Muszę się do czegoś przyznać. W ostatnim wpisie mogliście odnieść wrażenie, że ot tak, w ostatniej chwili na lotnisku podjąłem decyzję, żeby leciec do Rio de Janeiro. W rzeczywistości decyzję podjąłem co najmniej 24 godziny wcześniej, ale jakoś tak uznałem, że we lepiej to będzie brzmiało we wpisie pod względem literackim (choć bardziej - grafomańskim). Taki suspens. No nieważne. W każdym razie docierając do wodospadów Iguazu faktycznie jeszcze nie miałem konkretnych planów i dopiero tam na miejscu dokonałem wyboru.

Z jednej strony polecano mi Florianopolis, jako idylliczną miejscówkę na lato dla Brazylijczyków. No ale była już wtedy jesień i temperatura tamże była odrobinę niższa niż bym sobie wymarzył na kąpiele w morzu.

Z drugiej strony, w dniu, w którym opuszczałem Foz do Iguaçu, w Sao Paulo grała Metallica i korciło mnie, żeby skoczyć na koncert. Z tym, że logistyka tego przedsięwzięcia jednak mnie pokonała - musiałbym znacznie skrócić wizytę przy wodospadach, a i tak mógłbym nie zdążyć na początek koncertu.

Zostało więc Rio de Janeiro - destynacja magiczna, działająca jak magnes. Nigdy nie sądziłem, że tam zawitam, bo zawsze wydawało mi się to abstrakcyjne. Zresztą mało o Rio wiedziałem - ot figura Chrystusa Zbawiciela, karnawał, plaże Copacabana i Ipanema oraz przestępczość znana czy to z YouTube czy z filmu Miasto Boga (przy okazji - cholernie polecam, jeśli ktoś jeszcze nie widział - niesamowity film). Sądziłem, że zostanę tam ze 2-3 dni i nara. Myliłem się.

Mój samolot lądował po zachodzie słońca. Gdy po 22 jechałem Uberem do mojego hostelu w dzielnicy Ipanema, przejeżdżaliśmy wzdłuż Copacabana. Mimo zmroku, na promenadzie wciąż było sporo roześmianych ludzi, na plaży zresztą też widziałem siedzące grupki. O! - pomyślałem - Czyli jednak nie jest tak niebezpiecznie jak do tej pory słyszałem.

Zameldowałem się w hostelu, wziąłem szybki prysznic i zszedłem do lobby kupić sobie zimne piwko. Pomyślałem, że będzie idealnie wypić je sobie na plaży, która była dosłownie 2 przecznice dalej - 2 minuty spacerem. Było chwilę po 23. Gdy już odchodziłem od lady z piwkiem w ręku, zrobiłem jedną z mądrzejszych rzeczy w życiu.

- Czy to jest ok, żeby pójść teraz z piwem na plażę? - zapytałem gościa z obsługi.
- NIGDY tego nie rób - jego twarz była śmiertelnie poważna - NIGDY nie chodź na plażę po zachodzie słońca.
- No ale przecież to raptem 150 metrów stąd. I dopiero co jechałem wzdłuż Copacabany i było tam wciąż sporo ludzi.
- Powtarzam, nigdy tego nie rób. To bardzo niebezpieczne. Zdarza się, że po 22 wciąż jest trochę ludzi na plaży, ale teraz spotkasz tam wyłącznie bandytów z faweli.

Zostałem więc w hostelu.

Następnego dnia postanowiłem tradycyjnie zaopatrzyć się w lokalną kartę SIM (tradycyjnie też straciłem na tym ponad godzinę, bo już tradycyjnie aktywacja karty obcokrajowców, mimo posiadania przy sobie paszportu, to jakiś hiper problem dla placówek operatorów). Później miałem na myśli planach wielkie nic, czyli kąpiele w oceanie oraz przejście całej Ipanemy i Copacabany (a jest co chodzić, bo to prawie 10 kilometrów plaż, a wracałem również pieszo).

Pomny ostrzeżeń z poprzedniego dnia, na ten spacer wyszedłem ubrany w szorty kąpielowe, koszulkę i japonki, a do tego zabrałem wyłącznie kartę Revolut plus odrobinę gotówki, które schowałem do kieszonki szortów zapinanej na zamek (uwielbiam te szorty właśnie dzięki temu) oraz ręcznik. Innymi słowy nie brałem niczego, czego nie żal byłoby mi stracić. Minusem oczywiście brak telefonu, a więc też możliwości robienia zdjęć, odnajdywania bieżącej pozycji na mapie lub zamówienia Ubera na powrót.

Za dnia plaża wydawała się bezpieczna. Było od cholery ludzi cieszących się słońcem, zarówno lokalsów jak i turystów. Co kilkadziesiąt metrów stał na plaży mały prowizoryczny stragan, w którym srzedawano napoje, przede wszystkim Caipirinhę w różnych odmianach smakowych (choć najbardziej smakowała mi ta tradycyjna - z limonką) i wielkościach (kubeczki o litrażu bodajże od 200 do 500 ml). Ten tradycyjny brazylijski drink był robiony na straganie na miejscu i oczywiście miałem lekkie obawy o to, czy mój układ pokarmowy wytrzyma zetknięcie z florą bakteryjną straganiarzy, ale teoretycznie każdy z nich mył ręce pod bieżącą wodą pociągniętą z węża, no i samo stężenie cachaçy, czyli rumu z trzciny cukrowej, było tak duże, że prawdopodobnie wybijało to wszystkie zarazki. W każdym razie nie zaszkodził mi ani jeden plażowy drink, a wypiłem ich trochę podczas mojego pobytu.

Copacabana kończyła się górą wyrastającą z morza na kilkadziesiąt metrów. Teoretycznie na szczyt prowadził jakiś szlak, ale nie miałem ochoty się tam telepać w japonkach. Moją uwagę przykuł natomiast skalny klif, z którego lokalsi skakali do morza. Miejsce, którego skakali było oddalone kilkadziesiąt metrów od brzegu, więc teoretycznie powinno tam być głęboko. Z drugiej strony klif nie był w pełni pionowy - opadał pod pewnym kątem do morza - więc w przypadku słabego wybicia lub poślizgnięcia się można się było stać bohaterem jednego z filmików na LiveLeak.

Skoki oddawano z dwóch punktów - niższego, znajdującego się jakieś 3 metry nad lustrem wody, oraz wyższego - miał on na oko z 5-6 metrów. Większość ludzi skakała z niższego punktu - większy budził najwyraźniej nieco respektu (zresztą nawet gdy ktoś z niego skakał, to na nogi). Obserwowałem te ryzykanckie zachowania myśląc sobie, że młodość ma swoje prawa i przede wszystkim toleruje wyższy próg ryzyka. Gdy jednak z klifu skoczyła na oko pięćdziesięciolatka o przepitym głosie, walnąłem mentalną pięścią w wyimaginowany stół i stwierdziłem, że nie mogę być gorszy

Podszedłem do niższego punktu i spytałem młodzianów, dlaczego zawsze czekają na pojawienie się wyższej fali przed skokiem - czyżby tylko wtedy nie ryzykowało się uderzenia o dno? Powód był jednak bardzo prozaiczny - im wyższa fala, tym wizualnie mniej straszny skok, bo nie wydaje się aż tak wysoko.

Po chwili wybiłem się i wylądowałem nogami w wodzie. Nie było to w sumie wyzwaniem, więc kolejny skok planowałem oddać na główkę (będąc w wodzie czułem, że faktycznie jest bardzo głęboko). Z tym, że powrót na górę był przygodą samą w sobie. Oczywiście można było płynąć kilkadziesiąt metrów do plaży i ponownie wejść na klif, ale lokalsi wybierali wchodzenie po linie przywiązanej do barierki i opadającej do morza. Lina miała zawiązane supełki, więc utrzymanie jej w mokrych rękach raczej nie było dużym wyzwaniem. Przy odrobinie siły i odpowiedniej technice (napieranie stopami prostopadle do skały) nie powinno to być specjalnie trudne. Z tym, że pojawiały się dwa niuanse.

Po pierwsze - zbocze skały było w dużej mierze porośnięte glonami czy innymi porostami, które będąc mokre stawały się cholernie śliskie i nie dawały absolutnie żadnego tarcia pod stopami. Trzeba więc było wcelować w te obszary skały, które pokrywały maleńkie muszelki. Te dawały doskonałe tarcie. Tak dobre, że przy nieuważnym ruchu można było sobie przeciąć lub zedrzeć skórę. Ok, nie było aż tak tragicznie i margines błędu był wyraźny, ale zdarzyło mi się kiedyś solidnie obedrzeć podeszwę od stopy na czymś podobnym i goiło mi się to z tydzień.

Problem drugi - fale. Te co prawda nie załamywały się jeszcze w tym miejscu (działo się to znacznie dalej) ale były masywne. Gdy taka większa fala przetaczała się wzdłuż klifu, człowiek znajdujący się w wodzie był pchany tam gdzie woda sobie tego życzyła. Gdy więc tylko widać było taką większą falę, a pływak jeszcze nie zdążył wejść co najmniej półtorej metra po linie, odrzucał ją wtedy i energicznie odpływał od ściany, żeby fala nie cisnęła nim o skałę i nie przeciągnęła po tej tarce ze skorupiaków. Takie większe fale przechodziły co kilkanaście lub kilkadziesiąt sekund, więc niekiedy powrót na górę zajmował z 3 minuty i wiązał się z kilkoma porzuconymi próbami wejścia.

Mi udało się wejść na górę względnie szybko, choć faktycznie musiałem odrzucić linę raz czy dwa, bo akurat przetaczała się taka większa fala. Lokalsi podpowiadali mi z góry kiedy odpuścić, a kiedy próbować. Dałbym pewnie radę i bez ich asysty, ale nie ukrywam - ich pomoc była miła.

Drugi skok wszedł już na główkę, a w trzecim przymierzyłem się do wyższego punktu. Było faktycznie trochę strasznawo, ale mieszanka polskiej krwi i brazylijskiej caipirinhi dodała mi animuszu . Skok na nogi zaliczony. A skoro powiedziało się A, to wypadało powiedzieć B. W kolejnym skoku zanurkowałem głową w dół, co paradoksalnie wydawało mi się łatwiejsze i bardziej kontrolowane niż skok na nogi. Gdy już wgramoliłem się na górę, reszta z uznaniem pokiwała głowami - byli przekonani, że znów skoczę na nogi. I tak oto po podpompowaniu poziomu endorfin, adrenaliny i atencji byłem gotów na powrót do hostelu, co zajęło mi jakieś 3 godziny z przerwami na posiedzenie na plaży i pobserwowanie tego nowego, fascynującego świata.

W okolicach zachodu słońca znów wyszedłem na plażę, tym razem już z telefonem, by uwiecznić genialne widoki, które rozposcierały się przed moimi oczyma. Czułem, że zostanę w Rio odrobinę dłużej niż 3 dni.

#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie
aef5a435-49b8-4fe0-b0d2-7d8ab6133a9c
ecb13651-e283-49c3-ab20-58bcdfec110e
2a8933e5-3451-43ff-b77f-5a1f8b005833
dez_

Pisz pisz, fajnie się czyta.

Wido

Ej, Sniffer, nieładnie tak dodawać wpisy w dni wolne od pracy. Teraz muszę poświęcić 2 godziny prywatnego czasu na chodzenie po ulicach Rio i nikt mi za to nie zapłaci!

Sniffer

@Wido zawsze dodaję wpisy w dni wolne od pracy Zapłacę piorunkiem, może być?

Wido

@Sniffer Ty, rzeczywiście może być tak, że przeglądam hejto tylko w pracy, mea culpa to ja się piorunkiem odwdzięczę, piorunować wszystkich, nie oszczędzać nikogo! PS: tak w ogóle to czytałam Twój wpis ciućkając cukierki z koką, które mi przywiozła siostra z Chile. Niezła immersja!

Sniffer

@Wido smacznego ciućkania!

Zaloguj się aby komentować