pr0sa

@PostMortem mam czarny płaszcz ktory kupilem w 2011 roku xD dalej wygląda tak samo dobrze

Byk

Mam buty daily sprzed 3 sezonów, trochę koszulek sprzed 20 lat, sweter sprzed 25 i 30 letnią bluze z kapturem z USA mordo!

,,i tak mi wygodnie i UJ mnie obchodzi czy modnie"

Zaloguj się aby komentować

conradowl

Wyspy, ale która wyspa? Jeszcze nie byłem na Gran Canari i La Palmie, na Fuercie dwa razy i kurczę tam naprawdę każda jest inna.

Man_of_Gx

@ciszej  Super, ja też najbardziej lubię zdjęcia robione z tylnego statecznika.

Tylko ciut pizga.


Gx

festiwal_otwartego_parasola

@ciszej fuerta, trzeba lubic te pustynne klimaty, teneryfa i gran canaria do normalnego życia, poboczne wyspy to tylko krótka przygoda

Zaloguj się aby komentować

Czasem przychodzi taki moment, gdy ma się już dość. Gdy człowiek znajduje się na krawędzi, a milcząca pustka dookoła niego kusi swym bezkresem i obietnicą nastania wielkiego nic. Też tak miewam. Zdjęcie niepowiązane


Ostatnio opisywałem życie w Rio - powierzchownie, na tyle, ile ja go liznąłem, a i tak pominąłem kilka anegdot. Z drugiej strony czy istotne dla kogokolwiek jest to, że każdy mój wieczór w hostelu zaczynał się w przyrecepcyjnym barze i na każdy istniał jakiś przygotowany przez hostel scenariusz? Beer pong w jeden dzień, wyjście do baru 2 przecznice dalej w drugi, club crawling na najbardziej imprezowej ulicy miasta, Lapa, w trzeci dzień itd. Hostel był w sumie dość znany z dobrej atmosfery wieczorowej, stąd przychodzili do niego po zachodzie słońca również turyści z innych miejsc. I tak to się poznawało ludzi z różnych części świata.


Tydzień temu pisałem o bezpieczeństwie w Rio i że trzeba się mieć bezwzględnie na baczności. Ale czy wspominałem, że podczas jednego z takich wyjść do Lapa, gdzie każdego wieczora kieszonkowcy zbierali niezłe żniwo, nieroztropnie upiłem się cachaçą z poznanymi tego samego dnia lokalsami i to do tego stopnia, że musiałem usiąść na ulicy, bo aż mi się zrobiło niedobrze, a mimo tego włos mi z głowy nie spadł i grosza nie straciłem? No nie wspominałem, a jednak warto - bo nie każdy tam jest złodziejem, nawet gdy zdarza się ku temu idealna okazja - pamiętam, że moi nowo poznani towarzysze przejęli się mocno moim stanem, otoczyli małym kordonem, żeby nie dopuścić do mnie nikogo obcego, a jak tylko typowy pijacki helikopter odleciał, pomogli mi wezwać Ubera, życzyli dobrej nocy, a następnego dnia pisali z pytaniami jak się czuję. Przyznam, że trochę mnie wzruszyła ta troska, bo w momencie gdy zrobiło mi się słabo byłem pogodzony z tym, że ktoś mnie zaraz okradnie i nic na to nie poradzę. Tak więc w Rio jest multum porządnych, empatycznych ludzi, a nie tylko podejrzany element, jak to się mogło wydawać z mojego poprzedniego wpisu.


Nie pisałem o kilku innych mniej istotnych historiach, bo były po prostu... mniej istotne. Ile można pisać o plaży i np. tym, że w brodę sobie plułem, że pierwszego dnia nie zdecydowałem się wziąć lekcji surfingu, tylko odłożyłem to na potem, a to potem nigdy nie nadeszło, bo w kolejnych dniach fale były zbyt niebezpieczne nawet dla w miarę doświadczonych surferów - tak jak tego pierwszego dnia widziałem kilkadziesiąt osób ujeżdżających fale, tak w kolejnych pływała tylko garstka. Nie dziwię się w sumie, bo nawet kąpiel przy brzegu, tam gdzie był jeszcze grunt, mogła być nieroztropna. Sam przekonałem się o tym, gdy jedna z fal cisnęła mną o dno i nie chciała wypuścić na powierzchnię - kotłowało mną przez kilka sekund jak szmacianą lalką, a gdy już na chwilę wstałem na nogi i zaczerpnąłem powietrza, kolejna fala przykryła mi głowę zanim zdążyłem się zorientować, a potem kolejna i jeszcze jedna. Dobrze, że w tym wszystkim zachowałem bardzo duży spokój i nie szarpałem się w panice, tylko czekałem na moment gdy przestanie mną targać na wszystkie strony i dopiero wtedy odbijałem się od dna ku górze. Przyznam jednak, że gdzieś tam w podświadomości już tlił się strach i świadomość, że jeśli fale przytrzymają mnie dłużej, to zacznie mi brakować tchu. Chroniłem też rękoma głowę, bo jednak siła, z jaką mną raz cisnęło o dno, wystarczała w mojej ocenie do skręcenia karku lub co najmniej utraty przytomności w przypadku niefortunnego ułożenia ciała. Morze naprawdę potrafi być niebezpieczne. A po tym wszystkim morska woda wylatywała mi ciurkiem z zatok przynosowych przez jakieś dwa kolejne dni (co ostatecznie skończyło się zapaleniem zatok).


Kontynuując główny wątek, nie skupiałem się za bardzo na opisywaniu mniej istotnych aspektów mojej obecności w Rio. Początkowo planowałem zostać w tym mieście ze 3 dni, ale dowiadując się jakie niesamowite szlaki turystyczne są dookoła, czekałem na poprawę pogody, by móc w pełni cieszyć się widokami. 


Jednym z takich miejsc, które koniecznie chciałem odwiedzić, była Pedra da Gavea - leżąca nad samym brzegiem oceanu góra o całkowicie pionowej, granitowej ścianie, wznoszącej się ponad 800 metrów nad poziom morza . Ze szczytu tej góry rozpościerały się niesamowite widoki na Rio de Janeiro i okolice. No, pod warunkiem, że nie było chmur. A w moim przypadku, nawet jeśli tych chmur nie było nad samym miastem, od kilku dni skrywały szczyt tej góry, niczym czapka na granitowym czubku głowy. Czekałem więc na dogodne warunki.


Gdy pewnego dnia prognoza w końcu zapowiadała się obiecująco, ruszyłem w w stronę tego skalnego monolitu. Co prawda według prognozy miało pojawić się jedynie godzinne okno, gdy w okolicy szczytu nie powinno być chmur, ale mi to wystarczyło - nawet jeśli ryzykowałem kilkugodzinny trekking na marne. Choć nie do końca na marne, bo trekking to trekking - jak dla mnie zawsze wspaniała forma spędzania wolnego czasu. Niestety tego dnia nie miałem szczęścia, bo tak jak w dolnych partiach szlaku było słonecznie, tak od pewnej wysokości wchodziło się w chmury, a tych nie chciało przewiać. Z samego szczytu nie było więc widać absolutnie nic. Dopiero schodząc dało się co nieco zobaczyć. 


Te warunki miały jednak swój urok. W drodze na szczyt znajdowała się taka skalna płyta, na którą można było wejść i przytulając plecy do głównej ściany przedreptać parę kroków tak, że stało się nad kilkumetrową przepaścią - właśnie to widzicie na głównym zdjęciu. Chmury dodawały temu wszystkiemu mistycyzmu. Przynajmniej w moim odczuciu. Gdy kolejnego dnia znów tam stanąłem, już nie zrobiło to na mnie takiego wrażenia. Ale o kolejnym dniu może następnym razem. To miejsce i widoki zasługują na osobny wpis. 


#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie  


PS. Sorry za #pokazmorde, ale już mi w sumie wszystko jedno.

cdf759df-bdbb-4c8f-b83a-b645a775df42
42b8b20f-18a6-4ea4-b8c0-968c23b9563b
19796630-522c-45da-9aca-f993538e5419
moderacja_sie_nie_myje

@Sniffer Świetnie się czytało. Miałeś szczęście albo po prostu jesteś brzydki, mnie w sao paulo skrojono zbrojnie dwa razy w tamtym roku.

Opornik

Heh, cs_rio mi się przypomniało.

https://youtu.be/yrnuc67Yepw


A tak w temacie, imprezowanie z zupełnie obcymi ludźmi to niezła rosyjska ruletka, Może być za⁎⁎⁎⁎ście a może być tragicznie. Różne miałem przygody, może się wygodnicki robię na stare lata, ale nie polecam.

Zaloguj się aby komentować

Opowiem Wam jak w wieku 27 lat (2013 rok) wziąłem 3 tygodnie urlopu w korpo i postanowiłem pojechać autostopem na Lazurowe Wybrzeże?


To był ciepły lipiec. Plan był prosty. Będę kimać u ludzi z coach surfing (nie wiem czy dalej istnieje - serwis, gdzie ludzie pozwalają u siebie za free nocować) i se zwiedzę kawał Europy. Dodam, że to były czasy sprzed smartfona, ale już z internetem. Szybkość neta w komórce to GPRS czyli gówno, ale jakoś działa. Wziąłem nawet śpiwór (a może się przyda).


Na początku obrałem sobie hehe proste zadanie. Startuje z wylotu Białegostoku na Warszawę i potem trzymam się krajowej ósemki aż do Czech.


Pierwszy stop około 7 rano został złapany szybko. Ale przedstawiciel jechał tylko 20 km do Rzędzian. No dobra, niech będzie (błąd braku asertywności, bo nie odmawiasz gdy on specjalnie dla ciebie się zatrzymał).


W Rzędzianach utknąłem na 1,5 godziny zanim ze stacji ktoś mnie zabrał dalej. Kolejny przedstawiciel dowiózł aż na Targówek (wschód Wawy).


I tu błąd drugi - na mapie wydawało się sensowniej łapać na Powązkach, bo krzyżują się tam dwie drogi - Na południe i na zachód. Oba kierunki dobre, by dojechać do Czech.


Niestety - nie było dobrego miejsca do łapania, przez co dwie kolejne godziny stracone. Postanowiłem jechać w okolice Okęcia, by w Jankach łapać na Kraków / Łódź.


Zatrzymał się dostawczak i miły facet. Dojechałem aż do Bełchatowa. Tam nie tracąc czasu, zacząłem łapać dalej. Zatrzymał się TIR do Wielunia. Kolejny błąd braku asertywności. Predkość TIR-a 80 km/h, a Wieluń to dziura.


Dojechaliśmy na wczesny wieczór. Tu błąd kolejny. Poszedłem do Biedry po żarcie i szukałem noclegu typu hostel. Najbliższy był hotel robotniczy kilka km obok Wielunia. W samym Wieluniu drogi hotel. Ruszyłem w stronę robotniczego i zrobilo sie ciemno. Droga była nieoswietlona, ja też. Pobocza brak. Pierwszy z brzegu samochós by mnie zabił. Postanowiłem wrócić do Wielunia, nie dostajac się do hotelu robotniczego. Zacząłem leżeć na ławce przystanku autobusowego. Ale nie było to wygodne. Uznałem, że będę łapać stopa w nocy. Złapałem TIR, a kierowca miał niedługo przerwę.


Przekimaliśmy parę godzin, by ostatecznie dojechać o 5 rano na obrzeża Wrocławia. Totalnie wymeczony zamówilem jajecznicę na jakiejs stacji i pojechałem do centrum.


Na miejscu był jakiś tani hostel, który miał służyć do ogarniecia sie i odespania nieudanej drogi, ale doba zaczyna się o 12, więc nie tracąc czasu poszedłem na dworzec kolejowy. Na zachód i południe - najbliższych połączeń brak. Za to było prawie natychmiast do Białegostoku.


Morale siadło, a ja wróciłem. To był błąd kolejny. Resztę 3-tygodniowego urlopu melanżowałem w mieście zamiast podróżować, zwiedzać itd.


#wyjazdy #truestory

kubex_to_ja

@tosiu tak trzeba żyć!

3cik

Czyli opowiadanie z happy endem

bishop

Przynajmniej nauczyłeś się jeździć autostopem, zawsze to jakaś nauka wyniesiona z podróży 😁

Zaloguj się aby komentować

Popłynęłam sprawdzić, czy chrząszcz brzmi w trzcinie w Szczebrzeszynie Potwierdzam - brzmi.


Pierwsze w roku kajaczki zaliczone (ʘ‿ʘ) - rzeka Wieprz od Obrocz do Szczebrzeszyna, baza w Zwierzyńcu, trasa 25 km. Polecam. Spokojnie, malowniczo, kilka przenosek; na początku trasy bary przybrzeżne, więc z pragnienia się nie umrze ;- ) #kajaki #splywkajakowy #chillout


PS Drugiego dnia mieliśmy płynąć Hutki-Guciów, ale burza zmieniła nasze plany. Zamiast tego pojechaliśmy zwiedzać #zamosc - piękne miasteczko (ʘ‿ʘ)

1f40a37f-2a1c-4993-b0a0-e10eeb641b98
2b79337c-bd33-4b42-8810-1a234eb1a47e
ee7988e8-f79c-490a-b6b5-1884480313a9
05df2b13-89c1-4fb0-89ab-141f5e836cdf
dd1c6550-e1d0-4ec8-a16a-2afd8593d3f8
Wrzoo

@ismenka Świetna jest ta trasa Mój ulubiony fragment to moment przepłynięcia pod mosteczkiem tuż przed zalewem w Zwierzyńcu. Jak poziom wody jest wysoki, to zawsze strach, że głowę urwie

vredo

@ismenka Wal więcej takich fotek, fajne są, a jakbyś potrzebowała pomocy...(wiem, tani chwyt na podryw ale może zadziała?) Jestę fotografę

Whoresbane

@moll mamy kolejną osobę do lubelskiego hejtopiwo

Zaloguj się aby komentować

monke

Jak Ci się chce to wrzucaj więcej!

Zaloguj się aby komentować

cześć


Chciałbym pokazać Wam dzisiaj Toruń, który włączyłem do mojego projektu "Miasta stojące murem". Zachowało się tam sporo średniowiecznych obwarowań, ale również wiele niesamowitych zabytków.


Zapraszam do artykułu


  • Toruńskie mury obronne były niesamowite. Powstały w XIII wieku. Stare miasto otaczało 1700 metrów, Nowe Miasto miało 1100 metrów, a dodatkowe obwarowania posiadał również zamek krzyżacki (obecnie ruina). Z 3 kilometrów do dzisiaj przetrwał ponad 1 kilometr murów, Krzywa Wieża, kilka baszt oraz bramy Klasztorna, Mostowa i Żelazna.

  • Toruń słynie z pierników, na każdym kroku znajdują się punkty, w których kupicie te przepyszne łakocia.

  • Toruńskie zabudowania nie ucierpiały podczas II wojny światowej, dzięki czemu obecnie na terenie Starego i Nowego Miasta znajduje się wiele ciekawych kamienic. Niektóre z nich powstały w XIV wieku.

  • Na Starym i Nowym Mieście znajduje się wiele kościołów, z czego aż trzy są gotyckie.

  • Toruń posiada dwa rynki Staromiejski i Nowomiejski. Na tym pierwszym stoi ratusz z XIV wieku.

  • Nad Wisłą obok Nowego Miasta znajdują się pozostałości zamku krzyżackiego, którego budowę rozpoczęto w połowie XIII wieku, a zburzono w XV wieku.

  • Duże wrażenie zrobiła na nas również zabudowa Bydgoskiego Przedmieścia, które położone jest na zachód od Starego Miasta.


#antekpodrozuje #podroze #torun #polska #podrozujzhejto #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne #zainteresowania


-------------------------------------------

Jeśli chcesz być na bieżąco z moimi znaleziskami to zapraszam do śledzenia hashtagu #antekpodrozuje

Jeśli chcesz, żebym Cię wołał w przyszłości, to zostaw piorun pod odpowiednim komentarzem poniżej

d46c65aa-de35-4fc5-b2a1-d8127415c3c9
6a91a897-beba-4317-8e80-0a1a4a84ae71
54beb575-38d6-4f46-a3cc-08d56e181486
66a88eed-87e5-4b27-8595-43b3ee5be90e
b88fa092-32a2-406b-affa-28c8ed38bfb8
pol-scot

@antekwpodrozy piękne miasto

Piechur

Toruń jest piękny, mega klimatyczne miasto do nocnych spacerów po starówce. Jednak dla mnie nie sposób nie wspomnieć o jednym minusie - czasami strasznie wali z Wisły, aż nos wykręca

Rudolf

@antekwpodrozy ale Torunia to ja akurat nie lubie, same niefajne rzeczy stamtąd przyszły

Zaloguj się aby komentować

Słabości nie pokonamy przez zaprzeczanie im, tylko przez uczciwe się do nich przyznanie. Wiedząc, które skrzydło jest gorzej chronione, możemy skoncentrować na nim dodatkowe siły, a także rozpocząć długofalową pracę nad jego umocnieniem. Samoświadomość jest punktem wyjścia do wszelkiego działania i wszelkiego rozwoju.


Piotr Stankiewicz, Sztuka życia według stoików

#stoicyzm

cb598ce7-d8dd-451a-8cd1-973f34517899
zaba34

@splash545 nazwano to bledem przezywalnosci #pdk

Zaloguj się aby komentować

Muszę się do czegoś przyznać. W ostatnim wpisie mogliście odnieść wrażenie, że ot tak, w ostatniej chwili na lotnisku podjąłem decyzję, żeby leciec do Rio de Janeiro. W rzeczywistości decyzję podjąłem co najmniej 24 godziny wcześniej, ale jakoś tak uznałem, że we lepiej to będzie brzmiało we wpisie pod względem literackim (choć bardziej - grafomańskim). Taki suspens. No nieważne. W każdym razie docierając do wodospadów Iguazu faktycznie jeszcze nie miałem konkretnych planów i dopiero tam na miejscu dokonałem wyboru.


Z jednej strony polecano mi Florianopolis, jako idylliczną miejscówkę na lato dla Brazylijczyków. No ale była już wtedy jesień i temperatura tamże była odrobinę niższa niż bym sobie wymarzył na kąpiele w morzu.


Z drugiej strony, w dniu, w którym opuszczałem Foz do Iguaçu, w Sao Paulo grała Metallica i korciło mnie, żeby skoczyć na koncert. Z tym, że logistyka tego przedsięwzięcia jednak mnie pokonała - musiałbym znacznie skrócić wizytę przy wodospadach, a i tak mógłbym nie zdążyć na początek koncertu.


Zostało więc Rio de Janeiro - destynacja magiczna, działająca jak magnes. Nigdy nie sądziłem, że tam zawitam, bo zawsze wydawało mi się to abstrakcyjne. Zresztą mało o Rio wiedziałem - ot figura Chrystusa Zbawiciela, karnawał, plaże Copacabana i Ipanema oraz przestępczość znana czy to z YouTube czy z filmu Miasto Boga (przy okazji - cholernie polecam, jeśli ktoś jeszcze nie widział - niesamowity film). Sądziłem, że zostanę tam ze 2-3 dni i nara. Myliłem się.


Mój samolot lądował po zachodzie słońca. Gdy po 22 jechałem Uberem do mojego hostelu w dzielnicy Ipanema, przejeżdżaliśmy wzdłuż Copacabana. Mimo zmroku, na promenadzie wciąż było sporo roześmianych ludzi, na plaży zresztą też widziałem siedzące grupki. O! - pomyślałem - Czyli jednak nie jest tak niebezpiecznie jak do tej pory słyszałem.


Zameldowałem się w hostelu, wziąłem szybki prysznic i zszedłem do lobby kupić sobie zimne piwko. Pomyślałem, że będzie idealnie wypić je sobie na plaży, która była dosłownie 2 przecznice dalej - 2 minuty spacerem. Było chwilę po 23. Gdy już odchodziłem od lady z piwkiem w ręku, zrobiłem jedną z mądrzejszych rzeczy w życiu.


- Czy to jest ok, żeby pójść teraz z piwem na plażę? - zapytałem gościa z obsługi.

- NIGDY tego nie rób - jego twarz była śmiertelnie poważna - NIGDY nie chodź na plażę po zachodzie słońca.

- No ale przecież to raptem 150 metrów stąd. I dopiero co jechałem wzdłuż Copacabany i było tam wciąż sporo ludzi.

- Powtarzam, nigdy tego nie rób. To bardzo niebezpieczne. Zdarza się, że po 22 wciąż jest trochę ludzi na plaży, ale teraz spotkasz tam wyłącznie bandytów z faweli.


Zostałem więc w hostelu.


Następnego dnia postanowiłem tradycyjnie zaopatrzyć się w lokalną kartę SIM (tradycyjnie też straciłem na tym ponad godzinę, bo już tradycyjnie aktywacja karty obcokrajowców, mimo posiadania przy sobie paszportu, to jakiś hiper problem dla placówek operatorów). Później miałem na myśli planach wielkie nic, czyli kąpiele w oceanie oraz przejście całej Ipanemy i Copacabany (a jest co chodzić, bo to prawie 10 kilometrów plaż, a wracałem również pieszo).


Pomny ostrzeżeń z poprzedniego dnia, na ten spacer wyszedłem ubrany w szorty kąpielowe, koszulkę i japonki, a do tego zabrałem wyłącznie kartę Revolut plus odrobinę gotówki, które schowałem do kieszonki szortów zapinanej na zamek (uwielbiam te szorty właśnie dzięki temu) oraz ręcznik. Innymi słowy nie brałem niczego, czego nie żal byłoby mi stracić. Minusem oczywiście brak telefonu, a więc też możliwości robienia zdjęć, odnajdywania bieżącej pozycji na mapie lub zamówienia Ubera na powrót.


Za dnia plaża wydawała się bezpieczna. Było od cholery ludzi cieszących się słońcem, zarówno lokalsów jak i turystów. Co kilkadziesiąt metrów stał na plaży mały prowizoryczny stragan, w którym srzedawano napoje, przede wszystkim Caipirinhę w różnych odmianach smakowych (choć najbardziej smakowała mi ta tradycyjna - z limonką) i wielkościach (kubeczki o litrażu bodajże od 200 do 500 ml). Ten tradycyjny brazylijski drink był robiony na straganie na miejscu i oczywiście miałem lekkie obawy o to, czy mój układ pokarmowy wytrzyma zetknięcie z florą bakteryjną straganiarzy, ale teoretycznie każdy z nich mył ręce pod bieżącą wodą pociągniętą z węża, no i samo stężenie cachaçy, czyli rumu z trzciny cukrowej, było tak duże, że prawdopodobnie wybijało to wszystkie zarazki. W każdym razie nie zaszkodził mi ani jeden plażowy drink, a wypiłem ich trochę podczas mojego pobytu.


Copacabana kończyła się górą wyrastającą z morza na kilkadziesiąt metrów. Teoretycznie na szczyt prowadził jakiś szlak, ale nie miałem ochoty się tam telepać w japonkach. Moją uwagę przykuł natomiast skalny klif, z którego lokalsi skakali do morza. Miejsce, którego skakali było oddalone kilkadziesiąt metrów od brzegu, więc teoretycznie powinno tam być głęboko. Z drugiej strony klif nie był w pełni pionowy - opadał pod pewnym kątem do morza - więc w przypadku słabego wybicia lub poślizgnięcia się można się było stać bohaterem jednego z filmików na LiveLeak.


Skoki oddawano z dwóch punktów - niższego, znajdującego się jakieś 3 metry nad lustrem wody, oraz wyższego - miał on na oko z 5-6 metrów. Większość ludzi skakała z niższego punktu - większy budził najwyraźniej nieco respektu (zresztą nawet gdy ktoś z niego skakał, to na nogi). Obserwowałem te ryzykanckie zachowania myśląc sobie, że młodość ma swoje prawa i przede wszystkim toleruje wyższy próg ryzyka. Gdy jednak z klifu skoczyła na oko pięćdziesięciolatka o przepitym głosie, walnąłem mentalną pięścią w wyimaginowany stół i stwierdziłem, że nie mogę być gorszy


Podszedłem do niższego punktu i spytałem młodzianów, dlaczego zawsze czekają na pojawienie się wyższej fali przed skokiem - czyżby tylko wtedy nie ryzykowało się uderzenia o dno? Powód był jednak bardzo prozaiczny - im wyższa fala, tym wizualnie mniej straszny skok, bo nie wydaje się aż tak wysoko.


Po chwili wybiłem się i wylądowałem nogami w wodzie. Nie było to w sumie wyzwaniem, więc kolejny skok planowałem oddać na główkę (będąc w wodzie czułem, że faktycznie jest bardzo głęboko). Z tym, że powrót na górę był przygodą samą w sobie. Oczywiście można było płynąć kilkadziesiąt metrów do plaży i ponownie wejść na klif, ale lokalsi wybierali wchodzenie po linie przywiązanej do barierki i opadającej do morza. Lina miała zawiązane supełki, więc utrzymanie jej w mokrych rękach raczej nie było dużym wyzwaniem. Przy odrobinie siły i odpowiedniej technice (napieranie stopami prostopadle do skały) nie powinno to być specjalnie trudne. Z tym, że pojawiały się dwa niuanse.


Po pierwsze - zbocze skały było w dużej mierze porośnięte glonami czy innymi porostami, które będąc mokre stawały się cholernie śliskie i nie dawały absolutnie żadnego tarcia pod stopami. Trzeba więc było wcelować w te obszary skały, które pokrywały maleńkie muszelki. Te dawały doskonałe tarcie. Tak dobre, że przy nieuważnym ruchu można było sobie przeciąć lub zedrzeć skórę. Ok, nie było aż tak tragicznie i margines błędu był wyraźny, ale zdarzyło mi się kiedyś solidnie obedrzeć podeszwę od stopy na czymś podobnym i goiło mi się to z tydzień.


Problem drugi - fale. Te co prawda nie załamywały się jeszcze w tym miejscu (działo się to znacznie dalej) ale były masywne. Gdy taka większa fala przetaczała się wzdłuż klifu, człowiek znajdujący się w wodzie był pchany tam gdzie woda sobie tego życzyła. Gdy więc tylko widać było taką większą falę, a pływak jeszcze nie zdążył wejść co najmniej półtorej metra po linie, odrzucał ją wtedy i energicznie odpływał od ściany, żeby fala nie cisnęła nim o skałę i nie przeciągnęła po tej tarce ze skorupiaków. Takie większe fale przechodziły co kilkanaście lub kilkadziesiąt sekund, więc niekiedy powrót na górę zajmował z 3 minuty i wiązał się z kilkoma porzuconymi próbami wejścia.


Mi udało się wejść na górę względnie szybko, choć faktycznie musiałem odrzucić linę raz czy dwa, bo akurat przetaczała się taka większa fala. Lokalsi podpowiadali mi z góry kiedy odpuścić, a kiedy próbować. Dałbym pewnie radę i bez ich asysty, ale nie ukrywam - ich pomoc była miła.


Drugi skok wszedł już na główkę, a w trzecim przymierzyłem się do wyższego punktu. Było faktycznie trochę strasznawo, ale mieszanka polskiej krwi i brazylijskiej caipirinhi dodała mi animuszu . Skok na nogi zaliczony. A skoro powiedziało się A, to wypadało powiedzieć B. W kolejnym skoku zanurkowałem głową w dół, co paradoksalnie wydawało mi się łatwiejsze i bardziej kontrolowane niż skok na nogi. Gdy już wgramoliłem się na górę, reszta z uznaniem pokiwała głowami - byli przekonani, że znów skoczę na nogi. I tak oto po podpompowaniu poziomu endorfin, adrenaliny i atencji byłem gotów na powrót do hostelu, co zajęło mi jakieś 3 godziny z przerwami na posiedzenie na plaży i pobserwowanie tego nowego, fascynującego świata.


W okolicach zachodu słońca znów wyszedłem na plażę, tym razem już z telefonem, by uwiecznić genialne widoki, które rozposcierały się przed moimi oczyma. Czułem, że zostanę w Rio odrobinę dłużej niż 3 dni.


#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie

aef5a435-49b8-4fe0-b0d2-7d8ab6133a9c
ecb13651-e283-49c3-ab20-58bcdfec110e
2a8933e5-3451-43ff-b77f-5a1f8b005833
dez_

Pisz pisz, fajnie się czyta.

Wido

Ej, Sniffer, nieładnie tak dodawać wpisy w dni wolne od pracy. Teraz muszę poświęcić 2 godziny prywatnego czasu na chodzenie po ulicach Rio i nikt mi za to nie zapłaci!

Zaloguj się aby komentować

Dzisiaj mi gugiel przypomniał, zdjęcie zdobione równo rok temu o ~5 rano w podróży na Trolltungę ( ͡ʘ ͜ʖ ͡ʘ)


#norwegia #podrozujzhejto #podroze


BTW. Czy jest jakiś tag żeby ładne (lub nie) amatorskie fotki wstawiać? Prosom z #fotografia nie chcę zaśmiecać tagu.

632b88d9-e971-4684-948c-59df0f1d3b5c
PoDrodzeDoGSu

Byłem tam rok temu, piękne miejsce

adam-bca

a jak to wygląda na Google Street View ?

MegaUbogiCzlowiek

@Stashqo jechałem kiedyś camperem na trolltunge. Zatrzymałem się na noc w miejscu w którym stoisz

Zaloguj się aby komentować

Nawiązując do poprzedniego wpisu - poniżej krótki opis objazdówki po Norwegii, mapa podróży oraz parę informacji, które mogą się przydać każdemu, kto chciałby, żeby fiordy mu z ręki jadły ;).


Objazdówkę po zachodniej Norwegi odbyłem pierwszy raz we wrześniu 2021 r a drugi w czerwcu 2022 r. Jechaliśmy w dwie osoby, moim samochodem VW Tiguan z 2017 r. - dobrze być pewnym auta, którym się podróżuje. Tiguś może bestią nie jest, ale jako że to stosunkowo nowy SUV z automatyczną skrzynią biegów to udało pomieścić się wszystkie toboły, jazda była komfortowa a poboczne drogi nie stanowiły większego wyzwania.


Do Szwecji dostajemy się promem TT-Line kursem Świnoujście-Trelleborg. Prom wypływa w okolicach północy co sprawa, że na miejscu jesteśmy nad ranem a w wynajętej kabinie można wziąć jeszcze ostatni wygodny prysznic i chwilę się przespać przed podróżą a to ważne, bo pierwszy dzień przygody właściwej to dość mozolna, 6-godzinna podróż przez Szwecję w okolice Oslo. Do samej stolicy zamierzamy zajechać w drodze powrotnej więc teraz zależy nam na rozbiciu pierwszego biwaku.


Drugi dzień to kolejna długa podróż na zachód, ale z każdą godziną pokonanej trasy krajobraz zaczyna się zmieniać a kraina troli ukazuje swą dzikość. Po drodze można zwiedzić Heddal stavkirke czyli największy w Norwegii kościół klepkowy z XIII wieku. Karpacz się chowa. Pod wieczór jest się już u podnóża najpiękniejszych rejonów. Fiordy, jeziora, góry… chwilami jest tego tyle, że człowiek jedzie z rozdziawioną mordką przez długie minuty i dopiero boląca żuchwa i kapiąca ślina wyrywa nas na chwilę z wizualnego transu!


Następnie kierowanie się na północ – jazda to bardziej wycieczka przez piękne, żywe muzeum natury, które co chwilę zaskakuje nas spektakularnymi wodospadami, tunelami, mostami no i fiordami rzecz jasna. Trasę obieram tak, by nie zbaczając zbytnio z drogi zahaczać o wcześniej przygotowane punkty na mapie. Jednego dnia decydujemy się, że przejdziemy 20 km ale za to urządzamy wędrówkę wokół niesamowitego jeziora a innego dnia spędzamy pół dnia w aucie by na koniec dnia obóz rozbić na szczycie wzniesienia z widokiem na fiord.


Dzień do dnia podobny, życie obozowe. To ma być wypoczynek. Leniwe śniadanie składające się zabranego suchego prowiantu z Polski i chleba kupionego już na miejscu. Następnie jedna osoba zwija obóz, druga myje gary a następnie również pomaga z namiotem, tarpem. Wyjazd w okolicach południa, podczas jazdy przekąski. Dojazd do miejsca kolejnego obozu popołudniu. Znów jedna osoba rozbija obóz a druga przygotowuje posiłek: makaron z gotowym sosem + podsmażana kiełbasa. Na deser jakiś kisielek, herbatka i czekolada.


Na tym zakończę część opisową podróży, przejdźmy do konkretów.


Przejechaliśmy 3600 km (trasa niebieska) i 4000 km (trasa czerwona). Jest w tym dojazd i przyjazd z mojego domu w lubuskim (mam około 200 km do Świnoujścia).


Nocleg każdego dnia był wybierany na spontanie (no, może oprócz dwóch lokacji podczas drugiej podróży, które mieliśmy już poznane). Oczywiście wcześniej spędziłem długie godziny na „jako-tako” planowaniu trasy i mniej więcej gdzie danego dnia chcemy dojechać i szukania w tej okolicy na mapie zakątków, które wydają się być odpowiednie na rozbicie obozu. Także parę razy kierowaliśmy się do z góry upatrzonej polanki w środku lasu, parę razy moja współtowarzyszka na bieżąco szukała miejsc w pobliżu naszej trasy a raz po prostu wjechaliśmy w poboczną dróżkę i rozbiliśmy obóz 30 m od głównej drogi. W najgorszym wypadku można zawsze pojechać po prostu do płatnych miejsc kempingowych/pól namiotowych, których jest bardzo dużo.


Kwestia higieny – prysznic można wziąć za małą opłatą na polach namiotowych lub spędzić noc w hotelu i tam się zregenerować. Załatwiać można się na stacjach benzynowych, specjalnie przygotowanych miejsc dla podróżnych lub po prostu na łonie natury korzystając z szpadelka :).


Temperatura i pogoda – podczas dwóch podróży dwie noce mieliśmy chłodne i temperatura spadła do okolic 3 stopni. Lekko zmarzliśmy. Pozostałe noce około 8 stopni. W dzień natomiast 15-20 stopni. Należy pamiętać, że to tereny górzyste i brać to pod uwagę w momencie kompletowania ekwipunku. Ponieważ chcieliśmy podróżować poza sezonem wakacyjnym i wybraliśmy koniec czerwca i września musieliśmy się pogodzić z tym, że będzie troszkę chłodniej niż w lipcu i sierpniu za to mniej turystów, na czym nam bardziej zależało. Należy nastawić się na deszczową pogodę. Nam udało się mieć sporo dni słonecznych, ale mżawka wieczorami/rano to norma.


Ekwipunek – ponieważ obozy rozbijaliśmy blisko auta nie zależało nam aż tak na wadze wyposażenia. Korzystaliśmy z namiotu Quechua 2 Seconds Easy Fresh&Black 2-osobowy. Do tego maty pod materace (teren bywał mocno kamienisty), materac i śpiwory na tcomf ~4st. Koszulki i skarpety wełniane to must have. Oprócz tego oczywiście dobre buty do trekkingu, spodnie trekkingowe etc.


Jedzenie jak wspomniałem kupiliśmy głównie w Polsce. Na miejscu raz porwaliśmy się na maca (ileż można jeść makaronu!) a raz w hotelu usmażyliśmy kupnego łososia. Poza tym kupowaliśmy tam pieczywo i owoce.


Koszty. Nie wliczam w to ekwipunku, który zakupiliśmy wcześniej. Namiot, śpiwory, ubrania, akcesoria kempingowe – gdy kupujesz od zera to również znaczący wydatek. Na ostatnią podróż natomiast rozkłada się mniej więcej to tak:


prom – 1500 zł


benzyna – 3000 zł


jedzenie w Polsce – 700 zł


jedzenie w Norwegii – 300 zł


zakupy przygotowawcze w Polsce typu rzeczy do higieny, jakieś drobiazgi, alko – 500 zł


ubezpieczenie – 200 zł


Łącznie wyszło na dwoje około 6200 zł za 12 dni podróży. Nie korzystaliśmy jednak z hoteli ani płatnych pól namiotowych. Opcja full cebula.


Reasumując – z obydwu wypraw jestem bardzo zadowolony. Norwegia to piękny kraj do takich objazdówek. Drogi są świetne, ruch znikomy, widoki powalające. Posiadając ekwipunek największym kosztem jest oczywiście benzyna i prom, ale tego nie da się uniknąć. Sama przygoda i poszerzanie horyzontów wart jest natomiast każdej ceny!


#podroze #norwegia #gory #fotografia

691f0582-8ea7-46d6-9e09-972630b9d411
1ef6daad-3ecd-447a-aed9-801695e88d02
1fa50bb5-c45a-451c-b5b4-9ef2d68b3532
03892e0d-e84a-4e3f-883c-ce8c6af31857
8a654cb3-815c-4ce9-ba32-b01cc15139ac
sla

@Zapster 12 dni jeśli o to chodzi.

madhouze

Właściciele hotelu, musieli być wniebowzięci ( ͡° ͜ʖ ͡°)

@Rumburaczek raz w hotelu usmażyliśmy kupnego łososia.


A to zaledwie mały fragment. Te liczby dają do myślenia i chyba będę musiał zrewidować swoje plany

Przejechaliśmy 3600 km (trasa niebieska) i 4000 km (trasa czerwona)

sla

@madhouze Ktoś się tu nie przyznał. W Oslo wylądowaliśmy w hostelu ponieważ pewien pan źle kliknął w bookingu. Po pierwszym szoku (łóżka piętrowe, gumoleum na podłodze) uznałam, że w sumie nie jest źle - nowe, czyste, pokój dla siebie, z łazienką no i aneksem kuchennym. Także za łososia nikt nie był zły - bardziej martwiłam się o namiot już w faktycznym hotelu.

Zaloguj się aby komentować

Dziś jestem dumny ze swojej córki (lvl 8). W zeszłym tygodniu przez kilka dni wszyscy uczniowie przynosili do szkoły zabawki, którymi się już nie bawią, które im się znudziły albo z których wyrośli.

Idea była taka, że za każdą przyniesioną do piątku zabawkę w poniedziałek można było wybrać sobie inną. Pomysł fajny – ty się już tym nie bawisz, ale komuś innemu może się spodobać.


Wybierała i zanosiła te zabawki przez kilka dni, w sumie oddała pięć, a dziś wróciła z trzema i z radością oznajmiła, że wystarczą jej tylko te, bo po co jej więcej – może inni nie mają i bardziej potrzebują. A z tych trzech tylko jedną wzięła dla siebie, a dwie dla młodszego brata.


A druga sprawa – przed weekendem kupiłem kostkę Rubika. W sobotę udało mi się ułożyć ją pierwszy raz z instrukcją z yt. Pokazałem jej, jak to się robi, w niedzielę. A ona dziś, odkąd wróciła ze szkoły, ułożyła już kilka razy sama. A ja dalej potrzebuję filmu!


Edit:


W ogóle to podrzucam film, jak ułożyć kostkę. Gość tłumaczy sposób dla dzieci, bez trudnych słów tylko na zwierzętach i fajnych historyjkach.


https://youtu.be/3VIlk6XN7PM?si=c4gDT1nhiujpJyq4


#dzieci #rodzicielstwo

Fafalala

To teraz kup jej taką powiedzmy dla prosów. Ona płynniej chodzi, nie trzeba tak równo łapać kątów dzięki czemu szybciej i przyjemniej ją się układa. I ma inaczej rozłożony ten stelażyk (nie pamiętam jak to się nazywa profesjonalnie) przez co sam mechanizm przekręcania jest przyjemniejszy. Te oryginalne od Rubika są no toporne.

A i taka jest fajna. Podobny mechanizm układania, ale trochę inaczej trzeba pokminić. Mam dwie, więc mogę wysłać Twojej młodej. 😊

0aaa68dd-0e5e-4fc6-adc2-fe66efc687ad
Pirazy

@Onestone czytam co tu w komentarzach ludzie pisza o ukladaniu kostki, ze nigdy nie ulozyli itp, tymczasem ja, lvl gowniak, moze z 6-7 lat, dumny, ze od Gwiazdora w swieta dostalem kostke rubika, 5 orzechow wloskich i 2 pomarancze, po dwoch dniach ukladalem ja coraz szybciej, w sumie doszedlem chyba do ponizej 5 minut na ulozenie kostki. I absolutnie kazdy mial to w d⁎⁎ie xD lacznie ze mna. Do tego stopnia, ze sie tym znudzilem i zapomnialem i dopiero niedawno dowiedzialem sie, ze ulozenie kostki jest niby jakies trudne xD

Pawelvk

To znaczy, że robicie dobrą robotę jako rodzice

Zaloguj się aby komentować

cebulaZrosolu

@Earl_Grey_Blue kupisz mi magnes? ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Pan_Buk

@Earl_Grey_Blue W moim tylko Hejto.

Zaloguj się aby komentować

York jest niesamowitym miastem w Anglii, które odwiedziłem z uwagi na sporą ilość murów obronnych. Sam York to również przepiękne stare miasto, liczne szachulcowe domy i piękna katedra, która urzeka swoim rozmachem. Angielskie miasta mają niesamowity klimat, który od dawna przyciąga mnie w tamte strony. Z powodu zachowanych obwarowań York zagościł w projekcie “Miasta stojące murem”.


Zapraszam do artykułu


W Yorku zachowało się do dzisiaj około 3400 metrów murów obronnych, natomiast pomiary na Google Maps wykazały, że obwarowania miały około 4300 metrów. Obecnie mury pochodzą ze średniowiecza, aczkolwiek York w czasach rzymskich nazywał się Eboracum i wówczas Rzymianie również wznosili obwarowania.


Pierwsze fortyfikacje wzniesiono w czasach rzymskich około 71 roku n.e. i miały trochę inny kształt, niż te znane obecnie. Rzymianie wznieśli fort o powierzchni 50 akrów. Część rzymskich obwarowań pokrywa się ze współczesną linią murów. Do teraz przetrwały niewielkie fragmenty z tamtych czasów i można je zobaczyć w muzealnych ogrodach, gdzie mieści się m.in. ośmiokątna wieża. Oprócz tego fragment znajduje się nieopodal północno-wschodniej części murów i w okolicy St Leonard Pl. Wspomniana wieża jest najlepiej zachowaną częścią z tego okresu. Powstała trochę później, gdyż na początku IV wieku.


Kolejny etap obwarowań to IX wiek, gdy miasto zostało zajęte przez wikingów, oni z kolei zburzyli istniejące wcześniej, ale będące w złym stanie rzymskie obwarowania i zbudowali własne.


Istniejące współcześnie mury powstały w XIII i XIV wieku. W linii obwarowań znajduje się mnóstwo miejskich bram, a po większości murów prowadzi ścieżka. Z miejskich bram warto wyróżnić Bootham Bar, Monk Bar, Walmgate Bar, Fishergate Bar, Victoria Bar i Micklegate Bar. Wstęp na mury obronne jest bezpłatny. W XIX wieku obwarowania były w złym stanie i to wówczas je wyremontowano.


#antekpodrozuje #anglia #yorkshire #podroze #podrozujzhejto #turystyka #atrakcjeturystyczne #wakacje #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne #zainteresowania #architektura


-------------------------------------------

Jeśli chcesz być na bieżąco z moimi znaleziskami to zapraszam do śledzenia hashtagu #antekpodrozuje

Jeśli chcesz, żebym Cię wołał w przyszłości, to zostaw piorun pod odpowiednim komentarzem poniżej

b5c0d952-5c30-481c-aaef-24fd9903d556
d788f939-45f9-44da-85f9-f0f68143e0c0
13a46085-6cba-4993-af1b-7088eb20705b
4802b6e9-d143-4bdf-8339-a426be574422
057e6a82-9fa2-4586-abc8-20ed3398120d
ipoqi

Już zacząłem sprawdzać ceny biletów, nie wiem po co, i tak nie mam już urlopu w tym roku ( ͡° ʖ̯ ͡°)

Atexor

Nigdy nie byłem w UK, ale York bardzo polubiłem za sprawą... gry "Robin Hood Legenda Sherwood" w którą grałem namiętnie za dzieciaka. Bardzo fajnie odwzorowali tam ten średniowieczny klimat z murami, katedrą, uliczkami, czy domostwami w stylu szachulcowym.


Fajne zdjątka. Twoja praca opiera się głównie na podróżach że raz wrzucasz foty z całej Europy :D?

Michumi

@antekwpodrozy jest też fajnym piesiołkiem

Zaloguj się aby komentować