Zdjęcie w tle
Sniffer

Sniffer

Osobistość
  • 62wpisy
  • 472komentarzy
Bus miał przyjechać po mnie do hostelu o 5:10 rano. Zbiegłem z pokoju po schodach dopiero o 5:11, ale nie sądziłem, by to miał być problem. Gdy jednak przez kolejne 10 minut nikt się nie pojawiał, zacząłem się lekko stresować. No ale jak to tak - byli przed czasem i odjechali w mniej niż 60 sekund po umówionej godzinie? Olewając, bądź co bądź, klienta? Wierzyć mi się nie chciało. Napisałem do Nadege - Francuzki, którą poznałem dwa dni wcześniej przy jeziorze Churup i z którą zgadałem się na wypad nad jezioro 69, korzystając usług z tej samej agencji. Jej odpowiedź była uspokajająca - z 15 minutowym opóźnieniem busik odjechał właśnie spod jej hostelu i zmierzał w moją stronę.

Laguna Sesenta y Nueve, czyli inaczej Jezioro 69, oddalona była o blisko 90 kilometrów od Huaraz. Innymi słowy jechało się tam prawie 3 godziny, a na końcu czekał jeszcze całkiem przyjemny, około 6,5 kilometrowy trekking z 850 metrami przewyższenia, oczywiście w jedną stronę. Niedługo przed docelowym parkingiem zatrzymaliśmy się jeszcze przy innym jeziorze, na brzegu którego rosły dość fotogeniczne, powykręcane drzewa o jasnej korze. Po tym krótkim postoju i dotarciu na początek szlaku w stronę docelowej atrakcji, wysluchaliśmy jeszcze komunikatu o godzinie zbiórki i ruszyliśmy z Nadege przed siebie.

Francuzka była dobrym kompanem wędrówki - małomówna, nie narzekająca, lubiącą iść szybkim tempem. Jeśli już muszę iść w góry w czyimś towarzystwie, to najchętniej takim. Oczywiście od czasu do czasu zamieniliśmy ze sobą kilka zdań, a nawet mogę się pokusić o stwierdzenie, że prowadziliśmy przez jakiś czas rozmowę, ale odbywało się to poniekąd za obupólną zgodą - jakoś tak wyczuwaliśmy nawzajem, kiedy ta druga osoba wolałaby pomilczeć, a kiedy można o coś zagadać. Tak jak wtedy, gdy mijaliśmy charakterystyczne, rozłożyste drzewo i oboje mieliśmy ochotę je skomentować dokładnie w tej samej chwili. Z tą różnicą, że w oczach Francuzki było ono baśniowe i magiczne, a w moich - wyglądało złowieszczo i brakowało na nim wyłącznie wisielca.

Po, sam już nie pamiętam jak długim, czasie dotarliśmy nad jezioro. Mimo chmur, jego szmaragdowa barwa była niezwykle soczysta - zastanawiałem się, o ile bardziej imponujsco wyglądałoby to wszystko, gdyby dodatkowo wyszło słońce. Nie dane nam było się przekonać - pogoda była daleka od idealnej. Dobrze chociaż, że nie padało i że wciąż byliśmy poniżej pułapu chmur - w przeciwnym razie nie byłoby czego podziwiać.

W punkcie widokowym spędziliśmy sporo czasu - nasze tempo pozwoliło nam dotrzeć w to miejsce na długo przed naszą grupą z busa. Z perspektywy czasu zapomniałem o jednym detalu - jezioro znajduje się na wysokości 4600 metrów nad poziomem morza, a więc dotarcie nad nie wymaga pewnej kondycji i aklimatyzacji. Na szczęście mieliśmy i jedno i drugie. W każdym razie znaleźliśmy sobie jakieś ustronne miejsce, dokąd już prawie nie docierały głosy innych turystów, i w milczeniu podziwialiśmy widoki.

- Lubię w takich miejscach pomedytować przez kilka minut - głos Nagede przerwał ciszę.
- Ja nie medytuję. Ale gdy już się wyciszę w miejscu takim jak to, puszczam sobie przez słuchawki taką jedną piosenkę, która pozwala mi intensywniej odczuwać zarówno otoczenie jak i całą sytuację - odparłem.
- To właściwie też jest forma medytacji - zauważyła po chwili namysłu.

Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem, ale miała rację. Okazało się więc, że nawet taki prosty chłop jak ja, medytuje. Na swój sposób, ale jednak.

Po jakimś czasie do naszego ustronnego kącika zawitał inny turysta, najpewniej ciekawy, co takiego sprowadziło nas w to miejsce. Widok mu się najwyraźniej mocno spodobał, bo zaczął fotografować okolicę jak natchniony. Po chwili zwrócił się z prośbą o zrobienie mu zdjęcia. Gdy po minucie robienia kilkunastu ujęć z różnych perspektyw chciałem mu oddać telefon, ten poprosił o zrobienie jeszcze kilku dodatkowych. I potem jeszcze kolejnych. Cały czas w tej samej, nieco pretensjonalnej pozie z szeroko rozpostartymi ramionami i potwornie sztucznym uśmiechem, który zdawał się być doklejony na stałe do jego twarzy, choć natychmiast znikał, gdy tylko opuszczałem dłoń dzierżącą telefon, zbudowany przez małe chińskie rączki tylko po to, by uwiecznić jego nieśmiertelny wizerunek na tle... a już pal sześć to tło, wizerunek po prostu - to on tu był najważniejszy. Gdy po zrobieniu łącznie kilkudziesięciu zdjęć jegomość odpuścił mi w końcu i pozwolił spocząć na kamieniu, miałem wrażenie, że wciąż widzę go przed oczyma, z rozpostartymi ramionami i firmowym uśmiechem numer pięć, różniącym się od pozostałych jedynie detalami dostrzegalnymi pod mikroskopem elektronowym, a i to nie zawsze. Ostatecznie okazało się, że nie mam omamów, bo oto 20 metrów dalej zaczepił innego nieszczęśnika, prosząc o identyczne zdjęcia, w identycznej pozie, ze swoim nieśmiertelnym uśmiechem i tak chodzą od kamienia do kamienia pstrykając miliony fotek aż po dziś dzień. Chyba.

W drodze powrotnej postanowiliśmy z Nadege odbić na boczną odnogę szlaku - na mapie widzieliśmy grupę niewielkich stawów, od których teoretycznie dzielił nas półgodziny spacer. Obserwując tempo najwolniejszych piechurów z naszej grupy, prowadzonej przez opiekuna wycieczki, wiedzieliśmy, że możemy sobie ze spokojem pozwolić na taką małą eskapadę. Zaczęliśmy więc wcielać ten plan w życie.

Gdy tylko skręciliśmy z głównego szlaku, jasne stało się, że mało kto wpada na podobny pomysł. Ścieżka była ledwie widoczna, gdzieniegdzie gubiliśmy ją, nie zdając sobie sprawy, że w rzeczywistości biegnie o kilka metrów obok. Nie rezygnowaliśmy, bo widoczność była dobra i wystarczyło iść na azymut.

Po kilkunastu minutach marszu naszych uszu dobiegł dziwny i nagły łoskot. Rozejrzeliśmy się dookoła i choć w pierwszej chwili nie rozumieliśmy, na co patrzymy, po dwóch uderzeniach serca stało się to jasne - lawina! Odległa, bardziej przypominająca wodospad, niż masy białego puchu sunące zboczem góry, ale niewątpliwie patrzyliśmy na tony śniegu, wyłaniające się z chmur, spowijających górne partie pobliskiego szczytu i przewalające się z hukiem przez skalny próg w przepaść, której dna z tej perspektywy nie widzieliśmy. Spektakl ten trwał ponad minutę i był piękną nagrodą za zboczenie z głównego szlaku.

Po jakimś czasie dotarliśmy nad pierwszy z grupy stawów. Dookoła nie było żywej duszy i panowała absolutna cisza. Spojrzeliśmy na zegarek - wciąż mieliśmy pewien zapas czasu do momentu, w którym powinniśmy wracać. Nadege postanowiła wykorzystać te chwile na kontemplację. Ja zdecydowałem się poszukać ścieżki prowadzącej ku reszcie oczek wodnych - powinny być tuż obok. Po paru minutach skapitulowałem - okolica była dość podmokła i niełatwo było nawigować w tym terenie. W tym tempie nie zdążyłbym dotrzeć do tych stawów. Gdy wróciłem do Nadege, mieliśmy jeszcze jedną decyzję do podjęcia - albo wracamy dokładnie tą samą drogą do głównego szlaku, albo ufamy mapie i intuicji oraz idziemy kontynuacją tej odnogi, bo i tak łączy się ona z głównym szlakiem po jakimś czasie. Rzecz w tym, że nigdzie nie widzieliśmy dalszej ścieżki, a iść na ślepo w obcym terenie i przy ograniczonym czasie byłoby nierozsądnie. Wróciliśmy więc po wcześniejszych śladach.

Gdy dotarliśmy do głównego szlaku, zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy ostatnimi turystami wracającymi spod jeziora 69. Widzieliśmy w oddali grupki turystów zmierzajacych w dół, w stronę parkingu, ale nikogo nie znajdował się już górnych partiach szlaku. Nie było powodów do paniki - wiedziałem, że przy naszym tempie na spokojnie dotrzemy pod busa o czasie. Nadege była nieco bardziej sceptyczna, bo od ostatnich ludzi dzielił nas kawał drogi.

- Widzisz tamtego gościa w jaskrawej czerwonej kurtce? Tam, hen daleko przed grupą zamykającą stawkę? - zapytałem.
- Ach ten! Ledwo co, ale widzę.
- Założę się, że nawet jego wyprzedzimy bez spiny - starałem się ją uspokoić.

No i faktycznie, nie minęło 45 minut, a mijaliśmy go rześkim krokiem, wcześniej wyprzedzając po drodze opiekuna naszej grupy i kilkunastu innych wolniejszych piechurów.

Docierając już do dna doliny i mając znów zapas czasu, postanowiliśmy zatrzymać się jeszcze w bardzo malowniczym miejscu - na zielonej trawie, mocząc stopy w meandrującym potoku. Każde w miejscu, które uznało za "idealne", w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie. Gdy tak siedziałem sobie pod urokliwym drzewem i gapiłem się przed siebie, podszedł do mnie jeden z turystów wracających w stronę parkingu.

- Niesamowite miejsce sobie wybrałeś na odpoczynek. Bardzo fotogenicznie to wyglądało, więc pozwoliłem sobie zrobić ci zdjęcie. Mogę ci je przesłać jeśli chcesz.

No jasne, że chciałem. Co prawda zapamiętałem to miejsce jako piękniejsze, niż to wyszło na zdjęciu i zdecydowanie uważam, że moja zgarbiona postać nie dodaje mu uroku, ale pamiątka jest.

W hostelu byłem dopiero po 19. Zmęczony, ale zrelaksowany. Mimo niezbyt dobrych warunków pogodowych i widoków, które wcale nie wgniatały w ziemię, to był niezwykle przyjemny dzień.

#polacorojo #podroze #peru #huaraz
9b4d5c14-7295-4dcd-af23-8b6cc8838550
14414f06-009f-4700-829c-63227a35b63f
1ec2a9af-cc92-4ffe-bb45-152e129c641d
4ad99a7a-a9db-44de-9e00-fde91a8af946
5b8846a1-184c-4026-b4bf-f9fc906f8446

Zaloguj się aby komentować

Bardzo wczesnym rankiem mój autokar dotarł do Huaraz. Nie powiem, wyspałem się całkiem przyzwoicie w moim ultra wygodnym fotelu, rozkładanym prawie na płasko. Jedynie wypite przed snem wino powodowało uczucie lekkiego zasuszenia, ale nie był to pełnoprawny kac.

Ulice miasta były praktycznie puste - co prawda było dopiero chwilę po 6 rano, ale mimo wszystko był piątek, a więc dzień roboczy. W sumie nie znam zbyt dobrze rytmu dnia pracujących Peruwiańczyków, więc może już zostawmy ten temat. W każdym razie przechodziłem przez główny plac miasta (również pusty o tej porze) i jakoś tak tęskno mi było za Cuzco, które było wielokrotnie bardziej urokliwe. Huaraz praktycznie niczym się nie wyróżniało, zdawało się być nudne i... brudne. Jeden z niewielu ludzi, którzy pojawili się w zasięgu mojego wzroku, wyniósł worek ze śmieciami i rzucił go na kupkę innych worków znajdujących się przy ulicy. Stan pozostałych worków i walających się dookoła rozmaitych śmieci sugerował, że to nie był akurat dzień wywozu - te worki nie czekały aż ktoś je stamtąd zabierze. Jedynymi, których obchodził ich los, były bezpańskie psy, które dobierały się do nich w poszukiwaniu pożywienia.

Dotarłem do mojego hostelu. Było wciąż bardzo wcześnie, zdecydowanie przed godziną meldunku, ale nie miałem co ze sobą podziać. Miałem nadzieję, że będę mógł chociaż zostawić duży plecak zanim wyruszę na poszukiwania śniadania. Okazało się jednak, że moje łóżko już na mnie czeka, bo hostel nie narzekał na nadmiar gości (to było zresztą powodem, dla którego kilka dni później przeniosłem się w inne miejsce, ale o tym innym razem). 

Gospodarz hostelu uczynnie opowiedział mi o najpopularniejszych turystycznych destynacjach w okolicy. Moją uwagę przykuła Laguna Churup, znajdująca się zaledwie 14 kilometrów od hostelu - wyglądało na to, że mógłbym się tam udać jeszcze tego samego dnia. Gdy podzieliłem się tym pomysłem z gospodarzem, ten zerknął na zegarek i powiedział, że ostatnie colectivo odjeżdżają w tamtym kierunku za około pół godziny. Przez chwilę pomyślałem, że w razie czego mogę iść całą trasę pieszo od hostelu, ale pokonanie tego dystansu w obie strony przed zmrokiem było mało realne, między innymi ze względu na 1700 metrów przewyższenia po drodze. Szybka kalkulacja - do miejsca skąd odjeżdżały colectivos szło się 25 minut. Teoretycznie miałem 5 minut zapasu, ale byłem bez śniadania i bez prysznica. Stwierdziłem, że raczej dam radę kupić coś na szybko przed wejściem do busika, a tymczasem wskoczyłem pod prysznic i przebrałek się w trekkingowe ciuchy. Z hostelu wychodziłem już lekko spóźniony, dlatego przez pół trasy musiałem truchtać. Gdy dotarłem na miejsce wskazane mi wcześniej przez gospodarza hostelu, ostatni bus akurat szykował się do odjazdu. A więc zdążyłem w ostatniej chwili. Kątem oka patrzyłem na lodówkę z napojami tuż obok, ale nie chciałem opóźniać odjazdu. 

- Na pewno ktoś stoi ze straganem na parkingu przy początku szlaku - pomyślałem. Tak było faktycznie we wszystkich miejscach, które do tej pory odwiedzałem. Ale nie tutaj. 

Busik wysadził wszystkich na zupełnym pustkowiu. Rozglądałem się za jakąś opcją kupna wody lub czegokolwiek innego, ale w zasięgu wzroku nie było absolutnie niczego. Spytałem kierowcy, czy znajdę w okolicy jakiś sklep lub czy na szlaku będzie można kupić wodę, ale ten kiwał przecząco głową. Byłem w dupie. Miałem ze sobą jakieś przekąski i kilka łyków wody, ale już wtedy czułem się lekko odwodniony, bo w ciągu poprzednich 12 godzin wypiłem jedynie butelkę wina. Czekało mnie więc małe wyzwanie. Nie zamierzałem się zamartwiać - ludzie potrafią wytrzymać bez wody przez wiele dni - przecież nie byłem gorszy. Zresztą z tego miejsca szło się tylko 5 kilometrów w jedną stronę, w tym kilometr przewyższenia - to był raczej spacer. Pomyślałem też, że być może woda ze strumieni będzie zdatna do picia, jednak napotkany po drodze pracownik parku roześmiał się tylko i powiedział, że on by jej nie pił. Wśród powodów, dla których nawet woda z górskich źródeł w Peru nie nadaje się do picia wymienia się obecność metali ciężkich oraz zanieczyszczenia powstałe na skutek pasącego się (i srającego gdzie popadnie) bydła. Jako że nie miałem w planach zatrucia i wielodniowej biegunki, postanowiłem poczekać z uzupełnieniem płynów do powrotu do Huaraz. 

Ku mojemu zadowoleniu na trasie pojawił się odrobinę bardziej wymagający fragment, zabezpieczony łańcuchami. Fajnie było pohasać wszystkimi czterema kończynami po skałach. Mojego entuzjazmu nie podzielali turyści spotkani tuż przed początkiem tego odcinka - Niemka była wyraźnie przestraszona, choć jej peruwiański towarzysz starał się ją uspokoić. W połowie drogi obejrzałem się za siebie - ledwo co przeszli kilka kroków i dziewczyna z drżącymi nogami twierdziła, że dalej nie idzie. Postanowiłem cofnąć się, by im pomóc - trasa nie była tak trudna, żeby nie dała rady - to była bardziej kwestia umysłu. Pokazałem jak należy stawiać stopy na kilku kolejnych metrach, jak używać rąk i jak odpoczywać, gdy dopada zwątpienie. O dziwo peruwiański towarzysz dziewczyny również słuchał uważnie i nawet dopytywał gdzie powinien zrobić krok. Gdy udało się pokonać połowę odcinka, zrobiło się nieco bardziej stromo. Zaoferowałem Niemce wniesienie jej plecaka na samą górę, bo widziałem, że jego obecność ją stresuje. Po dwóch minutach byłem już z powrotem, by asystować nowo poznanym towarzyszom. W końcu udało się całej naszej trójce wejść na górę. Pogratulowałem im świetnej postawy, by ich nieco podbudować.

Po kolejnych kilkunastu minutach dotarliśmy do jeziora Churup. Nie powiem, całkiem urokliwe miejsce z ładnym kolorem wody i górami dookoła, ale nie były to widoki, które szturmem zdobyły moje serce i wryły się w pamięć. Ot, przyjemna miejscówka, żeby trochę pochillować, z czego korzystało już kilka osób nad brzegiem jeziora. Ja postanowiłem podejść na kolejny punkt widokowy odległy o półtorej kilometra. Czasu miałem jeszcze w zapasie. 

Gdy nastała pora powrotu, zebraliśmy się w kilkuosobową grupę i ruszyliśmy w stronę początku szlaku. Udało nam się znaleźć alternatywną ścieżkę omijającą ten trudny fragment, z czego kilka osób cieszyło się niezmiernie. W dobrych humorach dotarliśmy do punktu zbiórki. Tam czekał już busik, co prawda nie ten sam, którym przyjechałem, ale gdy kupowałem bilet w obie strony powiedziano mi, że mam wsiadać w cokolwiek, co będzie zbierało turystów - wszyscy przewoźnicy byli ze sobą dogadani. I faktycznie, gdy okazałem swój "bilet" nowemu kierowcy, ten po prostu kazał wsiadać do środka. 

Po powrocie do Huaraz udaliśmy się w piątkę do jakiejś knajpy. Oprócz mnie, Niemki i jej peruwiańskiego towarzysza była jeszcze wysoka Francuzka i jej koleżanka, sam już nie pamiętam skąd. Jedząc (i zwłaszcza w moim przypadku pijąc) rozmawialiśmy o dalszych planach na pobyt w Huaraz, choć nie było to łatwe ze względu na nieznośnie głośno grający telewizor (nota bene była to praktycznie norma w peruwiańskich jadłodajniach). Część osób planowała odpoczywać kolejnego dnia. Ja byłem żądny przygód. Podobobnie rzecz się miała z wysoką Francuzką, postanowiliśmy więc wykupić wycieczkę nad kolejne malownicze jezioro - Laguna 69. Jezioro 69. Z Francuzką. He he. 

#polacorojo #podroze #peru #huaraz
92cda6ef-7f6e-4b7e-9448-ab357f2c55d6
1ae4a418-ae53-4256-9ea1-3300e5d8971e
9917bed1-9091-40b4-9c0a-9388e6c2168e
9e497d8f-dbe3-44d1-835b-bc6d14daf087
91d15da9-842d-4605-8573-1f2b4fcb046a

Zaloguj się aby komentować

Żegnałem się z Cuzco. Po powrocie poprzedniego wieczora z Machu Picchu zdążyłem się jedynie trochę wyspać, zjeść śniadanie, wziąć główny bagaż i już trzeba było wyruszać w stronę lotniska. Moim kolejnym celem wyprawy były górzyste rejony Huaraz, dokąd z Limy miał mnie zabrać jadący całą noc autobus.

Nie miałem jakoś spektakularnie dużo czasu do odlotu, dlatego chciałem dla wygody i spokoju ducha wziąć Ubera. Niestety po raz kolejny żaden z kierowców nie chciał zaakceptować kursu na lotnisko (podobnie miałem w drugą stronę - tuż po przylocie do Cuzco). Pozostała mi więc podróż za pomocą colectivo, z tym że najpierw musiałem dojść na odpowiedni przystanek, co zjadło mi około kwadransa. Później czekałem na busik jadący we właściwą stronę, co nie było aż tak proste, bo nie miały one swoich rozkładów jazdy, a więc nie byłem pewien, w co dokładnie mam wsiąść. Zanim w końcu pojawił się właściwy pojazd minęło kolejnych 10 minut. Zaczęło mi się już robić trochę gorąco, bo do zamknięcia odprawy zostało jeszcze tylko z 40 minut, a najkrótsza droga na Google Maps wskazywała na 25 minut jazdy. To jednak byłoby zbyt proste, gdyby mój bus jechał najkrótszą z możliwych tras, więc z przerażeniem spoglądałem, jak skręcamy nie tam gdzie trzeba. Spytałem współpasażerow moim łamanym hiszpańskim, czy na pewno jedziemy na lotnisko - potwierdzili. Pozostało więc mieć nadzieję, że w końcu to colectivo przestanie esować po całej dzielnicy, tylko ruszy prosto do celu. Czasu było coraz mniej, więc gdy już w końcu zaczęliśmy się zbliżać, wrzuciłem plecak na plecy i ustawiłem się przy drzwiach, gotowy by wyskoczyć i pobiec w stronę budynku. Powstrzymali mnie współpasażerowie.

- Nie teraz! Na następnym! 

Popatrzyłem zdziwiony i nieufny, bo przecież dokładnie w tym miejscu wychodziłem z lotniska jakieś 10 dni wcześniej. 

- Terminal odlotów jest na następnym przystanku - doprecyzowali. 

Podziękowałem grzecznie i dzięki ich radzie nie straciłem kolejnych 5 minut na truchcie do właściwego wejścia. Udało się. 

W Limie lądowałem przed południem, natomiast mój autokar ruszał w stronę Huaraz dopiero około 23. Miałem więc kilka godzin na ponowne zwiedzanie stolicy Peru, choć aż tak mi się nie chciało - nie jest to specjalnie urokliwe miasto moim zdaniem. No ale koniec końców lepsze połażenie po mieście, niż gnicie ponad 10 godzin w centrum handlowym, przy którym mieścił się dworzec autobusowy. Miałem też pewną misję do wykonania - oddanie kluczy, które przypadkiem gwizdnąłem z hostelu podczas poprzedniego pobytu w Limie. 

Wdrażanie planu w życie zacząłem od wzięcia Ubera i udania się na dworzec autobusowy - liczyłem na to, że będę mógł już odprawić duży plecak, bo łażenie z nim po mieście nie należałoby do przyjemnych.Gdy przedstawiłem moją prośbę pracownikowi przewoźnika, ten zrobił wielkie oczy.

- Ale ten autokar odjeżdża dopiero za 12 godzin. Odprawa jest możliwa na godzinę przed odjazdem. 
- Czyli nie ma żadnej przechowalni w okolicy? 

Facet podrapał się po głowie, kazał chwilę poczekać i wkrótce wrócił z wiadomością, że mogę zostawić plecak u nich w kanciapie. Podziękowałem pięknie i już miałem mu wręczyć mój bagaż, gdy coś mnie tknęło i postanowiłem sprawdzić, czy na pewno mam te klucze od hotelowego pokoju w małym plecaku. No nie ma! Ale by było - misterny plan, żeby oddać te nieszczęsne klucze, a zostałyby w głównym bagażu. Przeczesuję główny bagaż i... też ich nie ma. Przepadły jak kamień w wodę. Jeszcze raz sprawdzam mały plecak - nic. No cholera jasna, przecież wczoraj miałem je w ręce! Pracownik przewoźnika autokarowego patrzył na mnie z powoli rosnącą irytacja - chciał mi wyswiadczyć przysługę na moją wyraźną prośbę, a ja tu robię wielkie przepakowanie. W końcu dałem za wygraną i oddałem ten plecak do przechowania. Raz jeszcze podziękowałem i skwaszony pomaszerowałem jakieś półtorej kilometra w stronę przystanku autobusowego, skąd miałem dotrzeć do centrum. 

Okolice Plaza Norte, czyli rzeczonego centrum handlowego, nie wyglądały zbyt przyjaźnie. Dwupasmowa, hałaśliwa arteria wzdłuż której nie prowadziły chodniki, ale i tak na poboczach kręciło się trochę ludzi, którym moja wrodzona ostrożność kazała się bacznie przyglądać. To był taki rejon, w który turyści się nie zapędzali, bo tu prawie nic nie było. Nawet za dnia szło mi się tamtędy z duszą na ramieniu. 

W końcu dotarłem na przystanek i pojechałem w stronę dwóch najbardziej turystycznych i bezpiecznych dzielnic Limy leżących nieopodal siebie - Miraflores oraz Barranco. Jako, że tą pierwszą poznałem już podczas poprzedniego pobytu w mieście, tym razem wysiadłem o kilka przystanków dalej, by zwiedzić drugą. Tak jak według kilku osób, których relacje przeczytałem w internecie, Barranco jest znacznie bardziej urokliwe od Miraflores, tak po półtorej godzinie chodzenia tam nie miałem pojęcia, o co mogło im chodzić. Poza jednym ładnym muralem nie zauważyłem niczego godnego uwagi. Może skręcałem w złe uliczki, nie wiem. 

Z tego wszystkiego postanowiłem po prostu przejść się wzdłuż wybrzeża do Miraflores - tamta trasa była dość przyjemna widokowo, więc postanowiłem ją powtórzyć i zjeść coś na znanym mi terenie. Chcąc nie chcąc, przechodziłem obok hostelu, w którym nocowałem wcześniej. Raz jeszcze sprawdziłem plecak i kieszenie - że też zgubiłem gdzieś te pieprzone klucze!

Dzień chylił się ku końcowi, więc po posiłku postanowiłem przemieścić się w stronę Plaza Norte i tam czekać na odjazd mojego autokaru. Rozmyślałem, czy nie wziąć Ubera, bo to jednak bezpieczniej w takiej dzielnicy po zmroku, ale żądna przygód część mnie powiedziała - pojadę autobusem i podejdę ten ostatni, niezbyt atrakcyjny odcinek pieszo - przynajmniej będą jakieś emocje. No i faktycznie, do teraz dobrze pamiętam spacer wzdłuż tej drogi, gdy ściskając w ręce kij od Gopro w celach samoobrony, szedłem w stronę centrum handlowego, zadając sobie pytanie raz po raz, czy dziwny facet naprzeciwko to jakiś zbój, czy zwykły przechodzień i czemu do licha nie wziąłem Ubera. 

W końcu dotarłem do centrum handlowego, gdzie kupiłem jakieś przekąski na drogę oraz butelkę wina na dobry sen. Niby fotele w autokarze były ultra wygodne, bardzo szerokie i rozkładające się prawie na płasko, ale ogólnie ciężko mi się śpi w podróży, więc wolałem mieć wspomaganie na wszelki wypadek. Czekając na odjazd autokaru zauważyłem, że pasażerowie innego rejsu przechodzą kontrolę bezpieczeństwa i ich podręczne bagaże są sprawdzane. Okazało się, że panował zakaz przewożenia alkoholu w kabinie. Nie chciałem rozstawać się z moją butelczyną, więc ukryłem ją wewnątrz cienkiego śpiwora, który miałem ze sobą. Gdy przyszła pora na kontrolę mojego bagażu, pracownik przewoźnika pomacał go tylko ze wszystkich stron i nie napotykając na nic twardego kiwnął głową i wpuścił mnie do środka. Rozkokosiłem się na moim szerokim miejscu, zaciągnąłem zasłonkę oddzielajacą mnie od korytarza, opuściłem oparcie fotela prawie na płasko i przymknąłem oczy. Pomyślałem, że może zamiast raczyć się winem, po prostu włączę sobie muzykę do snu. Chwyciłem plecak i sięgnąłem do kieszeni, w której trzymałem słuchawki, a tam... pierdolone hostelowe klucze! Przez cały dzień miałem je przy sobie!

Chwilę później otwierałem butelkę wina. Stwierdziłem, że jednak na trzeźwo tego nie zniosę.

#polacorojo #podroze #peru
2dd39a43-887d-46cd-aa42-3a447f53c903
d769ecc4-89ff-453e-ae75-50674762f798
c81573d7-dbb2-4c35-82b3-178c08c81c4b
c99f4b7b-12e1-42cb-ab35-bc591e425dea
91d94dc6-ae3c-4679-9754-11f543febb83

Zaloguj się aby komentować

Po raz kolejny podczas tej wyprawy mój budzik zadzwonił nieludzko wcześnie, ale tak jak przy poprzednich razach czułem niesamowitą ekscytację, teraz dominowało zmęczenie i jakiś niewytłumaczalny marazm. A przecież tego dnia miałem oglądać Machu Picchu - jedno z dwóch miejsc, poza Patagonią, które koniecznie chciałem odwiedzić podczas mojej podróży do Ameryki Południowej. Skąd więc ten niedobór entuzjazmu? Być może brał się on z braku wiary, że to hiperturystyczne miejsce z pieczołowicie wyznaczonymi ścieżkami zwiedzania, ścisłymi regułami i tabunem ludzi, zapewni mi choć w połowie tak pięknych emocji, jak na przykład trekking po parku Torres del Paine, szlaki w okolicach El Chalten, wspinaczka na Pedra da Gavea, czy choćby dopiero co ukończony Salkantay Trail. Ten wyjazd pozwolił mi zrozumieć, w jakich okolicznościach czuję się naprawdę wolny i szczęśliwy. Wycieczka na Machu Picchu zdawała się nie do końca spełniać te kryteria.

Zwlokłem z łóżka się nieco ospale i hostel opuściłem kwadrans później niż zakładałem. Mój bilet pozwalał mi wejść na teren zaginionego miasta Inków między 6 i 7 rano. Planowałem być pod bramami jako jeden z pierwszych, dlatego musiałem się sprężać. Tak właściwie to nie musiałem, ale chciałem, z niewyjaśnialnych racjonalnie przyczyn - tak już mam, że lubię na szczyty docierać jako pierwszy. Choć nie na wszystkie (he he). Miałem do przejścia jakieś 4 kilometry, w tym 500 metrów podejścia w pionie - idealnie na poranny rozruch. Pod bramy miasta dało się też wygodnie dojechać autobusem kosztującym jakieś 20 dolarów, ale moja dusza Poznaniaka nie zezwalała na takie zbyteczne wydatki, no i przede wszystkim nie przyjechałem w Andy jeździć autobusami - uwielbiam wszelakiego rodzaju łażenie po górach i satysfakcja z dotarcia na jakiś punkt widokowy jest wielokrotnie większa, jeśli towarzyszy temu wysiłek fizyczny.

Okazało się, że już na starcie marszu nieco pomyliłem trasę. Tuż obok hostelu przebiegała linia kolejowa, której kilkaset metrów dalej zaczynała towarzyszyć równolegle droga prowadząca pod same bramy parku (zresztą szedłem tym odcinkiem ledwie dwa dni wcześniej, gdy kierowałem się do Aguas Calientes). Ze względu na panujące wciąż ciemności i fakt, że moja najtańsza czołówka z Decathlonu nie pozwalała się rozeznać w otoczeniu dalszym niż dwa metry, przegapiłem moment, w którym należało zejść z chodnika wiodącego wzdłuż torów w stronę tej drogi właśnie. Chodnik skończył się w miejscu, w którym od drogi oddzielały mnie jakieś chaszcze i stromizna nasypu kolejowego. Żeby nie tracić czasu na cofanie się, ani nie przedzierać przez zarośla, postanowiłem kontynuować marsz wzdłuż torów - pamiętałem, że gdzieś dalej będzie łagodne zejście. O czym jednak nie wiedziałem, najpierw trzeba było przejść wydrążonym w skale wąskim tunelem. U jego wylotu widniała tabliczka ostrzegająca o niebezpieczeństwie śmierci - faktycznie, gdyby ktoś znajdował się w tunelu akurat gdyby przejeżdżał przez niego pociąg, nie byłoby się gdzie schować - za ciasno. Przystanąłem, wstrzymałem na chwilę oddech i zacząłem nasłuchiwać otoczenia. Jedyne co dobiegało moich uszu, to szum krwi pędzącej napęczniałymi od energicznego marszu żyłami. Z pewnością w odległości nawet kilku kilometrów nie jechał żaden pociąg, mogłem więc bez obaw wejść do tunelu, swoją drogą - niezbyt długiego.

Po pewnym czasie udało mi się dotrzeć do drogi i punktu kontrolnego - zanim dotarło się na górę pod same bramy Machu Picchu, trzeba było jeszcze przejść mostem nad rzeką Urubamba i okazać strażnikowi parku bilet wstępu oraz paszport. Punkt kontrolny właśnie został otwarty i dopiero zaczął przepuszczać czekających pod nim ludzi - przede mną dotarło tu już około 30 osób. Kawałek za mostem zaczynało się strome podejście pod górę wąską ścieżką dla pieszych (nieopodal ścieżki wiła się serpentynami droga dla autobusów). Dość szybko zacząłem wyprzedzać kolejne osoby, choć nie zawsze było to możliwe ze względu na szerokość ścieżki. Nie forsowałem tempa jakoś znacznie, ale szedłem moim typowym, energicznym krokiem bez przystanków. Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku minutach sam zostałem wyprzedzony. Takie rzeczy zdarzają mi się wyjątkowo rzadko, więc z uznaniem patrzyłem na plecy niespecjalnie młodego, ale ewidentnie wysportowanego gościa, który połykał kolejne metry bez cienia zadyszki.

Pod bramami parku byłem kilka minut przed otwarciem. Jakimś cudem czekało tu już jakieś 10 osób, wyglądających na względnie wypoczęte - musieli się tu dostać trochę wcześniej. Ja z kolei byłem spocony fest. Miałem ze sobą suchą koszulkę na przebranie (właściwie to miałem cały swój bagaż, z którym szedłem szlakiem Salkantay), ale postanowiłem zmienić ciuchy dopiero po wygaszeniu gwałtowności przebiegających procesów termoregulacji - w przeciwnym razie ta druga koszulka też byłaby po chwili mokra, a mimo wszystko było dość rześko.

Na terenie Machu Picchu nie dało się zgubić - precyzyjnie wytyczone ścieżki, ogrodzone gdzie trzeba barierkami ze sznurków, subtelne, lecz łatwo dostrzegalne drogowskazy i stojący co kilkadziesiąt metrów pracownicy obsługi, wskazujący turystom drogę w zależności od posiadanych przez nich biletów. Góra Wayna Picchu? W prawo. Cytadela? Prosto. I tak dalej.

Po zaledwie kilku minutach docieram do miejsca, skąd rozpościera się widok znany z pocztówek i tysięcy zdjęć Machu Picchu krążących po internecie. Nawet drewniane tabliczki na szerokim trawiastym tarasie sygnalizują, że to właśnie tu warto pstryknąć fotkę. Warunki pogodowe jednak nie zachwycają - jest dosyć szarawo, a charakterystyczna góra znajdująca się w tle inkaskiego miasta i dodająca mu niesamowitego uroku, tym razem częściowo niknie w chmurach. Przymierzam się do zdjęć, ale to co widzę w obiektywie nie powala. Słyszę dość stonowane ochy i achy turystów obok. Chyba też liczyli na coś więcej. Po kilku minutach ruszają za swoimi wynajętymi przewodnikami, zgodnie z dalszym kierunkiem zwiedzania. Ja nie zdecydowałem się na przewodnika - czy to przejaw ignorancji i przeciętnego zainteresowania historią (troszkę się to u mnie zmieniło od czasów pisania matury właśnie z historii), czy też skąpstwo, nie pozwalające na ponoszenie "zbędnych wydatków", czy chęć zwiedzania we własnym tempie i możliwość np. zostania w tym punkcie widokowym przez kolejnych kilka godzin w oczekiwaniu na lepsze warunki pogodowe - wszystkie odpowiedzi są prawidłowe. Nie ukrywam jednak, że ta trzecia opcja miała największą wagę i przyniosła też najwięcej korzyści.

Jednym z powodów kupienia przeze mnie biletu zezwalającego na wstęp o 6 rano była możliwość obejrzenia Machu Picchu w różnych porach dnia, a jak się też finalnie okazało - podziwiania go w pełnej krasie po kilku godzinach słabej widoczności. Wcześniej doczytałem, że nikt z obsługi nie zmusza do przechodzenia dalej - jedyne ograniczenie dotyczące przemieszczania się stanowiło, że nie można się cofać - szlak był jednokierunkowy. I faktycznie, gdy postanowiłem przetestować te zasady w praktyce, po kilku krokach zostałem powstrzymany przez jednego z pracowników.

- W górę nie wolno, tylko w dół!
- A mogę chociaż podejść w tamto miejsce? To tylko 10 metrów stąd.
- Nie, szlak jest jednokierunkowy.

I tak oto wróciłem na trawiasty taras.

Do wieczornego pociągu w stronę Ollantaytambo (skąd ruszałem dalej do hostelu w Cuzco) miałem jeszcze ponad 12 godzin. Teoretycznie mogłem zostać w Machu Picchu prawie do jego zamknięcia, co następowało o 17:00. Szkopuł w tym, że toalety znajdowały się jedynie przy wejściu, musiałem więc spożywać wodę w rozsądnych ilościach, aby moich planów rozkokoszenia się na dłużej w głównym punkcie widokowym nie zrujnowały potrzeby fizjologiczne. Nie, wylanie się na terenie świętego miasta Inków nie wchodziło w rachubę Przyznam jednak, że i tak odrobinę zakłóciłem powagę tego miejsca, na co spoglądam teraz z lekkim wstydem. Otóż postanowiłem wyjąć z plecaka i powiesić na kamiennym murku moją wilgotną od potu koszulkę, żeby odrobinę przeschła. Zrobiłem to raczej w ustronnym miejscu, żeby się nie rzucało w oczy (ten taras był naprawdę długi i szeroki), ale i tak po kilkunastu minutach dobiegł mnie głos jednego z przewodników, który wskazując na moje ciuchy szukał winowajcy. Pokornie podszedłem i przeprosiłem, unikając jego gromiącego wzroku. Na szczęście żadne reperkusje mnie nie spotkały - po prostu dokańczałem suszenie siedząc na trawie i rozkładając wciąż odrobinę wilgotną koszulkę na kolanach.

Zdarzeń przykuwających uwagę pracowników kompleksu było więcej, choć już na szczęście bez mojego udziału. Najczęściej interweniowali z powodu... robionych zdjęć. Może to budzić zdumienie, ale niektóre zachowania lub pozy były zakazane. Na przykład popularne wśród wszelakiej maści instagramerów podskoki (aby być uchwyconym na zdjęciu w locie) - gdy tylko którykolwiek z pracowników dostrzegał takie zachowanie, już z daleka krzyczał "stop!", energicznie podchodził, tłumaczył, że podskoki są niedopuszczalne i... kazał usuwać zdjęcie. Dokładnie tak - żądał pokazania kilku ostatnich fotografii i nie odchodził dopóki dany gagatek, lub gagatkini, nie wykasowali tych, które łamały regulamin. Na pytania co jest złego w podskokach, odpowiedź brzmiała - bo jest to niebezpieczne dla stabilności gruntu. Tak jak absurdalnie może to brzmieć, coś w tym jest. Te trawiaste tarasy były co prawda wzmocnione kamiennymi murkami, ale wszystko to zostało zbudowane przez Inków setki lat temu i z tego co później doczytałem, osunięcia ziemi w Machu Picchu i okolicach nie były niczym nowym. A że podskoki mimo wszystko generują wyraźnie większe obciążenie dla podłoża niż zwyczajne chodzenie - wszystko składało się nie miarę sensowną całość. Może jedna podskakująca osoba aż takiej krzywdy by nie wyrządziła, ale gdyby to była grupa - sytuacja mogłaby być zupełnie inna. A czemu kazali kasować zdjęcia? Zapewne po to, by nie rozprzestrzeniały się po sieci i nie inspirowały rzesz turystów do podobnych zachowań.

Ograniczeń co do zdjęć było więcej - głośnego sprzeciwu i żądań usuwania fotografii doczekała się np. para, w której mężczyzna unosił swoją partnerkę 20 centymetrów ponad ziemię, dziewczyna pozująca na leżąco, czy facet bez koszulki. W tych wypadkach jako powód interwencji podawana była powaga miejsca - bardzo ważnego w historii i kulturze Peruwiańczyków. Wyglądało zatem na to, że fiaskiem zakończą się moje własne plany posiadania zdjęcia w dość nietypowej pozie, o którego zrobienie proszę ludzi w różnych ciekawych częściach świata. Z pewnością obsługa parku natychmiast by zaprotestowała. Pomyślałem jednak - a co tam, spróbuję ich przechytrzyć. Uważnie obserwowałem pracowników patrolujących teren i gdy tylko droga odwrotu stała otworem - prześlizgnąłem się pod prąd jednokierunkowego szlaku o dwa tarasy wyżej. Tu z racji nieco gorszego widoku i niewielkiej ilości miejsca praktycznie nikt się nie zatrzymywał - nie było więc też czujnych pracowników obsługi. Poczekałem chwilę na pojawienie się dwójki turystów i poprosiłem ich o uwiecznienie mojego absolutnie haniebnego występku Nie ma to jak próżność. W każdym razie misja zakończyła się sukcesem i tak oto wróciłem niezauważony na główny taras.

Będąc wciąż przy temacie zdjęć - wcale nie tak łatwo o ludzi, którzy pstrykną przyzwoitą fotkę. Prosiłem kilka różnych osób o przysługę i albo ktoś palec wsadził w obiektyw, albo walił foty nie bacząc na to, że właśnie ktoś wlazł w kadr, albo ucinał najważniejsze elementy krajobrazu. No prosisz kogoś - "na tle tej góry" - po czym na zdjęciu widzisz, że szczyt został zdekapitowany i wygląda jak pół dupy zza krzaka. Jobla idzie dostać. Mnie jak ktoś prosi o foty, to robię z 10 ujęć, ustawiając ludzi tak jak trzeba i choć fotografem nie jestem, ani żadnego kursu nie kończyłem (zresztą nie mam nawet aparatu poza tym w telefonie), takie zwykłe pamiątkowe zdjęcia wychodzą mi w miarę nieźle. Niestety nie mogę tego powiedzieć o wszystkich innych turystach. Gdy już więc bardzo mi zależy na posiadaniu dobrej pamiątki ze sobą w roli głównej (a nie zdarza się to aż tak często), pokazuję jak dokładnie ma wyglądać kadr, proszę by dana osoba pomogła mi się ustawić precyzyjnie na tle X czy Y i wtedy szanse na zadowalający efekt są niezerowe.

Po niecałych czterech godzinach mojego koczowania w głównym punkcie widokowym w końcu wyszło trochę słońca. Sielanka nie trwała zbyt długo, ale wystarczająco, by i zrobić kilka zdjęć i po prostu pogapić się przed siebie w spokoju. Gdy już powoli rozmyślałem, czy jest sens dalej siedzieć w tym samym miejscu czy iść dalej, na trawiastym tarasie pojawili się osobliwi goście - lamy. Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego mogą sobie one hasać jak chcą po całym kompleksie i czy ściągnięto je tam po to, żeby było bardziej klimatycznie dla turystów - tak jak na na Tęczowej Górze, gdzie w kilku miejscach stali lokalsi z lamami i alpakami gotowymi do pozowania do zdjęć za pieniądze. Lamy z Machu Picchu nie były jednak dorobkiewiczami - po prostu były u siebie. Zwierzęta te zostały udomowione jeszcze przed czasami inkaskimi i na terenie Machu Picchu przechadzaly się od zawsze - to ich naturalne środowisko. Najwyraźniej ich wpływ na stan murów i innych elementów zabytku klasy zero oceniono jako w najgorszym wypadku neutralny, skoro wciąż mogą się tam spokojnie przechadzać. Właściwie to wyręczają ludzi w utrzymaniu przystrzyżonej trawy, więc w pewnym sensie pomagają dbać o ten teren.

Wracając do historii - gdy tylko w punkcie widokowym pojawiły się lamy, oczyma wyobraźni widziałem już kadr, w którym lama beztrosko spogląda przed siebie, a w jej tle prezentuje się zaginione miasto Inków. Niestety gdy tylko dwie lamy ustawiły się w idealnym dla mnie miejscu, otoczył je tłum ludzi pragnących zrobić sobie z nimi zdjęcie. Ich piski i energiczne kroki szybko zniechęciły zwierzęta, które wycofały się na bezpieczny perymetr. Wciąż jednak były blisko, więc istniała bardzo realna szansa, że podejdą raz jeszcze. Licząc, że tak właśnie będzie, postanowiłem pozostać w punkcie widokowym jeszcze przez chwilę. Co prawda siedziałem tam już od czterech godzin, ale co tam - widoki były bardzo przyjemne, a mi się nie spieszyło. Lepsze to niż siedzenie w knajpie w Aguas Calientes w oczekiwaniu na pociąg.

Po jakichś dwóch godzinach lamy powróciły w najbardziej fotogeniczne miejsce. Tym razem na szczęście znajdujący się obok turyści nie byli nachalni, więc zwierzęta mogły się spokojnie rozgościć. Czuły się bardzo swobodnie wśród ludzi, więc nawet gdy ktoś ostrożnie do nich podchodził, aby zrobić sobie selfie, nie protestowały. Dawały się nawet głaskać. Zastanawiałem się, czy obsługa parku nie będzie powstrzymywać ludzi przed zbliżaniem się do zwierząt, ale nic takiego nie miało miejsca. Dopóki ktoś nie przekroczył jakiejś niewidzialnej granicy w zachowaniu, nie interweniowali, a nawet pomagali robić pamiątkowe zdjęcia z lamą. Mi samemu udało się wykonać kilka fajnych fotografii lam na tle gór i samego inkaskiego miasta, cyknąłem też na życzenie zdjęcia paru osobom w otoczeniu tych przemiłych zwierząt, ale zanim ktoś mi się odwzajemnił, lamy ponownie odeszły kilkadziesiąt metrów dalej. Miałem z nimi co prawda jakieś zdjęcia, ale nie byłem z nich w pełni usatysfakcjonowany, bo albo ktoś pchał mi się w kadr, albo poproszona o zrobienie fotografii osoba zupełnie nie zwracała uwagi na kompozycję i tło. Najlepiej wyglądały zrobione przeze mnie selfiaki, ale potencjał był wyraźnie większy. Postanowiłem więc czekać dalej.

Po blisko 8 godzinach mojego siedzenia na tym samym trawiastym tarasie, lamy pojawiły się w punkcie widokowym po raz trzeci. Tym razem nie bawiłem się w żadne konwenanse, tylko od razu poprosiłem osobę wyglądającą na najbardziej ogarniętą o zrobienie takiego, a nie innego zdjęcia. Szczęśliwie ludzi było wtedy akurat dość niewiele, więc nikt mi nie właził w kadr. No i w końcu udało się! Nie żeby to było najlepsze zdjęcie świata, ale było wystarczająco dobre, aby służyć za miłą pamiątkę. Jako że moja misja zakończyła się sukcesem, po odwzajemnieniu przysługi byłem wreszcie gotów ruszać dalej. Było już po godzinie 14. Przejście reszty trasy zwiedzania zajęło mi około godzinę. Nie liczcie tu na jakieś dłuższe opisy - już wystarczająco się napłodziłem jeśli chodzi o tekst w tym wpisie. Zdziwiłbym się, gdyby ktoś wykazał się wystarczającą determinacją i cierpliwością, żeby dotrwać do tego fragmentu. Poprzestanę na bardzo zdawkowym - "też było bardzo ładnie".

Po godzinie 15:30 wychodziłem z terenu Machu Picchu. Czekała mnie albo jazda drogim autobusem, albo spacer tą samą drogą, którą tam dotarłem. Wybór był banalnie prosty - już się wystarczająco nasiedziałem tego dnia. Schodzenie było szybkie, lekkie i przyjemne (moje kolana pewnie lekko by protestowały czytając te słowa, ale kto by ich tam słuchał). Gdy już dotarłem do Aguas Calientes, wstąpiłem na jakiś nieco lepszy obiad, aby odpowiednio zacelebrować ten dzień, a później powolnym krokiem udałem się na stację kolejową, skąd odjeżdżał mój pociąg do Ollantaytambo.

Na dworcu było mnóstwo ludzi - zarówno turystów, jak i Peruwiańczyków. Szczerze wątpiłem, by wszyscy płacili identyczną stawkę za bilet. Najwyraźniej okoliczni mieszkańcy jechali innym pociągiem, niedostępnym dla obcokrajowców. Ja w każdym razie długo szukałem tańszej opcji powrotu z Aguas Calientes, ale dla gringos takich jak ja dostępne były tylko bilety po 50 dolarów, dające wstęp do "luksusowego, panoramicznego pociągu". Ale cóż mi było po przeszkleniach, skoro było już ciemno - i tak niczego nie dało się po drodze zobaczyć. Luksusowość przejazdu też była wyolbrzymiona - ot standard europejski.

Pociąg dojeżdżał wyłącznie do Ollantaytambo, a stamtąd czekało mnie jeszcze kilkadziesiąt kilometrów drogi do Cuzco. Na szczęście, gdy decydowałem się na bilet na pociąg, nie kombinowałem, tylko kupiłem opcję z opłaconym już transferem do miasta docelowego. Niby wiedziałem, że nieco taniej będzie znaleźć transport na własną rękę, ale już nie chciałem się w to bawić i zapłaciłem za spokój ducha i komfort. Faktycznie, po wyjściu z pociągu podróżnych otoczyła chmara busiarzy i taksówkarzy oferujących swoje usługi za kwotę niższą niż ta, którą już zapłaciłem, ale różnica była relatywnie niewielka. Nie miałem więc czego żałować.

Dzieląc się już ostatnią anegdotą, w pociągu siedziałem obok grupy młodych Anglików. Mieli identyczne bilety z łączonym transferem jak ja, więc konduktorka poinstruowała nas uprzejmie, że zaraz po zatrzymaniu się pociągu mamy wysiąść i podążać za nią w stronę opłaconego autobusu. Pokazała tabliczkę, której mieliśmy szukać nad głowami i spytała czy wszystko jest jasne. Kiwnąłem głową, bo prościej wytłumaczyć się nie dało. Brytyjczycy jednak wyglądali na skonfundowanych, więc jeszcze raz wyłożyła im wszystko jak kawa na ławę. Niby podziękowali za doprecyzowanie, ale miałem jakieś dziwne wrażenie, że nie ogarniali do końca. A przecież konduktorka posługiwała się angielskim, a więc ich ojczystym językiem. Skoro ja wszystko idealnie zrozumiałem, czemu oni mogli mieć z tym problem? W każdym razie w Ollantaytambo pociąg zatrzymał się, wszyscy wysiadają, zaczynam iść za konduktorką trzymającą w górze wyraźnie widoczny znak i słyszę kątem ucha, że jedna z dziewczyn z brytyjskiej grupy sygnalizuje swoim ziomkom, że idzie do sklepu. Nie przejmuje się tym zbytnio, bo myślę że może tylko wodę chce kupić i że jej znajomi trzymają rękę na pulsie, żeby nie zgubić reszty grupy. Dochodzimy do autobusu 200 metrów dalej, konduktorka po kilku minutach zaczyna liczyć ludzi i... oczywiście brakuje Brytyjczyków. Podchodzę, mówię, że wchodzili po drodze do jakiegoś sklepiku i że mogę po nich pobiec. Babka kiwa głową, obiecuje nie ruszać beze mnie, więc biegnę do sklepiku, przy którym ostatnio widziałem niesfornych Anglików. Tam jednak ich nie ma. Sprawdzam obok i jeszcze dalej i jeszcze jeden - nic. Zarzucam poszukiwania, bo nie jestem przecież ich prawnym opiekunem - chcę wrócić do hostelu i się wyspać. Wchodzę do busa, mówię kobiecie, że nigdzie ich nie widzę, a ta decyduje o odjechaniu bez nich na pokładzie.

- Może zdecydowali się wrócić na własną rękę. Albo woleli zostać na noc w Ollantaytambo - kwituje.

Jej decyzja mnie cieszy, bo nie tracimy czasu, tylko ruszamy w stronę Cuzco. W hostelowym łóżku ląduję dopiero chwilę przed północą i zasypiam jak kamień.

#polacorojo #podroze #peru #machupicchu #mojezdjecie
104dc4e1-c373-40b4-8347-a7e62a14ed8c
e1a5a7c2-e4d5-437e-b3de-5776e4c2fb0c
d5bb8b2f-a60d-45a6-9089-df599cf73482
c08c9a60-bffb-4de2-9d24-265005c0b059
3fcb03b6-ae75-4ea7-9c51-afcb9bd2b2bd
jarezz

@Sniffer Zazdroszczę podróży oraz tego skąd masz na nią środki. Zdradzisz z czego żyjesz?

Atexor

Zdziwiłbym się, gdyby ktoś wykazał się wystarczającą determinacją i cierpliwością, żeby dotrwać do tego fragmentu.


Hehe. Poza tym to chyba pierwsze Twoje #pokazmorde na hejto. Jakoś nie przypominam sobie innych. A fotki ładne. Zdziwiła mnie niednokierunkość szlaku.


A najbardziej to, że miałeś tak sporo wydarzeń... A nadal tyle detali pamiętasz. W którym roku podróżowałeś i finalnie ile zajęła Twoja podróż? Bo tyle opowiadania jakbyś tam z 3 lata mieszkał. To bym chyba intensywny czas.

Szuwar

Świetnie się czyta, dzięki!

Zaloguj się aby komentować

Po bardzo przyjemnej nocy w wygodnym łóżku przyszedł jeszcze wspanialszy poranek. Niedługo przed świtem niebo zalało się intensywną, pomarańczową barwą. Na tym soczystym tle czarne kontury górskich szczytów wyglądały niczym szczerby na przekuwanym na nowo ostrzu.

Tym poetyckim wstępem witam się z wami, tak jak dzień 30 maja 2022 roku witał mnie w prostym, ale jakże wygodnym domku w Llactapata Lodge, na trasie mojej wędrówki do Machu Picchu szlakiem Salkantay. Wędrówki wykraczającej poza schemat przemieszczania się z punktu A do B, nawet jeśli punktem B miał być jeden z nowych siedmiu cudów świata. To była moja osobista wędrówka wgłąb siebie, na zewnątrz, znów do środka, aż poza granice wcześniejszego poznania mojego prostego acz zawiłego jestestwa, które starałem się zdefiniować na nowo i wyznaczyć mu cel. Czy mi się udało? O tym nie dowiecie się w żadnym wpisie. Tego nie wiem sam.

Dość już chyba tego patosu, wszak nie jestem ani filozofem ani pisarzem. Jestem zwykłym gościem, który gdzieś tam pojechał, coś tam zobaczył i oto dzieli się swoimi wspomnieniami - chyba najbardziej sam ze sobą. 

Poranek w Llactapata Lodge był przepiękny. Zjadłem śniadanie i po prostu niespiesznie chłonąłem atmosferę tamtego miejsca i widoki. Nie musiałem nigdzie pędzić. Miałem tego dnia ledwie 15 kilometrów do przejścia - tyle mnie dzieliło od Machupicchu pueblo, miasteczka położonego nieopodal głównej atrakcji turystycznej o takiej samej nazwie (choć warto zaznaczyć, że znacznie bardziej spopularyzowana jest nieoficjalna nazwa miasta, Aguas Calientes, pochodząca od znajdujących się tuż obok gorących źródeł). Siedziałem więc sobie przed domkiem i gapiłem to na góry, to na konie i osły pasące się na polanie, a to sobie jeszcze kanapkę z awokado zamówiłem, a to piwko wysączyłem w samo południe (a co sobie miałem żałować!). Do całkowitej idylli brakowało tylko anihilacji wstrętnych muszek gryzących moje nogi do krwi.

W końcu poczułem, że już się napatrzyłem i że mogę ruszać dalej. Tym bardziej, że na część kempingową dotarli tragarze z namiotami dla jakiejś najwyraźniej licznej grupy zorganizowanej i ich krzątanina nieco zakłócała mi odbiór otoczenia. A miało zrobić się jeszcze bardziej tłoczno. I pomyśleć, że przez kilkanaście godzin miałem to miejsce prawie na wyłączność.

Przez pierwsze kilometry ostatniego odcinka Salkantay Trail obniżałem wysokość aż dotarłem do doliny rzeki Urubamba. Tu trasa wypłaszczała się i... zaludniała. Nieopodal bowiem mieściło się miasteczko Santa Teresa, do którego bardzo wielu turystów, zmierzających finalnie do Machu Picchu, docierało autobusami i stamtąd albo pieszo, albo korzystając z częściowego podwiezienia za pomocą colectivo, udawali się w stronę Aguas Calientes. Tak jak więc przez poprzednie dni cieszyłem się względną samotnością, tak po dotarciu do doliny miałem w zasięgu wzroku kilkadziesiąt osób.

Trasa prowadziła wzdłuż linii kolejowej, poprowadzonej na początku XX wieku, przecinając ją kilkukrotnie, a obok płynęła wspomniana już rzeka Urubamba. Po pewnym czasie zza zakrętu zaczęły wyłaniać się pierwsze zabudowania Aguas Calientes. A potem kolejne i kolejne, coraz bliżej siebie, aż przerodziły się w gęsto pakowane, turystyczne miasteczko. Knajpa na knajpie, stragan obok straganu, turysta turystę turystą pogania. Takie peruwiańskie Krupówki (których nota bene szczerze nie cierpię, choć szczęśliwie od dziesięciu lat ich nie odwiedziłem, mimo kilkunastu wyjazdów w Tatry).

W tym niezbyt ciekawym mieście miałem spędzić popołudnie i całą kolejną dobę, bo bilet do Machu Picchu miałem kupiony dopiero na jeszcze kolejny dzień. Planując trekking Salkantay celowo dałem sobie dzień zapasu na nieprzewidziane sytuacje, które ostatecznie się nie wydarzyły. Udać się do Machu Picchu o dzień wcześniej nie mogłem, bo bilet miałem już kupiony z wyprzedzeniem. Zresztą - nazajutrz prognozy pogody zwiastowaly deszcz, a w dniu, w którym ja miałem odwiedzić to słynne starożytne miasto teoretycznie można było liczyć na przejaśnienia. Więc w sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo być w Machu Picchu i praktycznie go nie widzieć ze względu na chmury, to tak średnio, bym powiedział.

Chodząc ulicami miasteczka i rozglądając się za jakimś sensownym miejscem na obiad, nagle wpadłem na mojego współlokatora z hostelu w Cuzco - na oko pięćdziesięcioletniego Niemca o aparycji naburmuszonego sąsiada, co to zawsze wszystko wie lepiej. Nie wiedziałem, że go tu spotkam, bo jakoś za dużo ze sobą nie rozmawialiśmy, nie licząc sytuacji, w której narzekał na hałasujących nocą Francuzów zza ściany, a ja przyznawałem mu rację, bo w sumie faktycznie śmiali się w niebogłosy grubo po północy, podczas gdy próbowałem się wyspać przed wczesnoporannym wyjazdem na Vinicuncę. Właściwie to Niemiec też nie był idealnym współlokatorem, bo chrapał i zostawiał wielką kałużę w łazience po prysznicu. No i często chciał mnie zagadywać, co jako introwertykowi nadającemu na zupełnie innych falach średnio mi odpowiadało. Stąd gdy spotkałem go w Aguas Calientes, wymieniłem z nim zaledwie kilka zdań, pytając na kiedy ma kupione bilety na Machu Picchu i po cichu modląc się, żeby nie zaproponował spędzenia razem czasu w mieście. Szczęśliwie po tej chwili rozmowy więcej go nie widziałem. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że go jakoś bardzo nie trawiłem. Miał np. imponującą i w sumie zaskakującą jak na jego ogólną aparycję kolorową dziarę na połowie nogi i ogólnie szacun, że podróżował solo zamiast pierdzieć w stołek (choć właśnie mi się przypomniało, że nie tylko chrapał w nocy). Po prostu tak mam, że z niektórymi osobami (żeby nie powiedzieć większością) nie czuję bluesa i przebywanie w ich towarzystwie bardzo mnie męczy. 

Wolny dzień w Aguas Calientes poświęciłem na załatwianie spraw typu kupno biletów lotniczych (po powrocie do Cuzco zamierzałem ruszać dalej w świat) i na odwiedzenie gorących źródeł. Przed wejściem do ciepłej wody postanowiłem jeszcze obejrzeć wodospad, który znajdował się kawałek ponad basenami termalnymi (co ciekawe, musiałem się wpisać do książki wyjść, a serio to było zaledwie kilka minut spacerem pod górę). Wodospad dupy nie urywał, więc zszedłem na dół, zapłaciłem za wejście na termy i po chwili zanurzyłem się w jednej z kilku betonowych sadzawek wypełnionych mętną wodą o zróżnicowanej temperaturze i charakterystycznym zapachu. Przez cały trekking targałem ze sobą w moim małym plecaku szorty kąpielowe właśnie w tym celu.

Na basenach można było zamówić jeden z kolorowych drinków o niebagatelnych nazwach, które kelner przynosił bezpośrednio do pluskających się ludzi. Też się skusiłem, obserwując radość jaką drinki te sprawiły bawiącej się kilkuosobowej rodzinie obok. Celebrowali tę chwilę i życie ogólnie, pomyślałem więc, że może i ja nie będę dusigroszem i sobie dogodzę. Wszak siedziałem sobie pod gołym niebem w termalnej wodzie w egzotycznym kraju, po kilkudziesięciokilometrowym trekkingu i nazajutrz miałem odwiedzić jeden z nowych siedmiu cudów świata. To faktycznie zasługiwało na celebrację. Szkoda, że pogoda nie przyłączyła się do mojego świętowania, bo zaczął padać intensywny deszcz, rozwadniając nieco mojego drinka i zmuszając mnie do jego wyzerowania szybciej, niż to pierwotnie planowałem.

Po wyjściu z basenów chciałem coś zjeść. I to nie byle co, bo jeden ze specjałów kuchni peruwiańskiej - cuy, czyli inaczej... świnkę morską. Niestety w bardziej budżetowych knajpach królowały proste i popularne dania, w dwóch wyglądających na bardziej wykwintne teoretycznie świnka morska była w menu, ale w postaci jakiegoś gulaszu, a więc równie dobrze mógł to być kurczak i nie poznałbym różnicy. Koniec końców zaniechałem poszukiwań, bo byłem już głodny fest i zjadłem już sam nie pamiętam co.

Pod koniec dnia wybrałem się jeszcze spanikowany do, uwaga, budynku ministerstwa kultury, bo to tam udzielano informacji na temat różnych tras zwiedzania Machu Picchu. Byłem nieco zdenerwowany, bo za cholerę nie rozumiałem, czy bilet, który kupiłem już wiele dni wcześniej, pozwoli mi obejrzeć to, na czym mi najbardziej zależało. Do wyboru było bowiem kilka tras, które nic mi nie mówiły i dopiero na miejscu doczytałem, że część z nich omija najsłynniejszy punkt widokowy, widoczny na wszystkich pocztówkach. W ministerstwie uspokojono mnie, że dotrę tam gdzie chcę, więc już z opanowanym tętnem wracałem do hostelu szykować się do spania. Mój bilet upowazniał mnie do wstępu do Machu Picchu między 6 i 7 rano, a że do bram parku należało jeszcze przedreptać jakieś 4 km (i zrobić 500 metrów podejścia w pionie), czekała mnie bardzo wczesna pobudka.

#polacorojo #podroze #peru #salkantay #mojezdjecie
03e8ecd8-50c7-4038-a5b3-264db82d80de
1602ebae-1341-49be-a88a-be49ac4013b9
51c2412a-8a8f-46e8-9811-7cb72bcb1014
3dacdae4-f501-40dd-ab84-c2e64f0a0efa
d0b6fafd-f9c2-4f17-83a1-739b6b5d58b9
Sniffer

Wincyj fot:


  1. Baseny termalne

  2. Wodospadzik tuż obok

  3. Pomnik na głównym placu miasta

baac3fc1-0ce3-45c9-abe5-a6da6c323722
f319e78b-ea4b-435a-b1ee-f2822992eca1
616a0310-f0d7-4bc5-913c-88b2a031ee53
Sniffer

Jeszcze wincyj :


  1. Jeszcze jeden widoczek z Salkantay Lodge

  2. Stan nóg po spędzeniu kilku godzin wśród wrednych muszek, również tamże

  3. Most kolejowy w drodze do Aguas Calientes

83130331-18ed-4f7c-b16a-4612b6f65b91
5da89477-66d6-4ddb-843c-9deeae493b7d
5e5f0a3a-56bc-4dae-afeb-5a174753ef29
Sniffer

I ostatnie :


  1. Miasteczko było już na tyle rozrośniętę, że miało boisko ze sztuczną nawierzchnią. Może to i żadna ciekawostka, ale wszystko co widziałem wcześniej w Peru nie zapowiadało istnienia takiej infrastruktury w takim miejscu

  2. Efekciarska płaskorzeźba przy jednej z knajp

2df049d3-19d6-40d3-b4c0-3074b58fc663
99796c90-1b00-48d8-9282-e8dc7f854d18

Zaloguj się aby komentować

Kochani, dziś będzie o moim chyba najpiękniejszym noclegu w całym Peru. Zapraszam, jeśli nie do lektury, to chociaż do zerknięcia na zdjęcia. 



Kolejny dzień trekkingu Salkantay w stronę Machu Picchu miał dwa warianty. W pierwszym robiło się około 18 kilometrów niezbyt skomplikowanej trasy, głównie w dół, do wioski Lucmabamba i tam zostawało na nocleg. W drugim wydłużało się drogę o kolejne 7 km. z prawie kilometrem do podejścia w pionie i kończyło się na jednym z kempingów nieopodal odkrywki archeologicznej Llactapata. Wiele osób wybiera krótszy wariant, żeby to podejście zrobić na świeżo kolejnego dnia, jednak ja byłem z góry nastawiony na dotarcie dalej, bo z uzyskanych wcześniej informacji wynikało, że nocleg w Llactapata jest absolutnie wspaniały. Uprzedzając fakty (choć pewnie już same się uprzedziły dzięki załączonym zdjęciom) - tak właśnie było.

Wyruszyłem z Chaullay wkrótce po śniadaniu - bez spiny, ale też bez zbędnego ociągania się. Kilka grup zdążyło wyjść niedługo przede mną. Początek tego odcinka nie był zbyt oczywisty. Widziałem na mapie, że albo można dość szybko dojść do drogi dla pojazdów i nią pokonać pierwszy fragment trasy, albo pójść jakimś skrótem, co do którego nie miałem pewności czy gdzieś się nie urywa. Stwierdziłem, że bezpieczniej będzie pewnie pójść nieco nudniej, ale nie zabłądzić. Rzecz w tym, że prawdopodobnie źle skręciłem wychodząc z samego kempingu i gdzieś po 15 minutach zorientowałem się, że jednak podążam rzeczonym skrótem. Postanowiłem kontynuować marsz, bo w oddali widziałem drogę, którą pierwotnie chciałem podążać i wydawało mi się że dostrzegam też miejsce, w którym mój skrót powinien się z nią łączyć. Po jakimś czasie ścieżka zaczęła być coraz mniej wyraźna, aż dotarłem na sypkie, kamieniste zbocze, skąd w istocie wystarczyło zejść kilkadziesiąt metrów i być już na głównej drodze. Tak też uczyniłem, zaliczając jeszcze nieco wstydliwe poślizgnięcie się na kamieniach, skutkujące upadkiem na tyłek. 

Kolejny fragment trasy był nudny, bo szło się wzdłuż drogi, którą raz po raz przejeżdżał jakiś samochód. Dopiero po pewnym czasie szlak turystyczny odbijał w lewo, prowadząc wśród drzew typową ścieżką dla pieszych. Prawie że na starcie tej ścieżki lokalna kobiecina oferowała na mini straganie napoje, jakieś owoce i kanapki. Od mojego opuszczenia kempingu wciąż nie minęło zbyt wiele czasu - nie byłem ani głodny ani spragniony, więc nie zdecydowałem się na żaden zakup, choć pewnie każdy klient był dla tej kobiety na wagę złota. Dopiero sto-kilkadziesiąt minut później, gdy słońce mocno już grzało, a mój poziom energii zaczął się wyraźnie obniżać, zdecydowałem się na krótki postój przy kolejnym, już nieco bardziej stacjonarnym sklepiku przy jakimś gospodarstwie. Posiliłem się kanapką z serem i awokado, dwoma bananami i najprostszyn z możliwych lodów wodnych w postaci zamrożonego napoju wlanego do wąziutkiej foliowej torebki. 

Idąc dalej wyprzedziłem kilkuosobową grupę zorganizowaną, której przewodnik akurat pokazywał ludziom jakąś roślinę, sugerując jej powąchanie i opowiadając historię jej uprawy. Pomyślałem przez chwilę, że idąc solo omijają mnie takie lokalne ciekawostki. Z drugiej strony bardzo ceniłem sobie swoją niezależność, brak konieczności dostosowania tempa marszu do najwolniejszego członka wyprawy, zaoszczędzone pieniądze no i samotność samą w sobie, która miała dla mnie pewne działanie terapeutyczne. 

Po jakimś czasie dotarłem do Lucmabamby - niewielkiej wioski/mieściny, w której potencjalnie mogłem zatrzymać się na nocleg. Było jednak wciąż wystarczająco wcześnie, żeby na spokojnie przejść pozostałe 7 km. i zakończyć dzień zgodnie z planem w Llactapata Lodge. W Lucmabambie postanowiłem się jedynie nieco posilić. Miałem nadzieję na zamówienie czegoś na ciepło, ale znów jedyne co dało się kupić to kanapka z serem, jajkiem i awokado oraz owoce. Dobre i to. 

Na wyjściu z Lucmabamby zostałem jeszcze zaczepiony przez jakieś dziecko pytające, czy szukam tutaj noclegu. Pokiwałem przecząco głową i ruszyłem w górę - w stronę przełęczy, za którą mieścił się mój docelowy przystanek na ten dzień.

Podejście nie było specjalnie strome ani wymagające, choć oczywiście mając już kilkanaście kilometrów w nogach i niemałą wilgotność powietrza przy relatywnie wysokiej temperaturze - można się było trochę zmęczyć. Nie miałem jednak co narzekać - w pewnej odległości przede mną widziałem parę lokalsów w średnim wieku, którzy taszczyli w rękach torby wypełnione po brzegi zakupami spożywczymi - też zmierzali w stronę przełęczy. Zanim ich dogoniłem, kobieta przekazała mężowi swoją torbę, odbiła ścieżką w nieco inną stronę a on sam kontynuował żmudny marsz pod górę. No, nie do końca sam, bo towarzyszył mu krok w krok niewielki psiak - prawdopodobnie nie przybłęda, bo mężczyzna zdawał się raz po raz coś do niego mówić w raczej przyjazny sposób.

Gdy już się zbliżałem, mężczyzna postanowił zatrzymać się i zaczekać aż nie znajdę w odległości umożliwiającej zagajenie. Zanim otworzył usta zastanawiałem się o co może chodzić. Czy o pomoc z torbami? A może prośba o jałmużnę, bo facet wyglądał raczej na ubogiego? Z rozważań wyciągnął mnie jego głos:

- Idziesz w stronę Machu Picchu?
- Tak, robię Salkantay Trail.
- Za przełęczą mam łóżka do wynajęcia i obserwatorium, z którego jest widok na Machu Picchu. Zapraszam do Mesa Pata. 
- Dziękuję, ale mam już plan na nocleg.
- Gdzie?
- Llactapata Lodge.

Wyraz jego twarzy oddawał mieszaninę rozczarowania i irytacji. Brud jego stóp, odzianych w stare sandały, nabrał dodatkowej czerni płynącej z jego zranionego, dumnego serca. Trochę miałem wyrzuty sumienia, bo być może dla niego każdy gość był istotnym źródłem dochodu, zapewniającego byt jego rodzinie, tymczasem ja udawałem się do profesjonalnego ośrodka noclegowego, który dało się znaleźć nawet na bookingu i który raczej nie narzekał na brak ruchu. Zapewne ciężko mu było konkurować z Llactapata Lodge, zwłaszcza, że do jego miejsca trzeba było nieco odbić ze szlaku - który z piechurów by na to wpadł? Z drugiej strony byłem dość podekscytowany noclegiem w Llactapata Lodge, bo na zdjęciach prezentował się świetnie. Oczywiście nie miałem pewności czy znajdzie się dla mnie miejsce (nie miałem żadnej rezerwacji), ale wcale mnie to nie zrażało - w najgorszym wypadku cofnąłbym się kilka minut i odszukał to Mesa Pata. Nie zamierzałem jednak z góry zmieniać oryginalnych planów tylko dlatego, że facetowi mogło zrobić się przykro. Życie. 

Niedługo po minięciu przełęczy trafiłem jeszcze na jakieś fragmenty starych inkaskich budowli, a po kolejnym kwadransie byłem już przy bramie wejściowej do Llactapata Lodge. Natychmiast zacząłem się cieszyć, że nie zmiękło mi serce i nie podążyłem za obładowanym torbami Peruwiańczykiem z Mesa Pata. To co ujrzałem prezentowało się niesamowicie. Szeroka polana, na której pasły się konie i osły, domki letniskowe wyglądające wielokrotnie bardziej komfortowo niż warunki zastane w dwóch poprzednich miejscach noclegowych (ok. o to nie było specjalnie trudno), no i przede wszystkim ten genialny widok szczytów górskich z majaczącymi w oddali zabudowaniami słynnego miasta Inków, Machu Picchu. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Młody chłopak, którego znalazłem w budynku stanowiącym jadalnio-recepcję, wręczył mi kluczyk do mojego domku, przyjął zamówienie dotyczące kolacji oraz śniadania i wydał zimne piwo z lodówki. Byłem wniebowzięty. Wypiłem piwo na ławce przed domkiem, zapatrzony w niewyobrażalnie piękny krajobraz i wszedłem do domku. Domki były dwuosobowe, ale wiele wskazywało na to, że będę tej nocy sam, bo póki co nikt inny nie pojawił się w ośrodku. Luksusowo! Na dodatek w domkach były łazienki z darmową gorącą wodą (przypominam, że na poprzednich kempingach ciepły prysznic był za dodatkową opłatą). Byłem wniebowzięty po raz drugi. Będąc precyzyjnym - domki same z siebie to był raczej mocno średniawy standard jak na warunki polskie - coś na kształt raczej tanich ośrodków wypoczynkowych nad morzem zbudowanych jeszcze w czasach PRLu. Na szlaku który jednak właśnie pokonywałem, były niezwykle fancy. No i te widoki, absolutna pierwsza klasa światowa. 

Po relaksującym prysznicu przebrałem się w czysty komplet ciuchów, znów pogapiłem w krajobraz i o wyznaczonej godzinie poszedłem na kolację. Ostatecznie okazało się, że gości jest czwórka - ja, także samotnie wędrująca Holenderka, którą poznałem już pierwszego dnia trekkingu w Soraypampie oraz jeszcze jedna parka Holendrów, która dzień wcześniej nocowała w Lucmabambie. Co ciekawe, parka ta robiąc rezerwację z wyprzedzeniem poprzez booking (chcieli mieć pewność, że będą dla nich miejsca) zapłaciła o kilkadziesiąt procent więcej za nocleg niż my, piechurzy w trybie YOLO, liczący po prostu, że się uda. A udało się idealnie, bo każde z nas miało swój całkiem prywatny domek do dyspozycji.

Po zmroku temperatura dość znacznie spadła, a że w nogach miałem zrobionych tego dnia 25 kilometrów z przewyższeniami, dość szybko postanowiłem wgramolić się pod koc w moim luksusowym domku i zasnąć. Kolejnego dnia czekało mnie kolejnych 15 km. marszu prowadzącego już do miasta Machu Picchu Pueblo, skąd dwa dni później miałem wchodzić na teren właściwego, inkaskiego, historycznego miasta, stanowiącego jeden z siedmiu nowych cudów świata. Ale o tym następnym razem.

#polacorojo #podroze #peru #salkantay #mojezdjecie
9c697e30-77e0-4826-ad47-c77a447a68df
4bba6776-c52f-441c-a7c7-40fda5d216c6
3474a099-3b83-4cc3-aa28-a433c1beaf55
3beb061a-f836-4a08-8dd1-8cd216d66a26
3a3da4d9-15d1-49ba-84aa-7648c50b9604
Farmer111

@Sniffer Świetnie się czyta. Prowadzisz bloga może? Moi przyjaciele lecą w kwietniu i chętnie by poczytali. Nie siedzą na hejto niestety.

HardyKosciej

@Sniffer Zazdro, marzy mi się wycieczka do Peru (machu picchu) tylko pytanie kiedy na to mnie będzie stać ¯\_( ͡° ͜ʖ ͡°)_/¯

jmuhha

OMG ale ślicznie tam

Zaloguj się aby komentować

Po niespiesznym dniu spędzonym nad jeziorem Humantay, kolejny miał by już nieco bardziej wymagający. 20 kilometrów do przejścia, z łącznym podejściem niby tylko 1200 metrów w pionie, ale za to z dotarciem na wysokość ponad 4600 metrów nad poziom morza, gdzie znajduje się przełęcz Salkantay - najwyżej położone miejsce na całej trasie tego trekkingu. Po osiągnięciu przełęczy miało już być z górki i to dosłownie - wioska Challuay, w której planowałem zatrzymać się na kolejny nocleg, mieściła się na 2600 m.n.p.m.

Poranek na campingu w Soraypampa był rześki. Po śniadaniu zarzuciłem plecak na plecy i ruszyłem w stronę przełęczy. Było chwilę przed 8 rano i szlakiem już podążało kilkanaście osób, w większości członkowie dwóch grup zorganizowanych. Niezależnych piechurów była garstka.

Opuszczając wioskę zauważyłem, że podąża za nami pocieszny pies. Wyglądał na bardzo zadowolonego, że ktoś go zabiera na spacer. Gdy oddaliliśmy się już dobry kwadrans od ostatnich zabudowań, przewodnik jednej z grup zaczął namawiać psa na powrót do wioski. Pies jednak nic sobie z tego nie robił i lazł za nami. Przewodnik w końcu wzruszył ramionami i cała grupa wraz z psem pięła się w górę kolejne metry. Niektórzy z turystów podejmowali jeszcze próby wskazania mu drogi powrotnej, ale sam też już w końcu przestałem obserwować sytuację - przełęcz czekała.

Po pewnym czasie wysforowałem się na samotne prowadzenie. Nie żebym za wszelką cenę chciał być pierwszą osobą na przełęczy, ale też nie czułem zmęczenia, więc gdy inni robili krótkie przerwy, ja cały czas szedłem przed siebie.

Po prawie dwóch godzinach podchodzenia trafiłem na nieco bardziej płaski, trawiasty teren, na którym spoczywało kilkanaście wielkich głazów. Okolica była na tyle urokliwa, że mimo wciąż dużych pokładów energii i bliskości samej przełęczy, postanowiłem się zatrzymać i porozkoszować widokami. No i oczywiście wleźć na jeden z tych głazów. Nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił - zawsze jak widzę jakieś trudne do wdrapania się miejsca, włażę na nie. Im bliższy granicy moich umiejętności problem do pokonania, tym lepiej. Zazwyczaj kończy się to tak, że zaraz po wejściu myślę sobie - ufff, udało się, ale do cholery jak ja stąd teraz zejdę Tak było i tym razem - widząc moje zmagania podczas zejścia, dwóch przechodzących obok piechurów zaoferowało mi pomoc, naprowadzając moją stopę na malutki stopień, którego nie sposób było dostrzec schodząc. Teoretycznie mogłem po prostu zeskoczyć ma ziemię z wysokości półtorej metra, ale podłoże nie było całkowicie równe i trochę się obawiałem, że mogę sobie skręcić kostkę. Kiedyś mnie pewnie los pokara za takie pomysły.

Ostatecznie na boulderowym biwaku spędziłem blisko godzinę, dając się wyprzedzić kilkudziesięciu osobom. W końcu ruszyłem na przełęcz i po kwadransie stałem pod tabliczką wskazującą na wysokość 4629 m.n.p.m. Widoki stąd były dość surowe - księżycowy krajobraz skał poddawanych erozji od setek tysięcy lat, nad którymi górowała ośnieżona sylwetka Nevado Salkantay - szczytu pnącego się na wysokość 6271 m.n.p.m., którego pozostająca w cieniu masywna ściana zrobiła złowrogie wrażenie.

Zanim rozpocząłem mozolne schodzenie w stronę wioski, postanowiłem jeszcze zaufać mojej mapie w telefonie, która sugerowała obecność niewielkiego stawu tuż obok. Wystarczyło nieco odbić od głównego szlaku i zrobić około półgodzinną pętlę. Ostatecznie okazało się, że żadnego stawu nie było (przynajmniej nie o tej porze roku). Również szlak tak na dobrą sprawę nie istniał - szło się po prostu po wielkich kamieniach na azymut, sprawdzając co parę chwil na telefonie, czy zbacza się z trasy czy nie. Czy było to dobrze zainwestowane pół godziny - pewnie nie, ale nie zamierzałem się tym przejmować.

Zejście w stronę Challuay było dość monotonne i znacznie mniej urokliwe widokowo niż podejście na przełęcz. Podsłuchałem przechodzącego obok przewodnika, że oto niedługo zejdziemy na poziom dżungli i będzie się ona ciągnęła aż do samego Machu Picchu. Mi osobiście słowo dżungla kojarzy się z absolutnie tropikalnymi warunkami, tymczasem przed nami po prostu od pewnego poziomu zaczynał się teren zalesiony, ale ok.

Schodzenie do wioski zajęło mi jakieś 2,5 godziny. Łącznie całą trasę przewidzianą na ten dzień udało się przejść w 6 godzin, wliczając godzinę na biwakowanie i pół na ten odrobinę bezsensowny detour. Czyli właściwie na dużym luzie i bez spiny (zapewne dzięki wcześniejszej dobrej aklimatyzacji).

W wiosce byłem pierwszym tego dnia piechurem. Bardzo łatwo zlokalizowałem kemping, składający się z kilku budynków i przestrzeni na rozbijanie namiotów. W głównym budynku mieściło się bardzo kilka prostych pokoi z dwoma łóżkami i do jednego z tych właśnie pokoi mnie zakwaterowano. Bardzo żałuję, że nie zrobiłem ani jednego zdjęcia budynków i pokoju - wtedy wydawało mi się to absolutnie niegodne uwagi, ale teraz wspominam, że miało swój smaczek. Pokoiki były bardzo małe - łóżka, zajmowały jakieś 80% przestrzeni. Poza tym było tam niezbyt szczelne okno, podłoga z nieheblowanych desek, wiszący na rozizolowanym kablu kontakt i tyle. Obsługa kempingu (peruwianska rodzina z małymi dziećmi) mieszkała jeszcze skromniej - jeśli dobrze pamiętam, ich "komnaty" nie miały nawet okien, a jedynie duży otwór w ścianie. Psiakrew, że też nie robiłem zdjęć! Z drugiej strony, nie jestem typem człowieka, który robi fotki innym ludziom i warunkom w jakich żyją, bo uważam, że może to być trochę niegrzeczne.

Kemping miał do zaoferowania ciepły prysznic (płatny 10 soli), dostęp do WiFi (również 10 soli), piwo (ceny nie pamiętam) i oczywiście kolację oraz śniadanie. Skusiłem się na wszystko poza ciepłym prysznicem . Miałem uzasadnioną potrzebę kontaktu z domem, więc po uiszczeniu opłaty, zobojętniała Peruwianka z kempingu wzięła mój telefon i wpisała na nim hasło do WiFi (żebym przypadkiem nie podał tego hasła innym turystom za darmo ).

Gdy tak surfowałem po internecie, zbliżyła się do mnie mała, umorusana dziewczynka - córka jednej z osób zawiadujących kempingiem. Początkowo trzymała się na dystans, jakby obawiając przybysza o nietypowym dla niej wyglądzie, ale ostatecznie ciekawość zwyciężyła. Podpełzła z pustą butelką po Coca Coli, którą od kilku minut się bawiła i kontynuowała jej sensoryczną eksplorację trzymając ją na moich kolanach. Zastanawiałem się, czy za chwilę nie przybiegnie jej matka i nie zabierze jej ode mnie (czy to obawiając się mojego złego wpływu na jej dziecko czy też żeby oszczędzić mi zawracania gitary, gdy się relaksowałem), ale nic takiego nie miało miejsca. Dziewczynka sama po kilku minutach przeniosła się w inny rejon podwórka.

Po jakimś czasie na kemping zaczęły docierać inne osoby, wliczając tych, z którymi spędziłem wcześniejszą noc w baraku w Soraypampa. Poza tym pojawili się też tragarze większych grup zorganizowanych, którzy rozkulbaczyli osiołki i zaczęli rozbijać namioty. Nagle wśród tej całej krzątaniny zauważyłem psa - tego samego, który rano towarzyszył nam na pierwszych kilometrach trasy. Czyli jednak dotarł aż tutaj! Wkrótce czworonożnego przybysza dostrzegły miejscowe burki, które natychmiast podbiegły do niego z zaciekawieniem i nieco agresywnie terytorialnym nastawieniem. "Nowy" zdawał sobie sprawę, że jest jedynie intruzem i wyraźnie dawał znać, że uznaje ich wyższość i przewodnictwo. Po chwili zapanował spokój. Zastanawiałem się, co dalej będzie z tym psem i czy to norma, że kundelki wędrują sobie ot tak z jednej wsi do drugiej, towarzysząc turystom. No i kto o nie później dba? Jak zdobywają pożywienie?

A propos pożywienia - byłem już całkiem głodny. Od śniadania miałem okazję posilić się jedynie batonami zbożowymi i galaretkami energetycznymi - na dostarczenie cukru i elektrolitów podczas wysiłku to wystarczało, ale zdecydowanie chciałem zjeść coś konkretniejszego. Na szczęście zbliżała się już pora wydawania zakupionej wcześniej kolacji. Nie pamiętam już co to było (chyba ryż z czymś tam), ale udało się trochę posilić. No właśnie - trochę. Gdy więc do niewielkiego budynku stanowiącego kuchnię weszli poznani wcześniej Francuzi i zaczęli gotować wielki gar makaronu z sosem, zaczęła mi lecieć ślinka. Swoją drogą podziwiam ludzi, którym wędrując chce się nie tylko targać ze sobą jedzenie do ugotowania, ale też stać przy garach i pichcić.

Nakladali sobie naprawdę wielkie porcje i gdy już każdy z nich miał przed sobą górę makaronu, jeden z nich odezwał się do mnie i siedzącej obok Holenderki:

- Macie ochotę? Zostało nam jeszcze trochę w garnku, a szkoda, żeby się zmarnowało.

Dziewczyna podziękowała twierdząc, że już się najadła, ale ja z wielkim zadowoleniem skorzystałem z oferty. Po chwili gigantyczna porcja makaronu wylądowała i na moim talerzu. Pomyślałem, że nie ma szans, abym to zjadł, ale ku mojemu zdziwieniu - wciągnąłem całe. Najwyraźniej organizm potrzebował kalorii. W podzięce za poczęstunek zaoferowałem swoje usługi przy zmywaniu, z czego Francuzi skwapliwie skorzystali. Zmywać nawet lubię, a i tak po zmroku nie było tam nic ciekawego do robienia

Po tak obfitej kolacji byłem gotów do spania. Robiło się coraz chłodniej, więc możliwość rychłego wpełznięcia pod kołdrę była bardzo kusząca. Okazało się, że w pokoju jestem sam - mimo wielu nocujących na kempingu turystów nie musieli nikogo dokoptować do mnie. Można więc rzecz, że spałem w warunkach premium Prawdziwe luksusy czekały na mnie na kolejnym noclegu, ale o tym w następnym wpisie, już w 2024 roku.

#polacorojo #podroze #peru #salkantay #mojezdjecie
ca8a43f8-e325-486d-b8bb-b0175020abcc
ad8a4dbc-b4d7-455c-a692-d79d2c727086
d7916b77-66ef-4661-9b36-f951c2df3dd2
7b249fc4-1a1c-42ab-9aa3-b395cfe5c38e
3e0b6170-2b77-497f-b58c-f5cd680a0f14
madnesh

Bardzo przystępnie opisujesz swoje przeżycia, nie masz ochoty napisać książki? Tak lekko się to czyta. Ale co z psem? Wyruszył z wami, a dalsze losy nieznane

Opornik

@Sniffer Fajna mgiełka.

Pjerun_Uognisty

@Sniffer brałeś san Pedro?

Zaloguj się aby komentować

Dobra Kochani, objedzeni? To czas spalić te kalorie. Zapraszam na początek wirtualnego trekkingu Salkantay

-----

W końcu nadszedł czas na główny cel mojej wizyty w Peru - obejrzenie Machu Picchu. No, nie od razu. Co prawda mógłbym się tam udać w najprostszy sposób, czyli pociągiem z opisywanego już Ollantaytambo, ale ja planowałem nieco urozmaicić sobie tę przygodę i dostać się pod bramy jednego z 7 nowych cudów świata pieszo, podążając jedną z dwóch kilkudniowych tras trekkingowych.

Ta bardziej znana to Inka Trail, wiodąca śladami, przygotujcie się na szok i niedowierzanie, Inków . Idzie się około 35 km, po drodze mijając pozostałości inkaskich konstrukcji sprzed setek lat. Ze względu na walory historyczne, chęć ochrony odkryć archeologicznych przed zniszczeniem i popularność szlaku, obecnie wejście na niego jest limitowane. Dziennie może na nim przebywać 500 osób, wliczając przewodników, tragarzy, kucharzy i innych osób stanowiących członków obowiązkowych ekspedycji - zrobienie Inka Trail na własną rękę jest zabronione - trzeba korzystać z usług licencjonowanej agencji, co oczywiście swoje kosztuje. Nigdy nie byłem fanem łażenia w tak zorganizowanych grupach i przepłacania za to, więc średnio byłem zainteresowany tym wariantem dotarcia pod Machu Picchu. Może i dobrze, bo miejscówki na trekking tym szlakiem rozchodzą się z wielomiesięcznym wyprzedzeniem, więc nawet gdybym pałał żądzą podążania Inka Trail, musiałbym obejść się smakiem.

Alternatywą trasą dotarcia pod Machu Picchu jest tak zwany Salkantay Trail. Liczący blisko 80 km długości, wymagający zrobienia w sumie prawie 6 km. podejścia w pionie (zejścia jest nawet trochę więcej), wspinający się na maksymalną wysokość ponad 4600 m.n.p.m. szlak miał być mniej obfity atrakcje historyczne, ale znacznie ciekawszy widokowo. Jak dla mnie idealnie. A że nie panowały tu żadne limity co do liczby odwiedzających czy wymagania dotyczące sposobu przemieszczania się (wynajęcie agencji nie było konieczne, jeśli ktoś miał ochotę iść w pełni samodzielnie - jego sprawa), mogłem się na niego udać z dnia na dzień.

Oczywiście udając się na Salkantay Trail wciąż można skorzystać z usług jednej z wielu agencji, które w kwocie kilkuset dolarów dbały o zakwaterowanie, wyżywienie i opiekę przewodnika na trasie. Ja jednak wybrałem tryb YOLO, przeczytawszy wcześniej na jednej z facebookowych grup, że oznaczenie szlaku raczej nie pozostawia wielu wątpliwości co do tego, którędy iść, a znalezienie noclegu i opcji wyżywienia też nie powinno nastręczać żadnych trudności, bo po drodze przechodzi się przez kilka wiosek, które są przygotowane na obecność turystów. Oczywiście jakieś tam ryzyko istniało, że akurat danego dnia będzie bardzo wielu turystów na szlaku i może być ciężko z miejscami noclegowymi, ale nie zamierzałem się tym przejmować. Moją metodą miało być pojawianie się w tych wioskach jako jeden z pierwszych piechurów. Ostatecznie więc na 5-dniową wyprawę udawałem się z małym plecakiem, mając ze sobą jedynie z 2 komplety bielizny merino na zmianę, polar, kurtkę przeciwdeszczową, cienką puchówkę, czapkę, cienkie rękawiczki, długie oraz krótkie spodnie trekkingowe, okulary przeciwsłoneczne, czołówkę, powerbanka, kamerkę Gopro, batony energetyczne, butelkę wody, ręcznik z mikrofibry, śladowe ilości kosmetyków oraz... szorty kąpielowe (wiedziałem, że na końcu trekkingu będę miał okazję skorzystać z gorących źródeł). W sumie długa lista rzeczy, ale zmieściła się dość łatwo do małego, 30-litrowego plecaka z Decathlonu. Nie brałem ze sobą ani śpiwora ani konkretniejszego jedzenia - odpowiedni wikt oraz warunki noclegowe miałem mieć zapewnione w wioskach leżących na trasie szlaku. Taką przynajmniej miałem nadzieję.

Teoretetycznie początek szlaku pieszego ma miejsce w miejscowości Mollepata. W praktyce jednak absolutna większość turystów zaczyna trekking w wiosce Soraypampa, znajdującej się tuż przy jednej z większych naturalnych atrakcji tej części Peru - jeziorze Humantay. Powody są prozaiczne - pierwsze 13 km trasy jest podobno raczej nudne i prowadzą w niewielkiej odległości od drogi dla samochodów, a w dodatku dotarcie do Mollepaty za pomocą busików colectivo było wówczas dosyć utrudnione ze względu na trwające od miesięcy roboty drogowe. Znacznie łatwiej i niewiele drożej było dostać się z jedną z agencji dowożących ludzi prawie pod Laguna Humantay, niż tłuc się samodzielnie do Mollepaty tylko po to, by przedreptać kilkanaście kilometrów trasą o wątpliwym uroku. I ja postanowiłem tutaj nieco "oszukać" i skrócić trekking - zaoszczędzony w ten sposób czas zamierzałem spędzić niespiesznie nad jeziorem Humantay i mieć też pewien margines na dotarcie pod samo Machu Picchu (rozchodzące się dość szybko bilety wstępu miałem już kupione, więc nie było odwrotu - musiałem dotrzeć na miejsce przed 1 czerwca).

Zostawiłem mój duży plecak w Cuzco, w hostelu, w którym do tej pory spałem, wykupiłem wycieczkę pod jezioro Humantay i kolejnego dnia wcześnie rano ruszałem już busem w stronę przygody. Słowem wyjaśnienia - wykupując wycieczkę od razu zaznaczyłem, że zabieram się z nimi wyłącznie na parking w Sorampaya i nie będę wracał ani potrzebował opieki przewodnika. Dzięki temu udało mi się zbić cenę o jakieś 10 lub 15 soli. Miałem mieć jednak w cenie śniadanie po drodze, co akurat mnie urządzało. No i wysiadamy z busika przy jakiejś przydrożnej knajpie, gdzie mieliśmy opłacone proste śniadanie, idę za resztą do środka, a tu mnie powstrzymuje przewodnik twierdząc, że mi śniadanie nie przysługuje, a jedynie transport. Podziałało to na mnie jak płachta na byka, bo w biurze agencji mówiono mi coś innego. Na szczęście miałem też potwierdzenie na WhatsApp, że moja cena 70 soli obejmuje śniadanie, więc pokazałem mój telefon przewodnikowi i rzuciłem, żeby sam teraz wyjaśniał to z centralą jeśli chce (przy założeniu, że ktoś odbierze jego telefon o 6 rano) i niezależnie co postanowi - ja wchodzę do środka i jem śniadanie. Więcej mnie nie niepokojono

Po dotarciu na parking w wiosce Sorampaya moim głównym zadaniem było zaklepanie noclegu. Było wciąż wcześnie - nieco po 9 rano, ale wolałem nie ryzykować, że gdy wrócę znad jeziora, wszystkie wolne miejsca będą zajęte przez zorganizowane grupy lub niezależnych piechurów takich jak ja. Sorampaya jest naprawdę mikro wioską, więc rozeznanie się w sytuacji nie było trudne. Właściwie to ta osada składa się głównie z miejsc noclegowych dla turystów - czy to na kempingu, czy w aspirujących do miana luksusowych przeszklonych kabinach, z których można podziwiać rozgwieżdżone niebo nocą (a raczej można by było, gdyby te szyby były czyste, a umazane wszechobecnym pyłem). Uzyskawszy informację na temat warunków cenowych i noclegowych w pierwszym miejscu i zorientowaniu się, że drugie przyjmuje wyłącznie grupy zorganizowane, cofnąłem się do poprzedniej miejscówki, by już przyklepać sobie na spokojnie ten nocleg i nie szukać dalej. Nie oczekiwałem jakichś luksusów - miałem tu jedynie przespać noc i zjeść coś ciepłego. Zdecydowałem się na tańszą opcję noclegową - w ciemnym baraku, w którym stały zbite z desek piętrowe łóżka, mieszczące łącznie 10 osób. Jako alternatywę miałem jeszcze dwuosobową kabinę, za którą jednak musiałbym zapłacić 4 razy więcej. Bez sensu, choć wygoda oczywiście większa.

Zaraz po zaklepaniu noclegu i zapisaniu się na kolację oraz śniadanie, udałem się w stronę jeziora Humantay, dokąd ciągnęły już zastępy jednodniowych turystów. Do przejścia było trochę ponad 3 km. i 500 m. przewyższenia. Idealnie na poranny rozruch, choć wielu jednodniowych turystów narzekało po drodze, że jest to "bardzo wymagający szlak" - najwyraźniej rzadko gdziekolwiek chodzą. Ok, byliśmy na wysokości 4000 m., więc faktycznie jeśli ktoś przybył tu bez aklimatyzacji, mógł trochę cierpieć.

Gdy dotarłem nad jezioro miałem przed sobą prawie cały dzień. Nie musiałem się spieszyć jak wszyscy inni turyści, którzy zostawali w punkcie widokowym jakieś 45 minut i schodzili z powrotem do busów. Gdybym chciał, mógłbym tam siedzieć aż do zmroku. I taki też pomysł zrodził się nie mojej głowie. Nie zamierzałem jednak sterczeć bez ruchu - na to było w sumie nieco za zimno. Postanowiłem więc obejrzeć to jezioro ze wszystkich możliwych perspektyw.

Laguna Humantay ma kształt wrzeciona. No dobra, może przesadziłem z porównaniami - po prostu jest dość podłużne. Główny szlak pieszy prowadzi do pierwszego krótkiego boku jeziora (drugi kończy się pod jednym ze stromych żlebów góry Humantay, wysokiej na 5638 m.). Wzdłuż dłuższych boków wznoszą się stromawe zbocza o dość wyrazistych grzbietach - niczym wały przeciwpowodziowe, nie zezwalające jezioru na rozlanie się po okolicy. Na tych właśnie grzbietach widać było wąskie ścieżki wydeptane przez turystów takich jak ja - mających nieco więcej czasu na eksplorowanie okolic jeziora.

Doszedłem najpierw na kraniec jednego zbocza, a potem wracając przez główny punkt widokowy - na kres drugiego. I poszedłem dalej, wspinając się nieco wyżej, pod czoło wielkiej, ośnieżonej góry, pokrytej częściowo lodowcem. Oczywiście nie pchałem się jakoś wysoko - ot, żeby popodziwiać widoki z innej perspektywy. Chciałem się położyć na trawie i pogapić na tę wielką górę, albo na jezioro od drugiej strony, ale... wszędzie leżały krowie placki na różnym etapie zaschnięcia. To było dość fascynujące, że krowy nic sobie nie robiły ze stromizny terenu i jak gdyby nigdy nic pasły tu i ówdzie, zostawiając po przetrawieniu swojej sytuacji życiowej, i nie tylko, cząstkę siebie, również tu i ówdzie. Koniec końców znalazłem przyjemne miejsce do poleżenia, ale wierzcie mi - szukałem długie minuty.

Czas spędzony na górze nie dłużył mi się nic a nic. Przez kilka godzin byłem jedynym człowiekiem nad jeziorem. Dopiero pózniejszym popołudniem pod punkt widokowy zaczęły docierać pojedyncze osoby, które również miały w planach zrobienie całego trekkingu trasą Salkantay. Gdy poczułem, że już w wystarczający sposób ponapawałem się otoczeniem, zacząłem schodzić w kierunku tafli jeziora i dalej - w stronę kempingu. Na miejsce dotarłem niedługo po zachodzie słońca.

Wieczór był zimny. Po zjedzeniu ciepłej kolacji chciałem jeszcze wziąć prysznic, ale darmowa opcja uwzględniała wyłącznie zimną wodę. Nie zamierzałem przepłacać, więc po umyciu strategicznych części ciała byłem gotowy do snu. Wdrapałem się na moje łóżko w ciemnym, zimnym baraku, w którym do nocy szykowało się już kilka innych osób i zasnąłem pod gruba warstwą kołder i kocy. Po tym raczej relaksacyjnym dniu, kolejny zapowiadał się bardziej wysiłkowo - trasa miała prowadzić przez przełęcz położoną najwyżej na całej długości trekkingu. Trzeba więc było dobrze wypocząć, nim jeszcze przed wschodem słońca miał rozdźwięczeć mój budzik.

#polacorojo #podroze #peru #salkantay
7bf25765-17d2-40ca-8017-b20fbfccdc65
63a1cb51-d98d-49b3-a2fc-5681affe0787
3721608a-b3dd-4f7f-9b59-dade8d5c0c75
774057a7-4fee-4161-97d4-ce9194913a16
b2790acc-0768-4483-a214-2db56fc65994
Sniffer

I jeszcze schematyczna mapka szlaku ze wskazaniem przewyższeń

8ce59a4e-a223-4207-bac3-c0472123ba0f
f56f23d6-e92d-4102-a115-6fb4cba568de
Felonious_Gru

@Sniffer zmęczyłem się od samego scrollowania tego wpisu

michalnaszlaku

Dzięki za kolejny wpis Tak, zgadza się i jestem troche spóźniony z byciem na bieżąco

Zaloguj się aby komentować

Po kilku dniach aklimatyzacji przyszedł czas na wyprawę na Tęczową Górę Vinicunca, wznoszącą się na wysokość 5200 m.n.p.m. (tak dokładniej, to na punkt widokowy na 5038 m.).

Napisałem "wyprawę", choć precyzyjniej byłoby opisać to jako wycieczkę - busy dowożą turystów na parking znajdujący się jakieś 3,5 kilometra od docelowego punktu widokowego, więc do przejścia jest relatywnie niewiele. Z drugiej strony każdy krok na wysokości 5 km. jest dość męczący, a tu trzeba było jeszcze pokonać prawie 400 metrów w pionie.

Na zwiedzanie mieliśmy ściśle określony czas (coś za co nie lubię zorganizowanych wycieczek), ale wystarczał on spokojnie na podziwianie widoków. Wcześniej rozpatrywałem jeszcze, czy nie wolę udać się na tę górę nieco bardziej niezależnie, ale wymagało to niesamowitego kombinowania - najpierw jazda autokarem przez kilka godzin, potem branie taksówki, żeby pokonać ostatnie 2 godziny drogi - nawet przy 4 osobach wychodziło wyraźnie drożej niż zorganizowana wycieczka w 15 osób, a przecież byłem sam. Dodatkowo - górę ponownie otwarto dla zwiedzających dopiero jakiś tydzień wcześniej, więc lepiej było zabrać się z jakąś ogarniętą agencją, niż jechać niezależnie po to, by na miejscu się dowiedzieć, że jednak znowu zamknięte.

Czemu dostęp na górę był wcześniej zamknięty? Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Góra leży między terenami należącymi do dwóch klanów, kontrolujących drogi dojazdowe na parkingi pod górą. Klany te kłóciły się o podział zysków za opłaty za wstęp, co doprowadziło do kilkutygodniowego zablokowania dróg. Na szczęście dla mnie rodziny doszły do porozumienia i atrakcja znów była dostępna dla turystów.

Vinicunca leży ponad 100 kilometrów od Cuzco, z czego ostatnie kilkanaście to jazda po górskich wertepach. Wycieczka zaczynała się więc bardzo wcześnie - zbiórka byla o 4:30 rano. O 6:30 zatrzymaliśmy się na proste śniadanie w opłaconym wcześniej miejscu i jechaliśmy dalej. Tu mała anegdotka - widząc, że przy knajpie tej zatrzymało się kilka identycznych busików zrobiłem zdjęcie numerów rejestracyjnych mojego, żeby się nie pomylić wracając. No i traf chciał, że po śniadaniu nasza pilotka chciała wsiąść do złego busa (bo nasz przeparkował) i potem skonsternowana szukała właściwego, w czym zaradny "ja" pomógł.

O 10 byliśmy na parkingu pod górą , na którym ponownie mieliśmy się spotkać o 13:30. Chętnym rozdawali jeszcze kije do podpierania się przy chodzeniu, ale nie widziałem żadnego powodu, by się w takowy zaopatrzyć. Po skorzystaniu z prowizorycznej toalety (niby muszle były, ale już bez wody i wszelkie nieczystości leciały bezpośrednio do dołu pod tymiż sławojkami, a każdy wchodzący dostawał napełnione wiaderko wodą w celu spłukania tego co naprodukował) zacząłem marsz w stronę punktu widokowego w towarzystwie dwóch innych względnie młodych turystów (nie żebym ja był młody, ale oni byli i nie odstawali kondycją). Właściwie to na górę szły tłumy ludzi z dziesiątek busów - taki urok popularnego miejsca. Niektórzy decydowali się na pokonanie tego dystansu na grzbiecie muła, bo sami nie czuli się wystarczająco na siłach na tej wysokości - jak wspominałem w poprzednich wpisach, aklimatyzacja robi różnicę. Skorzystanie z transportu kopytnego oczywiście swoje kosztowało.

Po godzinie marszu byliśmy na miejscu - całkiem nieźle jak na 3,5 km. trasy z 400 m. przewyższenia na tej wysokości. Z punktu widokowego góra faktycznie wyglądała kolorowo - może nie tak jak na wielu zdjęciach, które można znaleźć w internecie (z nałożonymi filtrami), ale akurat to co ja tu wrzucam to surowe, nieobrobione fotki. Mam też takie z filtrami, ale nie wiedzieć czemu, hejto nie chce ich przyjąć (mimo, że są mniejsze).

W kolejce do zdjęcia na punkcie widokowym stało kilkadziesiąt osób. Będąca w naszej trójce dziewczyna też chciała tam stanąć, ale gdy dowiedziała się, że czas oczekiwania na swoją kolej to jakieś 40 minut, odpuściła. Tym bardziej, że udowodniłem jej, że stając trochę obok tej kolejki ma się prawie identyczne ujęcie i to bez wchodzenia w kadr tym, którzy w końcu doczekali się swojej kolejki w "głównym punkcie". Zrobiliśmy więc sobie zdjęcia w 2 minuty nikomu nie wadząc i podeszliśmy wyżej, gdzie moim zdaniem widoki były jeszcze ciekawsze, a i ludzi było znacznie mniej. Cały teren dookoła był niezwykle malowniczy - nie tylko sama Tęczowa Góra.

Po półtorej godzinie przebywania w punkcie widokowym zbieraliśmy się powoli do zejścia. Tymczasem na górę dotarła nasza pilotka, towarzysząca najwolniejszym piechurom. Skorzystałem z okazji i podpytałem ją o znajdujące się tuż obok Valle Rojo, czyli czerwoną dolinę - widziałem na mapie, że punkt widokowy na dolinę jest praktycznie o rzut beretem - wystarczyło nieco odbić w lewo podczas wracania na parking i wspiąć się o 100 metrów wzwyż. Pani przewodnik powiedziała, że jeśli czuję się na siłach, to mogę tam iść, bylebym zdążył w ciągu godziny pojawić się na parkingu. Było to jak najbardziej do zrobienia, więc pomysł ten od razu zacząłem wcielać w życie. Moi dotychczasowi towarzysze stwierdzili, że nie chce im się po raz kolejny podchodzić tak wysoko, więc ruszyłem sam dziarskim krokiem.

Podejście na punkt widokowy na Valle Rojo nie było skomplikowane - ot kawałek do przejścia pod górę po nieco sypkiej ścieżce. Co ciekawe, tuż przed przełęczą, na której był punkt widokowy, wyrósł jak spod ziemi lokalny "bileter", pobierający chyba 10 soli za możliwość wejścia na przełęcz. Przewodniczka o tym wspominała, ale zdziwiłem się widząc gościa po prostu siedzącego na kamieniu i pobierającego gotówkę od każdego zapuszczającego się w tę stronę. Tuż za mną podchodził jakiś facet z aparatem z dużym obiektywem i przerażony stwierdził, że nie ma przy sobie gotówki. Próbował ubłagać biletera o możliwość wejścia chociaż na chwilę, ale ten był nieugięty. Widząc rozpacz w oczach fotografa spytałem lokalsa, czy 8 soli wystarczy, bo tyle mi zostało. Dobiliśmy targu, a fotograf wylewnie mi dziękował (ostatecznie w punkcie widokowym po kilkunastu minutach zjawili się jacyś jego znajomi z gotówką, więc dostałem całą kwotę z powrotem).

Sama czerwona dolina była naprawdę niesamowita. Intensywność czerwieni skał przyprawiała o zdumienie, zwłaszcza gdy była zestawiona z czernią i zielenią pozostałych elementów krajobrazu. Naprawdę magiczne miejsce, które zapadło mi w pamięć chyba bardziej niż sama Vinicunca. Niestety nie mogłem być w tym punkcie widokowym zbyt długo, bo musiałem zdążyć na parking na godzinę zbiórki. Przeciągałem moment ruszenia tak długo jak się dało, nastawiając się na zbieganie części drogi w dół. Każda sekunda spędzona na górze była warta dodatkowego wysiłku podczas zejścia. Koniec końców byłem na parkingu jakieś 60 sekund po umówionym czasie zbiórki, ale i tak byłem dopiero drugą osobą na miejscu spośród kilkunastu innych pasażerów. Około 14:00 wyruszyliśmy w drogę powrotną do Cuzco, docierając na miejsce niedługo przed zmrokiem.

#polacorojo #podroze #peru
2aa15991-b9ad-4747-a810-f4f543474ecc
80cc5606-9f33-407c-8726-6b93a689023b
30cb5d26-d3a8-4b56-a743-6f92814e01a8
53bd1285-010c-424a-b0ce-29c66babcfd7
534bde07-6d8a-4c07-b100-f606a3f71e23
conradowl

Piękne miejsce, piękne widoki. Ech trzeba było się uczyć na programistę i móc pracować zdalnie zazdroszczę i mam nadzieję kiedyś się tak wybrać

globalbus

@Sniffer znowu przypominasz mi Peru, ehh.

btw, takich kolorowych górek jest w Peru bardzo dużo, ale ta jedna jest najbardziej popularna. Ludzie zwykle łączą to z trekkingiem po Ausungate.

Orzech

Takie wpisy podróżnicze to ja lubię! Dzięki!

Zaloguj się aby komentować

Trekking na Inti Punku na wysokości prawie 4000 metrów przygotował mnie już nieco na zmierzenie się z wyższą o ponad kilometr Tęczową Górą, ale stwierdziłem, że spędzę jeszcze jeden dzień w Cuzco, by organizm miał nieco więcej czasu na aklimatyzację. Z drugiej strony chciałem coś jeszcze zwiedzić, więc po krótkim rozeznaniu się w temacie postanowiłem wyskoczyć na kilka godzin poza miasto i zobaczyć Salineras de Maras, czyli kompleks setek salin, których historia sięga czasów inkaskich. 

Jeśli zastanawiacie się, czym są saliny, spieszę z odpowiedzią, że są to niewielkie sztuczne oczka wodne o prostokątnym kształcie, służące do pozyskiwania soli. Działa to tak, że wysokozmineralizowana słona woda, bijąca ze znajdującego się tam naturalnego źródła, jest rozprowadzana po takich właśnie oczkach wodnych, rozsianych po uformowanych przez człowieka ziemnych tarasach, po czym odparowuje wystawiona na działanie promieni słonecznych, zostawiając w ciągu kilku dni warstwę soli. Proces jest powtarzany przez około miesiąc i gdy już zbierze się wystarczająco gruba warstwa, sól jest starannie zbierana z podłoża. 

Żeby tam dotrzeć, wsiadłem do autobusu jadącego do miejscowości o uroczej nazwie Urubamba, tam znalazłem colectivo jadące w stronę znanego mi już Ollantaytambo, zaznaczając kierowcy, że będę wysiadał już po kilku minutach we wsi Mocopata. Tak, wiem, szczegóły te są wam potrzebne jak rybie rower. W każdym razie po niedługim czasie wysiadłem z colectivo płacąc zawrotną kwotę bodajże 2 soli i używając aplikacji Maps.me skierowałem się na początek szlaku pieszego. Właściwie ciężko to chyba nazwać szlakiem - ot ścieżka umożliwiająca dotarcie pieszo do tejże atrakcji turystycznej, do której znakomita większość turystów podjeżdżała samochodami i busikami od drugiej strony. Ja jednak samochodu nie miałem, a przepłacać za zorganizowaną wycieczkę ani taksówkę nie zamierzałem. Zwłaszcza że trasa była do przejścia w godzinę w jedną stronę.

Słońce w zenicie na bezchmurnym niebie przygrzewało solidnie, więc mimo umiarkowanej temperatury powietrza na tej wysokości, szło się nieźle spocić podczas marszu. W końcu dotarłem do celu.

Czy saliny zrobiły na mnie wrażenie? Raczej średnie , ale moje oczekiwania względem tego miejsca i tak były niskie. To co mnie pozytywnie zaskoczyło, to że wejście na główny punkt widokowy, znajdujący się poniekąd na zamkniętym terenie, było darmowe - zbliżając się do tego miejsca i widząc z oddali grupy turystów chodzące zgodnie z oznakowaniem wskazującym kierunek zwiedzania, byłem przekonany że w budce na wejściu pobierają opłaty. Tak jednak nie było. Podobne zdziwienie wyrazili inni piesi turyści, którzy akurat pojawili się przy "kasach", które kasami nie były.

Na miejscu spędziłem raptem kilkanaście minut, obserwując krzątającycych się po tarasach pracowników odpowiedzialnych za proces pozyskiwania soli. W końcu ruszyłem w drogę powrotną. 

Tak jak przed południem znalezienie colectivo z Urubamby nie było trudne, tak z powrotem musiałem liczyć na to, że akurat coś będzie jechać i raczy się zatrzymać. Nie było bowiem mowy o jakichkolwiek rozkładach jazdy. Starałem się więc po prostu łapać przejeżdżające obok busy, jednocześnie idąc w kierunku Urubamby. Po kwadransie w końcu udało mi się złapać okazję i dojechałem do miasteczka. Jako, że do odjazdu autobusu do Cuzco miałem jeszcze godzinę, wstąpiłem do miejscowej knajpki dla lokalsów na coś do jedzenia. Moja obecność spotkała się z zainteresowaniem i dużą życzliwością grupy miejscowych, którzy głośno rozmawiając przy stole, dopijali domowej roboty napój dziwnego koloru, na który i ja się skusiłem, choć koniec końców rozczarowałem miałkością smaku. Jedzenie też niezbyt mi podeszło, ale przynajmniej uzupełniłem kalorie, opędzając się od much i oglądając siermiężny teledysk do jeszcze siermiężniejszej, swojskiej muzyki, którą określiłbym jako wypadkową zmieszania bawarskich piosenek i disco polo, tyle że w peruwiańskiej odsłonie.

I to tyle na dziś. Coraz ciężej znaleźć mi czas na pisanie, ale mam nadzieję, że na kolejny odcinek nie będziecie musieli czekać miesiąc. Choć akurat do opisania może być sporo, więc kto wie.

#polacorojo #podroze #peru #cuzco
29e64030-f605-40ee-b821-48ae9d067042
e3dfefbd-38b8-44ec-9077-f945163eb598
9783696b-a934-4648-a812-7c577fa1f9b1
gedzior84

@Sniffer o widzisz, Ty tu kolejny wpis, a my już zdążyliśmy wrócić spowrotem do Polski z naszej wycieczki do Peru Tak jak pisałeś, w tych bardziej turystycznych miejscach nie bylo problemu z komunikacją, bo raczej większość osób potrafi tam wydukać kilka podstawowych zwrotów po angielsku. Gorzej w bardziej odludnych miejscach, bo tam trzeba uruchamiać swoje umiejetnosci mima. W kazdym razie wyjazd uznajemy za udany. Wprawdzie nie podrozujemy w tTwoim trekkingowym stylu, bo zwyczajnie nie mielismy na to czasu, ale odwiedzilismy chyba wiekszosc punktow typu 'must see', czyli Lima (miasto max na dwa dni), Museo Larco, Cuzco, Sacsayhuaman, tęczowa góra, Maccu Picchu, ana koniec Iquitos i 4dniowa wyprawa do dżungli amazońskiej, która była dla nas chyba najlepszym doświadczeniem z całej tej wyprawy. Peru jako miejsce na wycieczkę jest całkiem ok, ale jako kraj i społeczeństwo ma jeszcze daleką i wyboistą drogę przed sobą, bo targa tymi ludźmi mnóstwo sprzecznych emocji. A na zdjęciu pajączek, co wyszedł sobie nocą z norki.

a45e5b73-1431-4c44-b438-f00f64b8e641
pluszowy_zergling

Jo, zajebiste te tarasy a Ty masz kondychę by zapindalać na takich wysokościach, powodzenia!

Zaloguj się aby komentować

Dzisiejszy wpis będzie krótki. Tak mi się przynajmniej wydaje, gdy rozpoczynam go pisać. Zdaję sobie sprawę, że już kiedyś pisałem, że będzie krótko, po czym wyszło kilka stron maszynopisu (choć oczywiście nie piszę na maszynie, jak łatwo się domyśleć), ale tym razem chyba mam więcej do pokazania niż opowiedzenia.

Będąc w Cuzco koniecznie chciałem udać się między innymi na Tęczową Górę Vinicunca. Rzecz w tym, że miała ona 5000 metrów wysokości - musiałem się więc dobrze zaklimatyzować przed podjęciem tego wyzwania. Samo Cuzco już było na wysokości 3300 m., ale warto było sprawdzić, jak mój nieco osłabiony organizm reaguje na wysiłek nieco wyżej. 

Po krótkiej rozmowie z właścicielem hostelu, którego podpytałem o ciekawe jednodniowe trekkingi, wybór padł na Inti Punku, czyli "bramę słońca". 9 km trasy w jedną stronę, gdzie startowało się z poziomu 2850 m., a kończyło na blisko 4000 m., wydawało się dobrą opcją na aklimatyzację. Jako alternatywę miałem jeszcze trekking pod jakiś wodospad w tej samej okolicy, ale znajdował się on na niższej wysokości, zresztą nie spodziewałem się szału po wodospadach w tej części Peru. Mieszkająca w hostelu Angielka, która odwiedziła ten wodospad dzień wcześniej, potwierdziła moje przypuszczenia - spoko, ale bez szału. Przy okazji rozmowy byłem świadkiem jak właściciel hostelu wręczał Angielce tajemnicze zawiniątko w sreberku - ot, najwyraźniej był w stanie załatwić wszystko

W celu rozpoczęcia trekkingu musiałem udać się do Ollantaytambo - niewielkiego miasteczka leżącego 60 km. od Cuzco. Miasteczko to jest historyczną osadą Inków znajdującą się w sercu Świętej Doliny, tam też znajduje się stacja kolejowa pociągu, którym jedzie się do Machu Picchu. Dotarcie do Ollantaytambo nie było specjalnie skomplikowane - wystarczyło udać się na dworzec autobusowy w Cuzco i wsiąść do colectivo (tym razem był to normalny autokar). Po wydaniu kilkudziesięciu soli i spędzeniu półtorej godziny w trasie, wysiadłem na dworcu docelowym. 

Miasteczko to jest naprawdę bardzo niewielkie, dlatego na start szlaku dało się dotrzeć pieszo. Problem w tym, że moja mapa trochę mnie zwiodła i chciała prowadzić częściowo wzdłuż torów kolejowych do Machu Picchu. Na dworcu kolejowym zostałem zatrzymany przez tamtejszych pracowników, którzy polecili mi cofnąć się o kilometr, przejść przez most i tam wejść na szlak. Chcąc nie chcąc, musiałem ich posłuchać. 

Początek szlaku nie należał do jakichś wybitnie ciekawych. Dopiero wychodząc nieco wyżej, można było nacieszyć oko widokami. Myślałem, że połknę te 9 km. drogi błyskawicznie, tymczasem wysokość i moja choroba robiły swoje. Co do mnie niepodobne, zrobiłem na trasie chyba z 5 przerw na odpoczynek. Było dość rześko, ale jednocześnie słońce przyjemnie ogrzewało. 

Byłem jedynym turystą na tym szlaku tego dnia. Gdyby nie grupa lokalnych pracowników, którzy z kilofami kopali jakiś dziwny rów, nie spotkałbym żywej duszy. W sumie odpowiadała mi ta samotność i mimo bycia zupełnie obcym w tym kraju, nie czułem się niekomfortowo idąc samemu. 

Po blisko 4 godzinach marszu (o połowę dłuższego niż zakładałem) dotarłem do celu - kilkusetletniego fragmentu ściany zbudowanej przez Inków na szczycie niewielkiego wzniesienia, z czymś w rodzaju otworu drzwiowego, stanowiącego tytułową "bramę słońca". Nie zagłębiałem się za bardzo w historię tego miejsca, wystarczało mi to, że widoki były zacne. Można było stąd podziwiać między innymi wysoki na blisko 5700 metrów, ośnieżony szczyt Huacayhuilque. 

W punkcie widokowym spędziłem około godziny. Później musiałem już żwawo wracać, aby zdążyć do Ollantaytambo przed zachodem słońca. Co prawda miałem ze sobą czołówkę, ale wolałem nie zostawać na szlaku po zmroku, no i musiałem się jeszcze dostać z powrotem do Cuzco. Droga w dół zajęła mi 2 godziny, a więc szczęśliwie znacznie szybciej niż wchodzenie (co może i nie jest dziwne, ale trochę obawiałem się czy jednak wysokość i choroba nie odetną mi prądu). 

W Ollantaytambo zjadłem jeszcze jakiś posiłek w knajpie, obserwując to historyczne miasteczko z zaciekawieniem - miało w sobie coś fajnego, co sprawiało, że nawet gdybym nie załapał się na żaden powrotny busik do Cuzco, nie martwiłbym się tym zbytnio - sprawdziłem, że można znaleźć tam nocleg praktycznie bez problemu. Koniec końców jednak transport też udało się znaleźć, choć tym razem zamiast dużym autokarem jechałem wraz z kilkoma innymi osobami niewielkim vanem/taksówką, za prawie taką samą kwotę jak ta płacona o poranku.

W Cuzco byłem późnym wieczorem i po wzięciu prysznica w zimnej łazience poszedłem od razu spać. 

#polacorojo #podroze #peru #cuzco
8fb263d9-1db1-485c-8b20-daf16c1cb5f9
89821b8a-fc6c-432c-88b0-f34f98f07bcd
791ca1fa-1d32-4aef-b227-e497b88ebc5c
cba3df77-82ab-4fef-b1ff-b5f63cd74a8a
0636d517-2c3d-45b5-8474-cbf297bb466e
Piechur

Podziwiam i zazdroszczę, widoki zapierają dech

gedzior84

@Sniffer świetnie się Ciebie czyta. Powiedz mi - dogadywales sie z lokalnymi w ich natywnym jezyku, czy po prostu machałeś rękami?

dlolb

Pewnie wiele osób o to już pytało, ale czy liczyłeś ile taka podróż cię wyniosła w przeliczeniu na dzień, albo tydzień? Z tego co czytam to podróżujesz w miarę budżetowo, to ciekaw jestem ile to kosztuje

Zaloguj się aby komentować

W Cuzco wylądowałem po 20, a więc już po zmroku. Za transport do odległego od lotniska o 5 km historycznego centrum, gdzie miałem swój hostel, taksówkarze wołali po 50 soles (nie wiem czemu używam angielskiej odmiany, może dlatego że "soli" brzmi dziwnie), czyli prawie 60 złotych. Sporo, znając stawki z Limy. Uber pokazywał 20 soli (niech będzie po polsku), a jego tańszy odpowiednik nieco ponad 10. Problem w tym, że żaden z nich nie chciał zaakceptować kursu.

Wyszedłem poza teren lotniska, myśląc że może to pomoże, ale dalej nic. Poszedłem kilkaset metrów dalej od bramy lotniska i wciąż dupa - mimo widocznych kierowców w aplikacji, żaden się nie kwapił, by podjechać. Może mają jakąś niepisaną zasadę stworzoną przez mafię taksówką. W każdym razie nie zamierzałem dać się oskubać.

5 km to nie aż tak dużo, nawet z dużym plecakiem - przecież na trekkingu w Torres del Paine w Chile robiłem od kilkunastu do 30 kilometrów dziennie. Odrzucałem jednak możliwość spaceru, bo co innego chodzić za dnia w parku narodowym, a co innego iść przez obce miasto po zmroku w kraju, który nie uchodzi za najbezpieczniejszy.

Była jeszcze jedna opcja dostania się do centrum, za pomocą colectivos - lokalnych busików kursujących we wszystkich możliwych kierunkach, bardzo popularnych wśród miejscowej ludności. Gdy tak czekałem, aż któryś Uber zaakceptuje mój przejazd, widziałem ich kilkanaście. Tylko do którego wsiąść, żeby nie pojechać w złym kierunku? I czy wpuszczą mnie z wielkim plecakiem na plecach? Na oba pytania poznałem odpowiedź już po chwili, gdy zauważyłem babkę z wielkimi torbami tarabaniącą się do busika z tabliczką Plaza Mayor. Długo się nie zastanawiając podążylem jej śladem, upewniając się jeszcze u kierowcy, że faktycznie jedzie tam dokąd chciałem.

Udało mi się zająć miejsce siedzące i tak sobie jechałem z plecakiem na kolanach, obserwowany przez niektórych wpółpodróżnych, i tupałem nóżką do rytmu bardzo głośnej muzyki opuszczonej z radia kierowcy. Po kilku minutach konduktorka (babka ubrana jak wszyscy inni) zaczęła chodzić po pasażerach i zbierać opłaty za przejazd. Półtorej sola, proszę państwa. 3% tego, co zapłaciłbym za taksówkę.

Od głównego placu do hostelu miałem kilkaset metrów prowadzących pod górę. Na końcu było jeszcze kilkadziesiąt schodów, które przyznam - bardzo mnie zmęczyły. Początkowo pomyślałem, że to przez moją chorobę i zawalone zatoki. Jednocześnie przypomniałem sobie, że przecież Cuzco znajduje się na poziomie 3300 metrów, a ja dopiero co przyleciałem tutaj po spędzeniu ostatnich 2 tygodni na poziomie morza. Miałem prawo walczyć o każdy oddech wchodząc obładowany po schodach
Zresztą rozejrzawszy się dookoła widziałem lokalsów idących bardzo powoli i robiących krótkie przerwy we wchodzeniu, a przecież oni byli w pełni zaklimatyzowani. Pozwolę więc sobie tutaj zawołać @FoxtrotLima , który pod ostatnim wpisem kolegi @michalnaszlaku powątpiewał, że zdrowy człowiek może mieć jakiekolwiek trudności z odpowiednim natlenieniem wchodząc pod górę na wysokości ponad 3000 m.n.p.m.

Właściciel mojego hostelu okazał się ultra wyluzowanym ziomkiem z tatuażami pokrywającymi znaczną część jego ciała. Jako, że sam spędził sumarycznie ponad 5 lat w podróży odwiedzając prawie 100 krajów, mówił świetnie po angielsku i był bardzo przyjacielski. Spytał, czy nie chcę iść z nim i jego przyjaciółmi do baru do centrum, na który to pomysł przystałem mimo zmęczenia.

Będąc najpierw w jednym a później drugim barze rzucił mi się w oczy kosmopolityzm tego miasta. Lokalna kapela grająca piosenki Red Hot Chilli Peppers w irlandzkim pubie, później muzyka elektroniczna w klubie z wystrojem, będącym mieszaniną stylu hippisowskiego i inkaskiego. Ogólnie klubów, restauracji i pubów jest w Cuzco od cholery, tak samo jak barwnych ludzi cieszacych się tym międzynarodowym, artystycznym, wolnościowym klimatem tam panującym.

Gdy już wracaliśmy do hostelu, kierownik całego przybytku nieco zgłodniał, więc zatrzymaliśmy się przy stoisku starszej kobieciny, która handlowała domowym jedzeniem na rogu głównego placu miasta. Za niewielkie pieniądze można było zjeść kurczaka z ryżem podawanego w plastikowych pojemnikach do przechowywania jedzenia. Starowinka zapewniała również swoje metalowe sztućce, oczywiście do zwrotu. Tak więc po co komu Mc Donald's lub kebab, skoro można zjeść pożywne, domowe jedzonko wracając z imprezy

Następnego dnia obudziłem się chwilę przed wschodem słońca. W pokoju było zimno - podejrzewam, że trochę ponad 10 stopni. Nic dziwnego, skoro pokoje nie miały żadnego ogrzewania (podejrzewam, że dotyczy to większości miejsc w Cuzco lub Peru ogólnie), a za utrzymanie ciepła podczas snu odpowiedzialna była bardzo gruba kołdra (która zresztą wywiązywała się ze swojego zadania w sposób znakomity). Pójście pod prysznic, czy w ogóle wygrzebanie się z łóżka przy takich temperaturach do przyjemnych nie należało. 

Aaaa, wspominałem już o kwestii zakazu spłukiwania papieru toaletowego w kiblu? Właściwie to w większości miejsc Ameryki Południowej w toalecie zawsze jest specjalny kosz na wyrzucanie zużytego papieru toaletowego, ale zwłaszcza w Peru rzuciły mi się w oczy znaki zakazujące wrzucania czegokolwiek do toalety. Powodem są dość cienkie rury kanalizacyjne, które łatwo się zapychają. Efektem tego niestety nawet po niezbyt łaskawej dwójce należy wyrzucić zużyty papier do kosza. Z pozytywów - kosze są bardzo często wymieniane i mają pokrywę chroniącą przed rozprzestrzenianiem się nieprzyjemnych zapachów. Choć zasadniczo jak dla mnie wciąż jest to oblecha i bardzo ciężko było mi się pogodzić z tymi wymaganiami. No ale nie chciałem zapchać kibla

W ramach naprawdę niewielkiej opłaty za nocleg miałem zapewnione skromne lokalne śniadanie, które zjadłem z widokiem na miasto i góry. Położenie hostelu na wzgórzu miało więc swoje plusy. Wschodzące coraz wyżej słońce w końcu ogrzewało, więc po jakimś czasie można było zdjąć kurtkę. 

Tego dnia czekałem na wizytę lekarską. Moje zapalenie zatok ewidentnie wymagało konkretniejszego leczenia, więc dzień wcześniej skontaktowałem się z ubezpieczycielem (w moim przypadku TU Europa), który zorganizował mi "domową wizytę". Najwyraźniej lekarz do końca nie znał tych rejonów, bo nie był w stanie trafić - dzwonił w międzyczasie podpytując gdzie dokładnie znajduje się ten hostel i wskazana przeze mnie ulica. Po pewnym czasie zauważyłem w oddali kogoś, kto mógł być tym lekarzem, bo miał specyficzną torbę w ręce i rozglądał się jakby nie wiedział dokąd iść. Widząc, że skręcił w złą uliczkę, postanowiłem zbiec do niego po schodach tych 100 metrów, bo w przeciwnym razie mógłbym się go nie doczekać. 

Miałem rację - to był mój lekarz. Wyraźnie zdyszany podziękował, że do niego zszedłem, a jak mu zaoferowałem, że zamiast leźć kolejne kilkadziesiąt stopni po schodach w górę do hostelu może mnie zbadać na ulicy, w ogóle był wniebowzięty. Po krótkim wywiadzie i zbadaniu przepisał mi leki, dał zalecenia i się pożegnaliśmy. 

Drugim punktem na ten dzień na mojej liście było ogarnięcie prania. Chciałem je zrobić jeszcze w Rio, ale ceny jaką zaśpiewali w pralni nie byłem w stanie zaakceptować. W Cuzco natomiast usługi prania były dostępne prawie na każdym rogu, w przystępnej cenie (kilka złotych za kilogram) i z szybkim czasem realizacji (następnego dnia odbierało się czyste i poskładane rzeczy). 

Gdy już oddałem rzeczy do prania, udałem się na główny plac miasta, by obejrzeć go w świetle dziennym. W oczy rzuciły mi się tęczowe flagi powiewające z wielu budynków, w tym z głównego masztu na placu. Początkowo zdziwiłem się aż taką manifestacją poparcia dla LGBT, ale po kilku chwilach i dojrzeniu charakterystycznego inkaskiego emblematu pośrodku flagi dotarło do mnie, że znaczenie tych barw jest chyba jednak inne. No i faktycznie - tęczowa flaga to oficjalne barwy miasta od 1979 roku.

Przechadzając się po głównym placu ze trzy razy zaczepiali mnie pucybuci z ofertą przywrócenia moim butom blasku. Faktycznie, moje materiałowe casualowe półbuty były miejscami przybrudzone, miejscami wyblaknięte i rozdarte na cholewce. Jednak wciąż były to zaledwie szmaciane buty warte może sto kilkadziesiąt złotych, więc cóż niby miał tam pucybut zdziałać. Gdy jednak jeden z nich mijał mnie po raz kolejny, a wyglądał na bardzo ubogiego człowieka, proszącego o zaledwie kilka soli za swe usługi, pomyślałem że dam mu zarobić, mimo małego sensu tej usługi (nawet gdyby po kilku godzinach buty znów nie były całe w miejscowym pyle, to i tak nosiłem się z wyrzuceniem ich w każdej chwili). Gdy raz jeszcze zapytałem go o cenę, stwierdził, że zrobi to za darmo. Oczywiście zamierzałem go nagrodzić. 

Pucybut kazał mi się rozgościć na ławce i zaczął wyciągać ze swojej starej skrzynki rozmaite przybory. Miał tam między wiele tubek z różnymi barwnikami - wtedy zrozumiałem, że to nie będzie tylko czyszczenie butów z pyłu, ale nanoszenie koloru zgodnego z oryginałem. Byłem pod wrażeniem. Gdy spojrzał na moją rozdartą cholewkę, spytał czy ma ją jakoś naprawić. Stwierdziłem - czemu nie, jeśli chce zszyć materiał nitką, może to faktycznie uchroni buty przed wyrzuceniem przez jakiś czas. Pucybut kazał chwilę poczekać i po kilku minutach wrócił z... super glue w ręce. Gdy zrozumiałem, że on faktycznie planuje skleić rozerwany materiał klejem, powstrzymałem go, bo buty bankowo by się rozdarły po niedługim czasie, po co więc jeszcze upieprzać je klejem.

Cała usługa trwała z dwadzieścia kilka minut, nie mogłem odmówić facetowi zaangażowania i już chciałem wcisnąć mu do ręki 20 soli, gdy ten wypalił, że w sumie to się napracował i że to będzie 60 soli. Jego definicja "za darmo" trochę się więc zmieniła. Wkurzyłem się nieco, przyznam szczerze i powiedziałem, że mogę mu dać maksymalnie 25, bo za 60 kupię sobie nowe buty. Trochę się skrzywił, ale ostatecznie słowa nie powiedział i przyjął tyle, ile mu dałem.

Tyle jeśli chodzi o Cuzco. Może coś mi się jeszcze przypomni. Tymczasem przymierzałem się do odwiedzenia Tęczowej Góry Vinicunca i później Machu Picchu. Zanim jednak miałem rzucić się na większe atrakcje, potrzebowałem się nieco lepiej zaklimatyzować. W tym miał mi pomóc jednodniowy trekking na Inti Punku. Ale o tym w następnym wpisie.

#polacorojo #podroze #peru #cuzco
21b8dd1a-24af-407e-8bd2-15092ae4012b
96637d16-f18f-49f2-b81c-c14a72d7936b
4643a7e4-e917-4647-964b-91b5352d836d
311b976c-bb2e-4c0b-87c6-966e3dc26ea9
b0c5b4f3-19ba-4ee8-8ad3-356522a7cd76
osn_jallr

@Sniffer jebac taksówkarskie kurwy, zawsze cieszy podwójnie jak nie dasz się ojebać

Akilles

Dobrze się czyta, będę śledził tag. Dawaj dużo fot natury!

Man_of_Gx

@Sniffer Cuzco jest chyba najfajniejszym miastem w Peru (no dobra byłem raptem w czterech

Ja się czułem bezpiecznie choć turystów próbują naciągać bardziej niż w Limie

No i wysoko jest więc ostrożnie z wysiłkiem.

U licencjonowanego i certyfikowanego szamana byłeś?


Gx

Zaloguj się aby komentować

Mój drugi dzień w Limie miał być krótki, bo już wcześniej kupiłem sobie na późne popołudnie bilet lotniczy do Cuzco, stanowiącego bazę wypadową do Machu Picchu czy Tęczową Górę Vinicunca. 

Nie mając specjalnych planów zdecydowałem się udać na "bezpłatną" wycieczkę z przewodnikiem po centrum miasta, którą to polecali mi w hostelu. Gdzieś o 9 rano pod drzwiami hostelu zjawił się wspomniany przewodnik i podążyłem za nim na autobus jadący w stronę centrum. 

Żeby skorzystać z autobusu należało mieć specjalną kartę pasażera, ale przewodnik uświadomił mnie, że powszechnym jest poproszenie kogokolwiek miejscowego o zapłacenie swoją kartą przy bramkach i danie mu odliczonej kwoty w gotówce. Gdy dotarliśmy do historycznego centrum, przewodnik skołował skądś dodatkowych turystów i po kilkunastu minutach ruszyliśmy oglądać starówkę. 

Niezbyt pamiętam historie, które opowiadał. Może najlepiej tę, w której powiedział, że wbrew obiegowej opinii to Peru, a nie Kolumbia jest największym producentem kokainy na świecie. Albo już zupełnie niezwiązany z Peru fakt, który uświadomił mnie jak świat jest mały - w autobusie podpytał mnie skąd dokładnie jestem i powiedział, że zna jedną osobę z Poznania, bo uczy ją hiszpańskiego na Skypie. 
Nigdy się nie widzieli na żywo, ale wie, że ta dziewczyna przeprowadziła się na Maltę, bla bla bla. No i cyk - okazało się, że znam tę dziewczynę Na moją prośbę przewodnik cyknął sobie ze mną selfiaka i wysłał do niej z pozdrowieniami ode mnie. Jak się domyślacie, była solidnie zaskoczona

Co mogę powiedzieć o samym centrum historycznym? Pewnie niewiele. Niespodzianką było to, że główny plac nie nazywał się tutaj Plaza de Armas jak we wszystkich pozostałych miejscach, które odwiedziłem, tylko Plaza Mayor del Lima. Z wycieczki pamiętam jeszcze, że weszliśmy na chwilę i dosłownie na kilkanaście metrów wgłąb dzielnicy Rimac, sąsiadującej ze starówką i będącą obszarem niezbyt bezpiecznym dla turystów - ot taki odpowiednik faveli.

Na koniec "darmowej" wycieczki przewodnik zabrał nas pod zaprzyjaźnione stragany z lokalnymi specjałami (co było do przewidzenia). Nie zamierzałem nic kupować, ale chciałem gościowi wcisnąć w rękę jakieś 20 soles (nieco ponad 20 zł) za poświęcony czas. Zanim to jednak zrobiłem, przewodnik powiedział całej grupie, że o ile wycieczka była darmowa, to jednak on żyje wyłącznie z tego i że ludzie zazwyczaj dają mu 50 soles od osoby za poświęcony czas. Trochę mi zrzedła mina, bo trochę to było naciąganie - wycieczka trwała niecałą godzinę, więc jakieś 5 stów jakie chciał za to wyciągnąć od naszej grupy to było trochę sporo. Widziałem, że niektórzy dawali mu 50 soles od pary albo jeszcze inne kwoty. Koniec końców dałem mu 40 i pożegnałem się.

Powrót do hostelu zajął mi więcej niż początkowo zakładałem, bo nie do końca czaiłem, który przystanek autobusowy jest mój. Autobusów jeździło tam co niemiara i przystanków na odcinku 100 metrów można było zliczyć ze 3 - każdy dla innego zestawu autobusów. Prawie wsiadłem do autobusu jadącego w przeciwnym kierunku, ale ostatecznie udało się. Swoją drogą, co godne uwagi, główne arterie metropolii miały 2 wydzielone buspasy, w tym jeden dla linii ekspresowych. Pomyślicie, że co za marnotrawstwo ulic, ale autobusy kursowaly tam serio co chwilę. Nie wiem ilu ludzi dziennie podróżuje w Limie komunikacją zbiorową, ale są to na pierwszy rzut oka olbrzymie ilości.

Miałem lekką obsuwę czasową i już się nieco zacząłem martwić, że mogę nie zdążyć na samolot, ale koniec końców udało się. W tym całym pośpiechu zapomniałem jednak oddać w hostelu kluczy do mojego pokoju i zorientowałem się w tym dopiero przechodząc przez kontrolę bezpieczeństwa. Zastanawiałem się, czy obciążą moją kartę, czy może wezmą to na siebie, bo w sumie przy wymeldowaniu najwyraźniej też zapomnieli o nie poprosić - w przeciwnym wypadku wyjąłbym je z kieszeni. A może o nie poprosili i wyjąłem je z kieszeni, ale później odruchowo schowałem je z powrotem? Ciężko stwierdzić. W każdym razie miałem wyrzuty sumienia i postanowiłem, że jeśli będę jeszcze przejeżdżał przez Limę, to im je podrzucę.

Tymczasem jednak leciałem do Cuzco, w którym miałem spędzić łącznie co najmniej tydzień. A może nie tyle w samym Cuzco, co w okolicach - miałem przecież w planach kilkudniowy trekking w kierunku Machu Picchu - Salkantay Trek. Ale o tym w kolejnych wpisach.

#polacorojo #podroze #lima #peru
23749c0d-e28e-46a6-bbfb-d3e0f4b10474
28e68038-413c-40c1-8cc9-44b9ad094f87
2b02852a-06ba-4e97-9722-59def9ac979c
b462e8bd-87fb-41cd-9688-9599b1fe6ac0
e6e99282-bed0-47e2-b201-a0b95a1fe898
Dudleus

@Sniffer świat jest mały, wiele razy słyszałem o tym, że ludzie znają te same osoby będąc na innych kontynentach.

Sveg

Lima bez chmur i mgły? Jaki farciarz.

Peru to najladniejszy kraj w jakim bylem. Szczególnie Nazca i okolice ❤️

Zaloguj się aby komentować

Pierwotnie miałem siedzieć w Rio de Janeiro trzy dni, ale zostałem na 10. Cieszę się, że nie kupowałem biletów lotniczych z wyprzedzeniem, bo straciłbym przez to możliwość podziwiania niesamowitych widoków z Pedra da Gavea, którymi dzieliłem się w poprzednim wpisie. Tak więc podróżniczy styl YOLO ma swoje plusy, bo można być elastycznym. Ale ma też minusy, bo kupowanie biletów na ostatnią chwilę wiąże się z płaceniem niemałych pieniędzy. Szukałem lotów do Limy w przeróżnych konfiguracjach - przez Chile, Argentynę, Kolumbię lub bezpośrednio z Brazylii, z datą wylotu plus minus 5 dni - najtańsza opcja z bagażem rejestrowanym wynosiła prawie 3000 zł. Kosmos. Za tyle to czasem da się polecieć na drugi koniec świata w dwie strony z wygodnymi przesiadkami. A tutaj miałem lot budżetową linią z międzylądowaniem w Sao Paulo z 5-godzinnym koczowaniem w środku nocy na lotnisku.

Lotnisko w Sao Paulo nocą nie należy do miejsc ciekawych. Nie znalazłem otwartych żarłodajni ani niczego, co pomogłoby przetrwać w przyjemnej atmosferze kilka godzin do wczesnoporannego lotu. Chodziłem dookoła i patrzyłem na ludzi próbujących się zdrzemnąć - nie pomagały w tym jasne światła jarzeniówek i głośne komunikaty na temat kolejnych lotów, skrzeczące raz po raz z głośników. Spanie oznaczało też wystawienie się na ewentualnych złodziejaszków, którzy teoretycznie mogli znajdować się wśród innych podróżnych. Ja jednak byłem nieźle przygotowany.

W bagażu podręcznym miałem swój cienki, gówniany śpiwór, który wziąłem z Polski na wszelki wypadek, a także podróżną opaskę na oczy. Znalazłem sobie przytulny kącik na rzędzie krzeseł przy jednym z gate'ów (wybrałem jednak taki, który nie był całkiem opustoszały), wsadziłem podręczny bagaż w nogi śpiwora, po czym sam się do niego wczołgałem, nasunąłem opaskę na oczy, w uszy wetknąłem słuchawki i voilla. Poczułem się nawet całkiem komfortowo i bezpiecznie. Nastawiłem sobie 3 różne budziki, żeby nie przegapić lotu i tak sobie przetrwałem w półśnie kilka godzin.

W Limie z lotniska do centrum można się dostać na kilka sposobów. Ja wybrałem dojazd współdzielonym busikiem, który zarezerwowałem 2 dni wcześniej, żeby przyoszczędzić na Uberze (Quick Llama Airport Shuttle, polecam zamawiać z wyprzedzeniem). Bus zatrzymywał się pod wskazanymi przez podróżnych hotelami i hostelami i tak oto przed południem meldowałem się w moim hostelu w dzielnicy Miraflores, uchidzacej za najbardziej turystyczną i bezpieczną. Pierwszą godzinę poświęciłem na 2 rzeczy - załatwienie lokalnej karty sim oraz zadbanie o swoje zdrowie.

Tak jak w poprzednio odwiedzonych krajach ogarnięcie sobie dostępu do mobilnego internetu było drogą przez mękę, tak w Peru okazało się to łatwiejsze - zapytawszy w hostelu gdzie mogę dostać kartę SIM i aktywować pakiet danych, odpowiedzieli, że mogę to zrobić u nich od ręki. I faktycznie po 5 minutach miałem komórkową łączność ze światem.

Co do zrowia - z Rio wyjeżdżałem z przeziębieniem, które już w samolocie rozwinęło się do ostrego zapalenia zatok przynosowych. Postanowiłem więc kupić w Limie coś przeciwzapalnego, zestaw do irygacji zatok oraz przede wszystkim chusteczki higieniczne, bo leciało mi z nosa w sposób ciągły. Ku mojemu zdziwieniu w pierwszych dwóch sklepach nie mieli chusteczek na widoku, a gdy pytałem o nie, używając znalezionej w słowniku frazy, patrzyli na mnie skonsternowani. Potem odwiedziłem 2 kioski - to samo - patrzyli jak na debila. Wchodzę w końcu do apteki. Najpierw proszę o zestaw do irygacji zatok (też konsternacja, a gdy pokazuję im zdjęcia z internetu jak to wygląda i na czym to polega, odpowiedzieli, że nie mają takiej rzeczy). Zrezygnowany proszę o chusteczki higieniczne. I znów patrzą jak na debila. Używam hiszpańskiego słowa - dalej nic. Pokazuję zdjęcie - kręcą głową ze smutkiem na twarzy. W kolejnej aptece to samo. No co do chuja?

Wracam do hostelu, żeby chociaż wydmuchać nos solidnie. Pytam w recepcji, gdzie mogę dostać chusteczki higieniczne, bo już próbowałem w 6 miejscach. Dopiero gdy pokazałem im zdjęcie, powiedzieli:

- Aaaa, one nie są tutaj popularne, ciężko je dostać. Zazwyczaj ludzie biorą trochę papieru toaletowego w kieszeń i tyle.

Przyznam, że trochę osłupiałem. Zakładałem, że jest to towar z tych podstawowych, używanych wszędzie na całym świecie. Najwyraźniej nie. Może wyłazi ze mnie skrajna ignorancja, ale wtedy się zdziwiłem trochę.

- Spróbuj tutaj - pokazują na mapie - tu jest bardzo duży market, oni powinni mieć takie rzeczy.
- A będą mieli wodę lub Powerade'a w "sportowych" butelkach z dziubkiem? - dopytuję - bo tych też nigdzie nie widziałem w sklepach.
- Hmmmm, być może - słyszę w odpowiedzi - te też nie są zbyt popularne u nas.

Szczęśliwie okazało się, że ten większy market mieszczący się na 2 piętrach miał zarówno chusteczki w 10-paku jak i butelki z dziubkiem. Spytacie - po co mi była ta butelka? Ano skoro nie mieli nigdzie profesjonalnego zestawu do irygacji zatok, postanowiłem zrobić własny - wystarczyła taka właśnie butelka i trochę soli kuchennej, której użyczono mi w hostelu, sypiąc trochę do wziętej przeze mnie na wszelki wypadek torebki strunowe. Tak, miałem lekkie obawy, że przy jakiejś nieoczekiwanej kontroli będą mnie mocniej trzepali na widok niewielkiej ilości białego proszku w torebce "dilerce" i skończę jak bohater pasty krążącej po wypoku

Popołudniem udałem się na spacer wzdłuż nabrzeża. Widoki były niezłe, choć do tych z Rio się nie umywały. Nie zamierzałem jednak narzekać. Droga wiodła chodnikiem położonym na klifie, z którego obserwowałem ocean i łapiących fale surferów. Pomyślałem sobie, że w sumie spoko opcja, że w stolicy kraju można sobie iść po pracy posurfować. W Warszawie tego nie uświadczysz Usiadłem w jakiejś knajpie z ładnym widokiem i w samotności zjadłem przyzwoitą kolację za nie najmniejsze pieniądze. Przy stoliku obok siedziała jakaś rodzina z USA, w której to w miarę młoda dziewczyna opowiadała swoim rodzicom czy innym wujkom na temat wojny na Ukrainie. To był maj 2022, a więc dość świeżo po inwazji. Gdy usłyszałem, że ona to w sumie bardziej wierzy Putinowi niż Żeleńskiemu i że to właśnie Rosję powinno się w tym konflikcie wspierać, bo walczą z faszyzmem, chciałem wstać i jej przypierdolić. Ledwie miesiąc wcześniej mieszkałem pod jednym dachem z obcą mi parą z Ukrainy, która zdołała uciec przed wojną, a moja koleżanka z kijowskiego biura wprowadziła się z rodziną do mojej drugiej miejscówki. Znałem więc szczegółowe relacje z pierwszej ręki. Ciężko mi było słuchać na spokojnie tych bzdur padających z ust osoby, która gówno wiedziała, a mimo tego tak zdecydowanie się na ten temat wypowiadała. Trochę żałuję, że nie wstałem i nie przedstawiłem swojego punktu widzenia. Z drugiej strony - sam chyba teraz gówno wiem na temat wydarzeń w Strefie Gazy i nie mam pojęcia, któremu z przekazów ufać. Podczas podróży poznałem zarówno licznych Izraelczyków jak i kilkoro Muzułmanów - jak można się domyślać, przedstawiają oni teraz zupełnie odbiegające od siebie opisy wydarzeń w swoich instagramowych relacjach i na próżno szukać u nich zgodności co do tego kto jest ofiarą, a kto agresorem. Więc jeśli mogę mieć o coś pretensje do tej młodej Amerykanki, to nie o to, że nie wiedziała, jak było naprawdę, tylko o to, że z takim przekonaniem przekazywała kremlowski punkt widzenia, nie mając okazji porozmawiać z nikim, kto był tym konfliktem bezpośrednio dotknięty.

Wieczorem wybrałem się jeszcze w bezpośrednią okolicę hostelu, ale ze względu na pogarszający się stan zdrowia nie łaziłem zbyt wiele. Zresztą bycie zaczepianym co chwilę przez okoliczne prostytutki i dilerów czy alfonsów wcale do przyjemnych nie należało (mimo poczucia względnego bezpieczeństwa w tym obszarze). Więcej o Limie w kolejnym, oby już krótszym wpisie.

#polacorojo #podroze #peru #lima
e9e1bd3f-4d27-4b72-8281-e640bd611b8e
d7bbe570-7c97-4b23-87bb-a77f97c3bedc
4ddfada3-5219-4c90-8d7b-609535a9b623
0f33693b-160a-412e-aca6-d3ce148fb252
a5623b82-587d-4920-be56-2f12f0b19915
michalnaszlaku

Ten zestaw z białym proszkiem mógł narobić problemów Chociaż znajomy ostato opowiadał, jak lecieli z żoną na wakacje to mieli w torbie pół kilo proszku do prania w podobnym worku I też przeszło

Zaloguj się aby komentować

Moja druga wyprawa na Pedra da Gavea okazała się pełnym sukcesem. Tak jak dzień wcześniej ostatnie 200 metrów szczytu spoczywało w chmurach i nic nie dało się zobaczyć, tak za drugim razem widoki powalały dzięki doskonałej pogodzie. Chyba zresztą widać to na zdjęciach.

Pedra da Gavea jest położona właściwie w ramach metropolii samego Rio de Janeiro - raptem 10km od plaży Ipanema, a więc da się tam dojechać dość tanio Uberem lub jeszcze taniej, jeśli najpierw wsiądziemy w kolejkę podmiejską a w Ubera wsiądziemy dopiero po wyjściu na stacji Jardim Oceanico. Za pierwszym razem stosowałem kombinatorykę w celu przyoszczędzenia, ale za drugim razem miałem towarzystwo w postaci kolegi z hostelu, więc zdecydowaliśmy się na opcję wygodniejszą, acz minimalnie droższą. Wybór nie wydawał się aż tak oczywisty, jako że ja jestem rodowitym poznaniakiem, a kolega był z Izraela (he he, rozumiecie).

Wchodząc na teren parku znów trzeba było wpisać się przy bramie do księgi wyjść - szlak ma niby tylko 5 km w jedną stronę, ale pokonuje się jakieś 750 metrów przewyższenia i niektóre odcinki są tak strome, że nie da się ich pokonać bez używania rąk. Tak na dobrą sprawę, to absolutna większość ludzi chodzi tam z przewodnikami i na tych kluczowych odcinkach używają uprzęży i lin - strata równowagi lub poślizgnięcie się faktycznie mogłoby oznaczać śmierć. Mnie i koledze niestraszna była jednak wspinaczka po eksponowanym terenie, więc wybraliśmy się tam samodzielnie.

Ogólnie mieliśmy bardzo dobre tempo - lubię, gdy towarzysze marszu nie odstają pod względem szybkości i kondycji, więc bardzo spoko mi się z tym ziomkiem szło. Wyprzedziliśmy po drodze z 3 lub 4 duże grupy z przewodnikami i pod najtrudniejszy odcinek dotarliśmy jako pierwsi. To dobrze, bo spodziewałem się tam zatorów - ekspozycja oraz trudności techniczne mogły paraliżować osoby mniej obyte w takim terenie (o czym przekonałem się przy zejściu, ale o tym później).

Czmychnęliśmy w górę i po niedługim czasie dotarliśmy na płaski i bardzo szeroki szczyt tego skalnego monotlitu, który wystrzeliwuje w pionie praktycznie bezpośrednio z oceanu na wysokość 844 metrów (jest to jedna z najwyższych, jeśli nie najwyższa góra o tej charakterystyce na świecie). Przed naszymi oczyma rozpościerała się 360-stopniowa panorama całego Rio de Janeiro. Widoki zapierały dech w piersi, więc chłonęliśmy je długimi minutami. Siedzieliśmy tam chyba ponad godzinę i dopiero pojawiające się dookoła wyprzedzone wcześniej grupy ludzi powoli skłoniły nas do odwrotu.

Zanim jednak zeszliśmy, zobaczyłem na mapie, że inny fragment tego bardzo szerokiego szczytu też jest oznaczony jako punkt widokowy. Nie spodziewaliśmy się innych widoków, ale stwierdziliśmy, że co nam szkodzi się przejść tych 5 minut.

Okazało się, że żeby dostać się na ten drugi punkt trzeba było pokonać nieco skomplikowany technicznie odcinek, wymagający zejścia po pionowej, dwu-trzymetrowej ścianie, przy użyciu liny z związanymi supełkami - to też pewnie tłumaczyło dlaczego niewiele osób tam docierało. A na miejscu docelowym znajdował się jeszcze naprawdę niełatwy do wdrapania (a jeszcze trudniejszy w zejściu) duży głaz, na którym można było sobie zrobić bardzo fajną fotkę à la Cristo Redentor, którą zresztą dorzucam do tego wpisu.

W końcu zaczęliśmy schodzić ku wyjściu z parku. Najpierw podeszliśmy po linie w w stronę głównego szlaku, a później skierowaliśmy się w dół. Przed nami był jeszcze ten jeden nieco bardziej skomplikowany fragment szlaku, gdzie było tak stromo, że konieczne było używanie rąk. Będąc na górze tego odcinka zauważyliśmy wspinaczkowe stanowiska zjazdowe oraz przyszykowane uprzęże oraz liny dla zorganizowanych grup, które jeszcze były na szczycie. Najwyraźniej przewodnicy zamierzali ich opuszczać w sposób kontrolowany, zamiast kazać im schodzić skalnymi kominami i stopniami które stanowiły nominalną drogę wejścia. Na dole czekało dwóch przewodników i gdy tylko nas dostrzegli, spytali czy chcemy skorzystać z asysty przy zejściu. To nie było konieczne, bo w takim terenie zarówno ja jak i kolega czuliśmy się bardzo pewnie.

Gdy już prawie doszliśmy na koniec tego technicznego fragmentu, wspinaczkę z dołu rozpoczynała trzyosobowa grupa turystów bez przewodnika. Od razu rzuciło mi się w oczy, że idą bardzo ostrożnie i myślą nad każdym krokiem. Po kilku metrach stanęli, a w głosie idacej przodem dziewczyny dało się usłyszeć dużą nerwowość - nie wiedziała gdzie zrobić kolejny krok. Jej (prawdopodobnie) chłopak i ich kolega też wyglądali na mocno niepewnych, więc pospieszyłem w ich stronę. Pokazałem im gdzie postawić stopy i czego chwycić się rękoma na kolejnych kilku metrach i zasugerowałem dalszą linię wejścia. Widać było jednak, że potrzebują dalszej pomocy, więc postanowiłem wprowadzić ich na samą górę tego trudniejszego fragmentu, czyli kolejne kilkanaście metrów w pionie. Powiedziałem do kumpla, żeby na mnie poczekał na dole i zabrałem się do mojej pseudoprzewodnickiej roboty.

Najważniejszym było odbudowanie spokoju dziewczyny, która ewidentnie zaczęła już trochę panikować - kurczowo trzymała się skał, była cała spięta i zaczęła już wręcz krzyczeć, że brakuje jej sił. Pokazałem jej miejsce, w którym ma stanąć i kazałem jej po prostu oprzeć się o ścianę na samych nogach, dać odpocząć rękom i uspokoić oddech. Gdy była gotowa iść dalej, pokazałem jej stopień po stopniu i chwyt po chwycie, z jakich punktów podparcia ma korzystać, żeby czuła się na tyle komfortowo na ile się dało (na górę tej ściany pewnie dało się wleźć na 15 sposobów, ale szukałem dla niej zdecydowanie najłatwiejszego). Gdy już dotarliśmy na górę, gdzie zaczynała się normalna ścieżka, z dziewczyny wylały się nagromadzone emocje - jej brwi i usta nagle zaczęły drżeć, jak gdyby miała się zaraz rozpłakać. Usiadła i skryła twarz w dłoniach na krótką chwilę, po czym podziękowała mi za pomoc. Pochwaliłem ją za dobrą robotę, żeby poczuła się trochę pewniej. Jej chłopak szedł po naszych śladach i chwilę później pojawił się u jej boku. Trzeci gość miał jeszcze kilka metrów do przejścia i nieśmiało spytał, czy jemu też pokażę gdzie stawiać stopy. Wprowadziłem więc i jego.

- Stary, my tu prawie zawał serca mieliśmy, a ty wyglądasz, jakbyś się na tym odcinku świetnie bawił - powiedział na końcu.
- Bo tak jest - odpowiedziałem zgodnie z prawdą - Zresztą to nie jest aż taki trudny odcinek, tylko trzeba przede wszystkim zachować spokój.

Prawdopodobnie popełniłem wtedy błąd. Zarówno mówiąc im, że ten odcinek nie jest trudny, jak i nie doradzając im odwrotu, widząc że ta ściana przerasta ich możliwości samodzielnego wejścia po niej. Wtedy jednak byłem po prostu przekonany, że to jest łatwe i wystarczy patrzeć pod nogi. Dopiero kilkadziesiąt minut później pomyślałem sobie - a co jeśli ta trójka będzie wracać ze szczytu, gdy tych przewodników z linami już tam nie będzie? Przecież zejście po prawie pionowej ścianie zawsze jest trudniejsze niż wejście - nie widać dobrze gdzie można postawić stopy, więc jeśli oni panikowali idąc w górę, to przy zejściu może ich całkowicie sparaliżować strach i może dojść do wypadku. Nie ukrywam, do tej pory się zastanawiam, w jaki sposób zeszli. Jeśli zeszli. A może zeszli podczas zejścia. He he.

Tak, wiem, wyjątkowe suchary dziś serwuję

Podsumowując, Pedra da Gavea mnie zachwyciła. Widoki były warte każdej kropli wylanego potu, a możliwość pohasania wszystkimi czterema kończynami po skałach zapewniła mi świetną rozrywkę. Zdecydowanie nie jest to wyprawa dla każdego, bo jest co iść. Dodatkowo, trudności techniczne i ekspozycja mogą być zbyt wielkie dla osób bez obycia w podobnym terenie, żeby udać się tam bez przewodnika. Jeśli ktoś właził na Rysy lub robił Orlą Perć, to powinien dać sobie tam radę samodzielnie. Reszcie zalecałbym pójście z przewodnikiem.

Chciałbym się tam jeszcze kiedyś wybrać, zwłaszcza w celu prawdziwego wspinania skalnego z instruktorem. Widziałem nawet opcje wykupienia takiego wejścia na szczyt drogą sportową nad stukilkudziesięciometrową przepaścią, ale w wymaganiach mieli doświadczenie we wspinaczce wielowyciągowej, którego niestety nie posiadam. Może kiedyś się uda.

To tyle. Tym wpisem kończę relacjonować mój brazylijski odcinek podróży. Kolejny przystanek - Lima.

#polacorojo #podroze #riodejaneiro
789e681a-ee02-423c-8b97-e540be975951
6504593f-3b84-4da0-9ad8-4b7fceb1e789
f31c5907-f430-478e-9a91-c946ac4bc9a2
aad165cd-54ed-4b57-a467-c3acdd08e4b5
ee4be058-c34d-4c45-b716-3a9d86d7dfa9
Sniffer

Dorzucam fotki:


  1. Z tego nieco bardziej pionowego fragmentu, który prawie doprowadził wspomnianą we wpisie dziewczynę do łez (niestety jak to tradycyjnie bywa, fotka niewiele oddaje )

  2. Skaczącego jak pojebany z drzewa na drzewo zwierzaczka, którego spotkaliśmy w niższych partiach szlaku i który to ewidentnie liczył na to, że damy mu coś do żarcia (najwyraźniej niestety niektórzy ludzie to robią, bo by nie był taki nachalny).

  3. Skalnej płyty opisywanej w poprzednim wpisie (już teraz nie pamiętam, czy dorzucałem wtedy zdjęcie z tego drugiego, bezchmurnego dnia).

65f668db-22ef-4704-88a6-33c5e2001ae8
54de1b0e-78dd-4071-b72d-e68135f722fa
d0e02916-e6bb-472a-b14b-1785c0eae453
michalnaszlaku

Ale niesamowicie to wygląda Ścianka też niczego sobie!

Marchew

@Sniffer Piękna wyprawa WKT zdobyta?

Zaloguj się aby komentować

Czasem przychodzi taki moment, gdy ma się już dość. Gdy człowiek znajduje się na krawędzi, a milcząca pustka dookoła niego kusi swym bezkresem i obietnicą nastania wielkiego nic. Też tak miewam. Zdjęcie niepowiązane

Ostatnio opisywałem życie w Rio - powierzchownie, na tyle, ile ja go liznąłem, a i tak pominąłem kilka anegdot. Z drugiej strony czy istotne dla kogokolwiek jest to, że każdy mój wieczór w hostelu zaczynał się w przyrecepcyjnym barze i na każdy istniał jakiś przygotowany przez hostel scenariusz? Beer pong w jeden dzień, wyjście do baru 2 przecznice dalej w drugi, club crawling na najbardziej imprezowej ulicy miasta, Lapa, w trzeci dzień itd. Hostel był w sumie dość znany z dobrej atmosfery wieczorowej, stąd przychodzili do niego po zachodzie słońca również turyści z innych miejsc. I tak to się poznawało ludzi z różnych części świata.

Tydzień temu pisałem o bezpieczeństwie w Rio i że trzeba się mieć bezwzględnie na baczności. Ale czy wspominałem, że podczas jednego z takich wyjść do Lapa, gdzie każdego wieczora kieszonkowcy zbierali niezłe żniwo, nieroztropnie upiłem się cachaçą z poznanymi tego samego dnia lokalsami i to do tego stopnia, że musiałem usiąść na ulicy, bo aż mi się zrobiło niedobrze, a mimo tego włos mi z głowy nie spadł i grosza nie straciłem? No nie wspominałem, a jednak warto - bo nie każdy tam jest złodziejem, nawet gdy zdarza się ku temu idealna okazja - pamiętam, że moi nowo poznani towarzysze przejęli się mocno moim stanem, otoczyli małym kordonem, żeby nie dopuścić do mnie nikogo obcego, a jak tylko typowy pijacki helikopter odleciał, pomogli mi wezwać Ubera, życzyli dobrej nocy, a następnego dnia pisali z pytaniami jak się czuję. Przyznam, że trochę mnie wzruszyła ta troska, bo w momencie gdy zrobiło mi się słabo byłem pogodzony z tym, że ktoś mnie zaraz okradnie i nic na to nie poradzę. Tak więc w Rio jest multum porządnych, empatycznych ludzi, a nie tylko podejrzany element, jak to się mogło wydawać z mojego poprzedniego wpisu.

Nie pisałem o kilku innych mniej istotnych historiach, bo były po prostu... mniej istotne. Ile można pisać o plaży i np. tym, że w brodę sobie plułem, że pierwszego dnia nie zdecydowałem się wziąć lekcji surfingu, tylko odłożyłem to na potem, a to potem nigdy nie nadeszło, bo w kolejnych dniach fale były zbyt niebezpieczne nawet dla w miarę doświadczonych surferów - tak jak tego pierwszego dnia widziałem kilkadziesiąt osób ujeżdżających fale, tak w kolejnych pływała tylko garstka. Nie dziwię się w sumie, bo nawet kąpiel przy brzegu, tam gdzie był jeszcze grunt, mogła być nieroztropna. Sam przekonałem się o tym, gdy jedna z fal cisnęła mną o dno i nie chciała wypuścić na powierzchnię - kotłowało mną przez kilka sekund jak szmacianą lalką, a gdy już na chwilę wstałem na nogi i zaczerpnąłem powietrza, kolejna fala przykryła mi głowę zanim zdążyłem się zorientować, a potem kolejna i jeszcze jedna. Dobrze, że w tym wszystkim zachowałem bardzo duży spokój i nie szarpałem się w panice, tylko czekałem na moment gdy przestanie mną targać na wszystkie strony i dopiero wtedy odbijałem się od dna ku górze. Przyznam jednak, że gdzieś tam w podświadomości już tlił się strach i świadomość, że jeśli fale przytrzymają mnie dłużej, to zacznie mi brakować tchu. Chroniłem też rękoma głowę, bo jednak siła, z jaką mną raz cisnęło o dno, wystarczała w mojej ocenie do skręcenia karku lub co najmniej utraty przytomności w przypadku niefortunnego ułożenia ciała. Morze naprawdę potrafi być niebezpieczne. A po tym wszystkim morska woda wylatywała mi ciurkiem z zatok przynosowych przez jakieś dwa kolejne dni (co ostatecznie skończyło się zapaleniem zatok).

Kontynuując główny wątek, nie skupiałem się za bardzo na opisywaniu mniej istotnych aspektów mojej obecności w Rio. Początkowo planowałem zostać w tym mieście ze 3 dni, ale dowiadując się jakie niesamowite szlaki turystyczne są dookoła, czekałem na poprawę pogody, by móc w pełni cieszyć się widokami. 

Jednym z takich miejsc, które koniecznie chciałem odwiedzić, była Pedra da Gavea - leżąca nad samym brzegiem oceanu góra o całkowicie pionowej, granitowej ścianie, wznoszącej się ponad 800 metrów nad poziom morza . Ze szczytu tej góry rozpościerały się niesamowite widoki na Rio de Janeiro i okolice. No, pod warunkiem, że nie było chmur. A w moim przypadku, nawet jeśli tych chmur nie było nad samym miastem, od kilku dni skrywały szczyt tej góry, niczym czapka na granitowym czubku głowy. Czekałem więc na dogodne warunki.

Gdy pewnego dnia prognoza w końcu zapowiadała się obiecująco, ruszyłem w w stronę tego skalnego monolitu. Co prawda według prognozy miało pojawić się jedynie godzinne okno, gdy w okolicy szczytu nie powinno być chmur, ale mi to wystarczyło - nawet jeśli ryzykowałem kilkugodzinny trekking na marne. Choć nie do końca na marne, bo trekking to trekking - jak dla mnie zawsze wspaniała forma spędzania wolnego czasu. Niestety tego dnia nie miałem szczęścia, bo tak jak w dolnych partiach szlaku było słonecznie, tak od pewnej wysokości wchodziło się w chmury, a tych nie chciało przewiać. Z samego szczytu nie było więc widać absolutnie nic. Dopiero schodząc dało się co nieco zobaczyć. 

Te warunki miały jednak swój urok. W drodze na szczyt znajdowała się taka skalna płyta, na którą można było wejść i przytulając plecy do głównej ściany przedreptać parę kroków tak, że stało się nad kilkumetrową przepaścią - właśnie to widzicie na głównym zdjęciu. Chmury dodawały temu wszystkiemu mistycyzmu. Przynajmniej w moim odczuciu. Gdy kolejnego dnia znów tam stanąłem, już nie zrobiło to na mnie takiego wrażenia. Ale o kolejnym dniu może następnym razem. To miejsce i widoki zasługują na osobny wpis. 

#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie  

PS. Sorry za #pokazmorde, ale już mi w sumie wszystko jedno.
cdf759df-bdbb-4c8f-b83a-b645a775df42
42b8b20f-18a6-4ea4-b8c0-968c23b9563b
19796630-522c-45da-9aca-f993538e5419
moderacja_sie_nie_myje

@Sniffer Świetnie się czytało. Miałeś szczęście albo po prostu jesteś brzydki, mnie w sao paulo skrojono zbrojnie dwa razy w tamtym roku.

Opornik

Heh, cs_rio mi się przypomniało.

https://youtu.be/yrnuc67Yepw


A tak w temacie, imprezowanie z zupełnie obcymi ludźmi to niezła rosyjska ruletka, Może być zajebiście a może być tragicznie. Różne miałem przygody, może się wygodnicki robię na stare lata, ale nie polecam.

Zaloguj się aby komentować

Dawno nic nie pisałem. Nawet zaglądać na Hejto w roli czytelnika nie miałem czasu. Historia utknęła w Rio i tak sterczy. Popchnijmy ją nieco do przodu - dziś o życiu w tym mieście.

Zacznę od obserwacji z plaży (i nie, nie będzie o tyłkach Brazylijek). Bardzo dużo osób uprawia tam sport i wydaje się to być ważnym elementem życia codziennego. Boisk do wszelakiego rodzaju sportów jest wiele, ale chyba najpopularniejszą sportową rozrywką jest utrzymywanie piłki nożnej w powietrzu przez grupę 3-4 znajomych stojących w kółeczku. Poziom jaki ludzie prezentują jest niebotyczny. Bo nie chodzi po prostu o utrzymanie piłki w górze, ale dodatkowo o efektowne uderzenia jej klatką piersiową, plecami czy innymi dozwolonymi częściami ciała, i niektóre posyłane do innych piłki są celowo trudne w odbiorze, a mimo to krąży ona w powietrzu nie dotykając piasku. Gra ta jest popularna nie tylko wśród młodych chłopaków i mężczyzn - oczywiście ich widać najwięcej, ale miałem okazję podziwiać też kunszt grubych pięćdziesieciolatków i niewiele młodszych kobiet, robiących szalone wykroki (na których widok ortopedzi łapaliby się za głowy), w celu precyzyjnego dogrania jej do partnerów. Tak jak sam lubię piłkę nożną i nie jestem totalnym drewnem, w Rio wstydziłbym się stanąć w takim kółeczku nawet gdyby mnie ktoś zapraszał - różnica poziomów byłaby kolosalna. 

Ktoś mnie pytał ostatnio w komentarzu, czy pod względem architektury miasto jest ciekawe. Nie potrafiłem sobie przypomnieć, więc założyłem, że chyba nie. Oddać jednak muszę, że większość czasu albo spędzałem na plaży albo w na szlakach turystycznych w okolicy. Po samym mieście nie chodziłem zbyt wiele, bo ani wielkim fanem miast nie jestem, ani też zła sława Rio co do bezpieczeństwa nie zachęcała do przechadzek. To nie tak, że na każdym rogu czyhali złodzieje z faweli (choć po zmroku mogło to być znacznie bliższe prawdy, o czym za chwilę), ale mimo wszystko nie czułem się na ulicach zbyt komfortowo. Dodatkowo z różnych kątów spozierała prawdziwa bieda. 

Pamiętam jak raz szedłem ulicą za dnia, w miarę w centrum, czystym chodnikiem przy świeżo wystrzyżonym trawniku. Mijając dwóch gości w garniturach dostrzegłem kilkanaście metrów przede mną ultra hipstera - bardzo szczupła, dumnie wyprostowana postać o intensywnie opalonej skórze, kontrastującej z długimi, siwymi włosami zdobiącymi głowę, na której spoczywał slomkowy kapelusz. Biała broda pokrywała przeoraną bruzdami, opaloną twarz, a bose stopy pewnie stąpały po białym chodniku - gość wyglądał, jak jakiś podróżnik, który właśnie skończył 40-letni rejs dookoła wszystkich mórz naszej planety. Ale nie był ani hipsterem ani podróżnikiem. Niczym sokół na niczego nie spodziewającą się ofiarę, jego ręka błyskawicznie zanurkowała w mijanym przez niego śmietniku. Polowanie udane - po ułamku sekundy starzec zatopił zęby w nadgryzionej, brudnej kanapce, jedząc tak łapczywie, jak gdyby od tych 40 lat tułaczki nic nie jadł. Nie było już dumnie wyprostowanego hipstera-podróżnika. Był biedny, wygłodniały, pochylony nad śmietnikiem włóczęga. 

Do faweli nigdy się nie zapuszczałem, nawet tych uchodzących za bezpieczne, np. Santa Marta lub Rocinha, które da się niby zwiedzać z przewodnikiem wywodzącym się z lokalnej społeczności. Nigdy mnie do tego nie ciągnęło. Przechadzałem się jednak wielokrotnie wśród mieszkańców faweli, bo jak się okazało, zajmowali zazwyczaj jeden z sektorów plaży nieopodal mojego hostelu. Nie spotkałem się w sumie z żadną wrogoscią lub nie czułem zagrożenia za dnia, ale odkąd się dowiedziałem, raczej nie rozkładałem się z ręcznikiem w tamtym miejscu.

Raz pamiętam jak zostałem na plaży po zachodzie słońca - jeszcze było bardzo widno, ale ludzi robiło się stopniowo coraz mniej. Jakieś 2 metry ode mnie przeszedł jeden ze sprzedawców rozmaitości, przyglądając mi się kątem oka. Zatrzymał się jakieś 5 metrów dalej i zaczął wracać w moją stronę, przyglądając mi się jeszcze uważniej. Nie podszedł bezpośrednio - zatrzymał się znowu 5 m. dalej, tym razem z drugiej strony i znów się na mnie gapił. Gdy przeszedł trzeci raz i znów się zatrzymał, a do tego zaczął gadać z dwoma innymi ziomkami, którzy również zaczęli mnie obcinać, stwierdziłem, że czas spierdalać, bo mimo obecności innych ludzi na plaży w niedalekiej odległości, czułem się jak łatwy cel rozboju. No nie wiem, czy mieli złe zamiary, ale nie zamierzałem zostawać, żeby się przekonać. Wstałem po prostu i zdecydowanym krokiem wróciłem do hostelu zerkając przez ramię raz po raz.

Czy byłem przewrażliwiony? No nie wiem. Nie powiedziałbym. Bo jeśli ja byłem przewrażliwiony, to co powiecie na tę historię. Już po zmroku po jakiejś tam szamie w centrum przechodzimy w kilka osób z hostelu nieopodal słynnych schodów Escadaria Selarón. Widzę, że według mapy znajdują się jakieś 100 metrów dalej i nawet widzę ich początek na końcu wąskiej uliczki. Proponuję, żebyśmy poszli je zobaczyć. Będąca w naszej grupie Brazylijka, która mieszkała ileś lat w Rio mówi - weźmy Ubera. Patrzę na nią zdziwiony i dopytuję, czy przypadkiem te schody nie są tam, o, więc po co Uber do przejechania 100 metrów. Odparła, że w uliczce nie widać żywej duszy, a jest już ciemno, więc nie jest to po prostu bezpieczne. Dopiero gdy dostrzegła obok schodów radiowóz, powiedziała, że możemy jednak iść. Nie potrafiłbym chyba tak żyć - w ciągłej obawie, że zaraz ktoś może na mnie napaść lub okraść. 

A nie były to bezpodstawne obawy, bo w przeciągu 10 dni spędzonych przeze mnie w Rio, jednemu koledze ktoś wyciągnął telefon z kieszeni na ulicy, jednej lasce osobie podpieprzyli 500 Euro z hostelu, a do wracającej z pubu znajdującego się 200 metrów od hostelu pary podjechała grupa bandytów na skuterach i mierząc im w twarz z pistoletów zmusili do oddania wszystkich kosztowności. I to w dzielnicy Ipanema, uchodzącej za bezpieczną. Podobny scenariusz spotkał wspominaną przeze mnie we wcześniejszych wpisach Zaginioną Dziewczynę, poznaną w El Chalten i z którą wspinałem się w Bariloche. Ona odwiedziła Rio parę tygodni po mnie i do niej też podjechała grupa na skuterach, gdy stała z 2 innymi osobami pod drzwiami hostelu (!) i pod bronią kazali wyskakiwać z pieniędzy, telefonów i biżuterii. 

To właśnie brak bezpieczeństwa jest moim zdaniem największą bolączką tego miasta. Miasta, w którym można się zakochać, bo jest położone absolutnie przepięknie, z cudnymi plażami, fenomenalnymi górami, bogactwem przyrody, bardzo przyjaznymi i rozrywkowymi ludźmi, piękną muzyką. Rio jest dla mnie idealnym odzwierciedleniem definicji raju utraconego. Choć co ja tam wiem, spędziłem tam ledwie 10 dni. Miałem jednak bardzo silne wrażenie, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Takie, w którym chciałoby się osiąść, ale z drugiej strony byłoby to zgubne w skutkach. 

Chciałbym tam kiedyś wrócić. Mimo wszystko. 

#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie
da2e91b7-21a8-4434-afd0-c38596f4580b
96e2ade2-7aee-4d43-9328-1fdaa250b767
c828346d-841a-4e58-a79b-a845dfa07eab
4aaf00c3-a786-4338-9641-59ab7516b2a2
34b9c9d7-e5ae-4d35-a950-74a3a33e0f96
ten_kapuczino

Dobry wpis. Konkrety podane w interesujący sposób. Polecam Krystyna Czubówna. (Serio polecam)

Pan_Buk

@Sniffer Być może to po prostu Rio przyciąga bandytów? Może gdybyś pojechał do jakiegoś miasteczka na wybrzeżu, to włos by Ci nie spadł z głowy, a ludzie by Cię bombardowali miłością?

DerMirker

Miasto nie do życia. Sorry, ale co to za życie, gdzie nawet turystów się kroi, a to oni powinni być szczególnie chronieni, bo zostawiają pieniądze

Zaloguj się aby komentować

Być w Rio i nie zobaczyć z bliska pomnika Chrystusa Odkupiciela to jak być w Paryżu i nie wjechać na wieżę Eiffla. Czyli teoretycznie można olać, ale w sumie spoko odhaczyć. Choć jeśli mam wziąć pod uwagę nie samą statuę, a rozpościerające się ze szczytu góry Corcovado widoki (na której to górze zbudowano pomnik), to wizytę tamże zdecydowanie rekomenduję. Lepsze krajobrazy w Rio odnotowałem jedynie na Pedra de Gavea, ale o tym może w którymś z kolejnych wpisów.

Na szczyt góry liczącej 710 metrów można się dostać na dwa sposoby - specjalną turystyczną kolejką, na którą bilety kosztują około 100 zł od osoby, albo pieszym szlakiem mającym początek w parku Henrique Lage. Do opcji pieszej zniechęcały dwie rzeczy. Pierwsza - szlak ten liczy ponad 3 km i blisko 600 metrów przewyższenia, co przy panującym w Rio upale i wilgotności powietrza może być sporym wyzwaniem. Druga - wertując internet natknąłem się na mnóstwo informacji, że na szlaku tym dochodziło nie tak dawno do sporej liczby napadów. Z drugiej strony nieco nowsze komentarze głosiły, że jednak znowu jest raczej bezpiecznie. 

Oczywiście zdecydowałem się iść pieszo, no bo skoro jest "raczej bezpiecznie", a na dodatek można się za darmo zmęczyć, to nad czym się tu zastanawiać. Oczywiście wciąż było ryzyko, że za darmo to i owszem, ale w głupi ryj dostanę i jeszcze mnie okradną, ale postanowiłem się o tym przekonać na własnej skórze.

W parku Lage byłem przed południem. Zbyt późno, by uniknąć na szczycie tłumów, ale wolałem się tego dnia wyspać. Może to i błąd, bo jak wieść gminna niesie, najmniejsze ryzyko napadów jest rano, bo bandyci i złodzieje też lubią pospać. Park był zaskakująco ładny, ale nie miałem czasu na jego zwiedzanie - poszedłem bezpośrednio w kierunku punktu startowego szlaku pieszego, przy którym jednocześnie mieścił się niewielki posterunek policji. Policjanci widząc, że zamierzam wchodzić na szczyt pieszo, wskazali palcem na księgę wyjść, w którą miałem się wpisać. Pewnie po to, żeby łatwiej było później identyfikować zwłoki - zażartowałem sam do siebie.

- Czy na szlaku jest niebezpiecznie? - zapytałem po angielsku. 
- Eso peligroso? - dorzuciłem niezgrabnie po hiszpańsku, widząc konsternację policjantów. 

Zapewnili, że wszystko jest ok, ruszyłem więc przed siebie. Dopiero po chwili pomyślałem, że być może chodziło im o techniczną trudność szlaku, a nie zagrożenie ze strony ludzi, ale bez sensu było wracać i podpytywać. Mimo wszystko miałem oczy dookoła głowy i postanowiłem chwycić w rękę coś do samoobrony, a mianowicie solidny teleskopowy selfie-stick od gopro, które wcześniej schowałem na dno plecaka. Oczywiście kij nic by mi nie dał w starciu z przeciwnikiem uzbrojonym w pistolet lub właściwie cokolwiek, no ale co tam - czułem się pewniej. Każdorazowo, gdy mijałem z naprzeciwka kogoś wyglądającego podejrzanie, ściskałem kij mocniej w garści i szedłem energiczniej niż zwykle, jak gdybym chciał komuś wpierdolić. Przynosiło to efekty, bo miałem wrażenie, że ludzie starają się mnie obchodzić szerszym łukiem

Na szlaku zauważyłem bardzo nieruzinkową postać - gość miał pofarbowane na jaskrawożółto włosy zaczesane do tyłu, kilka oryginalnych tatuaży pokrywających blade, szczupłe ciało i przede wszystkim jebitne, błyszczące chromowane zęby. Kto wie, może to była jedynie nakładka, w każdym razie efekt był piorunujący. Przysiągłbym, że gdzieś w okolicy kręcą nowego Jokera, bo typ był praktycznie wypisz wymaluj jak postać złoczyńcy z komiksów o Batmanie. Z tym, że tam był tylko turystą, który piął się samotnie w górę, by obejrzeć figurę Chrystusa. Facet zdecydowanie zwracał na siebie uwagę i zastanawiałem się jak często swoim wyglądem ściąga na siebie kłopoty. Chyba, że był ich źródłem dla tych, którzy zdecydowali się go zaczepiać. Naprawdę ciężko było stwierdzić. 

Po kilkudziesięciu minutach stromego podejścia ścieżką prowadzącą przez las, dotarłem do torów kolejki turystycznej - według mapy to był znak, że szczyt już niedaleko. Dalej można było iść albo asfaltową drogą (ano tak, dało się jeszcze wjechać na szczyt jakimiś busami, czy taksówkami) albo wzdłuż torów. Postanowiłem wybrać opcję drugą. Dotarłem na peron końcowy, na którym dzikie tłumy czekały na kolejny kurs powrotny, i gdy już prawie właziłem na platformę, zostałem zauważony przez obsługę stacji, która nakazała mi się cofnąć do drogi asfaltowej i tamtędy dotrzeć na teren monumentu. Nie rozumiałem po co te komplikacje, ale po chwili stało się to jasne - również piesi wędrowcy musieli uiścić opłatę za wejście, a ja idąc wzdłuż torów omijałem nieświadomie kasy biletowe. Poza zastosowaniem się do nakazu ubrania koszulki, którą wcześniej zdjąłem podczas wyciskające siódme poty podejścia, musiałem jeszcze chwilę odczekać przed wejściem. Dopiero gdy straż uznała, że na górze mogą pojawić się dodatkowe osoby, puścili mnie dalej. 

W istocie, na niewielkiej przestrzeni na samym szczycie pod pomnikiem kłębiło się sto kilkadziesiąt osób, jeśli nie więcej. Zacząłem żałować, że nie pojawiłem się tu z samego rana, bo w tym momencie przyjemność z podziwiania pomnika była zerowa. Moją uwagę przykuły jednak widoki majaczące za barierkami. Wszak byliśmy na ponad 700 metrach nad poziomem morza. Gdy dopchałem się do barierek i zobaczyłem panoramę Rio de Janeiro w pełnej okazałości, oniemiałem z zachwytu. Ta kombinacja intensywnej zieleni bujnej roślinności, przerywanej szarością granitowych skał, wystrzeliwujących gdzieniegdzie setki metrów ku górze, mieniących się na biało w słońcu zabudowań metropolii oraz błękitu nieba przechodzącego w granat oceanu - robiło to wszystko niesamowite wrażenie. Gapiłem się łapczywie na otaczające mnie piękno i nie żałowałem ani kroku zainwestowanego we wspinaczkę do tego miejsca. Oczywiście, wolałbym być sam, a nie w dzikim tłumie ludzi, ale wciąż - byłem pod wielkim wrażeniem. 

Całkowitym zbiegiem okoliczności metr obok znalazł się gość, z którym dzieliłem pokój w hostelu. Pogadaliśmy chwilę, zrobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia i po niedługim czasie udaliśmy się na dół - on kolejką turystyczną, a ja pieszo. Bardzo możliwe, że osiągnąłem cel szybciej, bo kolejka do kolejki była monatrualna i trzeba było trochę odstać.

Koniec końców wyprawę na Corcovado oceniam bardzo pozytywnie, ale to przede wszystkim ze względu na widoki. Sama figura Chrystusa Odkupiciela była trochę bez znaczenia - ginęła zarówno w tłumie ludzi jak i w pamięci, przyćmiona magiczną panoramą Rio de Janeiro.

#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie
996046f1-e645-4b0f-a813-a7a8b01f2967
4144a9eb-fbaa-4387-bd59-df778a1a4097
f25d0f9d-b036-4d95-a3b0-971f2dafc969
457ee05b-f256-4542-8245-ce5e230033fc
GrindFaterAnona

@Sniffer ladne to Rio, przynajmniej z takiej odleglosci

splash545

Fajny Jezus ale w Świebodzinie lepszy

Markos610

Też wchodziłem tą trasą kilka lat temu. Akurat trafiliśmy na ulewę i byliśmy drugą parą, która tego dnia wchodziła (bynajmniej tak wynikało z wpisu z zeszyciku). Był niezły hardkor, żeby tam wejść, ale już głupio było się wracać. Jakoś udało się nie zabić i na dotarliśmy na górę. Okazało się niestety, że gościu z budki z biletami poszedł sobie ze względu na ulewę. Dobrze że pokazałeś fotki, to przynajmniej wiem jak to wygląda przy spoko pogodzie 😉 ps. Nie wiedziałem, że tak jest tam niebezpiecznie! Jak lecieliśmy do Salvadoru, to wszyscy nas straszyli, ale na szczęście nic się nie stało 😁

Zaloguj się aby komentować

Muszę się do czegoś przyznać. W ostatnim wpisie mogliście odnieść wrażenie, że ot tak, w ostatniej chwili na lotnisku podjąłem decyzję, żeby leciec do Rio de Janeiro. W rzeczywistości decyzję podjąłem co najmniej 24 godziny wcześniej, ale jakoś tak uznałem, że we lepiej to będzie brzmiało we wpisie pod względem literackim (choć bardziej - grafomańskim). Taki suspens. No nieważne. W każdym razie docierając do wodospadów Iguazu faktycznie jeszcze nie miałem konkretnych planów i dopiero tam na miejscu dokonałem wyboru.

Z jednej strony polecano mi Florianopolis, jako idylliczną miejscówkę na lato dla Brazylijczyków. No ale była już wtedy jesień i temperatura tamże była odrobinę niższa niż bym sobie wymarzył na kąpiele w morzu.

Z drugiej strony, w dniu, w którym opuszczałem Foz do Iguaçu, w Sao Paulo grała Metallica i korciło mnie, żeby skoczyć na koncert. Z tym, że logistyka tego przedsięwzięcia jednak mnie pokonała - musiałbym znacznie skrócić wizytę przy wodospadach, a i tak mógłbym nie zdążyć na początek koncertu.

Zostało więc Rio de Janeiro - destynacja magiczna, działająca jak magnes. Nigdy nie sądziłem, że tam zawitam, bo zawsze wydawało mi się to abstrakcyjne. Zresztą mało o Rio wiedziałem - ot figura Chrystusa Zbawiciela, karnawał, plaże Copacabana i Ipanema oraz przestępczość znana czy to z YouTube czy z filmu Miasto Boga (przy okazji - cholernie polecam, jeśli ktoś jeszcze nie widział - niesamowity film). Sądziłem, że zostanę tam ze 2-3 dni i nara. Myliłem się.

Mój samolot lądował po zachodzie słońca. Gdy po 22 jechałem Uberem do mojego hostelu w dzielnicy Ipanema, przejeżdżaliśmy wzdłuż Copacabana. Mimo zmroku, na promenadzie wciąż było sporo roześmianych ludzi, na plaży zresztą też widziałem siedzące grupki. O! - pomyślałem - Czyli jednak nie jest tak niebezpiecznie jak do tej pory słyszałem.

Zameldowałem się w hostelu, wziąłem szybki prysznic i zszedłem do lobby kupić sobie zimne piwko. Pomyślałem, że będzie idealnie wypić je sobie na plaży, która była dosłownie 2 przecznice dalej - 2 minuty spacerem. Było chwilę po 23. Gdy już odchodziłem od lady z piwkiem w ręku, zrobiłem jedną z mądrzejszych rzeczy w życiu.

- Czy to jest ok, żeby pójść teraz z piwem na plażę? - zapytałem gościa z obsługi.
- NIGDY tego nie rób - jego twarz była śmiertelnie poważna - NIGDY nie chodź na plażę po zachodzie słońca.
- No ale przecież to raptem 150 metrów stąd. I dopiero co jechałem wzdłuż Copacabany i było tam wciąż sporo ludzi.
- Powtarzam, nigdy tego nie rób. To bardzo niebezpieczne. Zdarza się, że po 22 wciąż jest trochę ludzi na plaży, ale teraz spotkasz tam wyłącznie bandytów z faweli.

Zostałem więc w hostelu.

Następnego dnia postanowiłem tradycyjnie zaopatrzyć się w lokalną kartę SIM (tradycyjnie też straciłem na tym ponad godzinę, bo już tradycyjnie aktywacja karty obcokrajowców, mimo posiadania przy sobie paszportu, to jakiś hiper problem dla placówek operatorów). Później miałem na myśli planach wielkie nic, czyli kąpiele w oceanie oraz przejście całej Ipanemy i Copacabany (a jest co chodzić, bo to prawie 10 kilometrów plaż, a wracałem również pieszo).

Pomny ostrzeżeń z poprzedniego dnia, na ten spacer wyszedłem ubrany w szorty kąpielowe, koszulkę i japonki, a do tego zabrałem wyłącznie kartę Revolut plus odrobinę gotówki, które schowałem do kieszonki szortów zapinanej na zamek (uwielbiam te szorty właśnie dzięki temu) oraz ręcznik. Innymi słowy nie brałem niczego, czego nie żal byłoby mi stracić. Minusem oczywiście brak telefonu, a więc też możliwości robienia zdjęć, odnajdywania bieżącej pozycji na mapie lub zamówienia Ubera na powrót.

Za dnia plaża wydawała się bezpieczna. Było od cholery ludzi cieszących się słońcem, zarówno lokalsów jak i turystów. Co kilkadziesiąt metrów stał na plaży mały prowizoryczny stragan, w którym srzedawano napoje, przede wszystkim Caipirinhę w różnych odmianach smakowych (choć najbardziej smakowała mi ta tradycyjna - z limonką) i wielkościach (kubeczki o litrażu bodajże od 200 do 500 ml). Ten tradycyjny brazylijski drink był robiony na straganie na miejscu i oczywiście miałem lekkie obawy o to, czy mój układ pokarmowy wytrzyma zetknięcie z florą bakteryjną straganiarzy, ale teoretycznie każdy z nich mył ręce pod bieżącą wodą pociągniętą z węża, no i samo stężenie cachaçy, czyli rumu z trzciny cukrowej, było tak duże, że prawdopodobnie wybijało to wszystkie zarazki. W każdym razie nie zaszkodził mi ani jeden plażowy drink, a wypiłem ich trochę podczas mojego pobytu.

Copacabana kończyła się górą wyrastającą z morza na kilkadziesiąt metrów. Teoretycznie na szczyt prowadził jakiś szlak, ale nie miałem ochoty się tam telepać w japonkach. Moją uwagę przykuł natomiast skalny klif, z którego lokalsi skakali do morza. Miejsce, którego skakali było oddalone kilkadziesiąt metrów od brzegu, więc teoretycznie powinno tam być głęboko. Z drugiej strony klif nie był w pełni pionowy - opadał pod pewnym kątem do morza - więc w przypadku słabego wybicia lub poślizgnięcia się można się było stać bohaterem jednego z filmików na LiveLeak.

Skoki oddawano z dwóch punktów - niższego, znajdującego się jakieś 3 metry nad lustrem wody, oraz wyższego - miał on na oko z 5-6 metrów. Większość ludzi skakała z niższego punktu - większy budził najwyraźniej nieco respektu (zresztą nawet gdy ktoś z niego skakał, to na nogi). Obserwowałem te ryzykanckie zachowania myśląc sobie, że młodość ma swoje prawa i przede wszystkim toleruje wyższy próg ryzyka. Gdy jednak z klifu skoczyła na oko pięćdziesięciolatka o przepitym głosie, walnąłem mentalną pięścią w wyimaginowany stół i stwierdziłem, że nie mogę być gorszy

Podszedłem do niższego punktu i spytałem młodzianów, dlaczego zawsze czekają na pojawienie się wyższej fali przed skokiem - czyżby tylko wtedy nie ryzykowało się uderzenia o dno? Powód był jednak bardzo prozaiczny - im wyższa fala, tym wizualnie mniej straszny skok, bo nie wydaje się aż tak wysoko.

Po chwili wybiłem się i wylądowałem nogami w wodzie. Nie było to w sumie wyzwaniem, więc kolejny skok planowałem oddać na główkę (będąc w wodzie czułem, że faktycznie jest bardzo głęboko). Z tym, że powrót na górę był przygodą samą w sobie. Oczywiście można było płynąć kilkadziesiąt metrów do plaży i ponownie wejść na klif, ale lokalsi wybierali wchodzenie po linie przywiązanej do barierki i opadającej do morza. Lina miała zawiązane supełki, więc utrzymanie jej w mokrych rękach raczej nie było dużym wyzwaniem. Przy odrobinie siły i odpowiedniej technice (napieranie stopami prostopadle do skały) nie powinno to być specjalnie trudne. Z tym, że pojawiały się dwa niuanse.

Po pierwsze - zbocze skały było w dużej mierze porośnięte glonami czy innymi porostami, które będąc mokre stawały się cholernie śliskie i nie dawały absolutnie żadnego tarcia pod stopami. Trzeba więc było wcelować w te obszary skały, które pokrywały maleńkie muszelki. Te dawały doskonałe tarcie. Tak dobre, że przy nieuważnym ruchu można było sobie przeciąć lub zedrzeć skórę. Ok, nie było aż tak tragicznie i margines błędu był wyraźny, ale zdarzyło mi się kiedyś solidnie obedrzeć podeszwę od stopy na czymś podobnym i goiło mi się to z tydzień.

Problem drugi - fale. Te co prawda nie załamywały się jeszcze w tym miejscu (działo się to znacznie dalej) ale były masywne. Gdy taka większa fala przetaczała się wzdłuż klifu, człowiek znajdujący się w wodzie był pchany tam gdzie woda sobie tego życzyła. Gdy więc tylko widać było taką większą falę, a pływak jeszcze nie zdążył wejść co najmniej półtorej metra po linie, odrzucał ją wtedy i energicznie odpływał od ściany, żeby fala nie cisnęła nim o skałę i nie przeciągnęła po tej tarce ze skorupiaków. Takie większe fale przechodziły co kilkanaście lub kilkadziesiąt sekund, więc niekiedy powrót na górę zajmował z 3 minuty i wiązał się z kilkoma porzuconymi próbami wejścia.

Mi udało się wejść na górę względnie szybko, choć faktycznie musiałem odrzucić linę raz czy dwa, bo akurat przetaczała się taka większa fala. Lokalsi podpowiadali mi z góry kiedy odpuścić, a kiedy próbować. Dałbym pewnie radę i bez ich asysty, ale nie ukrywam - ich pomoc była miła.

Drugi skok wszedł już na główkę, a w trzecim przymierzyłem się do wyższego punktu. Było faktycznie trochę strasznawo, ale mieszanka polskiej krwi i brazylijskiej caipirinhi dodała mi animuszu . Skok na nogi zaliczony. A skoro powiedziało się A, to wypadało powiedzieć B. W kolejnym skoku zanurkowałem głową w dół, co paradoksalnie wydawało mi się łatwiejsze i bardziej kontrolowane niż skok na nogi. Gdy już wgramoliłem się na górę, reszta z uznaniem pokiwała głowami - byli przekonani, że znów skoczę na nogi. I tak oto po podpompowaniu poziomu endorfin, adrenaliny i atencji byłem gotów na powrót do hostelu, co zajęło mi jakieś 3 godziny z przerwami na posiedzenie na plaży i pobserwowanie tego nowego, fascynującego świata.

W okolicach zachodu słońca znów wyszedłem na plażę, tym razem już z telefonem, by uwiecznić genialne widoki, które rozposcierały się przed moimi oczyma. Czułem, że zostanę w Rio odrobinę dłużej niż 3 dni.

#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie
aef5a435-49b8-4fe0-b0d2-7d8ab6133a9c
ecb13651-e283-49c3-ab20-58bcdfec110e
2a8933e5-3451-43ff-b77f-5a1f8b005833
dez_

Pisz pisz, fajnie się czyta.

Wido

Ej, Sniffer, nieładnie tak dodawać wpisy w dni wolne od pracy. Teraz muszę poświęcić 2 godziny prywatnego czasu na chodzenie po ulicach Rio i nikt mi za to nie zapłaci!

Zaloguj się aby komentować

Po obejrzeniu wodospadów od strony argentyńskiej przyszła pora na widok z perspektywy brazylijskiej. Popatrzyłem na mapę i stwierdziłem, że może pójdę pieszo do punktu kontroli granicznej, oddalonego ledwie o 40 minut z buta i dalej złapię jakiegoś Ubera. Gość z recepcji hostelu popatrzył na mnie i beznamiętnym głosem powiedział - nie idź pieszo, to niebezpieczne. Doprecyzował potem, że w okolicach mostu, przez który miałem przechodzić, kręcą się niebezpieczni ludzie i to jest po prostu głupi pomysł, żeby ryzykować wędrówkę. Przyznam, że po kilku tygodniach spędzonych w ultra przyjaznej i bezpiecznej Patagonii moja czujność była zanadto uśpiona, więc ten komunikat przypomniał mi o moich pierwotnych obawach związanych z Ameryką Południową. W sumie to już dzień wcześniej, tuż po przyjeździe do hostelu, gdy zacząłem sprawdzać coś na telefonie idąc do sklepu znajdującego się dosłownie naprzeciw hostelu, po drugiej stronie ulicy, mój tajwański kolega spojrzał na mnie z trwogą i bardzo poważnie rzekł:

- Stary, co ty robisz? Nigdy nie wyjmuj telefonu z kieszeni, gdy jesteś na ulicy.
- No przecież idziemy jakieś 10 metrów, co się może stać.
- Zdziwiłbyś się.

Później opowiedział mi jeszcze o wyrobionym nawyku - nawet gdy musiał zerknąć w obcym miejscu na Google Maps czy dobrze idzie, zawsze wchodził najpierw do jakiejś knajpy na kilka sekund. Wydawało mi się to przesadną ostrożnością, choć z drugiej strony jakieś 20 lat temu w Polsce zachowywałem się podobnie wśród występujących gęsto rycerzy ortalionu.

Wracając do wodospadów po brazylijskiej stronie - dowiedziałem się, że można tam dojechać autobusem, który startował niedaleko hostelu, przejeżdżał przez punkt kontroli granicznej i jechał dalej bezpośrednio pod bramy parku narodowego (być może jeszcze zahaczając o lotnisko, które było tuż obok). Do autobusu wsiadałem sam, jako że mój kolega miał coś do załatwienia z rana - miał jednak dojechać niedługo później. Zastanawiałem się jak będzie wyglądać ta kontrola paszportów na granicy - jeśli wszystkich mieliby dokładnie sprawdzać, to przecież ten autobus stałby tam z godzinę. No i co jeśli ktoś jest sprawdzany trochę dłużej? Wszyscy czekają na jedną osobę? Autobus odjeżdża bez niej? Miałem poznać odpowiedzi już po kilku minutach.

Gdy dotarliśmy do punktu kontrolnego okazało się, że osoby planujące powrót tego samego dnia na stronę argentyńską miały po prostu pokazać paszport nie wychodząc z autobusu. Co innego ci, którzy w Brazylii mieli zostać dłużej lub udawali się na samolot. A tak się składało, że zaliczałem się do tej grupy, bo zaraz po obejrzeniu wodospadów chciałem udać się na lotnisko po brazylijskiej stronie i polecieć w siną dal. Musiałem więc wysiąść z autobusu i podejść do okienka w punkcie kontrolnym, a gdy tylko to się stało mój środek transportu odjechał. Zacząłem się lekko stresować, bo nie wiedziałem jak pojadę dalej. Najpierw jednak trzeba było dostać pieczątkę w paszporcie.

Przy okienku nie spędziłem zbyt wiele czasu, ale widziałem, że tuż obok jeden ze współpasażerow autobusu coś gorączkowo tłumaczył urzędnikom i łapał się za głowę. Zwróciłem uwagę na tego gościa jeszcze już wcześniej - około trzydziestoletni, dobrze zbudowany lokals z tatuażem na szyi, rozglądający się na wszystkie strony - z jakiegoś powodu nie budził mojego zaufania od samego początku. Będąc szczerym od razu typowałem go na potencjalnego złodzieja.

Gdy odprawa paszportowa zakończyła się i wyszedłem już po stronie brazylijskiej, pomyślałem sobie - no dobra, ale co teraz? Autobusu już nie było, a kolejny miał przyjechać chyba za godzinę. Nie chciałem tyle czekać. Żaden Uber jednak nie chciał zaakceptować mojego krótkiego w sumie kursu i tak stałem, nie mając pojęcia co dalej. Pomny słów gościa z recepcji hostelu, że pójście pieszo jest niebezpieczne, czułem że jestem w kropce. Przyznam, że było to delikatnie stresujące, zwłaszcza, że obok kręcił się ten podejrzany gość, którego straż graniczna mimo wszystko puściła dalej.

Przyuważyłem, że tuż obok punktu kontrolnego jacyś reporterzy właśnie skończyli nagrywać materiał i kierowali się w stronę zaparkowanego samochodu. Pospieszyłem do nich i spytałem, czy wiedzą jak mogę się stąd wydostać - liczyłem, że może mnie podwiozą na lotnisko albo gdziekolwiek indziej, skąd łatwiej byłoby łapać Ubera. Niestety rozłożyli bezradnie ręce. Widziałem jednak, że chcieli mi pomóc i może by nawet coś wykombinowali, ale nagle mój telefon zawibrował oznajmiając, że jeden z taksówkarzy zaakceptował mój kurs w stronę lotniska. Ufff, udało się.

Uber właściwie stał kawałek dalej na parkingu, więc poszedłem tam z moim bagażem. Gdy pakowałem mój duży plecak do bagażnika zauważyłem, że ten pieprzony podejrzany typ zaczął podbiegać do samochodu i wdał się w rozmowę z taksówkarzem, najwyraźniej pytając czy też może się zabrać ze mną na lotnisko. Kurwa - pomyślałem - po moim trupie! Na szczęście taksówkarz sam natychmiastowo mu pokiwał głową, coś tam odpowiedział, że nie jedziemy na lotnisko, więc tamten odszedł niepyszny.

Gdy już w końcu ruszyliśmy, zeszło ze mnie trochę ciśnienie. Taksówkarz coś tam mówił po angielsku, więc powiedziałem mu, że w sumie to jadę najpierw pod wodospady, ale jeśli dobrze zrozumiałem, to taksówki chyba nie mogą tam podjeżdżać, bo poprzedni kierowcy odrzucali ten kurs. Okazało się, że nie ma problemu i że może mnie podwieźć pod samą bramę parku - idealnie. Zwłaszcza, że cały ten kurs kosztował śmieszne 10 złotych.

Ośrodek wejściowy parku narodowego okazał się być bardzo dobrze zorganizowany i nowoczesny. Sporo uprzejmych i dobrze mówiących po angielsku ludzi z obsługi, którzy sami podchodzili, podpowiadali gdzie kupić bilety, informowali o której rusza parkowy autobus w stronę punktów widokowych itd. itp. Płatność kartą? Bez problemu. Przechowalnia bagażu? Oczywiście - w samoobsługowych szafkach będących pod nadzorem. Męczy głód? Jest bar/restauracja na miejscu. Zrobiło to na mnie bardzo pozytywne wrażenie i było miłą odmianą w stosunku do elementów chaosu zaznanych w ciągu ostatnich 2 dni.

My tu gadu gadu, a nawet nie poruszyłem tematu samych wodospadów. No więc tak jak po stronie argentyńskiej było dużo długich ścieżek prowadzących w różne miejsca, tak tutaj, po pokonaniu autobusem kilku kilometrów wysiadało się przy jednym z bodaj 3 punktów widokowych, oddalonych od siebie o może 15 minut marszu. I to wszystko.

Widoki wciąż były fajne, ale chyba jednak większe wrażenie zrobiła na mnie strona argentyńska. Po stronie brazylijskiej dochodziły jeszcze negatywne doznania związane z tłumem ludzi, którzy nie za bardzo mieli się gdzie rozproszyć na tym małym terenie.

Po spędzeniu przy wodospadach około 2 godzin uznałem, że czas ruszać na lotnisko. Podobny plan miał mój tajwański kolega, który w międzyczasie dołączył do mnie przy punktach widokowych. Nasze drogi jednak miały się rozejść - ja leciałem z Foz do Iguaçu, po stronie brazylijskiej, a on wracał do Argentyny do Puerto Iguzau, skąd miał łapać swój kolejny samolot. Jeszcze mnie trochę namawiał, żebym leciał z nim do Salty, niedaleko granicy z Oliwią, ja jednak czułem, że mój czas w Argentynie dobiegł końca i trzeba poeksplorować nowe rewiry.

No to ok, kończymy wpis, bo nic więcej już się nie miało prawa wydarzyć? Wystarczyło zamówić Ubera i podjechać te 3 kilometry na lotnisko za śmieszne pieniądze? Okazało się jednak, że wyjazd z parku okazał się nie lada wyzwaniem. Żaden z Uberów nie chciał zaakceptować mojego kursu. 20 minut próbowałem i nic - każdy odrzucał. Gdy jakieś Ubery podjeżdżały, wysadzając swoich pasażerów, każdy z kierowców rzucał mi kwotę rzędu 100 zł za podwózkę. A przypominam, że za dwukrotnie dłuższą trasę w te stronę płaciłem ok. 10 zł.

Jeździł też ten autobus publiczny, ale żeby do niego wsiąść trzeba było mieć gotówkę - reale brazylijskie, których nie miałem. Co prawda był bankomat na miejscu, ale pobierał horrendalną opłatę za wyciągnięcie gotówki. Buntowałem się przeciwko przeplacaniu, więc szukałem innej alternatywy.

Okazało się, że mojemu tajwańskiemu koledze któryś z Uberów zaakceptował trasę do punktu granicznego. Lotnisko było po drodze, więc umówiliśmy się, że po prostu poprosimy kierowcę o delikatny, kilometrowy objazd i sobie wysiądę. Podjechał samochód, zapakowaliśmy bagaże, przedstawiliśmy kierowcy naszą prośbę, a ten ku naszemu zdziwieniu nie chciał o tym słyszeć. Nie podjedzie na lotnisko, bo ma kurs do granicy. Próbujemy wytłumaczyć, że i tak aplikacja policzy za dłuższy przejazd, więc żeby się nie przejmował, ale ten twardo obstaje przy swoim. No chyba, że zapłacę mu 100 reali (około 100 złotych), to wtedy ok. Wkurzony mówię, że nic z tego, i żeby po prostu zatrzymał się po drodze na rondzie, z którego już sobie pieszo dojdę na lotnisko, ale ten gnojek tak samo nie chciał się zgodzić. Zamierzał mnie skasować tylko dlatego, że byłem gringo potrzebującym nie spóźnić się na samolot (na który, nota bene, jeszcze nie miałem biletu, ale to w tym momencie szczegół).

Skrajnie już wkurwiony wysiadłem z samochodu, wyjąłem mój duży plecak i powiedziałem koledze, że pieprzę to i pójdę pieszo na to lotnisko, a on ma już jechać, bo się spóźni na swój lot. Niechętnie, ale się zgodził. Nie chciał mnie zostawiać w takiej sytuacji, ale faktycznie się bardzo spieszył. Zdecydowanie odradzał mi pójście pieszo, ale czułem się tak wkurzony, że byłem gotów zmierzyć się z całą bandą zbójów w drodze na to lotnisko. Pożegnaliśmy się i życzyliśmy sobie powodzenia. Mieliśmy się już więcej nie zobaczyć, choć dwukrotnie byliśmy bliscy spotkania, a w jednym przypadku, w Cusco, rozminęliśmy się ledwie o 3 godziny.

Gdy ruszyłem energicznym krokiem spod parkingu drogą prowadzącą w kierunku lotniska, zaczęło trochę padać. To mnie w żaden sposób nie zmartwiło, bo byłem przygotowany na deszcz. Zaczęła mnie jednak opuszczać pewność, że nic mi nie grozi. Po paruset metrach zdałem sobie sprawę, że idę poboczem drogi pośrodku niczego i de facto jestem ultra łatwym celem dla kogokolwiek, kto chciałby się połasić na moje rzeczy lub życie. Z niepokojem obserwowałem każdy mijający mnie samochód. Było ich niewiele, ale to tylko wzmagało uczucie niepewności - wystarczyłoby, że któryś by się zatrzymał i mógłbym zostać skrojony bez żadnych świadków.

Szedłem tak przypominając sobie wszystkie obejrzane filmiki z napadów w Brazylii i przeklinałem sam siebie za głupią decyzję pójścia samotnie taką drogą. A dlaczego? Bo żal mi było stu złotych. Bo czułem, że to skrajnie niesprawiedliwa stawka. Dureń!

Starałem się iść tak energicznie i pewnie jak to było możliwe. Chciałem by moja sylwetka komunikowała jasno - oto idzie niebezpieczny skurwol - to on jest zagrożeniem, a nie wy, mierne rzezimieszki. Trochę mnie to podnosiło na duchu, ale to była tylko rozpaczliwie postawiona fasada, za którą skrywał się lekko panikujący turysta, który dałby wiele, żeby cofnąć czas i jednak dać się oskubać temu taksówkarzowi.

Ciężko opisać uczucie ulgi, którego doznałem, wchodząc w końcu do budynku lotniska. Ostatecznie jednoznacznie stwierdzam, że to była głupia decyzja, mimo przyfarcenia. Z drugiej strony mój tajwański kolega zdradził później, że po dotarciu do granicy i przejściu kontroli musiał zmieniać taksówkę jeszcze dwa razy i że zdarli z niego cholernie dużo kasy. No ale zakładam, że poza wkurwieniem nie odczuwał aż takiego strachu jak ja przez te 40 minut.

A więc byłem na lotnisku i mogłem lecieć dalej. Śmieszne, bo docierając do Puerto Iguazu zaledwie dwa dni wcześniej wciąż nie miałem pojęcia dokąd się udać. Jedyne co wiedziałem, to że w końcu chcę dostać się do Peru i zobaczyć Machu Picchu. Z tym, że można jeszcze było w sumie wpaść gdzieś po drodze. Podszedłem do kas biletowych i powiedziałem:

- Poproszę o bilet do Rio de Janeiro.

#polacorojo #podroze #brazylia #mojezdjecie
b3d9f9ac-f322-4f61-9801-129b5ca5ff15
a7ae1bbe-6d6c-4710-8772-e5c62655db73
cae0c765-bb1c-4990-813b-4546292e9526
dca68775-04fd-4984-85fd-81a9e96ba89e
1abd672e-db2d-4653-99cd-14e8430c4248
Sniffer

No i w końcu czarno na białym coś, co wiedziałem od dawna

dffa20e8-90a4-42ec-8ff3-8413f26a8ecf
moonlisa

@Sniffer Przyznam, że syfiasto teraz ta woda wygląda. Jak miałem okazję być tam ponad 4 lata temu to brazylijska strona była o wiele ładniejsza od argentyńskiej. Po argentyńskiej za to mi się podobała część parkowa i takie zakamarki z malymi wodospadami.

Zaloguj się aby komentować

Następna