Zdjęcie w tle
Sniffer

Sniffer

Osobistość
  • 62wpisy
  • 471komentarzy
Z magicznej, górzystej i chłodnej Patagonii przeniosłem się w całkowicie inny rejon Argentyny - w substropikalną parną... już chciałem napisać Amazonię, ale gdzie Rzym, gdzie Krym, a raczej gdzie Amazonia, gdzie wodospady Iguazu - do najbliższego punktu leżącego w dorzeczu Amazonki dzieliło mnie jakieś 1500 km, a więc kawał drogi (choć uczciwie trzeba przyznać, że z Krymu do Rzymu jest jednak zdecydowanie dalej). W każdym razie było tropikalnie i dżunglowato.

W Puerto Iguazu wylądowałem z moim dwumetrowym tajwańskim kolegą, który dość spontanicznie wsiadł ze mną do samolotu w Bariloche. Właściwie obaj czuliśmy się dość wyobcowani w tym nowym miejscu. Z jednej strony zupełnie inny klimat, z drugiej jakoś tak nawet obsługa i goście hostelu, w którym się zatrzymaliśmy, wydawali się niezbyt przyjaźni. Nie miałem ochoty zostawać w tym mieście dłużej, niż to było konieczne. A konieczność sprowadzała się do zobaczenia wodospadów.

Co warto wspomnieć, wodospady znajdują się na granicy Argentyny i Brazylii oraz można je podziwiać z dwóch różnych stron - dwóch różnych państw. Tak na dobrą sprawę tuż obok jest jeszcze granica z Paragwajem, ale ten akurat dostępu do wodospadów nie ma.

Słyszałem wcześniej, że wodospady warto zobaczyć z obu stron, bo wrażenia są bardzo odmienne. Na pierwszy ogień szła więc strona argentyńska, a dzień później mieliśmy zaplanowane przekroczenie granicy i obejrzenie wielkiej wody z perspektywy brazylijskiej.

Do wodospadów po "naszej" stronie można się było dostać dość łatwo - wystarczyło wsiąść w autobus i podjechać do bram parku narodowego. Dalej prowadziły liczne ścieżki piesze, którymi można było dojść do rozmaitych wodospadów zasilanych przez rzekę. Warto wspomnieć, że liczba strug liczy sobie 275, a więc jest to bardziej olbrzymi kompleks wodospadów aniżeli pojedynczy kolos.

Nas interesował przede wszystkim główny punkt widokowy, nazywany Garganta del Diablo (gardło diabła) - kładka na rzece prowadząca na skraj bodajże największego uskoku, przez który przewala się najwięcej wody. Wiedzieliśmy, że jest to cholernie popularne miejsce, dlatego do parku przyjechaliśmy praktycznie na otwarcie i naszym celem było dotarcie w to gardło diabła przed dzikimi tłumami.

Spod wejścia do parku prawie pod sam punkt widokowy wiodła wąskotorowa kolejka szynowa zabierająca na pokład kilkudziesięciu pasażerów. My jednak zamiast zabrać się pierwszym kursem postanowiliśmy przechytrzyć system i iść szlakiem pieszym prowadzącym wzdłuż torów. Niby miało to zająć ponad 20 minut, ale wiedzieliśmy, że dzięki temu dotrzemy na miejsce przed kolejką, która miała ruszać dopiero za kwadrans. Plan udał się idealnie, bo mieliśmy praktycznie 10 minut podziwiania tego potężnego zbioru wodospadów w towarzystwie ledwie kilku innych osób. Później jednak na kładkę wgramoliło się kilkadziesiąt osób z kolejki i magia prysła, więc udaliśmy się na inne ścieżki wiodące po parku, pod inne strugi wodospadów. Zanim tam się jednak przeniesiemy, drogi czytelniku, nadmienię jeszcze, że drobinki wody unoszące się przy Garganta del Diablo działają jak deszcz i nie da się przejść na sucho tej kładki - większość turystów albo ubiera foliowe poncho, albo przywdziewa kurtki przeciwdeszczowe. Ja dla odmiany po prostu zdjąłem i schowałem do plecaka koszulkę, bo było dość gorąco

Pozostałe strugi wodospadów nie robiły już może takiego wrażenia, ale wciąż były piękne. Dodam tutaj, że kilkadziesiąt lat temu były jeszcze piękniejsze - woda w rzece i w wodospadach była przejrzysta i klarowna, ale masowa wycinka drzew w górnym biegu rzeki spowodowała, że woda zaczęła wypłukiwać glebę i materiał skalny oraz nieść go ze sobą, powodując takie a nie inne zabarwienie rzeki. Szkoda. Może za kilkadziesiąt lat wodospady odzyskają utracony blask. Na razie jednak się na to nie zanosi, patrząc na kontrowersyjne decyzje rządów brazylijskich pozwalających na dalsze wycinanie dziewiczej puszczy amazońskiej i nie tylko.

A teraz anegdota, o którą nikt nie prosił, ale się podzielę. Przy jednym z wodospadów stwierdziłem, że wlezę sobie na trudno dostępny głaz stojący nad wodą, do czego użyłem moich skromnych zdolności wspinaczkowych. Podczas powrotu na ścieżkę, gdy wciąż trzymałem się rękoma skały, nagle poczułem bardzo bolesne ukłucie w palec. Po chwili zobaczyłem co mnie użądliło - wielki czerwony owad przypominający osę, choć rozmiarami dorównujący szerszeniowi. Najwyraźniej nieopacznie chwyciłem dłonią tego fragmentu skały, na którym to cholerstwo akurat przebywało.

Nie powiem, zestresowałem się trochę, bo nie miałem pojęcia co to jest za owad, jak bardzo toksyczny ma jad i czy jestem w jakimś realnym niebezpieczeństwie. Niby alergii na jad pszczoły i osy nie mam, ale to był mimo wszystko zupełnie inny owad. Zrobiłem mu na szybko zdjęcie, żeby później pokazać je komuś, kto się lepiej zna na okolicznej faunie. Tak się złożyło, że wraz z kolegą jakieś 15 minut wcześniej spiknęliśmy się podczas robienia fotek z pewną Brazylijką, która pracowała od niedawna w... punkcie medycznym na terenie tego właśnie parku - tego dnia miała jednak wolne i po raz pierwszy wybrała się obejrzeć wodospady. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. Babka obejrzała mój palec oraz zdjęcie owada, zaleciła się nie przejmować za bardzo, a przy wyjściu z parku zaprosiła jeszcze do punktu medycznego, gdzie mimo dnia wolnego posmarowała mi opuchliznę maścią o działaniu antyhistaminowym. Wiem, że dla niektórych zabrzmi to jak wstęp do pornola, ale na tym się skończyło

Pozwólcie, że wycieczkę na stronę brazylijską opiszę w kolejnym wpisie, być może już jutro. Trochę tam będzie tekstu o kłopotach na granicy i związanych z taksówkami, a nie chcę się was teraz zanudzać aż taką ścianą tekstu. No i zdjęć mam sporo, więc znacznie łatwiej będzie je podzielić na dwa osobne wpisy.

#polacorojo #podroze #argentyna #mojezdjecie
8330b311-557e-48ca-870e-9b16c104e751
a6ad5c8e-dbcb-473d-b228-7bc776b579a6
1994dc4e-8c11-4564-b4c9-09305f20921c
7e041bcc-d256-4ef5-91db-f22f710d6d7b
53297e4f-94d4-4908-a462-8a302b2cf573

Zaloguj się aby komentować

Czołem po nieco dłuższej przerwie. Jakoś tak życie nie zostawiało energii ani chęci na pisanie, mimo że teoretycznie miałem wspominać jeden z najfajniejszych dni mojej wyprawy. Niestety nie mam z niego dobrych zdjęć - albo inaczej, mam jedno przecudowne, ale jest to selfie z osobą, z którą dzieliłem ten dzień, a nie zwykłem wrzucać selfiaczków na hejto.

Tego dnia byłem umówiony na wspinanie z "zaginioną dziewczyną" z El Chalten (wspominałem już o niej dwa razy). Na żaglówce bowiem okazało się, że dziewczyna ta się wspina i tak jak ja wzięła ze sobą w podróż uprząż, ekspresy i buty wspinaczkowe. Byłem cholernie podekscytowany, bo powoli traciłem nadzieję na użycie tej uprzęży, którą zdecydowałem się targać z Polski, zabierając tym samym cenne miejsce w plecaku. Tym razem jednak
miała pójść w użytkowanie.

Nie mieliśmy jedynie liny i kasków (liny nie brałem, bo zajęłaby pół plecaka i całkiem sporo waży, więc było to totalnie bez sensu). Dało się je jednak wypożyczyć (choć za całkiem duże pieniądze, jak mam być szczery, bo wyszło chyba 200 zł na 2 osoby). Skały znajdowały się jakieś 20 minut drogi samochodem od Bariloche, więc umówiliśmy się z wypożyczalnią sprzętu na pakiet usług - wypożyczenie sprzętu oraz transport w obie strony.

Dotarliśmy na miejsce już po południu, na co wpływ miał męczący mnie od rana kac i fakt, że zrzuciłem na koleżankę obowiązek znalezienia wypożyczalni. Nie dość, że trochę bolała mnie głowa, to jeszcze zapomniałem wziąć ze sobą jakiejkolwiek wody poza resztką, którą miałem w bidonie (jakieś 200 ml). Palące słońce i pustynny krajobraz wzmagały moje cierpienia.

Zaczęliśmy się wspinać, nie rzucając się na jakieś tam trudne drogi - trzymaliśmy się raczej wycen piątkowych w skali francuskiej, aby po prostu czerpać przyjemność z wysiłku fizycznego, nie forsując się za bardzo (mimo wszystko woleliśmy też nie odpadać na wypożyczonej linie, której wieku i kondycji nie znaliśmy). To były naprawdę bardzo miło spędzone godziny - sporo też gadaliśmy o własnych sytuacjach życiowych.

Gdy zbliżał się zachód słońca wyciągałem z plecaka butelkę wina. Dokładnie tak - o wodzie zapomniałem, ale butelkę białego wina miałem ze sobą Przyznam, że wypicie tego winka z koleżanką na skalistym pustkowiu przy zachodzącym słońcu było czymś niesamowitym. Idealne zwieńczenie dnia.

W sumie to dzień się kończył, ale noc miała trwać jeszcze długo - był weekend i już wcześniej byliśmy dogadani z większą ekipą na udanie się na imprezę. Wróciliśmy więc do hostelu, zjedliśmy jakąś kolację i rozpoczęliśmy powolne przygotowania do wyjścia. Dlaczego powolne? W Bariloche kluby otwierały się dopiero o północy, ale wcale nie oznaczało to, że od razu się zapełniały. Pamiętam jak kilka dni wcześniej chciałem obadać jakiś klub i udałem się pod niego o 1:45 w nocy. Kilka kroków od wejścia ochroniarz zatrzymał mnie gestem dłoni. Popatrzyłem na niego zdziwiony, zacząłem myśleć czy jest jakiś dress code czy coś, a ten do mnie:

- Za wcześnie, nikogo jeszcze nie ma.

No więc tak - pierwsi ludzie zbierali się dopiero około 2 w nocy, ale imprezy trwały do 7 rano.

Nie inaczej było tym razem - gdzieś po drugiej dotarliśmy do pierwszego klubu na imprezę tematyczną - była grana muzyka elektroniczna, co jak na kluby południowoamerykańskie nie było normą. W środku było niemało osób, ale przeważali turyści, stęsknieni za tego typu muzyką. Mi ona nie podchodziła za bardzo, podobnie zresztą jak części dziewczyn z hostelu, więc po pół godzinie przenieśliśmy się do innego klubu, umiejscowionego tuż pod naszym hostelem. Tam królował reggaeton, który siadł naszej grupie idealnie i tuptaliśmy sobie w jego rytmach aż do zamknięcia przybytku.

Mój kolejny dzień był już dniem podróży. Opuszczałem Bariloche, opuszczałem Patagonię. Z jednej strony byłem zakochany w tych rejonach, ale z drugiej coś pchało mnie naprzód. W okolicach Bariloche nie spodziewałem się zobaczyć już żadnych pięknych miejsc ani łazić po szlakach, bo zima coraz śmielej wchodziła w wyższe partie gór i przynajmniej te bardziej wymagające wycieczki były poza moim zasięgiem. Postanowiłem więc eksplorować inne partie Ameryki Południowej.

Po wcześniej zasłyszanych relacjach kilku osób, na mojej liście miejsc do odwiedzenia pojawiły się wodospady Iguazu - tam właśnie planowałem polecieć (samolot był jedynym sensownym środkiem transportu z Patagonii na daleką północ Argentyny). Gdy już wyklikiwałem przez internet bilet lotniczy, zdałem sobie sprawę, że sporo za niego przepłacę - wszak musiałem zapłacić kartą po cholernie niekorzystnym oficjalnym kursie dolara. Wpadłem na genialny w swej prostocie pomysł i podbiłem w hostelu do jednego z poznanych wcześniej Argentyńczyków z uprzejmym pytaniem, czy mógłby mi pomóc w kupnie biletu z użyciem jego karty wydanej przez lokalny bank, a ja oddałbym mu gotówkę. Dzięki temu manewrowi oszczędzałem jakieś 40% na bilecie Co prawda wypstrykałem się z prawie całej gotówki, ale pomyślałem, że w razie czego zrobię jeszcze mały transfer w Western Union i będzie git. Niestety jednak ta jedyna placówka w Bariloche była wyjątkowo zamknięta, a w Iguazu miało nie być żadnej. Trudno, pomyślałem, dam radę z tym co mi zostało.

Gdy już się zbierałem do wyjścia z hostelu, zaczepił mnie mój dwumetrowy kolega Tajwańczyk z pytaniem gdzie się wybieram. Gdy odpowiedziałem, że jadę na lotnisko i lecę do Iguazu, powiedział, żebym chwilę zaczekał, bo on chętnie zabierze się ze mną uberem na lotnisko i podpyta o ceny biletów. Po chwili dołączył do mnie z plecakiem i ruszyliśmy na lotnisko. Na lotnisku przy okienku kolega stwierdził, że w sumie to on też poleci do Iguazu tym samym lotem Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, pytając co z bagażem, a ten odpowiada "no to jest mój bagaż" - wkazując na swój niepozorny plecak. Był on pojemnościowo mniejszy niż moja Salewa 70+10 litrów, nie wyglądał też na typowego turystyka, a w dodatku na dwumetrowym koledze prezentował się raczej skromnie. W rzeczywistości jednak mieścił sporo. Kolega zdradził, że to jest właśnie sekret jego tanich podróży - on zawsze brał ten plecak jako bagaż podręczny, mimo że wymiarami był jakieś 2 razy większy niż powinien - nikt się jednak nigdy go nie czepiał, bo na jego wielkich plecach nie wyglądał zbyt okazale.

Leciałem więc do Iguazu z kolegą Tajwańczykiem. Było to totalnie nieoczekiwane, ale w sumie cieszyłem się z takiego obrotu sprawy. Był to naprawdę super gość, z którym przegadałem wcześniej długie godziny i raz zrobiliśmy taką furorę na karaoke, że miejscowi robili sobie z nami zdjęcia . No cóż, gdy inni śpiewali jakieś pitu-pitu, my daliśmy z grubej rury Bohemian Rhapsody Później wyciągnęli nas jeszcze na scenę, żebyśmy śpiewali jakiś argentyński hicior, co było zwłaszcza dla mnie absurdalne, bo ani nie znałem utworu, ani hiszpańskiego Szczęśliwie gdzieś od 3 refrenu zajarzyłem linię melodyczną i robiłem za chórki

Ach, Bariloche, nigdy go nie zapomnę. Bardzo chciałbym tam kiedyś wrócić. Tymczasem byłem w samolocie do Iguazu, gdzie atmosfera była zupełnie, zupełnie inna. Ale o tym w kolejnym wpisie.

#polacorojo #podroze #argentyna #gory
db0827ca-4351-4458-99d0-d15d1ad05b7d
9a041956-8d6d-4b81-8329-3681744b5cfb
e8d50350-e890-4380-bc91-9b527f4a0651
56e0120f-820a-446d-a50a-9bd475ec5310
9241d8cd-470e-4d14-a25d-79d0911f593c

Zaloguj się aby komentować

W poprzednim wpisie wspominałem, że miałem dwie opcje spędzenia kolejnego dnia - grill z Argentyńczykami lub żeglowanie po jeziorze Nahuel Huapi, nad którym położone jest Bariloche. Sam nie jestem ani sternikiem ani nawet majtkiem (he he), więc przez żeglowanie rozumiem zapakowanie tyłka na statek wraz z innymi turystami i bycie przewiezionym po wodzie od zatoki do zatoki, przy jednoczesnej degustacji wina, sera i wędlin. Jak to teraz czytam, to brzmi to jak rozrywka bogatych białasów i taki wagabunda jak ja (a przynajmniej tak się tu trochę przedstawiam) powinien raczej wybrać żucie grillowanej wołowiny z lokalsami. Rzeczywistość była jednak znacznie bardziej swojska. Po pierwsze, na łódkę wybrali się podobni mi wędrowcy, tymczasowi nomadzi odkrywający świat (i siebie przy okazji), a część z nich była zresztą Argentyńczykami. Po drugie - degustacja polegała na piciu niedrogich win z plastikowych kubeczków i jedzenia sera oraz wędlin z marketu, które sami zresztą kroiliśmy sobie na pokładzie. No to wygadałem się już, którą opcję spędzenia tego dnia wybrałem

Nasza mała wycieczka startowała z hostelu Selina. Na miejscu czekało już kilka osób, które kojarzyłem lepiej lub gorzej z podróży autokarowej z El Chalten sprzed tygodnia. Po chwili pojawił się też niejako pośrednik całego przedsięwzięcia, czyli Argentyńczyk również będący w tych stronach jedynie turystą. Później dowiedziałem się, że ma polskie korzenie (o czym świadczyło choćby nazwisko Wdowiak). W sumie była to kolejna osobiście poznana przeze mnie osoba z Argentyny, której przodkowie wyemigrowali z Polski.

Gdy już zebrali się wszyscy, a było nas nieco ponad 10 osób, 2 rozklekotane busiki zabrały nas spod hostelu do przystani oddalonej o kilkanaście kilometrów. Tam skipper przetransportował wszystkich w 3 turach wiosłową łódką na żaglówkę zacumowaną dalej od brzegu. Klasy łódki niestety nie opiszę, bo się nie znam, ale można było zejść pod pokład, gdzie był mały kibelek, mikro kuchnia i chyba ze dwie ciasne kajuty. Łódź raczej miała swoje lata i specyficzny zapaszek pod pokładem, ale i tak praktycznie siedzieliśmy cały czas na górze. A nawet jeśli - nie oczekiwaliśmy żadnych luksusów. Choć właściwie to było na swój sposób luksusowo, bo chwilę po wypłynięciu na szersze wody otworzyliśmy pierwsze 2 wina, a zaraz potem zaczęliśmy kroić wędliny i ser.

Było bardzo przyjemnie, choć chłodno, żeby nie powiedzieć zimno. Miałem długie spodnie, polar i kurtkę przeciwdeszczową chroniącą przed wiatrem, a później nawet naciągnąłem na łeb czapkę. Reszta wycieczkowiczów była ubrana podobnie, jeśli nie cieplej. Rozgrzewało nas jednak wino i przede wszystkim radosne rozmowy.

Kątem ucha podsłuchałem jak przy jednej z burt wesoła blondynka tłumaczyła małej grupce ludzi ze śmiechem:

- Nie sądziłam, że to może się skończyć wysłaniem przez nią straży parku na moje poszukiwania!

Przyjrzałem się bliżej osobie, na którą wskazywała - jej twarz wyglądała znajomo, ale nie kojarzyłem skąd. Ten fragment wypowiedzi mnie jednak oświecił.

- Zaraz, zaraz - wtrąciłem się do rozmowy - to ty jesteś tą zaginioną dziewczyną spod Fitz Roya?
- Tak! Jakim cudem też o tym słyszałeś?
- No cóż, Twoja koleżanka zrobiła nieźle larum wieczorem tego dnia. W barze Fresco, gdzie zebrała się chyba połowa pozostających jeszcze w El Chalten ludzi, słyszeli o tej historii wszyscy.

Opisywałem to już wcześniej, no ale przecież mało kto czytał, a nie pamięta już pewnie absolutnie nikt, w każdym razie "zaginiona dziewczyna" wcale się nie zgubiła, tylko poszła na piwo z poznanymi na szlaku ludźmi, nie zahaczając wcześniej o hostel i nie dając koleżance znać, że wszystko u niej ok. Gdy czyta się tę historię, to można sobie myśleć "no co za tępa dzida", ale po poznaniu tej dziewczyny osobiście stwierdziłem, że jest to niesamowicie pozytywna osoba i moja ocena jej gapostwa nie jest już taka surowa

- Zaraz, zaraz, a ty nie jesteś tym gościem, który udawał ślepca schodząc spod Fitz Roya?

No cóż, bingo, miała mnie. Innymi słowy spotkaliśmy się tego dnia na szlaku i w pewnym sensie wiedzieliśmy o swoim istnieniu, ale pierwszy raz mieliśmy okazję pogadać dopiero ponad tydzień później i 1400 kilometrów dalej, siedząc na łódce na środku jeziora.

Rejs przebiegał w bardzo miłej atmosferze. Śmiechu było co nie miara, ktoś nawet miał ze sobą mały głośnik bluetooth, więc po chwili pokład zamienił się w parkiet do tuptania nóżką. Puryści być może powiedzą: co za plebs, zamiast podziwiać przyrodę w ciszy i spokoju, to zrobili sobie imprezę na żaglówce. To nie tak. Rejs łącznie trwał 4 godziny, więc był czas i na gapienie się w ciszy na widoki, i na rozmowy przy winie, i na ruszanie się w rytm muzyki. To była prawdziwa afirmacja życia.

- Zrobimy tu postój na jakieś 20 minut, więc jeśli chcecie, to możecie tu popływać - powiedział skipper z uśmiechem na ustach w jednej z zatoczek.

Wszyscy spojrzeli na niego spod czapek i posłali zwrotne uśmiechy, zapinając wyżej zamki od kurtek. Niby już podczas zapisywania się było powiedziane, że normalny harmonogram rejsu zakłada przerwę na kąpiel w jeziorze i że latem jest to ulubiony element uczestników rejsu. Nie dziwota - woda była niesamowicie czysta, a otoczenie przepiękne. Teraz jednak był środek jesieni i, co by nie mówić, troszkę piździło.

- Chyba tylko jakiś szaleniec by się tu teraz kąpał - rzekła jedna z osób.
- To prawda - odparłem - i oto stoi on przed wami.

Obróciłem się na piecie i zszedłem pod pokład. Otóż zabrałem ze sobą z hostelu kąpielówki i ręcznik na wszelki wypadek, choć wsiadając na łajbę nie wierzyłem, że mi się przydadzą. Teraz jednak czułem wielką chęć skoczenia do tego zimnego jeziora. Czy to wino mnie rozgrzało, czy może chciałem się popisać spontanicznością, czy też pragnąłem nadać sens targania ze sobą tych kąpielówek - po prostu poczułem, że sobie skoczę, a co.

Gdy wyszedłem na pokład w samych kąpielówkach reszcie załogi trochę opadły szczęki, bo byli przekonani, że tylko żartowałem i po prostu poszedłem do kibla.

- Serio będziesz pływał? - spytał argentyński kolega z polskim nazwiskiem.
- Wiadomo - odparłem.
- To czekaj, ja też! - po czym czmychnął pod pokład. Ewidentnie miał w sobie polską krew.

Gdy już obaj staliśmy na pokładzie w samych gaciach i chcieliśmy jak najszybciej ulotnić się z tego wystawionego na chłodny wiatr pokładu do jeszcze zimniejszej wody, reszta ekipy koniecznie chciała sobie zrobić z nami zdjęcia, co na szczęście nie trwało zbyt długo. W końcu nastał moment prawdy. Wiedzieliśmy, że powolne wchodzenie do wody po drabince zakończy się naszą kapitulacją, więc zdecydowaliśmy się na skok synchroniczny saltem w tył z rufy statku. Punktów za styl pewnie nie zebralibyśmy dużo, ale to nie było istotne. Najważniejsze, że żaden z nas sobie głupiego ryja nie rozwalił.

Cóż mogę rzec - woda była zimna. Tak zimna, że nie zamierzaliśmy w niej zostać dłużej niż wymagało tego od nas dopłynięcie do drabinki. Zdecydowanie orzeźwiające doświadczenie. Trochę się zastanawiałem później, czy się nie rozchoruję przez ten szczeniacki, bądź co bądź, wybryk, na szczęście jednak szybkie osuszenie się, przebranie w suche i ciepłe ciuchy oraz dogrzanie kubkiem wina wystarczyło.

Jak już wspomniałem, rejs trwał łącznie 4 godziny i muszę przyznać, że tak jak początkowo nie byłem w stu procentach przekonany, że będę się na nim dobrze bawił wśród praktycznie obcych mi ludzi (jestem raczej typem introwertyka), tak popołudnie spędzone na tej żaglówce było jednym z przyjemniejszych momentów mojej wyprawy, czego główną zasługą byli współtowarzysze rejsu właśnie. Właściwie to od czasu do czasu wciąż wymieniamy wiadomości na WhatsAppie, mimo że od naszego spotkania na łódce minął już ponad rok.

Rzucę więc teraz strasznym truizmem, ale podróże to nie tylko miejsca, które odwiedzamy, ale też ludzie których poznajemy. Nierzadko zostają oni w pamięci dłużej niż najpiękniejsze widoki.

#polacorojo #podroze #argentyna #gory #mojezdjecie
4cd787ac-bf49-4806-a7c1-e901fc486095
3c1b6166-9816-4531-9493-6f8dad3a0c34
c49896ad-321b-468a-9389-6e8fbcf16eba
f44feca0-4c1e-48c2-b39b-d748e4e28222
71dd445f-70ba-46a1-9c31-ce622c13b84c
CzaplaCzarna

@Sniffer fajnie tak podróżować, wolnym być ( ͡° ͜ʖ ͡°) a co do ludzi to fakt, najbardziej zapadają nam w pamięć osoby które poznajemy, co jest w sumie ciekawe, dlaczego tak jest

ciszej

@Sniffer patrzyłam na mapę i to kawał jeziora! Dużo łodzi poza waszą było na widzie? Chyba nie był to typowy sezon na pływanie


Coraz mocniej mnie pociąga ta Argentyna

Man_of_Gx

@Sniffer Skakanie z suchego" do zimnej wody może zabić, kilka lat temu zginął tak jeden mój znajomy, pół życia wokół wody, żagle itp. w tym roku drugi, młody chłopak.

Uwierz mi da się wejść powoli i jest znacznie bezpieczniej.


Szerokiej drogi


Gx

Zaloguj się aby komentować

Ok, tym razem serio będą nudy na pudy (ktoś jeszcze w ogóle kojarzy takie sformułowanie?).
Chciałem się udać na kolejne dwa punkty widokowe w okolicy Bariloche, czyli Cerro Otto i Cerro Campanario. Do obu dało się dojechać autobusami i na oba wiodły kolejki linowe, choć nie zamierzałem z nich korzystać, bo w jednym przypadku dojście na górę miało zająć 1,5 godziny a w drugim ledwie pół. Zawsze to też ileś peso w kieszeni.
Zacząłem od Cerro Otto. Słyszałem w hostelu, że wejście na szczyt jest bardzo, bardzo trudne, gdy jednak dopytałem o szczegóły, okazało się, że po prostu podejście jest dość strome - na przestrzeni 2 km pokonywało się 500 metrów w pionie. Trasa wiodła wzdłuż słupów kolejki linowej i praktycznie niczym się nie wyróżniała. Była dość nudna, gdzieniegdzie z luźnym piachem i kamieniami, trochę też zarośnięta (jednak niewiele osób tamtędy chodziło, zwłaszcza że na szczyt można było też chyba dojechać samochodem). Faktycznie podejście było strome, bez żadnych zakosów, więc można się było trochę zmachać. Zwłaszcza, że w dolnej części trasy było dość gorąco, a słońce grzało jak głupie. Na szczycie pojawiłem się niemiłosiernie zgrzany i spocony, więc ucieszyłem się, że zalegał tam jeszcze zeszłotygodniowy śnieg, który nie zdążył całkowicie stopnieć i posłużył mi do lekkiego schłodzenia się.
Nie spędziłem na szczycie wiele czasu, bo akurat trwał remont tej kolejki (więc i tak bym tam nie wjechał), co pociągało za sobą wyjątkowo nieprzyjemne wrażenia słuchowe - odgłosy walenia młotami, spawania i cięcia metalu wygoniły mnie stamtąd po 10 minutach. Widoki zresztą też nie były jakieś spektakularne. Schodząc znów spociłem się jak świnia, a na dolnym odcinku trasy szedłem już z lekko opuszczonymi porami dla lepszej wentylacji. Nie prosiliście o takie szczegóły, ale trudno - piszę jak było.
Zanim złapałem autobus wiodący dalej na zachód, w stronę Cerro Campanario, zdążyłem już trochę przeschnąć. Kolejka na drugi szczyt była czynna i widziałem sznurek ludzi stojących do kas, ale wejście na tę górkę zajmowało zaledwie pół godziny, więc tym bardziej nie miałem ochoty ułatwiać sobie wycieczki. Jedyne co, to słyszałem gdzieś wcześniej, że zdarzały się na tym szlaku napady rabunkowe, choć raczej w jakichś godzinach wieczornych i raczej dawno temu. Jako że opcję pieszą wybrało co najmniej kilka osób, a wszystkie wyglądały raczej na normalnych ludzi niż zbirów, bez większych obaw szedłem w górę. W porównaniu do wejścia na Cerro Otto, ta trasa była niczym spacer po parku. Niby 230 metrów przewyższenia przy nieco ponad kilometrze drogi, ale szło się przyjemnie (może dlatego, że praktycznie cały czas w cieniu). Na szczycie znajdowała się jakaś mała restauracja, w której wypiłem piwo i po zrobieniu kilku fotek zawijałem się na dół. Widoki znów raczej bez szału, a dodatkowo trochę tłoczno przez wycieczki wjeżdżające kolejką.
Gdy wróciłem do hostelu, było względnie wczesne popołudnie, więc polazłem sobie do miejscowej boulderowni, aby się powspinać. Wieczorem natomiast poszedłem na kolację z grupą chyba 15 Argentyńczyków. Wyciągnęła mnie na nią Argentynka z mojego pokoju, która ni w ząb nie znała angielskiego, ale jej gadatliwość i upór sprawiły, że coś tam pogadaliśmy i zgodziłem się dołączyć do jej ekipy, której specjalnie nie znałem. Właściwie to ona też ich chyba wcześniej nie znała, ale zgadali się w hostelu i tak to jakoś poszło.
Nie czułem się ultra komfortowo będąc jedynym gringo w towarzystwie, choć parę osób wysilało się i zagadywali mnie po angielsku. Właściwie to cała grupa była cholernie miła i roześmiana, ale niestety przez barierę językową czułem się trochę wyobcowany. Wspominali, że kolejnego dnia planują udać się na jakieś wzgórze i zrobić tradycyjnego argentyńskiego grilla i zapraszali bym do nich dołączył, ale nie byłem co do tego przekonany. Jednocześnie bowiem dostałem kontrpropozycję od dziewczyn z poprzedniego hostelu (tych, z którymi łaziłem przez ponad godzinę w poszukiwaniu noclegu po 4 nad ranem w dniu przyjazdu do Bariloche) - ich ekipa szukała chętnych do zapisania się na rejs żaglówką po jednym z okolicznych jezior. To brzmiało dość ciekawie, a na pewno ciekawiej niż jedzenie grillowanej wołowiny.
Część z was pewnie rozdziawia teraz usta - co może być lepszego niż jedzenie grillowanej wołowiny w Argentynie w otoczeniu lokalsów? Ja jednak byłem już trochę przeżarty tym mięsem. Nie wspominałem o tym wcześniej, ale mięsa je się w Argentynie dużo. Bardzo dużo. Te wszystkie milanesy, wielkie kawały wołowiny, które wcześniej pokazywałem - to był jeden z najczęstszych posiłków które jadłem. Z ciekawostek - wołowina jest tak popularna w Argentynie, że jeśli ktoś używał słowa carne (według słownika: mięso), to miał na myśli wołowinę. Gdy więc chodziło o inny typ mięsa, trzeba to było wyraźnie zaznaczyć. Można więc założyć, że nie ma w Argentynie słowa na mięso, jako grupy określającej wołowinę, wieprzowinę, jagnięcinę, drób itd. Wołowina to wołowina, a próba pakowania jej do jednej szuflady z innym, podrzędnym mięsem, to rzecz niemieszcząca się w głowie. Ok, zapędziłem się z interpretacjami - po prostu zapamiętajcie, że nie trzeba dopytywać Argentyńczyków, o jakie mięso im chodzi, jeśli użyli słowa carne.
Jeszcze dokończę temat kuchni argentyńskiej i domykam wpis - jej pewnym problemem jest brak warzyw. Nigdy nie uważałem się za jakiegoś wielkiego fana warzyw i spokojnie mogę zjeść 6 schabowych nie dopychając się niczym innym, ale jednak po blisko miesiącu braku jedzenia jakichkolwiek warzyw do obiadu (na śniadania czasem sobie upolowałem pomidora czy awokado), zaczęło mi ich trochę brakować. Jedynym warzywem występującym w daniach obiadowych były frytki (lub inna forma smażonych ziemniaków). A i tak dawali ich niewiele. Zamawiałeś mięso, to dostawałeś mięso. Kropka.
To wszystko sprawiało, że wizja rejsu żaglówką połączona z degustacją win, wędlin i serów brzmiała znacznie atrakcyjniej. Ale o tym w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #argentyna #gory #mojezdjecie
0f509264-6241-4109-b343-b06a10d74139
d9f47ef1-2c49-4a3e-86ba-e65ec47b9282
e0329223-b37e-4934-b6be-c57bb7562d12
ef6199d0-c9f0-4d07-8ac3-6b81aacd7b7d
e82b3f16-8589-4383-a8e5-20b54cad6fb3
ciszej

@Sniffer proszę szybko kolejny wpis, bo już nie mogę się doczekać opisu rejsu

Zaloguj się aby komentować

Wystarczyło trochę ponarzekać, że poprzednio dostałem mało grzmotów i nagle jak nie obrodziło w pioruny pod moim ostatnim wpisem Właściwie to nie był on jakiś super ciekawy ani moim zdaniem nie miał specjalnie dobrych zdjęć, a mimo tego zdobył ponad 300 grzmotów Dziękuję Wam pięknie, to bardzo miłe Idę za ciosem - skoro nastał czas na krótsze wpisy, to udało mi się dość szybko spłodzić kolejny.
-----
Dzień po tym, jak odwiedziłem park Llao Llao byłem umówiony na wyprawę samochodem, wiodącą przez Camino de los Siete Lagos, czyli innymi słowy drogę siedmiu jezior. Wszyscy dookoła mówili, że jest to taki must see w okolicy, bo w ciągu ponad 100 km trasy w jedną stronę można podziwiać super widoki jezior i natury w ogóle. Brzmiało dobrze. Na dodatek ta jedna wycieczka sprawiała, że wyrobienie przeze mnie międzynarodowego prawa jazdy tuż przed wyjazdem nie okazało się bezcelowe.
Na wycieczkę umówiłem się z dwiema dziewczynami poznanymi jeszcze w poprzednim hostelu. Wynajęcie samochodu solo było stanowczo za dużym wydatkiem. Jedna z dziewczyn też miała prawo jazdy, ale wolała nie prowadzić, gdyby nie było to naprawdę niezbędne. Bycie kierowcą przez cały czas nie przeszkadzało mi nic a nic. W sumie bardzo lubię prowadzić samochód w malowniczych sceneriach i wręcz uwielbiam górskie serpentyny. Mam też wrażenie, że mimo konieczności skupiania się na drodze i tak oglądam oraz widzę więcej, niż będąc pasażerem, gdy wzrok mimowolnie ląduje w telefonie.
Po zrobieniu krótkiego rekonesansu dzień wcześniej zdecydowaliśmy się wypożyczyć Nissana Micrę z Hertza. Różnic cenowych pomiędzy globalnymi i lokalnymi wypożyczalniami nie było zbyt dużych, więc postanowiliśmy postawić na znaną firmę. Marka i moc samochodu była dla nas bez znaczenia - ani nie potrzebowaliśmy osiągów ani dużej przestrzeni w samochodzie - po prostu miał nas przewieźć z miejsca A do B i z powrotem.
Wyruszyliśmy chyba około 10, więc nieco później niż zakładaliśmy, ale wydanie samochodu i dopięcie formalności się nam nieco przedłużyło. Cała wycieczka była planowana na ok. 10 godzin, więc wiedzieliśmy, że będziemy wracać po zmroku. Szkoda, że nie pamiętałem o tym mniej więcej po 60 minutach jazdy, gdy kątem oka widziałem świetny krajobraz, ale nie chciałem się zatrzymywać, "bo przecież tyle pięknych widoków przed nami, a zresztą będziemy wracać tą samą trasą, więc najwyżej wtedy zrobimy mały przystanek".
Cóż mogę powiedzieć o samej trasie. No było ładnie, ale dupy nie urywało. Znalazło się kilka naprawdę uroczych widoków, ale oczekiwałem jakiejś totalnej petardy. Znów padłem ofiarą własnych oczekiwań, wyniesionych na wyżyny po spędzeniu ponad tygodnia w El Chalten.
Z historii, które pamiętam - po kilku godzinach jazdy zatrzymaliśmy się już konkretnie głodni w jakiejś klimatycznej knajpce w stylu starej wiejskej gospody (może nie było to aż tak super wystylizowane miejsce, ale pierwsze, gdzie dało się coś zjeść, więc z automatu dawałem więcej punktów wszystkiemu czego tam doznawałem). Zamówiliśmy sobie żarcie, ja oraz jedna z dziewczyn wzięliśmy sobie coś do picia, ale ta druga stała krucho z kasą i wzięła jedynie coś małego do jedzenia, nie decydując się na żaden napój. Warto jeszcze w tym miejscu wspomnieć, że z twarzy wyglądała baaardzo młodo. Gdy skończyliśmy składać zamówienie, właściciel z troską w głosie spytał mnie coś w stylu:
- Nada de beber para la niña?
W wolnym tłumaczeniu oznaczało to: czy dziewczynka nie chce niczego do picia? Gość najwyraźniej założył, że jesteśmy rodziną, a laska jest moją córką
Jako wzorowy ojciec nie mogłem nie zapewnić mojemu dziecku napoju, więc leciutko krztusząc się ze śmiechu domówiłem Fantę, puszczając do dziewczyny oko, że ja stawiam.
Dziewczyna nie była zachwycona faktem, że facet wziął ją za dziecko, bo najpierw zaczęła wściekle tupać, a potem rzuciła się z płaczem na podłogę. No dobra, żartowałem - raczej wzięła to na spokojnie, trochę ze śmiechem, ale chyba też trochę ją to zasmuciło, bo najwyraźniej nie był to pierwszy raz.
Właściwie to chyba tyle opowieści z tego dnia. A nie! Jeszcze jedna historia! Gdy już wracaliśmy po ciemku, będąc jakieś 15 minut od celu, na rogatkach miasta zatrzymała nas policja. Był to taki punkt kontrolny, przy którym wszystkie samochody musiały zwolnić i policjanci ruchem ręki pokazywali, czy można jechać dalej czy trzeba zjechać na bok. Nam kazali się zatrzymać.
Pierwsze co mi przyszło do głowy, to że zobaczyli turystów i chętnie się do byle czego dopierdolą, żeby przyjąć łapówkę. Policja w Argentynie ma bardzo słabą reputację i byłem ostrzegany przez wcześniej poznanych lokalsów, że takie wymuszanie pieniędzy to norma. Stwierdziłem jednak, niczym Pudzian, że tanio skóry nie sprzedam.
Po skrupulatnym sprawdzeniu dokumentów policjant zaczął gadać coś, czego za cholerę nie rozumiałem. Mój hiszpański wystarczał do zrozumienia wcześniejszego faux pas właściciela restauracji, ale nie doszedłem jeszcze do lekcji z zakresu prawa ruchu drogowego czy korupcji. Patrzyłem więc tępo lecz życzliwie na policjanta, wierząc że moja aparycja niegroźnego przygłupa przekona go do puszczenia nas wolno. Gdy zorientował się, że naprawdę nic nie rozumiemy, zaprosił mnie na zewnątrz samochodu. Wyglądało na to, że mamy kłopoty.
Szczęśliwie obyło się bez rzucenia na maskę i skucia kajdankami, ani też zderzaka samochodu nie pokrywała ludzka krew czy szczątki, ale zrozumiałem, że mieli realny powód by nas zatrzymać - nie działało jedno z przednich świateł. Niby takich samochodów-cyklopów mijaliśmy całe dziesiątki i wyglądało to na normę, ale my byliśmy turystami - zdecydowanie łatwiej było nas wydoić.
Zamiast pultać się, że oto właśnie przepuścili kilka innych samochodów z przepalonymi żarówkami, przyjąłem strategię bycia zaskoczonym (co w sumie było zgodne z prawdą) i tłumaczyłem po angielsku i ultra łamanym hiszpańskim, że rano gdy braliśmy samochód z wypożyczalni, wszystkie światła działały (co prawdą raczej nie było, ale tego nie weryfikowaliśmy w żaden sposób).
Policjant wydawał się rozumieć co do niego mówię, ale miał wyraźnie wyczekującą postawę. Ja natomiast prowadziłem narrację naiwnego, ale przyjaznego głupola, dziękując za ostrzeżenie i mówiąc, że za 10 minut oddajemy samochód do wypożyczalni i przypilnujemy, by żarówka została wymieniona. Powtórzyłem to kilkukrotnie, żeby zaszczepić w jego umyśle przekonanie, że dokładnie tak powinny potoczyć się dalsze wydarzenia. Brakowało jedynie, żebym przemówił do niego niczym Obi-Wan Kenobi, kreśląc tajemne znaki Jedi swoim palcem mocy w powietrzu:
- Nie wlepisz nam mandatu, ani nie weźmiesz łapówki. Puścisz nas dalej i będziesz życzył udanego wieczoru.
O dziwo zadziałało. Najwyraźniej uwierzył w to, że postrzegamy policję jako tych, co chronią i służą, a nasza znikoma znajomość hiszpańskiego nie pozwoliłaby mu zbyt szybko wyprowadzić nas z błędu. W końcu skrzywił się, przewrócił oczyma i kazał nam jechać.
Trzeba przyznać, że przyfuksiliśmy. Cieszyliśmy się, że się nam udało, ale z drugiej strony byliśmy trochę źli na Hertza, że dali nam samochód bez sprawnych świateł. Nie chciało mi się wierzyć, by żarówka przepaliła się właśnie dziś. Gdy grzecznie zwróciłem na to uwagę podczas oddawania samochodu i napomknąłem, że zatrzymała nas policja co było dość stresujące, kierownik oddziału odpowiedział beznamiętnie, że powinniśmy byli sami sprawdzić samochód przed ruszeniem w podróż. Zamurowało mnie. Spodziewałem się przeprosin i zapewnień, że zaraz wymienią tę żarówkę, może nawet jakiegoś rabatu ze względu na niedogodności, a tymczasem typ twierdził, że to nasz problem, a nie jego. Lekko już wkurwiony odpowiedziałem, że płacąc za wypożyczenie auta, zwłaszcza w tak znanej firmie, oczekuję że z samochodem będzie wszystko w porządku i to oni powinni być za to odpowiedzialni. Miałem może jeszcze sprawdzać poziom oleju i stan klocków hamulcowych? Kierownik w końcu odburknął bylejakie przeprosiny, bardziej po to, by już mógł iść do domu (właśnie wybiła godzina zamknięcia placówki), niż dlatego, że miałem rację. Mi też już nie chciało się z nim kłócić, więc po prostu wyszliśmy.
Gdy po kilkuset metrach dziewczyny skręciły w stronę swojego hostelu, pomyślałem "żegnaj córeczko, już nigdy cię nie zobaczę"
#polacorojo #podroze #argentyna #gory #mojezdjecie
4f3b68fc-9673-4952-a18a-4a97606ea125
8bd31c58-1cc7-4d8e-9e67-b3209389cb40
2adac9c0-b72e-4c62-92ea-0372c1d6c077
6bb38f10-ea4b-4f17-a2d5-081034b68333
1e6632fa-ba6e-4148-a4ca-9c9d94fd2d3d
enio

Twoje zdjęcia robią piorunujące wrażenie!

camelowski

W Argentynie teraz jesień? Tak te drzewa na zdjęciach wyglądają. A btw zdjęcia super!

Zaloguj się aby komentować

Zaczynam robić krótsze wpisy. I to nie dlatego, że ten ostatni, będący chyba najdłuższym ze wszystkich, zebrał ledwie nieco ponad 20 grzmotów, ginąc w tłumie memesów i wiadomości dotyczących buntu Pirożygina. Po prostu nie pamiętam zbyt wielu szczegółów z moich kolejnych dni, bo odbyte (he he) wycieczki nie były jakieś spektakularne. 
Co prawda w okolicy Bariloche znajdowały się wysokie szczyty i wymagające trasy trekkingowe, ale na tych naprawdę konkretnych panowały już mocno zimowe warunki, dlatego bez stosownego wyposażenia nie było sensu się tam wybierać. Zostały mi więc mało wymagające spacery po okolicznych punktach widokowych. Na pierwszy ogień wziąłem park Llao Llao znajdujący się 25 km od Bariloche.
Zanim jednak wsiadłem do autobusu jadącego w tamtą stronę, postanowiłem zmienić hostel. Selina, w której spędziłem dwie poprzednie noce była spoko, jednak jej problemem była odległość od centrum. 15 minut spaceru to może nie jest dużo dla kogoś, kto uwielbia chodzić po górach, ale jednak łażenie nudną trasą po kilka razy dziennie nie jest tym samym, co wejście na jakiś punkt widokowy. A skoro o punktach widokowych mowa, to mój nowy hostel właśnie takowy posiadał - z 10 piętra obiektu o wdzięcznej nazwie Penthouse 1004 rozpościerał się niesamowity widok na miasto, jezioro i odległe góry. Mimo, że nocleg tam kosztował więcej niż w Selinie, stojącej przecież na bardzo dobrym poziomie, ten widok był zdecydowanie wart dodatkowych pieniędzy. Co więcej, obsługa była bardzo miła - gdy pojawiłem się tam wcześnie rano, by spytać czy mogę już zostawić mój bagaż, stwierdzili że mogę nawet zjeść sobie bufetowe śniadanie, mimo że technicznie należało mi się ono dopiero od kolejnego dnia. 
Wróćmy do wypadu do parku Llao Llao. Wystarczyło wsiąść w autobus jadący tuż pod moim hostelem i gdzieś po godzinie docierał on na obrzeża parku. Zanim doszło się na szlak trzeba było jeszcze podejść kawałek poboczem drogi, ale nie stanowiło to problemu, bo ruch był niewielki.
Sam szlak wiodący naokoło parku był niestety dość rozczarowujący. Albo inaczej - był rozczarowujący dla kogoś kto właśnie przyjechał z El Chalten, gdzie zrobił ponad 100 km piechotą po jednych z najpiękniejszych zakątków tej części globu. Choć z drugiej strony po prostu trasa szału nie robiła. Ot spacer po lesie z 2 czy 3 zejściami nad jezioro z przyjemnym widokiem. No ok, jeszcze niektóre drzewa wyglądały ładnie.
Gdy już prawie kończyłem pętlę i miałem kierować się ku wyjściu, dostrzegłem jeszcze na mapie, że można podejść ze 150 w pionie na kolejny punkt widokowy, czyli gór(k)ę Llao Llao. Z jednej strony mi się nie chciało, bo poprzednie miejsca oznaczone jako punkty widokowe były takie sobie, ale z drugiej miałem jeszcze sporo czasu do autobusu powrotnego. Ruszyłem więc pod górę. Już po chwili uznałem to za dobrą decyzję, bo przynajmniej czułem przyjemne zmęczenie.
Na samym "szczycie" były ze dwa miejsca niezarośnięte krzakami, z których rozpościerał się w sumie bardzo ładny widok. Ostatecznie stwierdziłem, że warto było tu przyjechać choćby i dla niego. Klapnąłem sobie na tyłku, pogapiłem się w dal, włączyłem sobie nawet ze dwa utwory na słuchawkach i tak sobie chillowałem z pół godziny. Koniec końców trzeba było jednak wracać, żeby złapać kolejny autobus powrotny.
Gdy tak sobie szedłem bardzo szybkim tempem ku wyjściu z parku, dostrzegłem jakąś dziewczynę idącą dokładnie w tym samym kierunku. Gdy tylko mnie zauważyła, wyraźnie przyspieszyła kroku - wciąż jednak nie na tyle, żeby dystans między nami się nie zmniejszał. Gdy byłem z 10 metrów za nią, nagle zaczęła biec. Nie jakoś super szybko i w panice, ale ewidentnie się mnie obawiała, bidulka W sumie się nie dziwię - to był środek lasu i dookoła nie było już żywej duszy. Gdy mi uciekła poza zasięg wzroku zastanawiałem się, czy nie czai się gdzieś za drzewem z jakimś konarem w ręku, żeby mi w razie czego przydzwonić
Na autobus zdążyłem prawie w ostatniej chwili, ale ani razu nie przeszedłem w trucht, ślepo ufając, że nie odjedzie przed czasem. Może i było to lekko ryzykowne (a kolejny miał jechać jakieś 1.5h później), ale co tam. Pogoda była spoko, najwyżej bym sobie posiedział na trawie.
Niejako w ramach rekompensaty za szlak, który dupy nie urywał, wieczór zaserwował mi piękny zachód słońca, który podziwiałem sącząc lokalne craftowe na hostelowym tarasie. Co by nie mówić, to był przyjemny dzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
35b6a037-5763-4519-952c-4094f0e2468e
899d3880-03c8-4268-9e51-d5dd328358c2
b392ac88-0df3-48ad-8b49-4259f0f66cc3
e9229a2f-060f-457b-ac24-3d7cf4b99378
ac7c27e8-7489-4808-ae2f-e4ae7c113cc3
Today

@Sniffer pioeunuje w ciemno, żeby zachęcić do pisania kolejnych wpisów

Corrosive_Dust

@Sniffer Stary, ni chuja nie czytam, co napisałeś, ale foty wyjebały mnie z kapci xD

Piękna to planeta... Póki co...

Zaloguj się aby komentować

Ostatni wpis kończyłem opisując jak to wsiadałem do autobusu z El Chalten jadącego do Bariloche (pełna nazwa to San Carlos de Bariloche, ale prawie wszyscy używają nazwy skróconej, łącznie z Google Maps). Mimo, że obie te miejscowości leżą w Patagonii, to podróż wcale nie zapowiadała się na szybką, jako że najkrótsza trasa liczy sobie prawie 1400 km. Dodatkowo słyszeliśmy coś o konieczności jakiegoś objazdu, ze względu na zamknięty odcinek jednej z dróg. Myślałem sobie - w sumie co za różnica, przy tak długiej trasie te dodatkowe kilometry będą bez znaczenia. No bo ile ich może być. Gdy rankiem, po jakichś 10 godzinach jazdy otworzyłem oczy, nawigacja wskazała, że jesteśmy w Rio Gallegos - jakieś 500 kilometrów na południe od El Chalten. A Bariloche jest na północy. Dlaczego do chuja jedziemy w drugą stronę!
Miałem lekkie palpitacje serca jak to zobaczyłem, bo przerazilem się, że wsiadłem do złego autobusu. Ale nie - chwila konsultacji ze współtowarzyszami podróży, wszyscy też jadą do Bariloche i ktoś w końcu tłumaczy, że to jest ten objazd niezbędny ze względu na wspomniane wcześniej zamknięcie jednego z odcinków standardowej trasy. Niech to wam uświadomi jak gęsta inaczej jest sieć dróg na patagońskim południu. Ojej, zamknięty odcinek? Nic nie szkodzi, zrobimy lekki objazd na 1000 km
Niestety nie był to jeden z tych super wygodnych autokarów, charakteryzujących się ultra szerokimi fotelami, rozkładającymi się prawie na płasko. No, było na dolnym pokładzie kilka nieco szerszych foteli, ale mi udało się dostać bilet jedynie na miejsca ekonomiczne. I tak dobrze, że się udało, bo wszystkie miejsca w tym ostatnim autobusie w sezonie były wyprzedane, więc nikt nie miał szczęścia by rozłożyć się nieco wygodniej na dwóch fotelach, nad czym ubolewał przede wszystkim dwumetrowy Tajwańczyk, którego dwa dni wcześniej poznałem na wschodzie słońca pod Fitz Roy, a teraz siedział wciśnięty o jeden rząd za mną.
Na brak komfortu podróży wpływał jeszcze jeden element - nie było praktycznie żadnych dłuższych postojów oprócz tych na tankowanie autokaru. Była toaleta w autokarze (z tradycyjnym zakazem walenia dwójek), ale to tyle z udogodnień. Raz chyba tylko zatrzymaliśmy się na 30 minut by ludzie mogli skorzystać z normalnych kibli i kupić coś do jedzenia, ale w praktyce nie każda z kilkudziesięciu osób jadących autokarem dała radę zmieścić się w tym limicie. Cierpiąc więc czekali kresu podróży. 
O tym, że trzeba zaopatrzyć się w jakieś jedzenie i picie wszyscy wiedzieli wcześniej, więc ja też w El Chalten kupiłem tuż przed wejściem na pokład jakieś sucharki, banany, 2 wina i litr wody. Po kilkunastu godzinach jazdy miałem ochotę na coś normalnego i ostatecznie cieszyłem się jak głupi z możliwości kupienia niezbyt smacznej, ale za to gorącej empanady na tym dłuższym postoju.
W sumie to zanim doszło do tego postoju (a kierowca zapowiadał, że będzie on miał miejsce tuż za miasteczkiem Perito Moreno), też zdarzyło się coś, co zapadło mi w pamięć. Otóż gdy już wjeżdżaliśmy do tego miasteczka i wszyscy zacierali ręce na możliwość rozprostowania kości i skorzystania z normalnego kibla, zauważyliśmy że autobus skręcił jakby nie tam gdzie powinien - na zachód, podczas gdy dalsza droga wiodła na wschód. I tak jechał i jechał, wyjechał z tego miasteczka, jechał dalej w stronę granicy z Chile i... po godzinie do niej dojechał. Na pokładzie znów konsternacja, bo o niczym takim wcześniej nie słyszeliśmy, ale kierowca mówi, że tu część osób wysiada. No i wysiadły 2 osoby. A gdy reszta autokaru próbowała chociaż się przewietrzyć, to kierowca zaganiał wszystkich do środka mówiąc, że jedziemy dalej i postój już za chwilę w okolicach miasteczka Perito Moreno. Tego samego, przez które przejeżdżaliśmy godzinę wcześniej. Tak więc nadrobiliśmy 2 godziny drogi, żeby dwie osoby mogły wysiąść
Z postoju pamiętam jeszcze jedną mikro historię. Rzuciła mi się w oczy taka lekko obszarpana, starsza, lokalna kobiecinka z nieodłącznym plecakiem na plecach, która jechała z nami, ale zdecydowanie odstawała od reszty towarzystwa. I tak patrzę na nią, a tu dziewczyna obok mówi, żebym na nią uważał, bo jest dziwna i prawdopodobnie podpierdoliła jej douszne słuchawki bezprzewodowe. Ja na to wielkie oczy, a dziewczyna opowiada dalej, że w nocy wypadły jej z uszu, szukała ich na podłodze, pytała rano naokoło czy nikt nie widział, a tu nagle ta starsza babka, która siedzi tuż przed nią, wkłada sobie identyczne słuchawki do uszu. Dziewczyna patrzy na babę, a ta ma stary telefon typu Nokia z fizyczną klawiaturą, więc ni chuja nie mogła podłączyć do niego takich słuchawek. No to dziewczyna mówi do niej:
 - Przepraszam, ale to chyba moje słuchawki. Wypadły mi w nocy.
- Nie, to są moje.
Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi
No i dupa - podobno parę osób próbowało pogadać z babą, ale nic z tego - gadanie jak do ściany, a i udowodnić jej się nic nie da. Trzeba się było więc mieć na baczności przez resztę podróży. A ta trwała jeszcze długo. 
Dotarcie do Bariloche zajęło nam ostatecznie 31 godzin zamiast zapowiadanych 24. No ale można się pomylić, prawda? W sumie jechaliśmy ledwie o 1/3 dłużej. Cóż, najważniejsze, że najgorsze za nami i można udać się na spanko, prawda? No prawie. Problem w tym, że nie miałem jeszcze zaklepanego noclegu, bo przed wyjazdem z El Chalten nie zdążyłem tego zrobić, a w trakcie podróży myślałem, że jakoś to będzie, bo przecież spokojnie ogarnę to sobie o tej 8 wieczorem po dotarciu. Z tym, że jechaliśmy o 7 godzin dłużej i była 3 w nocy. Zaklepanie noclegu na Booking było już niemożliwe - po północy system przyjmuje rezerwacje wyłącznie na kolejny dzień. Czemu nie zrobiłem tego przed północą, będąc w trasie? Od dwóch tygodni nie działał mi internet w telefonie. A nawet gdyby nominalnie działał, to reszta pasażerów autokaru narzekała na brak zasięgu. Tym samym, bez noclegu pozostawało jeszcze kilka innych osób, więc postanowiliśmy połączyć się w podgrupy i razem zmierzyć z wyzwaniem.
Teoretycznie wystarczyło przejść się po centrum Bariloche, gdzie hosteli było całkiem sporo. Najpierw jednak musieliśmy tam dotrzeć, bo dworzec autobusowy znajdował się jakieś 5 kilometrów dalej. Zadzwoniliśmy więc po taksówkę. W kilkadziesiąt osób. O 3 w nocy. 
Pracowało już chyba tylko 3 taryfiarzy, więc zawiezienie wszystkich osób z bagażami trochę zajęło. Niestety moja grupa (ja + Francuzka i Holenderka) ustawiła się ostatnia w kolejce, więc w centrum wysiadaliśmy już po 4 nad ranem. 
Zapukaliśmy do wypatrzonej wcześniej miejscówki. Tak jak na otwarcie drzwi trochę przyszło nam czekać, to dość szybko się zamknęły, bo nie było już miejsc. Trudno - idziemy do kolejnego. Ta sama sytuacja. W trzecim widzimy współtowarzyszy autobusowej podróży, dyskutujących z recepcją. Podpytujemy ich czy są jeszcze miejsca, a ci zdenerwowani odpowiadają, że nie ma miejsc nawet dla nich, mimo że mieli opłaconą rezerwację. Ta jednak przepadła późnym wieczorem i w międzyczasie pojawili się inni potrzebujący turyści. Z dwojga złego wolałem już chyba odbić się od drzwi hostelu, w którym nie miałem rezerwacji niż myśleć, że oto wystarczy pójść spać do opłaconego wcześniej łóżka i zostać na lodzie. 
W międzyczasie dziewczyny dowiedziały się od znajomych z hostelu Selina, że są u nich jeszcze wolne łóżka. Hostel ten jednak jednak znajdował się 15 minut marszu od centrum i to wiodąc pod górę. Stwierdziliśmy, że spróbujemy jeszcze w dwóch miejscach, bo nie chciało się nam łazić tak daleko, gdy jednak kolejne 2 razy odbiliśmy się od drzwi, zdecydowaliśmy się już nie szukać i podejść do tej Seliny.
Do hostelu dotarliśmy gdzieś o 4:30. Przy recepcji meldowało się jeszcze kilka osób poznanych w autokarze, więc trochę złapaliśmy stresa, że może jesteśmy odrobinę za późno. Szczęśliwie jednak były jeszcze miejsca. A więc sukces. Jeszcze tylko się zameldować i można iść spać.
- Ależ bym się piwa napił - wbrew pozorom głos ten nie pochodził z moich ust, choć dźwięczał również w moich myślach.
- Ooo, dobra myśl - dodał drugi - bardziej zmęczeni już i tak nie będziemy. Tylko gdzie tu coś znajdziemy i tej porze? 
- Ja was zaprowadzę - rzuciłem do nich, kończąc formalności meldunkowe. 
Tak się składa, że szukając hostelu w centrum rzuciło mi się w oczy coś, co z daleka wyglądało na klub z muzyką, bo przed nim stał rozbawiony, głośny i podpity kilkunastoosobowy tłum. Tylko czy po 31 godzinach jazdy niewygodnym autokarem i blisko 2 kolejnych spędzonych na docieraniu do hostelu, był jakikolwiek sens wychodzić o 4:40 nad ranem do oddalonego o 15 minut marszu klubu, który zgodnie uzyskanymi w recepcji informacjami miał się zamykać o 5:00? Wraz z holenderskim i brazylijskim kolegą stwierdziliśmy, że oczywiście  
Okazało się, że Holendra spotkałem kilka dni wcześniej. To on był jednym z dwóch śmiałków, którzy próbowali zdobyć ośnieżony szczyt Loma del Pliegue Tumbado i to jego odwrót niedaleko kopuły szczytowej natchnął mnie do podjęcia własnej, udanej, choć bardzo lekkomyślnej próby, o czym opowiadałem kilka wpisów temu. 
Ruszyliśmy raźnym krokiem ku centrum. O 4:55 dotarliśmy pod klub - jeszcze grała głośna muzyka, ale tłum osób na zewnątrz mógł oznaczać, że może faktycznie wszyscy już wychodzą. Podeszliśmy do ochroniarzy, pytając, czy można jeszcze wejść.
- Tak, ale wejście jest płatne.
- A do której jest otwarte?
- Do 7 rano.
Ideolo Wstęp kosztował jakieś 20 zł, ale w ramach tego dostawało się też dwa kupony, a każdy z nich można było wymienić na piwo lub shota. Byliśmy w siódmym niebie. No dobra, przesada, ale szliśmy tam z oczekiwaniami, że ta eskapada zakończy się totalnym fiaskiem, a tymczasem mogliśmy, nie spiesząc się nic a nic, wypić 2 piwka, poprzyglądać się bawiącym lokalsom i samemu potutpać w rytm reggaetonu. Klub był troszkę obskurny, podłoga lepiła się od rozlanych drinków, panował zaduch i tłok, ale nam to nie przeszkadzało. Byliśmy jedynymi turystami w środku i trochę przyciągaliśmy ciekawskie spojrzenia miejscowych, ale wbrew moim minimalnym obawom, nikt nie patrzył na nas spode łba. Imprezę opuszczaliśmy w momencie zamknięcia lokalu i w końcu udaliśmy na nocleg do hostelu. 
Mój sen nie trwał wystarczająco długo, by dobrze wypocząć, ale nie przeciągałem pobytu pod kołdrą, bo byłem głodny no i chciałem ogarnąć kilka spraw za dnia. Pierwszą była wizyta w Western Union, bo moja gotówka była już na całkowitym wyczerpaniu. Szczęśliwie obyło się bez żadnych problemów - nie było kolejek i wciąż mieli gotówkę na stanie. Jedyny mankament, to że zostały im jedynie niskie nominały banknotów, więc wychodziłem stamtąd iz kilkoma grubymi plikami pieniędzy. Najważniejsze jednak, że znów byłem "bogaty" i nie musiałem liczyć się z każdym wydatkiem (tzn. wcześniej też mogłem po prostu płacić kartą, ale jak już wielokrotnie wspominałem - było to całkowicie nieopłacalne). 
Została mi jeszcze jedna rzecz do załatwienia, która dopełniłaby obrazu silnego, niezależnego i nieustraszonego podróżnika, a mianowicie działający internet w telefonie. 
Gdy tylko przybyłem do Argentyny, jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłem było zaopatrzenie się w lokalną kartę SIM i wykupienie pakietu internetu. Rzecz w tym, że w momencie aktywowania go akurat trwała jakaś globalna awaria sieci, więc mój pakiet niby się aktywował, ale jednak nie do końca. Pech chciał, że rozpoczynał się właśnie weekend wielkanocny, więc punkt obsługi klienta miał być zamknięty przez kolejne 3 dni. Udało mi się połączyć przez WiFi z obsługą klienta na ichniejszym czacie i jeden pomocny gość jakimś cudem coś tam aktywował, ale też nie w pełni - w panelu ich appki widziałem, że mam ileś tam GB danych do zużycia, ale z jakichś przyczyn telefon nie łączył z netem. Albo inaczej - łączył, ale tylko z Facebookiem i WhatsAppem. Nielimitowany dostęp do tych usług miał być bonusowym elementem mojego pakietu, tak więc część bonusowa działała, a część główna nie. W dniu wylotu z Buenos Aires udało mi się jeszcze wejść do placówki Claro (mojego operatora) i wyjaśnić problem, ale coś tam pogrzebali, powpisywali mi jakieś kody i nagle nawet ten darmowy internet od social media przestał działać. Gość twierdził, że "pewnie trzeba jeszcze raz zrestartować telefon, odczekać 30 minut i powinno być ok", ale pewnie nawet sam w to nie wierzył. Nie miałem czasu się przekomarzać ani udowadniać, że się myli - musiałem pędzić na lotnisko. Oczywiście zgodnie z przewidywaniami internetu ani widu ani słychu.
W El Calafate nie było placówki Claro, ale wielokrotnie kontaktowałem się z obsługą klienta przez ten ich nieszczęsny czat. Pisałem do nich tak często, że miałem już zapisane i gotowe do wklejenia całe akapity przetłumaczonego tekstu opisującego moją sytuację, żeby nie tracić czasu na mozolne klepanie i wyłuszczanie tego samego. Raz nawet, gdy pisałem sobie z jakimś konsultantem, nagle do rozmowy włączył się ten sam gość, który za pierwszym razem magicznie ogarnął mi chociaż ten darmowy internet social media - przedstawił się, napisał że mnie pamięta i spróbuje raz jeszcze tego samego. Nie udało mu się niestety, nad czym wydawał się ubolewać bardziej ode mnie, ale ogólnie było to bardzo miłe.
Z El Calafate wyjeżdżałem więc bez internetu, a w El Chalten poza wifi nie miał go nikt, bo po prostu nie było tam zasięgu. Prowadzenie dalszych rozmów z obsługą klienta mijało się z celem, bo telefon w ogóle nie logował się do sieci, a więc wiedziałem, że najwcześniejsza okazja do odzyskania dostępu do neta mobilnego będzie w Bariloche.
Wybaczcie długą retrospekcję, zapędziłem się. W każdym razie pierwszego dnia w Bariloche, gdy tylko zaopatrzyłem się w gotówkę, poszedłem do placówki Claro. Pokazałem im na telefonie zapisane wcześniej i przetłumaczone na hiszpański obszerne wyjaśnienie sytuacji i spytałem czy mogą mi wymienić kartę SIM na jakąś inną i przetransferować mój pakiet danych, nawet gdyby wiązało się to ze zmianą numeru telefonu (który w sumie miałem w dupie). Babka zapoznała się z wiadomościami i zasygnalizowała, że to jednak powinno zadziałać na obecnej karcie SIM, tylko trzeba skonfigurować odpowiednie ustawienia telefonu, wklepać kod, wyłączyć i włączyć telefon i gotowe. Czyli wszystko to, co już robiłem wcześniej wielokrotnie, spędzając godziny na czacie z obsługą klienta. Pozostawała jednak niewzruszona.
Sama wykonała wszystkie kroki, ale telefon uparcie nie chciał się łączyć z internetem. Znów spytałem o możliwość otrzymania innej karty SIM. W odpowiedzi zdecydowała się zadzwonić do działu technicznego, który polecił zrobić dokładnie to samo, co zrobiła wcześniej, ale w minimalnie zmienionej kolejności. Dalej nic. W końcu dział techniczny połączył rozmowę z działem technicznym od spraw specjalnych, ale i ich magia na nic się zdawała. Minęło już prawie 40 minut, a ja wciąż siedziałem w placówce z pracownicą, która chyba za punkt honoru postawila sobie aktywację tego pakietu zgodnie ze sztuką. Moje wpierw ciche, a później głośniejsze sugestie, że może ta globalna awaria z dnia pierwszego wykluczyła działanie mojej karty SIM na wieki, pozostały bez reakcji. Tak samo pytania, czy możemy spróbować z inną kartą SIM. 
Babka nie dawała za wygraną i chyba dzwoniła już do samego prezesa Claro, żeby mi włączył ten cholerny internet. Ja tymczasem kątem oka obserwowałem, jak do okienka obok podszedł brazylijski turysta z paszportem i telefonem w ręku, podpytując o dostępne pakiety neta dla przyjezdnych i po niecałych 5 minutach wychodził zadowolony z działającym internetem na nowiuśkiej, argentyńskiej karcie SIM. 
Tego już było za wiele. Żyła na czole wyskoczyła mi pewnie na metr do przodu. Spojrzałem pytającym i pełnym wkurwienia wzrokiem na moją konsultantkę, ale ta zajęta była tłumaczeniem mojej sprawy prezesowi Claro. Wstałem, żeby zasygnalizować chęć wcięcia się w rozmowę - dalej nic. Zacząłem jej machać łapami przed twarzą - obróciła się na krześle, żeby lepiej słyszeć rozmówcę w telefonie. W końcu zacząłem głośno gadać, zagłuszając jej rozmowę i raczyła zwrócić na mnie uwagę. Zdenerwowany powiedziałem jej, że od ponad 40 minut chcę dostać dokładnie to, co ten gość co właśnie wyszedł - nową kartę SIM, z nowym numerem i aktywnym pakietem neta. 
- Mogłabym dać nową kartę i nowy pakiet, ale musiałby pan zapłacić. 
- Przecież już raz za to zapłaciłem i sama pani widzi, że nie zużyłem nawet kilobajta danych, bo się nie da! 
Spojrzała na mnie obrażonym wzrokiem, wyciągnęła z szuflady nową kartę SIM, włożyła w telefon, aktywowała mi pakiet internetu i nagle to co było tak długo niemożliwe, stało się rzeczywistością w ciągu niespełna 3 minut. Miałem internet w telefonie. 
Z uczuciem spełnienia poszedłem obejrzeć centrum miasta i zszedłem nad jezioro Nahuel Huapi, nad którym położone jest Bariloche. Zostałem tam do zachodu słońca i miałem szczęście uwiecznić na zdjęciu grupę tradycyjnie ubranych lokalsów (chyba), którzy robili sobie sesję zdjęciową przy literach ułożonych w nazwę miasta (pic rel). Fotki zrobione przez ich profesjonalnego fotografa na pewno wyszły o niebo lepiej, ale ja tam cieszę się i z takiej pamiątki machniętej moim telefonem.
I tak oto zakończył się ten długaśny wpis oraz mój pierwszy pełny dzień w Bariloche, które miało być moim domem przez kolejny tydzień. 
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
46dd7c06-8384-4f23-9bd9-c80c3715fda4
458a12b2-53ed-4164-b293-5e995e300bb3
327de7c7-df03-48bf-a80a-54fff549cd7a
2edeb57f-f111-4e3b-9976-52797cccc632
de964cf6-c7ad-49ee-8e49-dd24583ebf6a

Zaloguj się aby komentować

Mojego ostatniego dnia w El Chalten poszedłem na trzeci z najdłuższych szlaków w okolicy - na punkt widokowy pod Cerro Torre. Ta charakterystyczna góra w kształcie iglicy jest jednym z najtrudniejszych do zdobycia szczytów na świecie. Mimo względnie niewielkiej wysokości nieco ponad 3100 metrów, jej kształt oraz bardzo częsty silny wiatr powodują, że na wierzchołku stają jedynie nieliczni spośród profesjonalnych wspinaczy.
Dlaczego był to mój ostatni dzień w tej pięknej okolicy? Poza faktem, że spędziłem tam już ponad tydzień, a na mapie Ameryki Południowej zostało jeszcze kilka punktów do obejrzenia, miałem jeszcze dwa prozaiczne powody. I akurat nie chodziło o coraz bardziej zimowe warunki czy postępujące wyludnienie miasteczka, skutkujące zamykaniem kolejnych hosteli i knajp. 
Pierwszy powód - kończyła mi się gotówka. Jak już nieraz wspominałem, cash is king w Argentynie, bo płatności kartą lub wypłaty z bankomatów odbywały się po dwukrotnie mniej korzystnym kursie. El Chalten było na tyle małe, że nie istniała tam filia Western Union, abym mógł zlecić transfer samemu sobie (choć jeden z niewielkich sklepików miał firmową naklejkę WU na szybie i robił nadzieję), a zabrane przeze mnie z Polski dolary i euro zdążyłem już wymienić i wydać. 
Drugim powodem był ostatni w tym sezonie autobus odjeżdżający do Bariloche, na północ Patagonii. Gdybym do niego nie wsiadł, pozostałby mi albo autostop (co było bardzo karkołomne po sezonie, a nawet jeśli, to nie miałem na to ochoty) albo powrót autobusem do el Calafate i łapanie samolotu, co znacząco zwiększało koszty podróży.
Zanim jednak wsiadłem do wieczornego autobusu do Bariloche, miałem jeszcze prawie cały dzień na ostatni trekking. Teoretycznie od Laguna Torre, dokąd zmierzała większość turystów, dzieliło mnie 3 godziny marszu. Do położonego jeszcze dalej Mirador Maestri szło się godzinę dłużej. Gdyby faktycznie całość miała zająć 8 godzin, mógłbym nie zdążyć na autobus, ale doświadczenie już pokazało, że chodzę wyraźnie szybciej. Kolega znów musiał popracować, więc na ten ostatni trekking szedłem w doborowym towarzystwie samego siebie.
Trasa była przyjemna, a warunki pogodowe znów sprzyjały doskonałym widokom. Gdy dotarłem do Laguna Torre, mój czas wyglądał na tyle dobrze, że spokojnie mogłem kontynuować marsz do tego bardziej wysuniętego punktu widokowego. Wiodła do niego jednak wąska, ośnieżona ścieżka położona w poprzek dość stromego zbocza góry, więc przez chwilę się zastanawiałem czy na pewno sensownie się tam pchać. Właściwie to ani przez chwilę nie myślałem o żadnym zagrożeniu lawinowym (śniegu wydawało się być zbyt mało), ale z daleka trasa wyglądała na totalnie nie uczęszczaną. Było więc ryzyko, że przez ewentualne blądzenie lub wzmożoną czujność podczas stawiania kroków na nieprzetartej ścieżce zejdzie mi znacznie więcej czasu niż zakładałem. Stwierdziłem jednak, że jeśli będzie szło topornie, to po prostu zawrócę.
Już po chwili okazało się, że szlak nie jest aż taki nieuczęszczany jak sądziłem. Moją uwagę przykuły zwłaszcza odciśnięte w śniegu ślady łap. Dużych łap. Większych niż dużego psa. Niewykluczone, że patrzyłem na ślady pumy. Rozejrzałem się po okolicy, ale oprócz grupy turystów znajdujących się kilkaset metrów poniżej, nikogo nie widziałem. Ślady łap też w końcu skręcały ze szlaku i niknęły gdzieś, gdzie śniegu było mało. Pumy polują raczej w nocy, więc nie spodziewałem się, żebym miał jakąś spotkać - kontynuowałem więc marsz podążając za zdecydowanie ludzkimi śladami.
Ślady urywały się dość logicznie w miejscu, w którym widniała tabliczka z napisem Mirador Maestri. Teoretycznie był to więc koniec trasy, ale aplikacja Maps.me pokazywała, że ścieżka prowadzi jeszcze kilkaset metrów dalej. Żądny przygód, podjąłem próbę jej odnalezienia w śniegu. Raz obrałem złą drogę i musiałem się cofnąć o kawałek, ale ostatecznie dotarłem do miejsca oznaczonego na mapie. Rozpościerał się stąd nielichy widok na Cerro Torre, lodowiec na sąsiadującej górze i polodowcowe jeziorko u jej stóp. Warto było tu zajść. 
Mimo świadomości, że od El Chalten dzieli mnie kilka godzin powrotnego spaceru, a wieczorem odjeżdża ostatni autobus do Bariloche, nie spieszyłem się ani będąc w punkcie widokowym ani w drodze powrotnej. Musiałbym mieć niesamowitego pecha, aby nie zdążyć. Docierając do obrzeży miasteczka wciąż miałem sensowny zapas czasu, więc chwilę pogapiłem się na wspinaczy łojących jakieś drogi w skale. Trochę zacząłem żałować, że mój wyjazd musi nastąpić za niecałe 2 godziny, bo chętnie bym do nich dołączył.
Ostatecznie lekko się przeliczyłem z czasem, bo samo dopakowywanie się w hostelu zajęło mi istotnie więcej niż się spodziewałem - nie mogłem nigdzie zlokalizować swojego "zapasowego telefonu", który wziąłem z Polski na wypadek wychodzenia gdzieś w niebezpieczniejsze rejony miast (żeby w razie napadu rabunkowego oddać ten gorszy telefon). W końcu musiałem już ruszać na dworzec. Właściwie to musiałem biec przez kwadrans z ciężkim dużym plecakiem na plecach i podręcznym w ręce. Ledwo udało mi się wskoczyć do sklepu po coś do żarcia i picia na drogę, a już wybijała godzina odjazdu. Można rzec, że zdążyłem w ostatniej chwili. Ale udało się i oto siedziałem w wypełnionym po brzegi autokarze do Bariloche. Udało mi się też znaleźć ten cholerny telefon, więc już ze znacznie spokojniejszą głową otworzyłem wino i sączyłem je, aż nie zmorzył mnie sen.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
21f26ac4-806e-4a85-bd4a-c2fe025da63b
c0074986-2323-4866-a35c-74beffc5ccde
1459251e-c1fb-4c2c-b264-b746d9464dd9
07656464-204b-4f7b-b615-2a31ba778f96
acaef696-8a71-441a-ba5f-a90c8d52af10
DerMirker

Piorun w ciemno i czytam.

fidel

@Sniffer Świetnie się Ciebie czyta. Masz pióro, odwagę i pomysł. Oby więcej!

michalnaszlaku

Tak sobie wczoraj oglądałem kolejny odcinek serialu Nasza Planeta na Netflix i trafiły się Pumy hasające po Patagoni. I tak sobie pomyślałem o tej Twojej wyprawie. One polują też w dzień - taka ciekawostka

Zaloguj się aby komentować

Przed Państwem Jego Wysokość Fitz Roy, ozłocony światłem wschodzącego słońca.
Czyli uprzedzając fakty, w końcu trzeci trekking do Laguna de Los Tres, punkt widokowy na Fitz Roy, zakończył się pełnym sukcesem. To taki TL;DR dla leniwych, bo dla wiernych czytelników (lub tych, którzy nie mają nic lepszego do roboty) przygotowałem szerszy opis jak do tego doszło.
Po absolutnie magicznym i bezchmurnym dniu spędzonym na szlaku do Loma del Pliegue Tumbado dzień kolejny zapowiadał się identycznie - bez jednej chmurki na niebie. Nie było więc innej możliwości, tylko planować wyjście na wschód słońca. Dokładnie tak jak dwa dni wcześniej. Tym razem jednak miało się udać.
Umówiłem się z moim argentyńskim kolegą pod moim nowym hostelem o 5:45 - na dokładnie 3 godziny przed wschodem słońca. Teoretycznie ulotka pokazuje 4h marszu w jedną stronę, ale wiedzieliśmy, że obaj jesteśmy dość szybcy, a ja pierwszego dnia machnąłem ten dystans w 2:45 i to idąc względnie na luzie.
Napisałem "pod moim nowym hostelem", bo zmieniłem hostel. W tym pierwotnym już prawie nikogo nie było, przez co, jak już wspominałem, raz stałem przez 10 minut w marznącym deszczu w koszulce, bo zapomnieli mi powiedzieć o zamknięciu części hostelu, z której kazali mi dzień wcześniej korzystać. Z gości została ta jedna miła Argentynka i dwóch profesjonalnych fotografów (swoją drogą wciąż polecam zwłaszcza profil @tylekki na Insta - same sztosy). Nowy hostel natomiast wciąż tętnił życiem, choć ostatecznie przenosiny do niego uważam za zbędne - i tak głównie łaziłem po szlakach lub siedziałem w pubie z moim argentyńskim kolegą.
Wróćmy do wątku głównego. Umówiliśmy się pod moim hostelem, czyli prawie na początku szlaku, o 5:45. Wstałem o 5:15 i napisałem do kolegi, by upewnić się, że już nie śpi - wszak piliśmy browarki do 1 w nocy, więc nie byłem pewien czy równie poważnie podchodził do planów eskapady o tak wczesnej porze. Kolega miał 15 minut z buta do mojej miejscówki - powinien więc od razu odpisać. Tak się jednak nie stało. O 5:30 zadzwoniłem - wciąż nic. O 5:45 stałem przed hostelem, ale wciąż w zasięgu Wi-Fi. Przez chwilę mignął mi jego status jako "aktywny", ale nic nie odpisał ani wciąż nie odbierał. Cofnąłem się troszeczkę w stronę centrum miasteczka, żeby z niewielkiej górki obserwować drogę, którą musiał iść. O 5:50 wciąż go nie widziałem, a to oznaczało, że nie dotarłby pod mój hostel przed 6:00. Postanowiłem więc ruszyć sam. Pod hostelem sprawdziłem znów wszelkie komunikatory, ale panowała w nich głucha cisza - trudno.
Ruszyłem bardzo szybkim tempem przed siebie. Nie chciałem ryzykować spóźnienia na wschód słońca. Wschód, do którego na pewno miało dojść, bo było przepiękne rozgwieżdżone niebo i żelazna prognoza na ten dzień. Niby wystarczyłoby powtórzyć tempo z mojej pierwszej próby, ale wiedziałem, że ostatni kilometr może by wyzwaniem - wieści zasłyszane w barze kazały sądzić, że finalny stromawy fragment prawdopodobnie będzie mocno oblodzony, a niestety nie miałem raczków.
Gdzieś na 3 kilometrze zobaczylem przed sobą kilka snopów światła pochodzących z czołówek.
- Oho, czyli też idą na wschód słońca - pomyślałem.
Po dosłownie chwili dogoniłem tę grupę - to było jakieś kilkanaście osób wyglądających, jakby byli jakąś poważną ekspedycją. Kijki trekkingowe, porządne plecaki, kurtki z membraną, czołówki, co niektórzy mieli raczki, a na czele grupy było chyba dwóch przewodników. Można by rzec, że konkretna ekipa. Tyle, że tempo pokonywania przez nich drewnianego mostka pokrytego śniegiem wskazywało, że celują raczej w zachód słońca. To była raptem 5-metrowa kładka z poręczą, ale oni szli po niej niczym po jednej z tych drabin, które Szerpowie kładą na krańcach szczelin lodowcowych w Khumbu Icefall pod Mount Everest. Brakowało tylko jakiejś dramatycznej muzyki w tle. Szczęśliwie mnie zauważyli i pozwolili wbić się w kolejkę, bo pewnie do tej pory bym tam stał. Trochę mi było szkoda tych młodszych osób z grupy, bo to raczej głównie ci już solidnie siwi uczestnicy wyprawy tak spowalniali marsz.
Ja dzięki samotnej wędrówce nie musiałem się martwić o żadnych maruderów. Będąc nieskromnym, szedłem jak burza. Raz na jakiś czas obracałem się patrząc czy przypadkiem w oddali nie dostrzegę światła czołówki mojego kolegi, ale nic nie widziałem. Najpewniej więc zaspał lub olał temat na kacorku.
Po niecałych 2 godzinach byłem przy wiacie, obok której widniała tabliczka oznaczająca 9 przebytych kilometrów. Do końca został odcinek długi na kilometr i wymagający podejścia 500 metrów w pionie. Czyli stromawo. Pod wiatą posilał się jakiś gość. Z zazdrością spojrzałem na jego termos z gorącą herbatą - ja nie miałem takiego luksusowego wyposażenia, a było naprawdę fest zimno. Na ten właśnie temat zamieniliśmy kilka słów, ziomek nawet zaoferował mi łyk herbaty, ale nie chciałem go opijać. Sam zjadłem batona i zacząłem szykować się do ruszenia dalej. Wtedy ziomek spytał, czy mogę chwilę zaczekać, bo byłoby mu raźniej iść tym ostatnim trudnym odcinkiem w towarzystwie. Zgodziłem się rzecz jasna, choć zaznaczyłem, że najdalej za 5 minut chcę wychodzić, by nie ryzykować spóźnienia się na wschód słońca. 2 minuty później rozpoczynaliśmy podejście.
Napisać, że bylo ślisko, to jak nic nie napisać. Pomyślicie sobie - no szok i niedowierzanie, że po opadach śniegu może być ślisko. No właśnie gdyby chodziło o śnieg, to byłby luz. Rzecz w tym, że ten śnieg dzień po opadach był mocno wytapiany przez ostre słońce i według zasłyszanych relacji po południu cały spływał wodą. A ta woda przepięknie zamarzła w nocy, tworząc w niektórych miejscach istne lodospady (dorzucę w komentarzach zdjęcie). Na przeważającej części szlaku nieoblodzone pozostawały jedynie pojedyncze fragmenty kamieni, więc trasa w górę wyglądała jak jakaś gra komputerowa, w której trzeba przeskakiwać z miejsca w miejsce. Na niektórych fragmentach , przypominających koryta lub inne half-pipe'y, szło się w dużym rozkroku, odbijając od ścian tych naturalnych wyżłobień. Zasadniczo sporo zastanawiania się nad kolejnym krokiem i gimnastyki, przez co cholernie mi się to podobało. Mój nowy towarzysz trekkingu chyba nie podzielał aż takiego entuzjazmu, ale dzielnie podążał po moich krokach, raz po raz ciesząc się na głos, że nie idzie sam.
Na punkt widokowy udało się dotrzeć na kilkanaście minut przed wschodem słońca. Na niebie nie było ani jednej chmurki i w końcu ujrzałem tego majestatycznego kolosa z bliska. Rozumiałem już, dlaczego Fitz Roy jest symbolem Patagonii - jego masywna pionowa ściana robiła niesamowite wrażenie. Pomyślałem o moim kumplu, który miał iść razem ze mną - skurczybyku, nawet nie wiesz co tracisz.
- Hey buddy! - słyszę nagle za plecami znajomy głos. Obracam się i widzę zmachaną, ale rozpromienioną postać mojego kolegi. Czyli jednak! Faktycznie trochę zaspał, ale nie na tyle, żeby nie podjąć próby zdążenia na wschód. No i udało mu się to idealnie - na 3 minuty przed godziną zero.
W punkcie widokowym było jakieś kilkanaście osób. Wszyscy niesamowicie podjarani, bo pogoda była idealna. No prawie, bo, nie bójmy się użyć tego stwierdzenia, było kurewsko zimno. Byłem ubrany całkiem nieźle - koszulka merino z długim rękawem, polar, podstawowa puchówka z Decathlonu i kurtka z membraną, ale czułem przenikliwy chłód. Nie miałem ze sobą śpiwora tak jak podczas wschodu słońca przy Torres del Paine w Chile, bo tym razem w ogóle nie brałem go z Polski. Pozostało mi więc rozgrzewać się ruchem. Podskoki, wymachiwanie rękoma jak paralityk - cokolwiek co dawało efekt. W sumie większość oczekujących na wschód słońca robiła dokładnie to samo, więc wyglądaliśmy z daleka jak uczestnicy jakiegoś silent disco (choć intensywność ruchów wskazywała raczej na jakiegoś rave'a).
W końcu na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie słońca, które nieśmiało zabarwiały Fitz Roy'a na pomarańczowo-różowawy kolor, począwszy od szczytu po podstawę. To jednak wciąż nie było to na co czekałem. Z poprzedniego dnia pamiętałem ten szczyt lśniący w oddali szczerym złotem, więc ten moment wciąż miał dopiero nadejść. I nadszedł. Ochów i achów płynących zewsząd nie było końca. Zazwyczaj wkurzają mnie głosy innych ludzi, ale musiałem im oddać, że zachwyty wyrażane paszczą były w pełni zasłużone. To był jeden z takich momentów, w których człowiek cieszy się, że żyje i ma szczęście oglądać takie cuda.
Spektakl trwał w najlepsze, ale mimo, że słońce wznosiło się coraz wyżej nad horyzont, wciąż jeszcze nie ogrzewało dostatecznie. Traciłem już czucie w palcach, które trzymały telefon robiąc zdjęcia. Zastosowałem więc sprawdzony sposób na ich ogrzanie, na który wpadłem kiedyś zupełnym przypadkiem, ale który był raczej stosowany od tysięcy lat. Przynajmniej przez mężczyzn. No nie ma to jak chwycić się za jajca Brzmi może trochę obleśnie, ale działa niesamowicie skutecznie. Te jakże cenne części ciała zawsze zachowują optymalną temperaturę, więc doskonale spełniają rolę naturalnych ogrzewaczy. Co ciekawe, tak jak wchodząc do chłodnej wody ten fragment ciała jest cholernie newralgiczny jeśli chodzi o nagłą zmianę temperatury, tak w zetknięciu z lodowatymi palcami czuje się raczej ulgę Ale dość już o tym, bo zaraz mi wyjdzie z tego powieść erotyczna
Spędziliśmy na górze ponad dwie godziny. Mimo chłodu nie chciało się stamtąd schodzić. W końcu jednak uznaliśmy, że chyba się już napatrzyliśmy. A przynajmniej zaczęliśmy stawiać komfort cieplny ponad kolejne minuty oglądania tej wspaniałej góry. Kolega wdał się jeszcze w pogawędkę z grupką ludzi, i tak sobie stoimy, trzęsiemy się z zimna, oni gadają, mi wiatr zaraz przemrozi ostatnie komórki ciała, więc idę 10 metrów dalej schować się za sporym głazem. Pozostali kopiują mój ruch, więc po chwili tłoczymy się kilkuosobową grupką za kamieniem, ciesząc się ze znalezionej ochrony przed wiatrem.
- Hej! To wy! Znam was! - słyszymy nagle. Patrzymy z argentyńskim kolegą na postać, która wypowiedziała te słowa, potem na siebie i znów pytająco na postać, której spomiędzy cienkiej szczeliny czapkowo-szalikowej wystają jedynie oczy. Postać się zreflektowała, zsunęła szalik z nosa, a po chwili spod czapki wystrzeliła burza kędzierzawych włosów.
- Z boulderingu! Parę dni temu! - faktycznie, był to Izraelczyk, którego poznaliśmy wcześniej i pogadaliśmy przez chwilę. Chciałoby się napisać, że świat jest mały, ale w sumie przypominam, że w El Chalten było już naprawdę niewielu turystów, więc w sumie takie spotkanie nie powinno dziwić. W autokarze do Bariloche następnego dnia widziałem 3/4 ekipy z Laguna de Los Tres. Ale nie uprzedzajmy faktów.
W końcu zaczęliśmy schodzić. Razem z argentyńskim kolegą byliśmy w ultra dobrych nastrojach. Schodziliśmy szybciej niż pozostali, skacząc zwinnie z kamienia na kamień lub zsuwając się kontrolowanie po lodzie. Słońce świeciło na tyle ostro, że lód powoli zaczynał topnieć i widać było strugi wody sączące się pod spodem, ale wciąż było bardzo ślisko.
Mijani przez nas ludzie zmierzający na górę wyglądali, jakby walczyli o życie. Robili dwa kroki do przodu, żeby o trzy zjechać w dół. Dostrzegliśmy, że idzie z nimi wielki, czarny, gruby pitbull - bez smyczy czy obroży.
- To wasz? - pytamy.
- Nie, lezie po prostu za nami od jakiegoś czasu.
A więc identycznie jak w naszym przypadku dwa dni wcześniej - miejscowy pies, który znalazł sobie człowieków do towarzyszenia mu na spacerze. Tyle że nasz był ładniejszy i zdecydowanie lepiej sobie radził na szlaku. Gruby czarny pitbull ślizgał się jeszcze bardziej niż ci ludzie I gdy już dwunogim wędrowcom udało się w końcu zrobić 5 kroków do przodu bez zsunięcia się, to pitbul, który wysforował się na prowadzenie nagle wpadł w poślizg i zaczął zjeżdżać dupą w dół, zabierając ze sobą pozostałych To bydlę miało z 60 kilo i zadziałało jak kula kręgielna Myśleliśmy że się tam poszczamy ze śmiechu
Byliśmy w tak dobrych nastrojach, że kolega wpadł na jakże debilny/wybitny pomysł, aby udawać ślepych. Tak, ślepych. Dał mi jeden ze swoich kijów trekkingowych i tak sobie szliśmy w dół w okularach przeciwsłonecznych "badając" teren przed nami kijami. Wyobraźcie sobie, że idziecie w górę, po stromiźnie pokrytej lodem i walczycie o każdy krok, zastanawiając się po chuja się pchacie w taki teren, a tu z góry schodzi dwóch ślepych typów, również ślizgających się jak pojebani, ale zachowujących śmiertelną powagę na twarzach Najlepsze jest to, że co najmniej dwie osoby się nabrały Gdy już w końcu wybuchnęliśmy gromkim śmiechem na widok opadniętych szczęk, przyznali, że całkowicie zwątpili w swoje umiejętności, widząc że nawet ślepcy najwyraźniej poradzili sobie wcześniej z tym podejściem, a teraz popierdalają zgrabnie w dół oblodzonego zbocza
Wybaczcie, wciąż wydaje mi się to śmieszne Muszę kiedyś odgrzebać filmiki nagrane przez kumpla lekko ukrytą kamerką, bo chyba parę reakcji ludzi się nagrało.
Cała droga w dół upływała w doskonałych nastrojach. Robiliśmy trochę przerw by jeszcze pogapić się na rozmaite widoki. Robiło się coraz cieplej. Jedyne co nam doskwierało, to głód. Żaden z nas nie jadł śniadania, a jedynie batony zbożowe. Z jednej strony nie spieszyliśmy się, a z drugiej bardzo chcieliśmy opierdolić coś dobrego. Gdy dotarliśmy do miasteczka, była 15:30. Z przerażeniem spostrzegliśmy, że knajpa, w której zawsze jedliśmy obiad miała już zamknięte drzwi dla ludzi z zewnątrz, mimo ludzi jeszcze kończących posiłek w środku. Nasze wygłodniałe twarze i gadka kolegi przekonały właściciela do warunkowego wpuszczenia nas do środka (ten przywilej nie spotkał innych wędrowców zaledwie 5 minut później). W każdym razie potężny kawał wołowiny wjechał do brzuszka jak do siebie, zwłaszcza że podlewałem go piwkiem raz po raz. Jeżu, jakie to było dobre.
A wieczorem tradycyjnie - Fresco bar (chyba już jako jedyny otwarty) i parę piwek oraz pogawędki. Usłyszeliśmy, że ktoś prawdopodobnie zaginął na szlaku. Jedna z dziewczyn cholernie zestresowana mówiła, że schodziła z Laguna de Los Tres z koleżanką, ale tamta postanowiła zostać trochę dłużej w bezpiecznym już miejscu i pogapić się w samotności na krajobrazy przez pół godziny lub godzinę. Tymczasem od kilku godzin nie pojawiła się w hostelu, a jej telefon był wciąż poza zasięgiem. Kiepska sprawa, bo już od 2 godzin było już ciemno i nie wiadomo co dalej. No nic, my sami raczej nic nie mogliśmy zrobić. Koleżanka zaginionej zaczęła już gadać z jakimiś ratownikami górskimi, gdy nagle okazało się, że zguba się odnalazła. Faktycznie podziwiałała widoki max godzinę, ale później poznała jakąś ekipę, z którą po zejściu z gór poszła od razu na piwo (do jeszcze jednak innego otwartego baru) i zapomniała włączyć Wi-Fi, żeby sprawdzić wiadomości czy dać znać koleżance (a jej komórka nie miała regularnego zasięgu nawet w mieście) Innymi słowy obyło się bez trupa, choć wściekła koleżanka zaginionej chciała to jeszcze zmienić
Ahhhh, był to dzień pełen wrażeń. Dzień niezapomniany. Taki, który wspominam z wypiekami twarzy do dziś, mimo że minął już ponad rok od tej przygody. I takiego właśnie dnia wszystkim wam życzę.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
1138a11d-b60b-470b-8d84-e5ad9a10f325
8f39dad4-8219-44ec-a274-0da393dd102b
28507f1f-9d5e-47d8-b0ae-8b1339b11360
a92203c2-1527-4e36-9f06-4a82de7809fb
cfa1792a-269b-43ce-bf00-5809c6b0b174
imnotokej

@Sniffer To jest qualiti content kurła. Coś pięknego dziękuję za fotki i wpis

Opornik

Ładne. W realu efekt musiał być mega.

michalnaszlaku

Dłonie też można rozgrzac poprzez kręcenie rękoma niczym śmigłem. Ciepła krew dzięki sile odśrodkowej szybko ogrzeje palce. Ale sposób z jajkami też dobry

Fajnie, że kolega dotarł a żarcik na zejściu pierwasz klasa

Fatki praz opowieść jak zwykle nie zawodzą. Dzięki!

Zaloguj się aby komentować

Jak opisywałem tydzień temu, moja druga wyprawa pod Fitz Roy nie zakończyła się sukcesem. Zamiast wschodu słońca była śnieżyca i dopiero pod wieczór widziałem z oddali majestatyczny szczyt najsłynniejszej góry argentyńskiej Patagonii.
W relacji z zeszłego tygodnia zapomniałem dodać, że między powrotem ze wschodu słońca i wieczornym spacerem zupełnie przypadkiem wpadłem w kawiarni w El Chalten na 2 Polki. Trochę pogadaliśmy, podzieliliśmy się historiami z podróży oraz planami, a na końcu jeszcze pożyczyłem im gotówkę, bo już im się kończyła A tak jak wspominałem wcześniej kilkukrotnie - płacąc gotówką oszczędzało się prawie połowę tego, co wydałoby się płacąc kartą.
Wróćmy jednak do głównego wątku. Prognoza na kolejny dzień zapowiadała się znakomicie - miało być całkowicie bezchmurnie. Korciło, by znów spróbować pójść pod Fitz Roy na wschód słońca, ale mój argentyński kolega musiał tego dnia popracować, a zresztą nie chciałem iść trzeci raz w to samo miejsce w tak krótkim czasie, gdy jeszcze 2 inne bardzo obiecujące szlaki czekały nieodkryte. Zdecydowałem, że kolejnego dnia pójdę na Loma del Pliegue Tumbado.
Jeśli myślicie, że nazwa ta brzmi dziwnie, to wiedzcie, że Argentyńczycy czują podobnie. Gdy spytałem kilkoro z nich o wytłumaczenie nazwy stwierdzili, że nie wiedzą, bo każde ze słów z osobna coś oznacza, ale gdy połączy się je razem - nie mają najmniejszego sensu. W każdym razie Google translate tłumaczy to jako Wzgórze Kłamliwej Fałdy W sumie spoko nazwa dla jakiejś punkowej kapeli
Wyruszyłem z hostelu jakoś koło 8 rano. Na niebie nie było ani jednej chmurki i trochę plułem sobie w brodę, że oto może jedyny dzień w trakcie mojego pobytu, w którym wschód słońca na Fitz Roy będzie idealny, a ja szlajam się gdzieś indziej. No i gdy zrobiła się 8:45, zza zakrętu wyłonił się majaczący w oddali Fitz Roy, skąpany w złotym świetle wschodu słońca. Nawet z tak daleka wyglądało to cholernie imponująco. Zacząłem zazdrościć tym, którzy właśnie siedzieli pod Laguna de Los Tres i podziwiali ten spektakl z bliska. Postanowiłem, że choćby skały srały, kolejnego dnia znów wyruszę nocą w tamtym kierunku.
Tymczasem kontynuowałem swój marsz. Na szlaku było bardzo mało osób. W trakcie pierwszej godziny wyprzedziłem trójkę ludzi i wówczas na śniegu wskazywały, że przede mną już chyba tylko szła jakaś para. No bo właśnie - obfite opady śniegu z zeszłego dnia sprawiły, że jesienna aura ustąpiła całkowicie tej zimowej.
Po jakimś czasie dostrzegłem dwójkę ludzi idących w stronę miasteczka. Zdziwiło mnie to trochę, bo z wyliczeń wynikało, że na pewno nie dali rady dojść do końcowego punktu widokowego, skoro już wracali. Minęliśmy się, przyglądając się sobie nieco. Po kilku krokach spojrzałem za siebie i widziałem, że też wciąż zerkają w moim kierunku. Po raptem 3 minutach zrozumiałem dlaczego - ślady w śniegu kończyły się tuż przed rozległą polaną - najwyraźniej zwątpili, czy warto iść samotnie dalej i zawrócili. Ja nie miałem takich rozterek - po chwili moje stopy zaczęły zanurzać się pod kołderkę dziewiczego śniegu, a znaczony przeze mnie ślad rozciął nieskazitelną dotąd polanę na pół. Stałem się pionierem na tym szlaku. W połowie polany obejrzałem się za siebie - parka zdecydowała się ponownie zmienić kierunek i podążała za mną podbudowana zdalnym towarzystwem.
Padało niby tylko jeden dzień, ale śniegu leżało jakieś kilkanaście centymetrów. Niby niedużo, ale w niektórych miejscach tworzyły się poduchy śnieżne, w które nogi wpadały po kolana. Nie było też widać kamieni pod śniegiem - widziałem w oddali słupki znaczące szlak, ale sama ścieżka najwyraźniej meandrowała nieco, więc raz po raz nieoczekiwanie potykałem się o nierówności. Trzeba było uważać, żeby nie skręcić nogi. Musiałem też trochę pokminić przy strumieniach, które należało sforsować. Najkrótsze drogi na wprost okazywały się zdradliwe, więc trzeba było ostrożnie stąpając szukać najlepszego miejsca na przeskoczenie na drugą stronę.
Mimo tych lekkich trudności i wpadającego do wewnątrz butów śniegu, szło się wspaniale. Świeciło piękne słońce, a widoki były nieziemskie. Dodatkowo to uczucie, że jestem pierwszą osobą idącą tym szlakiem tego dnia dodawało jakiejś takiej magii tej przygodzie.
Po 12 kilometrach marszu dotarłem do punktu widokowego. Widziałem w oddali zarówno Fitz Roya, jak i Cerro Torre - drugi ikoniczny szczyt, będący jednym z marzeń najwybitniejszych wspinaczy. Nie wiem, ciężko opisać ten widok. Myślę też, że zdjęcia nie oddają w pełni magii tego miejsca. A może to magia chwil tam spędzonych? Ciężko stwierdzić. W każdym razie siedziałem tam przez kilka godzin, zmieniając miejsce obserwacji raz po raz, by siedzieć sobie i podziwiać widoki całkowicie samotnie. Ostatecznie bowiem do końca szlaku dotarło chyba z kilkanaście osób tego dnia, a ja nie chciałem wdawać się w rozmowy i słuchać cudzych głosów.
Napisałem "do końca szlaku" choć tak właściwie szlak wiódł jeszcze na wzgórze - na Loma del Pliegue Tumbado właśnie. Problem w tym, że wzgórze to było dość stromawe i pokryte śniegiem oraz nie widać było żadnych oznaczeń szlaku - nie sposób było dostrzec, którędy prowadzi droga na szczyt. A nie było to oczywiste - tuż pod szczytem widniała taka "koronka" z pionowej ściany i z dołu nie było widać jak się przez nią bezpiecznie przebić.
Chciałem już w sumie zawracać do miasteczka, ale w oddali dostrzegłem, że jakichś dwóch śmiałków podjęło próbę wejścia na szczyt. Oznaczało to tylko jedno - również idę. Gdy już pokonałem kilkaset metrów, zauważyłem, że śmiałkowie tkwiący od dłuższego czasu w tym samym miejscu, nieopodal skalnej koronki, rozpoczęli zejście. A niech to!
Po paru minutach spotkaliśmy się w połowie drogi na szczyt. Parą śmiałków okazała się dwójka raczej wysportowanych dwudziestoparolatków.
- Jak tam panowie na górze? Czemu zarządziliście odwrót?
- Ciężko nam było ocenić którędy iść dalej. A dodatkowo jest tam już dosyć stromo i trochę jednak strasznie.
- Ajajaj, no nic. Podejdę jeszcze kawałek do góry i zobaczę.
- Powodzenia!
I tak oto ruszyłem w górę sam. Po co, skoro oni polegli, a byli młodsi i we dwójkę? No chyba właśnie dlatego - żeby zrobić to, czego im się nie udało. No takie mam dziwne pragnienia rywalizacji
Jeszcze zanim się minęliśmy postanowiłem wybrać inny wariant wejścia niż oni - zamiast pionowo w górę, zakosami wzdłuż cienkiej linii wystających spod białego puchu kamieni. Najwyraźniej tam śniegu było najmniej, więc podejście wydawało się najoptymalniejsze .
Po jakimś czasie wszedłem dość łatwo prawie pod samą skalną koronkę, a więc wyżej niż wspomniana dwójka. Już wtedy wjechała mała satysfakcja, że wybrałem lepszą drogę, ale ta jednak urywała się - dalej musiałem brnąć po stoku przez śnieg.
Było dość stromo. Nachylenie stoku na pewno przekraczało 30 stopni. Zalegał świeży śnieg, na który padało bardzo intensywne słońce. Nie jestem ekspertem od turystyki zimowej, ale jednak kojarzę, że teoretycznie były to warunki sprzyjające lawinom. Ok, śniegu było relatywnie niewiele (padało tylko jeden dzień), ale teoretycznie nawet taka ilość mogła mnie łatwo zmieść z nóg tak, że przewracając się walnąłbym tym głupim łbem o kamień (a w sumie spora część ofiar lawin ginie właśnie od uderzenia w przeszkody po drodze, zanim lawina się zatrzyma). Nie wiem na ile realne było zagrożenie w tym terenie i w tych warunkach - dopuszczałem jednak myśl, że istnieje i że powinienem je traktować poważnie. Czemu więc po prostu nie zawróciłem? A bo jakoś tak w tych dniach mimo wszystko dość nisko wyceniałem wartość mojego życia. Było mi trochę wszystko jedno. Choć jednocześnie adrenalina pomagała mi zachowywać maksymalną czujność przy każdym kroku.
Dotarłem w końcu do pionowego fragmentu wzgórza. Zrobiłem krótki trawers, nie widząc jednak nigdzie optymalnej drogi dalej. Odwróciłem się ku dołowi - było stromo. Zdałem sobie sprawę, że ryzykuję w głupi sposób. Że nie wiem nawet jak teraz stąd bezpiecznie zejść. Oparłem się o ścianę i zamknąłem oczy by uspokoić myśli i oddech. Pomogło.
Wyciągnąłem moje gopro i nagrałem krótki filmik. Filmik, w którym opisywałem swój pomysł wejścia na to wzgórze, podjętą właśnie decyzję o odwrocie i zawierający słowa pożegnania na wypadek gdyby coś mi się stało podczas zejścia.
Jak patrzę teraz na zdjęcia stamtąd (filmiku w sumie nigdy nie obejrzałem), to myślę sobie - eeee, przecież to jest łatwy teren, czemu ja panikowałem. Ale wtedy czułem inaczej. I być może słusznie czułem. Ciężko teraz stwierdzić. W każdym razie czułem realne ryzyko ulegnięcia wypadkowi.
Gdy już zbierałem się do ruszenia w dół, do głosu doszedł jeszcze raz ten jebnięty "ja", który nie akceptuje porażek.
- Jeszcze 10 metrów trawersu - tam powinno się dać wspiąć.
No i w istocie - po chwili znalazłem sensowny fragment, po którym można było wleźć używając wszystkich 4 kończyn. A więc w górę!
Końcówka drogi na szczyt była już raczej łatwa, a przynajmniej taka się zdawała po pokonaniu głównej trudności w postaci tej skalnej ścianki. Na szczycie nagrałem jeszcze jeden filmik (dając aktualizację ewentualnym znalazcom mojego truchła, że jednak polazłem w górę, bo jestem jebnięty) i postanowiłem wracać inną drogą, jako że droga wejścia wydawała mi się zbyt trudna. Brzmi jak wyjątkowo debilny pomysł? A i owszem.
Właściwie to zrobiłem mały rekonesans - obejrzałem zdjęcia zrobione z dołu i wytyczyłem teoretyczną drogę zejścia. Znacznie dłuższą i idącą naokoło, ale na oko znacznie łatwiejszą. Co prawda na zdjęciu nie widziałem jednego fragmentu tej drogi (wyszła poza kadr), ale pomyślałem, że jakoś to będzie. Chuja tam.
Po kilku minutach schodzenia i łatwego trawersu wciąż nie mogłem znaleźć drogi przez skalną koronkę. Trawersowalem więc dalej. I dalej. I dalej. Byłem już całkiem daleko od pierwotnej drogi wejścia. W dole widziałem już naprawdę dobrą potencjalną trasę prowadzą do oznakowanego szlaku, ale dzieliło mnie od niej kilkadziesiąt metrów przewyższenia, w tym z 5-10 metrów całkowicie pionowej ściany. Za cholerę nie widziałem gdzie iść dalej. Postanowiłem dojść przynajmniej do szczytu tej ściany, bo wiedziałem że musi się tam znaleźć w końcu miejsce relatywnie łatwego zejścia. Rzecz w tym, że od szczytu ściany dzieliło mnie z 50 metrów względnej stromizny po śniegu. Głupio byłoby się poślizgnąć i pojechać na dupie na krawędź przepaści (a najgorzej za nią).
W końcu postanowiłem ostrożnie złazić na czworaka po tym zboczu, aż dotarłem na skraj ściany. Było wysoko i zdecydowanie bez opcji zejścia. Poszedłem parę metrów w jedną i drugą stronę - dalej kicha. Ogarnęło mnie zwątpienie. No kurwa, czy powinienem wracać teraz na szczyt i próbować drogą wejścia? Zejdzie mi dodatkowe pół godziny.
Ostatecznie próbuję przespacerować się krawędzią ściany w poszukiwaniu lepszego fragmentu i znajduję obiecujące zacięcie z dużymi chwytami i stopniami. Wysokość do pokonania to jakieś 5-7 metrów, czyli źle nie jest, choć oczywiście odpadnięcie może skończyć się źle. W dole widzę ostatnich turystów opuszczających punkt widokowy, bo dzień powoli się kończy. Ciekawe czy mnie widzą. Ciekawe, czy jeśli spadnę, to czy ktokolwiek zauważy i wezwie pomoc. Choć zasięgu i tak tu nie ma.
Chwila na uspokojenie oddechu oraz osuszenie spoconych ze stresu dłoni i zaczynam "wspinaczkę w dół" bez rękawiczek, dla lepszego czucia skały. Ta jest zimna jak skurwysyn, ale wyjątkowo mi to nie przeszkadza. W sumie idzie bardzo zgrabnie - doświadczenie we wspinaczce coś tam się przydaje.
Jestem na dole! To znaczy nie zupełnie na dole przy szlaku, ale stąd droga wygląda dość bezpiecznie. Trochę się jeszcze zsuwam w kucki na bardziej stromych fragmentach, ale po chwili mogę już iść w pełni wyprostowany. Pełen emocji i poczucia spełnienia docieram do szlaku, który już zdążył opustoszeć.
W drodze powrotnej piję łapczywie wodę ze strumienia. Od rana wypiłem może z pół litra płynów - stanowczo za mało jak na poniesiony wysiłek tego dnia. Chciałem uzupełnić butelkę tuż przed wejściem na to cholerne wzgórze, ale pomyślałem, że "przecież zaraz zawrócę, więc po co". Ostatecznie ta nieco nierozsądna przygoda zajęła mi z 1,5 godziny.
Droga powrotna do El Chalten minęła mi bardzo szybko. Szedłem bardzo energicznie, ale wciąż chłonąłem cudne widoki naookoło. To był zajebiście piękny dzień. A i kolejny również zapowiadał się ekscytująco - w planach była przecież trzecia już wyprawa pod Fitz Roy. Ale o tym już w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
fce40dac-4336-4128-b0bb-597a9c33c606
acde7281-fa87-4512-8c4a-696157b2b8b5
9fb2f2cc-77aa-4fbd-9723-03ce54c396fc
f1512829-bb93-402c-9553-f57a816c63d4
3cb76143-0aed-4df6-9ab9-9b9f2daaa1bb
em-te

@Sniffer Kiedyś wspiąłem się na stół i to bez asekuracji!

Wariat jesteś.

Bartolini_Zielona_Pietruszka

XD Co ty robisz zdjęcia kalkulatorem?

michalnaszlaku

Uczucie bycia "pionierem" na szlaku to niesamowita satysfacja a dotarcie w miejsce trudno dostępne dla innych to mega uczucie i kop adrenaliny Tak zdaję sobie sprawę z ryzyka ale czasem to jest silniejsze

Najważniejsze, że dałeś radę!

Fotki wbijają w fotel!

Zaloguj się aby komentować

Trzy wpisy temu wspominałem o tym, że moja pierwsza próba zobaczenia Fitz Roy'a, najbardziej ikonicznej góry Patagonii, zakończyła się niepowodzeniem ze względu na chmury i że postanowiłem tam wrócić przy lepszej pogodzie. Co więcej, postanowiłem wbić na punkt widokowy Laguna de los Tres o wschodzie słońca. Zresztą nie ja jeden - ustaliłem z moim argentyńskim kolegą, że jak tylko prognoza na kolejny dzień będzie wyglądała obiecująco - atakujemy. A że nasze plany podsłuchała jeszcze jedna Angielka z hostelu kolegi - była nas trójka.
Słońce wschodziło o 8:45. Mimo, że 3 dni wcześniej drogę na punkt widokowy pokonałem w niecałe 3 godziny, tym razem tempo trzeba było dostosować do pozostałych towarzyszy i pory dnia (a raczej nocy). Tym samym już o 4:45 ruszaliśmy na szlak, wyposażeni w czołówki, ciepłe ubrania i nadzieję. Ta ostatnia była potrzebna, bo wbrew prognozom zamiast gwiazd na niebie obserwowaliśmy chmury. No ale była szansa, że się to rozwieje.
Po 4 kilometrach dotarliśmy na pośredni punkt widokowy, z którego potencjalnie widać Fitz Roy'a z daleka. Oczywiście teraz nic nie było widać, bo wciąż panowały absolutne ciemności, a na domiar złego jedyna rzecz na niebie przypominająca gwiazdy, to płatki śniegu, które zaczęły spadać na nasze głowy. Już wtedy przeczuwaliśmy, że ze wschodu słońca nici. Teoretycznie mogłem obrócić się na pięcie i zawrócić, bo po co mi drugi raz iść w to samo miejsce i znów nic nie widzieć, ale moi towarzysze chcieli iść dalej. W sumie ja też chciałem iść dalej, bo fajniejszy taki spacer niż kiszenie się w hostelu. Dodatkowo, jako jedyny z naszej trójki szedłem już tym szlakiem, tak więc robiłem za przewodnika.
Jako wysokiej klasy przewodnik oczywiście zgubiłem drogę jakieś 10 metrów później Usprawiedliwiam się faktem, że było ciemno jak w dupie, a ten pośredni punkt widokowy był odrobinę na uboczu. Cofnęliśmy się znów na punkt widokowy, gdzie kazałem moim towarzyszom zaczekać aż odnajdę ścieżkę. Szczęśliwie zajęło to mniej niż minutę, więc po niedługiej chwili kontynuowaliśmy marsz.
Gdy minęliśmy tabliczkę oznaczającą 9 z 10 kilometrów trasy, śnieg zaczął sypać jak opętany. Warstwa chmur była tak gruba, że wciąż było ciemno niczym w nocy, choć z pewnością ponad chmurami już szarzało. Mimo świadomości braku szans na ujrzenie wschodu słońca zaczęliśmy podchodzić pod górę, ostrożnie stawiając kroki na ośnieżonej ścieżce.
Nagle w świetle czołówki zauważyłem jakiegoś stwora. Zamarłem, początkowo nie będąc pewnym czy mam omamy wzrokowe, czy może w końcu przekonam się w sprawie pumy, czy ma jaja z gumy. Na szczęście był to tylko pies (ten oto dżentelmen ze zdjęcia). Ale skąd tu pies? Czyżby jego właściciel już wracał z punktu widokowego? Godzinę przed wschodem słońca? Nikt jednak nie schodził. Co więcej - pies sprawiał wrażenie, jakby chciał nas zaprowadzić na górę. Czyżby jego pan miał wypadek i pies chciał sprowadzić pomoc?
Ruszyliśmy w górę za psem przewodnikiem, który co parę metrów obracał się patrząc, czy na pewno za nim idziemy. Wyglądał na podekscytowanego. My natomiast wciąż nie wiedzieliśmy, jak się ta historia zakończy. Gdy już dotarliśmy na górę, okazało się, że w punkcie widokowym jest już kilka osób. Sądziliśmy więc, że zaraz ktoś psiaka zawoła i zagadka się wyjaśni - nic takiego jednak nie nastąpiło. Pies szedł za nami krok w krok i w oczach pozostałych ludzi to my wyglądaliśmy na jego właścicieli. Dla pewności pytaliśmy każdą napotkaną osobę, czy wie czyje to zwierzę, ale nikt nie miał pojęcia.
Spędziliśmy na górze niecałą godzinę. Słońce od jakiegoś czasu gościło na niebie, choć nie było go widać przez chmury. Pokręciliśmy się jeszcze trochę i w końcu rozpoczęliśmy zejście. Pies przez ten cały czas chodził za nami. Uznaliśmy, że sprowadzimy go do miasteczka.
Idąc w dół mijaliśmy grupki osób udające się w przeciwnym kierunku - na punkt widokowy.
- Jaki piękny pies, jak ma na imię? - pyta jeden gość schylając się do psiaka w celu pogłaskania go.
- Nie jest nasz - moja odpowiedź spowodowała natychmiastowe cofnięcie ręki przez jegomościa i jego trwożliwe wyprostowanie się.
Pies nie był nasz, ale tak się zachowywał. Przynajmniej do momentu, w którym dotarliśmy do miejsca, gdzie spotkaliśmy go po raz pierwszy - wówczas ni z tego ni z owego postanowił nas porzucić na rzecz jednej z kolejnych grupek idących w górę. Na nic zdały się nasze wołania - pies upatrzył sobie nowych "wyprowadzaczy na spacer".
Kontynuowaliśmy zejście. Jakieś 2 km od El Chalten zza chmur wyłoniło się słońce, a błękit stawał się coraz bardziej wszechobecny. Robił się naprawdę piękny dzień. W lesie na końcowym fragmencie szlaku spostrzegliśmy grupę turystów stojących jak zamurowani, a naszych uszu dobiegł dziwny stukot. Gdy podeszliśmy bliżej, dostrzegliśmy co ich tak zachwyciło - dwa Dzięcioły Magellańskie o intensywnie czerwonych piórach na głowie - całkiem spore ptaszyska!
W końcu dotarliśmy do miasteczka, gdzie każde udało się do swojego hostelu. Jako, że mój kolega znów musiał popracować (a Angielka nie pamiętam już w sumie co), resztę dnia spędziłem sam. Zeżarłem milanesę (wielki kawał wołowiny) na obiad, wypiłem piwko, pochillowałem, poogarniałem jakieś swoje sprawy i... trochę zacząłem się nudzić. Sprawdziłem prognozę na kolejny dzień - pogoda miała być petarda, więc znów korciło, by wybrać się na wschód słońca pod Fitz Roy. Z drugiej strony kolega kolejnego dnia nie mógł iść, więc przełożyliśmy to na dwa dni później (niby pogoda miała się utrzymać). Było jeszcze kilka innych ciekawie zapowiadających się szlaków, więc wstępnie wybrałem jeden z nich.
Gdy już zaplanowałem kolejny dzień, zbliżał się wieczór. Jeszcze było jasno, choć świeżo po zachodzie słońca. Spojrzałem w stronę gór - było naprawdę pięknie. I pomyślałem sobie - a może przejdę się na ten pierwszy punkt widokowy w drodze pod Fitz Roy - to zaledwie 4 km w jedną stronę. Niby przystawałem już w tym miejscu czterokrotnie w ostatnich godzinach i dniach, ale wciąż nie widziałem tej majestatycznej góry.
- A sru tam, idę. Co innego mam do roboty - powiedziałem sam do siebie, spakowałem czołówkę do plecaka i raźnym krokiem ruszyłem przed siebie.
I oto mój pomysł i odrobina wysiłku zostały nagrodzone, bo w końcu miałem okazję zobaczyć szczyt Fitz Roy. Niby wciąż w oddali i cały zacieniony, ale zdecydowanie robił na mnie wrażenie. Gapiłem się w niego jakiś czas, aż szarość kończącego się dnia powoli przeradzała się w czerń. W końcu rozpocząłem zejście. Wsadziłem na łeb czołówkę, ale "dla sportu" nie włączyłem jej, tylko polegałem na zmuszonym do wytężonego wysiłku zmyśle wzroku. Jedynie w jednym miejscu poświeciłem sobie przez chwilę - na odcinku w lesie, gdzie kojarzyłem na ścieżce zdradliwy korzeń. Jak się okazało, włączyłem czołówkę w idealnym momencie, bo byłem raptem metr od spodziewanej przeszkody (której za cholerę nie było widać po ciemku). Pewnie sobie myślicie - co za debil, po ryzykuje skręceniem kostki, skoro ma latarkę? Pewnie macie rację. Ale jakoś tak czasem stawiam sobie jakieś debilne "wyzwania" sam dla siebie
Ostatecznie udało się dotrzeć do hostelu bez negatywnych przygód. Pogadałem jeszcze z babką w recepcji, opowiedziałem jej o napotkanym psie i pokazałem zdjęcia.
- Ach tak. To pies właścicieli pobliskiej knajpy - powiedziała - i teoretycznie mogą mieć przez to kłopoty, bo jest surowy zakaz wprowadzania psów na teren parku. Nawet jeśli pies sam się tam wprowadzi.
Jak się później okazało, nie był to jedyny pies, którego spotkałem na tym szlaku. Ale o tym już w innym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
7c678df3-b2c2-4fd7-ae43-8a2dc03357ae
f0824bd0-de48-41d1-8c07-71386c1fd611
85ffa902-de16-4c3e-903a-35ad14d8aece
68446e4f-1a59-4c56-9ba6-25ad03b6b7b8
1c7d1038-db8d-4797-81f6-d72f915b0085
Sniffer

To jeszcze wspomniana milanesa (jak teraz patrzę, to nie wygląda apetycznie, ale pamiętam, że bylo pyszne) i 2 foty z wieczornego spaceru

dd0d687a-fd0e-48b1-ae83-9befe6403807
26e97716-ef0e-4748-85bf-48bf25bba306
82f49eac-ccca-4f27-9765-1112bf72b6f1

Zaloguj się aby komentować

W El Chalten panowała późna jesień. Jeszcze nie spadł śnieg, ale poranne przymrozki nie były niczym zaskakującym. Jednak jak to mówią - nie ma złej pogody, tylko są źle ubrani turyści. Zazwyczaj nie mam sobie nic do zarzucenia w tej kwestii - zawsze biorę na przechadzkę w góry kilka warstw, żeby na pewno nic mnie nie zaskoczyło. Tym razem jednak zostałem ultra zaskoczony. Najpierw jednak trochę kontekstu.
Wspominałem o tym, że sezon w El Chalten dobiegał końca, co widać było po opustoszałych hostelach? Nie inaczej było w przypadku tego, w którym mieszkałem - przez pierwsze 2 dni widziałem tam jedynie jego opiekunkę/recepcjonistkę, choć w jednym z pokoi gościnnych czasem świeciło się światło - najwyraźniej nie byłem sam w tym niemałym jednak kompleksie.
Hostel składał się z budynku głównego, wysokiego na 2 piętra, oraz oddzielonej parterowej części, zakręcającej jak litera L, w której znajdowało się sporo dodatkowych pokoi, duża wspólna kuchnia oraz łazienki. Do tej osobnej części przechodziło się przez podwórze, a więc pod gołym niebem.
Gdy meldowałem się w hostelu 2 dni wcześniej, recepcjonistka oprowadziła mnie po kompleksie i poinstruowała, że w małej kuchni znajdującej się w części głównej (a więc tam gdzie miałem pokój) można zaparzyć tylko herbatę/kawę, a jeśli chciałbym przygotować sobie jedzenie, to powinienem to robić w dużej kuchni w budynku obok. Właściwie to było to nawet lepsze rozwiązanie, bo mała kuchnia faktycznie była bardzo mała, a duża była łączona ze sporą przestrzenią do spożywania posiłków. Może trochę raziła pustka tego miejsca, ale co tam.
No i tak sobie wychodzę trzeciego dnia rano z budynku głównego tylnymi drzwiami wyposażonymi w samozamykacz, w rękach dzierżę jajka, bułki i inne pierdoły na śniadanie. Po wyjściu na podwórze czuję przenikliwy chłód, a z nieba leci na mnie marznący deszcz - ubrany jestem w długie spodnie, japonki i koszulkę, no ale po co bardziej, skoro od jednego budynku do drugiego dzieli mnie jedynie 5 metrów.
Docieram do drzwi, łapię za klamkę i dupa - zamknięte. Podchodzę do innych drzwi tego samego budynku - też zamknięte. Co jest do cholery. Wracam pod te tylne drzwi głównego budynku, przez które przeszedłem 30 sekund wcześniej, ale samozamykacz zatrzasnął je na amen (klamkę miały jedynie od wewnątrz). No dobra, luz, wejdę po prostu głównym wejściem.
Truchtam w kierunku fasady budynku, bo jednak ziąb konkretny, a dodatkowo coraz bardziej moknę, w końcu łapię za klamkę i... no do kurwy nędzy - zamknięte! A przecież normalnie zawsze te drzwi były otwarte i tak też mi babka mówiła przy meldunku. Znów łapię za klamkę, szarpię, pukam, pukam głośniej - nic. Głucha cisza. No, poza dudniącym w dach zimnym deszczem, który coraz bardziej zaczyna mi się dawać we znaki.
Odkładam żarcie na drewniany stolik nieopodal, wracam pod drzwi i zaczynam się zastanawiać co począć. Może wysłać wiadomość na booking? Nie no, zanim odczytają, to będzie tu ze mnie zimny trup. Znalazłem numer telefonu do obiektu i dzwonię. Cisza. Nikt nie odbiera. Znów pukam - cisza.
Wracam do stolika gdzie zostawiłem żarcie i zaczyna we mnie wzbierać solidny wkurw, co miało swoje plusy, bo trochę mnie to rozgrzało. Podszedłem znów pod drzwi i zacząłem bez ceregieli łomotać w nie pięścią niczym gestapo podczas łapanek. W końcu po drugiej stronie usłyszałem kroki i wkrótce w szparze drzwi ukazała się zaspana twarz dziewczyny będącej drugim gościem hostelu. Przeprosiłem ją za zamieszanie, wytłumaczyłem o co chodzi i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że skonfundowanie, które rysowało się na jej twarzy nie wynikało jedynie z wczesnej pory dnia, lecz też z tego, że nie operowała biegle angielskim.
Wszedłem do budynku, zostawiłem żarcie na stoliku w kuchni i poszedłem ogrzać dłonie do łazienki. Przebrałem mokrą koszulkę, wróciłem do kuchni, a tam stała zarówno dziewczyna, która mi otworzyła, jak i recepcjonistka. Ta druga zaczęła mnie wylewnie przepraszać - po hiszpańsku, więc głównie odczytywałem jej intencje, a nie słowa. W końcu wytłumaczyła, że ze względu na koniec sezonu i to, że w drugim budynku już nikt nie mieszka, zamknęli tamtą kuchnię. No zajebiście, że mi o tym wcześniej powiedzieli Gdy spytałem, czemu drzwi główne były zamknięte, odpowiedziała że zamykają je na noc i nie zdążyła ich jeszcze otworzyć Trochę dziwne, bo zdarzyło mi się wracać z baru przed 1 w nocy i były otwarte, ale nie drążyłem tematu. Choć chyba jednak drążyłem, bo nie chciałem zostać pod zamkniętymi drzwiami na kilka godzin w któryś z kolejnych dni.
Tyle z historii bycia zaskoczonym przez pogodę. A jak przebiegała reszta dnia? Mój ziomek, z którym się wspinałem dzień wcześniej musiał popracować (łączył podróżowanie z programowaniem), tak więc miałem trochę czasu dla siebie. Patrząc na godziny wykonania zdjęć z tego dnia, było raczej leniwie (przypominam, że opisuję wyprawę sprzed roku, więc nie wszystko dokładnie pamiętam). W drugiej części dnia wybrałem się na krótką przechadzkę na Mirador de los Condores - punkt widokowy oddalony o jakieś 45 minut marszu, z którego widać było miasteczko, a przy dobrej pogodzie w tle powinien majaczyć Fitz Roy (no ale pogoda póki co nie rozpieszczała).
Wybrałem się na ten punkt widokowy z piwkiem w plecaku, bo czemu nie, (zwłaszcza, że pustą butelkę i kapsel zawsze zabieram ze sobą). Przez bliskość tego miejsca względem miasteczka kręciło się tam trochę ludzi, ale w niczym to nie przeszkadzało. Spędziłem tam łącznie z 2-3 godziny, bo i po co miałem się gdziekolwiek spieszyć. Zostało mi to nawet wynagrodzone, bo tuż przed zachodem słońca na niebie zagościła w końcu odrobina błękitu, a w oddali widać było jakiś majestatyczny szczyt spowity częściowo w chmurach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to właśnie Fitz Roy. No ok, podejrzewałem, że to może być on, ale pewności nie miałem. Postanowiłem to sprawdzić - ale nie w internecie, tylko ponownie wybierając się na punkt widokowy Laguna de los Tres następnego dnia - i to na wschód słońca. Ale o tym w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
496ae6e7-e859-411b-ac56-741545bbf575
57b0627f-2770-442a-ae14-2ec72bd19469
924e4816-a45a-49c7-b100-78e6f7e127a8
debb1d20-e823-47bd-b587-f349cee47b90
240c24e3-7430-4be5-bed9-ab855d207887
Opornik

Klimat jak z jakiejś gry post apo albo opowiadania. Dziewczyna ładna chociaż?

koccur

Dzięki że piszesz, fajnie się to czyta :).

Czy masz jakiegoś bloga, żebym mógł przeczytać chronologicznie od początku, czy wpisy tylko na hejto?

michalnaszlaku

Dzięki za kolejny ciekawy wpis!

Zaloguj się aby komentować

Tego samego dnia, w którym wszedłem na punkt widokowy Laguna de Los Tres, do El Chalten przyjechał poznany 2 dni wcześniej argentyński kolega (ten, któremu w El Calafate pies prawie zeżarł drona). Wieczorem w barze ustaliliśmy, że kolejnego dnia przejdziemy się powspinać na okoliczne bouldery - ze względu na bardzo niepewną pogodę wyprawa na punkt widokowy na Fitz Roy mijała się z celem, bo znowu gówno mogło być widać.
Rankiem jednak miałem jeszcze do załatwienia jedną rzecz, a mianowicie wymianę euro na argentyńskie peso. Udałem się do recepcji mojego hostelu i podpytałem babkę siedzącą za biurkiem czy mogę wymienić hajs i po ile. Ta wykonała telefon i wisząc na słuchawce spytała o jaką kwotę chodziy. Po uzyskaniu odpowiedzi i przekazaniu jej dalej, pokazała mi na kalkulatorze kurs. Ten wyglądał bardzo sensownie, więc powiedziałem, że jestem zainteresowany. Rzuciła jeszcze coś do słuchawki i powiedziała, że za 15 minut przyjedzie jej znajomy, z którym dokonam wymiany.
Po kwadransie zjawił się facet około 50 lat - z wyglądu, zachowania i gburowatości przypominał mi trochę typowego polskiego Janusza. Znów dostałem pytanie, ile chcę wymienić pieniędzy, a gdy podałem mu kwotę i pokazałem banknoty, pokręcił głową, zmarszczył brwi, podrapał się po wąsie i westchnąwszy zaczął wyjmować plik argentyńskich peso. Dał mi przeliczone przez siebie banknoty, żebym też mógł sprawdzić czy wszystko się zgadza. Gdy zauważyłem lekko rozdarty banknot i spytałem czy może mi go wymienić na inny, ten się zagotował i zaczął rzucać na stół moje euro, wskazując na zagięcia. W istocie, ze względów bezpieczeństwa trzymałem moje eurasy w specjalnym pasku, co wymagało złożenia ich w harmonijkę. Efektem tego, mimo że jakiś tydzień wcześniej wyjmowałem je z bankomatu we Frankfurcie jako fabrycznie nowe, to obecnie nie wyglądały już wzorowo. Stwierdziłem więc, że nie będę się wykłócał - w sumie wcześniej czytałem, że teoretycznie mogę dostać gorszy kurs, jeśli banknoty nie będą w idealnym stanie.
Mimo dobrego kursu u Janusza stwierdziłem, że kolejny hajs wymienię już gdzieś indziej. Jeszcze tego samego dnia przekonałem się, że nie będzie z tym problemu, bo w co drugim hostelu i restauracji były wyraźne tabliczki z bieżącym kursem (a przypomnę, że to był kurs czarnorynkowy, więc poniekąd ta wymiana odbywała się na nielegalu).
Po tym jak pożegnałem się z wąsaczem i rozlokowałem grubą kupkę gotówki po kilku kryjówkach, spakowałem się do wyjścia na bouldery. Umówiłem się z kumplem pod jego hostelem i bo mieliśmy pójść jeszcze wypożyczyć crashpada. Dla niewtajemniczonych - bouldering polega na technicznym wspinaniu się na stosunkowo niskie głazy, gdzie jedynym zabezpieczeniem jest crashpad - przenośny materac kładziony na ziemi (nie używa się uprzęży ani liny).
Gdy doszliśmy do wypożyczalni, przywitały nas zamknięte drzwi i karteczka, że otwarcie nastąpi dopiero około 15. No to dupa - myślimy. Z drugiej strony kolega już dzień wcześniej pożyczył buty i za to zapłacił (ja swoje przywiozłem z Polski), więc cebula nakazywała nie rezygnować. Postanowiliśmy, że po prostu powspinamy się po czymś banalnym, gdzie asekuracja jest zbędna.
Po 30 minutach marszu dotarliśmy w rejon boulderów. No nie były to idealne warunki - same bouldery były dość wysokie (nawet 5-6 metrów), a gleba pod nimi cholernie twarda. Upadek z kilku metrów na takie podłoże nie miał prawa się dobrze skończyć. Nic to - stwierdziliśmy, że będziemy się prowizorycznie asekurować i ograniczymy do w miarę łatwych dróg. Dodatkowo jeszcze przed każdą próbą układaliśmy na ziemi niewielką foliową reklamówkę i udając, że to crashpad z pełną powagą powtarzaliśmy: safety first!
Obeszliśmy wszystkie głazy w tej okolicy i coś tam nawet udało się powspinać. Z perspektywy czasu myślę, że najmądrzejsze to nie było, bo nawet przy tym relatywnie niewielkim stopniu trudności, każdy błąd mógł skończyć się złamaną nogą lub gorzej.
Po jakimś czasie stwierdziliśmy, że sprawdzimy jeszcze drugą miejscówkę z boulderami, którą ktoś nam zaznaczył na mapie. Żeby tam dojść należało cofnąć się jakieś 15 minut do rozwidlenia szlaków i udać niejako w stronę Fitz Roy - szlakiem równoległym do tego, na którym się znajdowaliśmy. Oczywiście ułańska fantazja podpowiedziała mi alternatywny scenariusz.
- Jeśli wdrapiemy się o tam, to powinniśmy dojść w to samo miejsce, ale skrótem - mówię do kolegi wskazując na piętrzące się na wysokość jakichś 30 metrów skały nieopodal.
- Wygląda spoko, idziemy - słyszę odpowiedź żądnego przygód kolegi.
Zdecydowanie nie był to szlak turystyczny, ale też teren nie był jakoś wybitnie trudny. Trzeba było sobie pomagać rękoma tu i ówdzie, ale nie było tam żadnych trudności, którym nie sprostałaby względnie wysportowana osoba. Przynajmniej na początku. Później odsłoniły się przed nami nieco większe trudności, bo oto trzeba było iść mocno schylonym po połogiej płycie, nad którą wisiał skalny okap, a działo się to jakiś metr od kilkunastometrowej przepaści. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy to jednak nie był głupi pomysł, żeby się tędy pchać.
Zasugerowałem koledze, żeby chwilę poczekał, gdy sam udałem się na mały rekonesans. Po pokonaniu głównej trudności i kolejnych 20 metrów nieco łatwiejszego terenu zobaczyłem nasz cel w miarę w zasięgu ręki. Wróciłem po kolegę i ruszyliśmy pod górę.
Wysforowałem się na kilkumetrowe prowadzenie i gdy z uwagą obserwowałem gdzie stawiam kroki, w sposób dziwnie nagły zaszło i ponownie wyszło słońce. Zerknąłem ku górze i zamarłem. Jakieś 3 metry nade mną przelatywał olbrzymi kondor - aż czułem podmuch powietrza wygenerowany przez jego dwumetrowe skrzydła. Przez głowę przebiegła mi błyskawiczna myśl o tym, że gdzieś kiedyś słyszałem o gatunkach ptaków, które spychają swoje ofiary ze skał, by ucztować na połamanych truchłach. Kondor jednak przeleciał dalej, nabierając wysokości.
- Hey dude! - krzyczę do kolegi.
- Holy fuck dude! - odpowiada nie mogąc oderwać oczu.
Zanim się otrząsnąłem i wyciągnąłem telefon, kondor był już całkiem wysoko. Stąd niestety brak dobrych zdjęć. No ale co tam - ten nagły cień i podmuch powietrza pozostanie w mojej pamięci na długo.
Po 3 minutach wyszliśmy w końcu z dzikiego terenu na oficjalny szlak, tuż obok punktu widokowego, który miał coś z kondorem w nazwie. To by wyjaśniało dlaczego się tam kręciły
Niestety ostatecznie nie znaleźliśmy tych innych boulderów tam gdzie powinny być. Po kwadransie poszukiwań rozpoczęliśmy więc schodzenie w stronę miasteczka. Dopiero schodząc natknęliśmy się na jeszcze jeden teren wspinaczkowy, na którym rozgościł się niewysoki Izraelczyk o kędzierzawych włosach. Pogadaliśmy chwilę i pokazał nam trawers, który próbował od tygodnia machnąć. Wstawiliśmy się nawet próbnie w ten projekt, ale palce mieliśmy już na tyle skostniałe (skała była naprawdę zimna), że po paru minutach się pożegnaliśmy i zawinęliśmy na browara do miasteczka. No bo czemu by nie?
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
d1996f0b-01fd-48b8-b4e7-e075cd354b8a
2ecc09ea-d916-42ef-85f1-969224ebb62c
e973ae6e-1ad2-460e-9bd7-9757aecc3ed9
1ae7ff89-796a-4ab2-a0d9-38c56da73fba
ecd0c201-6c2c-4225-bdc5-4be97dcba67f
Arteqq

Myślałem, że to opowieść zakończy się tym, że kolo oszukał Cię metodą na gumkę przy wymianie waluty

moderacja_sie_nie_myje

A dał Ci dwa tysiące peso czy dwa razy po tysiąc?

michalnaszlaku

Ale ptaszora to się nie spodziewałem w tej opowieści

Powiedz mi proszę jak tam było z językiem angielskim podczas Twojego wyjazdu?

Zaloguj się aby komentować

Oto byłem w El Chalten, sercu argentyńskiej Patagonii, małym miasteczku, do którego ściągali turyści, fotografowie i wspinacze z całego świata. Aura była wciąż typowo jesienna, choć sezon nieubłaganie zbliżał się ku końcowi, o czym świadczyły pustki na ulicach i w hostelach. Oczywiście turystów wciąż kręciło się w okolicy pewnie ze 100 albo i 2-3 razy więcej, ale mnóstwo knajp było już zamkniętych na 4 spusty.
To był mój pierwszy pełny dzień w El Chalten i nie wiedziałem jeszcze kiedy wyruszę dalej (tak na dobrą sprawę, wtedy chyba nie wiedziałem nawet, jaki będzie mój kolejny przystanek w Ameryce Południowej). Cóż można było robić w pierwszy dzień? Udać się zapewne na jakiś spacer po górach. Korciło, by rzucić się od razu w kierunku Laguna de los Tres, czyli punktu widokowego na Fitz Roy (najsłynniejszy szczyt tej części Andów, którego sylwetka stanowi element logotypu znanej marki odzieżowej Patagonia). Na ulotce ten szlak oznaczony był jako trudny, z czasem przejścia 4 godziny w jedną stronę, pomyślałem więc, że może rozsądniej będzie zacząć rozruch od czegoś prostszego. Tak zresztą zazwyczaj robię w górach, że pierwszego dnia przyzwyczajam ciało do nieco zwiększonego wysiłku, by kolejnego brać na warsztat ambitniejsze cele.
Gdy wychodziłem z hostelu, spakowany jak na krótki spacer, była już prawie 11 - zdecydowanie zbyt późno jak na moje standardy. Myśląc o kolejnym dniu poszedłem zlokalizować początek szlaku wiodącego w stronę Fitz Roy - pomyślałem sobie, że przynajmniej nazajutrz nie będę tracił czasu na ewentualne błądzenie, tylko pognam od razu do celu.
Odnalezienie oznakowania szlaku zajęło mi jakieś 10 minut, więc zastanawiałem się co dalej. Pamiętałem, że niby od tego szlaku odchodziła niewielka odnoga prowadząca nad jakieś jeziorko, całkiem niedaleko, więc pomyślałem - czemu nie. Przynajmniej pójdę kawałek tą samą drogą co kolejnego dnia i poznam stopień trudności pierwszego fragmentu tego najciekawiej zapowiadającego się szlaku
Gdy tylko ruszyłem w górę ścieżką prowadzącą przez las, poczułem niesamowitą energię i radość z tego gdzie jestem i co robię. Było chłodnawo, ale do marszu pogoda była idealna. Dookoła nie było żywej duszy, więc miałem całą ścieżkę dla siebie. Szybkim tempem pokonywałem kolejne metry, szczerząc się sam do siebie.
Ani się obejrzałem, a pyknęły mi 4 z 10 kilometrów drogi do Laguna de los Tres. Szlak był bardzo dobrze oznaczony i co kilometr widniała tabliczka z oznaczeniem, ile jeszcze zostało. Zdałem sobie wtedy sprawę, że przegapiłem odejście na to małe jeziorko, bo już dawno powinienem przy nim być. Moja mapa w telefonie to potwierdzała. Nie przejmowałem się tym nic a nic, bo tam gdzie akurat dotarłem widoki były przednie. Widziałem jakiś lodowiec, a w oddali rysował się też jakiś monumentally szczyt, w większości skryty w chmurach (wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to co widzę to właśnie fragment ściany Fitz Roy'a).
- Ależ to zajebiście musi wyglądać przy ładnej pogodzie. Może wiatr trochę to jeszcze przedmucha - pomyślałem.
Spojrzałem na zegarek - akurat minęło południe. Co mi szkodzi podejść jeszcze trochę? Zresztą o czym ja gadam - pierdolnę całą trasę!
Po relatywnie niedługim czasie byłem pod tabliczką dziewiątego kilometra i nieco większą informacją, że oto zaczyna się bardzo trudne podejście 500 metrów w pionie przewidziane na godzinę wysiłku. Ponieważ byłem rześki jak łania o poranku, ruszyłem w górę, w dupie mając fakt, że tak na dobrą sprawę wychodząc z hostelu wziąłem ze sobą ledwie pół litra wody i dwa batoniki.
Raptem po 2 godzinach i 45 minutach od wyjścia z hostelu byłem na końcu tego teoretycznie trudnego szlaku. Tak realnie, to nie było w nim nic trudnego. Dopiero ten ostatni kilometr był po prostu bardziej stromy, ale nie tak, że trzeba było choć w jednym miejscu pomóc sobie ręką. Zwykłe podejście, jakich w Tatrach bez liku. I nie mówię o Orlej Perci, Rysach czy Giewoncie. Zwykły szlak, gdzie stawianie kroków przypomina wchodzenie po stopniach, więc trzeba podnosić nogi nieco wyżej - zero technicznych trudności ani zwiększonej ekspozycji, a jedynie odrobina wysiłku.
O ile sam punkt widokowy był nieco poniżej granicy chmur, tak Fitz Roy był całkowicie schowany - nie widziałem nawet skrawka tej słynnej pionowej ściany. Oczywiście byłem odrobinę rozczarowany, ale jednocześnie pomyślałem - no i co z tego, po prostu wrócę tu przy lepszej pogodzie.
Spędziłem sobie z pół godziny przy tym punkcie widokowym, łażąc sobie to tu, to tam, a z nieba pruszył delikatny śnieg. Było garstka ludzi, ale tak rozproszona, że w niczym nie przypominało to tłumów nad Morskim Okiem. Zresztą co ja porównuję, tam było z 20 osób. Naprawdę komfortowe warunki do chlonięcia atmosfery gór.
Gdy już ponapawałem się wolnością i przestrzenią, ruszyłem w dół. Niczym rącza łania przeskakiwałem z kamienia na kamień, wyprzedzając małe grupki turystów którzy rozpoczęli zejście wcześniej. Byłem w niesamowicie dobrym nastroju, więc nawet pokusiłem się o trucht w dół szlaku, choć biegania zasadniczo nie lubię. Wtedy jednak czułem taki ładunek endorfin, że aż chciało się biec.
Po dwóch godzinach od rozpoczęcia powrotu dotarłem pod hostel. Choć początkowo wykluczałem w ogóle możliwość ruszenia tego dnia na ten szlak, gdy o 16:20 byłem już z powrotem myślałem sobie, że chętnie bym gdzieś jeszcze skoczył. Byłem niczym na haju, z tym że bez żadnych wspomagaczy poza obcowaniem z górską naturą.
To był piękny dzień. Zaiste, piękny dzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
2b7d98e4-384c-4d05-994e-0e176aa38689
c0e2f16c-a0d6-4766-b453-99297d2f3a8c
abd0b225-b925-43c3-8cd4-da480e9db3d2
564fbe38-add7-45fa-b394-ab34e5ea964f
19e415de-3765-4b0d-b855-ae0040990558
ismenka

@Sniffer coś pięknego (。◕‿‿◕。) sama bym tam pohasała

Sniffer

@enio @ismenka


Dziękuję, smacznej kawusi życzę i zachęcam do wyruszenia na taką przygodę!

Budo

@Sniffer where miasteczko

Zaloguj się aby komentować

Dziś mały eksperyment społeczny, bo opisuję dzień, w którym zrobiłem raptem jedno zdjęcie przez szybę autobusu. No ok, cyknąłem jeszcze dwa kolejne ulotce szlaków pieszych w El Chalten. O ile mniej grzmotów niż zwykle dostanie tekst bez ładnych fotek? Przekonam się już niebawem
-----
Świeżo po powrocie z lodowca Perito Moreno zabrałem się za organizację przejazdu do El Chalten, czyli miasteczka będącego mekką wszelakiej maści wspinaczy, fotografów i zwykłych turystów takich jak ja. To z El Chalten odchodziły szlaki na Cerro Torre czy chyba najsłynniejszą górę Patagonii, Fitz Roy. 
Wedle mojej wiedzy, do El Chalten odjeżdżały 3 busy dziennie - o 8 rano, w południe oraz o 6 po południu. Okazało się, że mogę zarezerwować i opłacić bilet w moim hostelu, który dostawał jakąś tam prowizję od przewoźnika za pośrednictwo. Nie chcąc zrywać się zbyt wcześnie nazajutrz, a jednocześnie mieć coś z dnia w El Chalten, postanowiłem kupić bilet południowy. Jakieś 2 godziny i 3 piwa później babka z recepcji poinformowała mnie, że ze względu na koniec sezonu właśnie zlikwidowali ten południowy kurs i mam wybrać poranny lub wieczorny. Wzruszyłem ramionami i zdecydowałem się na ten wcześniejszy. To był błąd. 
Obudziłem się z kacem o 9 rano. Nie wiem już, czy zapomniałem przestawić budzika, czy po prostu spałem jak zabity gdy dzwonił. Fakty były takie, że przegapiłem swój autobus i straciłem kilkadziesiąt złotych. Choć tak jak to pierwsze było już nieodwracalne, drugie nie było jeszcze w pełni przesądzone 
Pomny doświadczeń z Chile, gdy udało mi się wsiąść do autokaru mimo pomylenia dat o jeden dzień, około południa udałem się na dworzec zrobić mały rekonesans. Niestety pani w okienku niezbyt miłym tonem poinformowała mnie, że muszę kupić nowy bilet, bo ten cyfrowy który miałem w telefonie jest już bezwartościowy. 
- A to czekaj stara ruro, jeszcze się okaże - cebulowa płynąca w moich żyłach zamiast krwi aż zawrzała.
Wróciłem do hostelu i postanowiłem dokonać pospolitego fałszerstwa Postanowiłem podmienić godzinę odjazdu na bilecie  Myślę sobie - przecież kierowca rzuci przecież tylko okiem i tyle - nie będzie przecież sprawdzał, czy pokazuję mu PDFa czy JPGa. Nikomu też nie szkodzę, bo skoro jest koniec sezonu i mało kto już w ogóle jeździ tymi busami, to pewnie i tak nie będzie przypału, że siedzę na czyimś miejscu. Co prawda o to ostatnie się trochę bałem, ale i tak miałem strategię, jak się z tym uporać.
Podmiana danych na bilecie wcale nie była taka prosta. Nigdy nie miałem okazji robić tego na telefonie - sporo czasu zajęło znalezienie jakiegokolwiek programu, w którym mogłem zastąpić element obrazu innym i dodać tekst (większość appek na telefon koncentruje się na korekcji zdjęć). Gdy już jakiś w końcu znalazłem, to korzystanie z niego to była jakaś katorga. Nie był to klasyczny WYSIWYG (What You See Is What You Get), tylko z jakichś nieznanych przyczyn po wstawieniu na obraz tekstu o wybranej wielkości czcionki i wyjściu z trybu edycji tekst ten lekko się przesuwał i zmieniał rozmiar. Działałem więc trochę po omacku i spędzałem nad tym już drugą godzinę.
Gdy tak leżałem sobie na hamaku na zewnątrz i podrabiałem bilet w niemym towarzystwie jednego z piesków korzystających z gościnności hostelu, przy stoliku obok usiadł mój późniejszy dobry kolega i zaczął przygotowywać drona do zapoznawczego lotu nad miasteczkiem. Od chwili uruchomienia silników do wzniesienia się maszyny na jakieś półtorej metra nad ziemię minęły może dwie sekundy. Później niczym w zwolnionym tempie obserwowaliśmy jak praktycznie śpiący wcześniej pies wybił się ku górze i i schwytał drona w paszczę niczym w jednym z tych filmów klasy B gdzie, rekin wpierdziela nisko lecący helikopter. Z tą różnicą, że pies od razu wypluł drona, najwyraźniej zdziwiony jego twardym cielskiem i boleśnie wirującymi śmigłami, z których jedno odpadło od reszty maszyny. 
Koledze udało się mimo wszystko łatwo złożyć sprzęt z powrotem i szykował się do kolejnego startu. Pies jednak wykazywał bardzo niezdrową ekscytację i wiedzieliśmy, że atak się powtórzy. Nic to, wejście na stół i start drona z wyciągniętej ku górze ręki uchroniło go przed ponowną katastrofą, mimo skaczącego jak pojeb psa. Gdy dron wzbił się już na solidną wysokość, kolega spojrzał na mnie i spytał:
- Chyba za nim nie pobiegnie, nie?
- Powinien chyba sobie odpuścić. Zresztą jak polecisz w tamtym kierunku, to przecież nie przeskoczy tych wysokich krzaczorów, zresztą za nimi jest stroma skarpa.
Kolega skierował drona we wskazanym przeze mnie kierunku, a tuż za nim poleciał pies najpierw przeskakując wysokie krzaczory, a potem zapieprzając w dół stromej skarpy. O tym, że nic mu się nie stało, świadczyło szybko oddalające się wściekłe ujadanie. I tak obserwowałem sobie coraz mniejszy punkcik na niebie, za którym podążała rosnąca w siłę psia orkiestra - po minucie szczekały już chyba wszystkie burki w mieście. 
Żeby wraz z dronem nie wróciła do nas sfora wkurwionych psów, kolega pod koniec rekonesansu wzbił się na maksymalną wysokość, dzięki czemu drona ani nie dało się widzieć ani słyszeć. Po jakiejś chwili pod mój hamak wrócił pies i położył się w lekko niespokojnym oczekiwaniu. Gdy dron znów był w zasięgu słuchu i wzroku, niezdrowa ekscytacja psa wróciła na pierwotny poziom, więc wlazłem na krzesło postawione na stole, a kolega wylądował dronem na moich rękach. Szczęśliwie po zgaszeniu silników pies wrócił do spokojnego chillowania pod hamakiem, a ja do fałszowania biletu. 
W końcu operacja edycji jako tako się udała, a że dobiegała już powoli godzina odjazdu, zrobiłem małe zakupy, spakowałem się i ruszyłem na dworzec. Udałem się od razu na peron i widząc bardzo niewielką grupkę ludzi czekającą na autobus uspokoiłem się, że przynajmniej na pewno będą miejsca. Po chwili podjechał autokar, więc przybierając najbardziej znudzoną pozę z możliwych wyjąłem telefon z podrobionym biletem. 
Kierowca wysiadł i otworzył luk bagażowy. Co dziwne, nie pytał nikogo o bilet, gdy ludzie podeszli z plecakami, tylko ładował je do luku. Zapowiadało się obiecująco. Też podszedłem do kierowcy a ten bez pytania wziął ode mnie plecak i już po kolejnych 10 sekundach wsiadłem do autokaru. Elegancko! Czyli nawet nie sprawdzał biletów! 
Wlazłem na górny pokład (autokar był piętrowy) i udałem się do ostatniego rzędu - na wypadek gdyby jednak jakimś cudem ktoś miał identyczne miejsce jak ja, wolałem by rozmowa na ten temat toczyła się jak najdalej od stanowiska kierowcy. 
Siedziałem sobie tak tryumfując już w głębi duszy, gdy usłyszałem z przodu szmery. Wyjrzałem ponad oparcie fotela przede mną i zobaczyłem kierowcę rozmawiającego z małą grupką ludzi z przodu - a jednak sprawdza bilety! Zanim zdążyłem schować łeb, kierowca obrócił się i dostrzegł mnie na dalekim tyle. Kiwnąłem mu na spokojnie telefonem, żeby zasygnalizować, że oczywiście mam bilet. 
Po chwili kierowca podszedł i do mnie. Oto chwila prawdy. Skapnie się czy nie. Nie skapnął się. Co więcej - nawet nie spojrzał dokładnie na ekran telefonu. Powiedział jedynie:
- To jest voucher, musisz wymienić go w kasie dworca na bilet. 
Kurwa No nic, idę do kasy a tam ta sama baba, która wcześniej powiedziała, że mój voucher mogę już sobie w dupę wsadzić. Przez ułamek sekundy przeszło mi przez myśl, aby jej pokazać moje nowe dzieło, ale natychmiast odrzuciłem tę opcję. Nawet jeśli mogła założyć, że oto kupiłem bilet ponownie przez pośrednika, to jednak siedziała przed komputerem i prawdopodobnie by to zweryfikowała. A jakby tak pomyśleć, to w Polsce takie coś podpada pod fałszerstwo i jest zagrożone karą więzienia do lat 5. Nie chciałem ryzykować weryfikacji na własnej skórze, czy w Argentynie jest podobnie. 
Ze skwaszoną miną poprosiłem o bilet. Gdy już podała cenę, cebulowym rzutem na taśmę poprosiłem o zniżkę, jako że już za jeden bilet zapłaciłem. Z równie skwaszoną miną nabiła mi jakieś 10% rabatu i dała kwitek, z którym po chwili byłem u kierowcy. Mogłem kontynuować swoją podróż do El Chalten. 
Gdy już ruszyliśmy wciąż wyrzucałem sobie niefrasobliwość i stratę kilkudziesięciu złotych. W końcu zacząłem sam sobie tłumaczyć to, co spora część z was pewnie pomyślała (jeśli ktokolwiek to czyta xD) - to przecież tylko kilkadziesiąt złotych, czasu nie cofnę. Czy nie lepiej już po prostu zajebiście cieszyć się na zbliżające się dni łażenia po górach? Otóż to. Dodatkowo pocieszałem się myślą, że przynajmniej będę miał jakąś historię do opowiedzenia. No i oto opowiadam ją wam
Gdy dotarłem do El Chalten, było już ciemno. W około 20 minut przeszedłem z dworca autobusowego znajdującego się na jednym krańcu miasteczka, do mojego hostelu, po jego przeciwległej stronie. Miasteczko zdawało się dosyć opustoszałe ze względu na kończący się sezon. Podobnie było w moim hostelu. Dostałem klucz do trzyosobowego pokoju, w którym nikogo poza mną nie było. Mijałem inne otwarte i równie puste pokoje. Nie zapowiadało się na jakąś socjalizację tego wieczora, bo nie wiedziałem nawet, czy ktokolwiek poza mną tu nocuje. Ale nie to było najważniejsze. To co naprawdę się liczyło było opisane na ulotce dostępnej w recepcji hostelu - szlaki piesze, w tym te prowadzące pod Cerro Torre i Fitz Roy. Nie mogłem doczekać się kolejnego dnia.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
5c1fa5e1-3532-48be-a005-1e3a48304042
e7d8c58b-8a7c-4cf0-ae3b-4df045a1c578
d0a8f971-a303-4cfc-bf9c-d39eff4467b7
michalnaszlaku

Ej! Proszę tu na mnie żadnych eksperymentów nie przeprowadzać

Ładne fotki zawsze podbijają wartość i mam nadzieję, że w kolejnych wpisach będzie ich więcej

Coala

Ja dałem pioruna żeby zakrzywić statystyki, wcześniej nie dałem nigdy

LM317T

Nie chce mi się tego czytać

Zaloguj się aby komentować

Lodowiec Perito Moreno - jak dla mnie jeden z naturalnych cudów świata. Miałem tego dnia niezwykle szczęście co do pogody, bo nie dość że w dużej mierze było słonecznie, to jeszcze udało się na jednym ze zdjęć uchwycić tęczę wbijającą się z jednej strony w błękit, a z drugiej w morze lodu. W takich chwilach żałuję, że robię zdjęcia wyłącznie telefonem i nie mam lepszego sprzętu (ani umiejętności), ale i tak jestem ukontentowany tym, co udało się ustrzelić. A jeszcze bardziej samą wizytą w tym miejscu.
Zazwyczaj pod tagiem #polacorojo mocno się rozpisuję i przytaczam anegdoty, ale tym razem za bardzo nie mam o czym opowiadać. W tym wypadku frazes "obraz oddaje więcej niż tysiąc słów" jest dość trafny. A tych obrazów jest tyle, że mógłbym nimi obdzielić kilka wpisów. No ale
dobra, spróbuję coś tam przytoczyć z pamięci i nie tylko.
Perito Moreno jest najpopularniejszym lodowcem w Ameryce Południowej. Nie dlatego, że jest największy, bo zajmuje on dopiero któreś tam miejsce na liście 48 lodowców składających się na Południowy Lądolód Patagoński, który z kolei stanowi aż 1/3 (!) rezerwy wody pitnej na świecie. Dziwne? No może brzmieć niewiarygodnie, ale tak niby jest. Wchodząc głębiej - tak jak woda zajmuje jakieś 2/3 powierzchni planety, to aż 97% to woda słona. Z pozostałych 3% stanowiących wodę pitną 3/4 (lub 2/3, zależy od źródła) uwięziona jest w lodowcach właśnie (a Patagonia jest w nie wyjątkowo bogata).
Wracając do popularności Perito Moreno - decyduje o niej niesamowicie łatwy dostęp do lodowca - można podjechać praktycznie do jego czoła samochodem (nie licząc 5 minut dojścia z parkingu). Gdyby chcieć obejrzeć inne lodowce, w najlepszym wypadku trzeba się liczyć z długim marszem lub koniecznością podpłynięcia łodzią.
Napisałem, że Perito Moreno nie jest największy - wciąż jednak jest to spore bydlę. Ma 30km długości, a mimo że na zdjęciu tego nie widać, jego czoło wystaje średnio 70 metrów ponad wodę (czyli jak taki ponad 20-piętrowy wieżowiec). Dodajcie do tego jakieś 100 metrów kryjących się pod powierzchnią wody i mamy naprawdę sporo lodu.
Co dość nietypowe, Perito Moreno jako jeden z nielicznych lodowców na świecie nie kurczy się, lecz utrzymuje długofalowo względną równowagę. Właściwie to jego czoło przesuwa się do przodu o jakieś 2 metry dziennie, aż lodowiec nie oprze się o półwysep na przeciwległym brzegu jeziora, dzieląc je na 2 części. Mniejsza z części jest zasilana strumieniami i rzekami, a że naturalne ujścia znajdują się po drugiej stronie lodowej tamy, woda zaczyna wzbierać i doprowadza do powstania niemałej różnicy poziomów (nawet do 30 metrów!). W końcu ciśnienie wywołane przez ciężar spiętrzonej wody napierającej na fragment lodowca dzielący jezioro jest tak duże, że dochodzi do przerwania lodowej tamy i masy wody przelewają się dążąc do równowagi. Takie cykle dochodzenia lodowca do półwyspu i ostatecznego przerwania tamy trwają między rokiem a 10 latami. Na YouTubie można znaleźć filmy pokazujące to zjawisko.
No ale dość już ciekawostek rodem z Wikipedii - przejdźmy do mojej subiektywnej relacji z obejrzenia lodowca. Po jakichś 2 godzinach jazdy busem dotarłem na parking pod lodowcem. Mieliśmy jakieś półtorej godziny na podziwianie go ze specjalnych platform zbudowanych na brzegu Lago Argentino, a później mieliśmy się zebrać na parkingu i udać na stateczek, podpływający pod czoło lodowca (tak, wiem @michalnaszlaku, wykupiona wycieczka to zło ). Z parkingu do głównego punktu widokowego szło się niecałe 5 minut. Platformy były tak skonstruowane, że dało się tam dojechać nawet wózkiem inwalidzkim. Dalej już pojawiały się schody i ogólnie obejście wszystkich miejsc widokowych zajmowało co najmniej godzinę przy szybkim marszu. Wciąż jednak zostało mi naprawdę sporo czasu na oparcie się o barierkę i po prostu gapienie się na lodowiec, z którego raz po raz odrywał się kawał lodu i z hukiem wpadał do jeziora. Trzaski i pracę pękającego lodu było zresztą słychać co kilkadziesiąt sekund. Bardzo specyficzny i całkiem donośny dźwięk.
Później przyszedł czas na wejście na łódkę, która przepływając nieopodal czoła lodowca wysadziła nas na brzegu jeziora, skąd można było wejść na sam lodowiec. Nie wspomniałem wcześniej, ale postanowiłem trochę zaszaleć i wykupić taką opcję, mimo że tanio nie było (chyba jakieś 500 zł za ok. 1,5h chodzenia). Ogólnie jest tam jeszcze dostępna opcja spędzenia aż 5h na samym lodowcu, ale raz że była dwukrotnie droższa, dwa - tego dnia nie było już miejsc. Normalnie bym pewnie się nie zdecydował nawet na tę tańszą, bo cebula mocno + sama atrakcja brzmi tak turystycznie, że bardziej się nie da (idziesz w grupie kilkunastoosobowej za przewodnikiem, a jednocześnie na lodowcu znajduje się kilka grup, choć idą po sobie w kilkuminutowych odstępach). Rozmawiałem jednak dzień wcześniej z dwiema osobami, które dopiero co wróciły z takiej wycieczki i jednogłośnie stwierdzili, że jest to bezapelacyjnie warte tych pieniędzy. Uprzedzając pytania - potwierdzam.
Przed wejściem na lód ubiera się takie prehistoryczne raki, wyglądające jak żeliwne kratki od kuchenki gazowej, tą różnicą że były mniejsze i zaopatrzone w grube kolce. Kładło się stopę w bucie na tę prostą konstrukcję i obwiązywało długim paskiem, żeby jako tako się wszystko trzymało (w czym pomagali oczywiście pracownicy będący na miejscu). Jeszcze tylko kask na łeb, wysłuchanie procedur bezpieczeństwa, sprowadzających się to tego, żeby zawsze słuchać przewodnika i iść za nim gęsiego, i można ruszać w drogę.
Nie miałem wygórowanych oczekiwań po tym spacerze, ale już po kilku minutach zacząłem gratulować sobie dobrej decyzji. Widoki były nieziemskie - zarówno jeśli chodzi o krajobraz jak i barwy samego lodu, którego soczysty błękit wzbudzał ochy i achy turystów. Czasem szło się po nieco bardziej odsłoniętym terenie, a czasem kluczyło się po lodowym labiryncie o nieco chropowatych ścianach. Można było zajrzeć w przepastne szczeliny, napić się krystalicznie czystej wody z lodowca, a na koniec zaserwowali nam nawet po szklaneczce whisky z lodem z lodowca rzecz jasna. Naprawdę cholernie miło wspominam ten wypad i nie żałuję ani jednej wydanej złotówki.
Ogólnie całą wycieczkę oceniam mega pozytywnie. Niezapomniane przeżycia z wizyty w absolutnie unikalnym miejscu. Czy bardziej podobał mi się lodowiec Grey w Chile czy Perito Moreno? Nie sposób porównywać, bo to trochę inne przeżycia. Perito Moreno jest okazalszy, bardziej fotogeniczny i da się go obejrzeć z bardzo bliska (czy wręcz wejść na niego). Lodowiec Grey z kolei zapisał mi się w pamięci ze względu na to, że ukazał mi się w swej wspaniałości pod koniec wielodniowego trekkingu w parku Torres del Paine i wynagrodził wysiłek włożony we wspięcie się na przełęcz Johna Garnera (no i tam mogłem się w niego gapić ile dusza zapragnęła, bo sam wyznaczałem sobie czas). Oba lodowce były wspaniale i oba na zawsze zapamiętam. Tak jak i całą moją wyprawę do Patagonii po obu stronach granicy.
Moim kolejnym przystankiem było El Chalten, czyli mekka wspinaczy i turystów z całego świata. Najpierw jednak trzeba było się tam dostać, co okazało się nieco skomplikowane. Ale o tym już w następnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
ae3ef6dc-ddbb-4b34-b783-7c0356c89e5d
21dfccf2-8b86-49f2-a8fd-32c8bd0fee60
49d96457-f987-4084-8051-3dacc1466ac9
1acd637e-d806-4ae2-b6bd-670a098ae229
1b986079-9fa3-44eb-ae05-c2b2eca05666
wozny87

Dziękuję za ten wpis. Dodałem Cię do obserwowanych, bo jest co podziwiać

gumowy_ogur

Jeśli to jest twoje "tym razem nie będę się rozpisywać", to nie chcę nawet wiedzieć ile tekstu produkujesz gdy masz o czym opowiadać

michalnaszlaku

Jak Ty mi teraz @Sniffer zaimponowałeś Czekam na kolejne wpisy a w międzyczasie zacznę planować wyjazd w tamtym kierunku

Zaloguj się aby komentować

Po krótkim pobycie w Buenos Aires miałem jeszcze krótszy epizod w El Calafate. Bo jak mówili mi wszyscy dookoła - o El Calafate zahaczasz, żeby zobaczyć lodowiec Perito Moreno i jedziesz dalej. Z tego względu tuż po wylądowaniu udałem się do hostelu, podpytałem o opcję dostania się pod lodowiec następnego dnia (pośredniczyli w sprzedaży wycieczek, a jakże) i po zarezerwowaniu opcji na wypasie (z wejściem na sam lodowiec) rozmyślałem co uczynić z resztą dopiero co rozpoczętego dnia.
Niezawodna aplikacja Maps.me podpowiedziała, że mogę wdrapać się na okoliczne wzgórze i pogapić na okolicę z wysokości. Mimo braku sygnałów, że jest choćby odrobinę popularny kierunek dla innych turystów, obrałem owe wzgórze za swój cel. 
Droga nie była specjalnie długa ani wymagająca. Tzn. chyba jakieś 2h w jedną stronę, ale teraz już dobrze nie pamiętam. Poziom trudności postanowiłem sobie podnieść poprzez stwierdzenie "hmmm, ta ściana wygląda na przyjemną do zaangażowania wszystkich 4 kończyn". No cóż, czy to młodzieńcza fantazja (raczej nie, bo to już ten etap, że śmierdzę moczem i starymi ludźmi), czy brawura pijaka (chyba też nie, bo piwko otworzyłem dopiero na później), czy może absolutny brak dbałości o to, czy coś mi się stanie, sprawiły że wcieliłem ten plan w życie. No i nieomal musiałem zmieniać po wszystkim gacie, bo będąc jakieś 4 metry nad ziemią wielki kawał skały, który chwyciłem i wsparłem na nim cały ciężar ciała, zaczął się nagle wysuwać ze ściany i prawie runąłem na plecy pociągając za sobą ten, na oko, 20+kg głaz mając go tuż przy pysku. Szczęśliwie szybka reakcja i chwycenie innego fragmentu ściany powstrzymały ten proces i tak oto piszę te słowa. Tak więc można znać technikę wspinania itd. ale robienie tego w dziewczym terenie, nawet pozornie bardzo łatwym, może być strasznie debilnym pomysłem. 
Gdy w końcu dotarłem na górę, pomyślałem, że fajnie będzie sobie pić piwko i gapić się na Lago Argentino, zostając na szczycie tak długo, jak tylko zechcę. Ostatecznie nawet nie otworzyłem piwka, bo wiał silny i zimny wiatr, tak więc dość szybko rozpocząłem zejście w stronę miasteczka, po drodze robiąc postój na konsumpcję. 
W mieście stwierdziłem jeszcze, że przetestuję alternatywny sposób zaopatrzenia się w gotówkę, czyli transfery pieniężne Western Union. Co prawda zabrałem ze sobą 800 EUR i 200 USD, ale wiedziałem, że w miesiąc, który miałem spędzić w Argentynie, wydam więcej (wliczając loty, noclegi, płatne wycieczki itd.), więc potrzebowałem dodatkowego sposobu uzyskania magicznego Blue Dollar Rate i oszczędzania blisko 50% na wydatkach. 
Okazało się, że Western Union, w przeciwieństwie do banków, stosował czarnorynkowy kurs wymiany dolara czy euro na peso argentyńskie. Dzięki temu za każde EUR, czy USD dostawało się prawie 2 razy więcej kasy niż wypłacając z bankomatu czy płacąc kartą. O różnicy w kursach pisałem szerzej w poprzednim wpisie. 
Jak wyglądało w praktyce uzyskanie taniego peso dzięki Western Union? Wystarczyło ściągnąć aplikację i zlecić transfer pieniężny z własnej karty debetowej/kredytowej na okaziciela paszportu o podanym numerze. W praktyce każdy podawał swój numer paszportu, więc zlecało się transfer samemu sobie i odbierało gotówkę w dowolnym punkcie Western Union (te były dość popularne w większych miastach i miasteczkach, a El Calafate za takie uchodziło). Minusy? Poza drobną prowizją (co ciekawe, właściciele kart wydanych przez kraje zachodnie mieli wyraźnie wyższą prowizję niż ja) - czas spędzony w kolejce i brak pewności, czy dany punkt ma jeszcze gotówkę. Serio - czytałem z relacji innych osób, że potrafili spędzić 2h w długiej kolejce chętnych na wymianę, a na koniec obejść się smakiem, bo dany punkt już nie miał peso argentyńskich.
Mi akurat udało się zaskakująco łatwo - byłem 5 minut przed zamknięciem punktu, odebrałem zlecony sobie transfer niezbyt wielkiej gotówki (na próbę) i wróciłem do hostelu. Śmieszna rzecz - w hostelu gadam z przypadkowymi ludźmi, którzy narzekali, że byli w tym samym punkcie 10 minut przed zamknięciem (a więc 5 wcześniej niż ja) i odeszli z kwitkiem, bo punkt nie miał już gotówki. Jak to możliwe? Nie wiem.
Wieczór spędziłem na podziwianiu zachodu słońca z okien hostelu (był genialnie położony i miał wielkie okna) oraz głaskaniu licznych piesków korzystających z gościnności tego miejsca. Gdyby ktoś szukał świetnego hostelu w El Calafate, z głębi serca polecam America del Sur Calafate Hostel. Można było zamówić coś do żarcia, dostać piwko, pogłaskać pieski, pogapić się na jezioro - czego chcieć więcej? No i jeszcze ta bliskość jednego z naturalnych cudów świata, czyli lodowca Perito Moreno. Ale o nim w kolejnym wpisie gdzieś za tydzień
#polacorojo #podroze #argentyna #patagonia
96073ec3-22c3-4034-879d-5455e48a10d2
15ecbc0e-4a5c-4fa6-9cfb-0d1e92261039
cd8f15cc-07fb-470e-a394-b50495d197cc
cb899981-ebaf-40e5-ad33-f977aba4f3ca
michalnaszlaku

Ale bym sobie tam pojechał

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki i Tosie! Smacznego jajka wszystkim! Tak mi się przypomniało, że rok temu spędzałem Wielkanoc dość nietypowo, bo całkowicie samotnie w Buenos Aires, więc natchnęło mnie to do wznowienia wpisów z cyklu #polacorojo. Może między jednym a drugim kęsem będzie się Wam chciało poczytać. 
----------
Gdy na początku lutego zeszłego roku opuszczałem Chile, myślałem że być może nigdy nie wrócę już do Ameryki Południowej lub że stanie się to za długi, długi czas. Wydarzenia z życia prywatnego spowodowały jednak, że nieco ponad 2 miesiące później podjąłem decyzję o wylocie do Argentyny. Kupiłem bilety na pierwszy lot z brzegu i już dwa dni później siedziałem w samolocie, który leciał do Buenos Aires. Tanio nie było, ale za to tylko jedna przesiadka we Frankfurcie.
Siedząc na lotnisku w Niemczech wciąż nie miałem zaklepanego noclegu. Pomyślicie sobie - no a co to za problem, Buenos Aires wielkie miasto, na pewno opcji jest wbród. Dzień przed wyjazdem, zanim zacząłem przeglądać Booking też tak myślałem. Nie zwróciłem jednak uwagi na to, że lecę w dość nietypowym terminie - miałem lądować w Wielki Piątek i spędzić w Buenos 3 noce, a więc spędzić całą Wielkanoc w argentyńskiej stolicy. Taki plan miało najwyraźniej w cholerę ludzi, bo dostępność łóżek w hostelach była zerowa. Widziałem jedynie opcje hoteli za 700 dolarów za noc. Nie powiem, zmroziło mnie to. W każdej wolnej chwili obecnej więc odświeżałem Booking licząc, że może coś się zwolni. Rozważałem nawet przedostanie się od razu gdzieś poza miasto, albo łapanie samolotu do Patagonii, ale w Buenos miałem zamiar zaopatrzyć się w gotówkę, co było wskazane przed udaniem się na dalekie południe (o czym za chwilę). Odświeżałem więc dalej. 
No i bingo - pojawił się jakiś hostel, szybka rezerwacja mimo niskiej oceny, przynajmniej jest jeszcze opcja bezpłatnego anulowania. No ale przecież nie będę wybrzydzał? Mimo wszystko doczytuję opinie i jednak poważnie zastanawiam się nad anulowaniem mimo braku alternatyw. Informacje o karaluchach, brudnej pościeli i smrodzie pleśni zdecydowanie nie napawają optymizmem. Chodzę jeszcze po Facebookowych grupach osób, które podróżują lub zamierzają podróżować po Argentynie, kilka z nich jest w identycznej sytuacji. Jakieś 4 dziewczyny z Anglii znalazły 6-osobowy pokój w hostelu, więc mogą w razie czego przygarnąć do siebie, choć też są przerażone standardem. Szukam dalej. 
Właśnie dopiero we Frankfurcie, niedługo przed finalnym lotem udaje mi się upolować jeszcze jedną opcję na pierwszą noc, a chwilę później na dwie kolejne. Każdy nocleg w innym miejscu, ale nie szkodzi - najważniejsze, że pierwszy nocleg raczej bez szczurów i robactwa (choć poniżej oceny 8.0 co zawsze jest moim minimalnym standardem), kolejne dwa wyglądają już naprawdę dobrze. Lecę znacznie spokojniejszy. 
Wspominałem, że w Buenos koniecznie chciałem zaopatrzyć się w gotówkę. Dlaczego? Wcale nie chodzi o to, że na patagońskim południu ciężko o płatność kartą czy bankomaty - z tym nie było żadnego problemu. Po prostu wymiana twardej waluty typu euro czy dolar znacznie bardziej się opłacała (a nie miałem pewności czy znajdę stosowne miejsca na odludziach). I przez "znacznie bardziej" nie mam na myśli oszczędności rzędu 5%, a raczej blisko 50%. Wszystko dzięki tak zwanemu Blue Dollar Rate, czyli nieoficjalnym (czarnorynkowym) kursie dolara. Choć tak na dobrą sprawę euro też miało swój równie atrakcyjny, czarnorynkowy kurs. 
Czemu kurs oficjalny różni się od czarnorynkowego? Ano gdy inflacja zapierdala, oznacza to że wartość pieniądza spada. W Argentynie inflacja zapierdala fest i wynosi jakieś 100% w skali roku. Oznacza to, że nie tylko towary drożeją z dnia na dzień, ale też argentyńskie peso jest warte coraz mniej w oczach rynków zagranicznych. Co często robią rządy krajów, w których inflacja zapierdala? Ogłaszają dekretem, że ich waluta wcale a wcale nie jest warta aż tak mało, tylko o X więcej, wprowadzając "oficjalny kurs", który obowiązuje banki. Tak więc gdy podczas moich pierwszych dni w Argentynie "ulica" za każde moje euro oferowała 215 000 peso, banki dawały jakieś 120 000. Ktoś mógłby wpaść na pomysł - hej, skoro zdaniem rządu argentyńskiego peso jest warte prawie dwa razy tyle co na ulicy, to czemu nie kupować dolara lub euro wg oficjalnego kursu w bankach, i później sprzedawać go drożej? Ano bo nie da się kupić dolara po oficjalnym kursie Co innego kurs czarnorynkowy - mnóstwo Argentyńczyków chce mieć banknoty stabilnej waluty i jak mówił mi jeden z późniejszych kolegów, w Argentynie znajduje się więcej dolarów w gotówce niż w USA. 
Wracając do płacenia kartą i wypłat z bankomatów - były one wyjątkowo nieopłacalne, bo rozliczane po oficjalnym kursie właśnie. Znacznie lepiej było przyjechać z dolarami lub euro w papierku i wymieniać je na ulicy. Lądowałem więc w Buenos Aires mając jakieś 800 euro i 200 dolarów i nieco trząsłem portkami, że ktoś mnie może okraść lub oszukać podczas wymiany (jak to bywało w Polsce dawno temu w PRLu). Przed pierwszym zagrożeniem broniłem się ukrywając hajs w specjalnym pasku, przed drugim miało mi pomóc wybieranie sprawdzonych i polecanych punktów wymiany. Ten, do którego zmierzałem znajdował się na Calle Florida 656, czyli w centrum miasta, a ja wciąż byłem na lotnisku. Pomyślałem - dobra, i tak potrzebuję jakiejś niewielkiej gotówki na start (choćby na autobus), więc może zainwestuję w pozyskanie dodatkowej wiedzy. Udałem się więc do lotniskowej ajencji banku, co prawda z gównianym kursem, ale i pewnością, że dostanę legitne banknoty, którym będę mógł się przyjrzeć przed wymianą większej gotówki u cinkciarzy. Wręcz dopytałem gościa na kasie na co mam zwracać uwagę. Wyjaśnił, że zasadniczo jeśli cyferki nominału banknotu mienią się na różne kolory, to git, i że niższych nominałów nie opłaca się fałszować, więc wystarczy jeśli będę przyglądał się tym okazalszym pod względem wartości banknotom. 
Stratny o jakieś 20 zł na kursie, ale bogatszy o wiedzę, pojechałem do centrum w poszukiwaniu adresu Calle Florida, numer 656. Uliczka ta jest typowym deptakiem, na którym połowę tłumu stanowi mieszanina turystów i miejscowych, a drugą połowę cinkciarze. Dosłownie co 5 metrów stoi osoba wykrzykująca - Cambio! Cambio! Cambio! Cambio dolares, cambio euro! Trochę byłem zdziwiony, że nic a nic się z tym nie kryją. Nieco wzmogło to moją czujność, bo "skoro tylu ich tu jest, to znaczy że jest z tego niemały biznes - na oszukiwaniu takich gringos jak ja zwłaszcza". 
W końcu dotarłem pod zapisany na mapie adres i pozytywnie się zaskoczyłem. Wyglądało to jak normalny kantor, z tym, że bez żadnych kolorowych tabliczek czy oficjalnych znaków legitymizujących biznes. Ładnie wykończone wnętrze, kilka stanowisk wymiany, rząd krzesełek dla oczekujących i uśmiechnięci turyści w środku. Uspokoiłem się nieco, ale i tak na pierwszy rzut wymieniłem może ze 100 euro, żeby upewnić się, że faktycznie dostaję legitną kasę - nie miałem zbyt daleko do tego miejsca z mojego hostelu, więc mogłem tam w każdej chwili wrócić. Banknoty wyglądały na prawdziwe i takie się okazały, bo dość szybko sprawdziłem w pobliskim sklepie, czy nie ma problemu z płaceniem. Brzmi jakbym był przesadnie ostrożny, ale cóż - po tym jak kiedyś w Tanzanii urzędniczka państwowa na lotnisku wydała mi banknot, którego nikt później nie chciał zaakceptować, jestem czujniejszy
Jakis czas później znów udałem się na wymianę już nieco większej gotówki do tego samego miejsca i dowiedziałem się, że jednocześnie jest to biuro podróży, w którym mogę kupić jakąś wycieczkę lub bilety lotnicze. Z początku pomyślałem - a po co mi to, przecież zwłaszcza bilety lotnicze kupię sobie przez internet, nie płacąc prowizji pośrednikowi. No ale - bingo - kupując przez internet płaciłbym kartą po oficjalnym kursie, a u nich upłynniam świeżo wymienioną gotówkę według dwukrotnie bardziej korzystnego Blue Dollar Rate. No więc tak, zdecydowałem się na zakup biletu do El Calafate na 3 dni później i zapłaciłem o kilkadziesiąt procent mniej niż gdybym robił to samodzielnie. W dodatku babka, która kupowała mi ten bilet była bardzo miła, podpytywała gdzie chcę jechać, czy może nie lepiej najpierw do Ushuaia, bo zazwyczaj ludzie lecą najdalej jak się da na południe i stamtąd powoli wracają na północ. Ja postanowiłem akurat odpuścić ten Fin del Mundo na Ziemi Ognistej i udać się jak najszybciej do serca argentyńskiej Patagonii, czyli El Chalten, póki nie nastały tam warunki zimowe uniemożliwiające łażenie po górach bez odpowiedniego ekwipunku. 
No dobra, tyle o wymianie pieniędzy, a co o samym Buenos Aires? No niewiele. Miasto jak miasto. Byłem pod obeliskiem, pod którym tłumy gromadzą się po ważnych zwycięstwach albicelestes w piłkę nożną, odwiedziłem jakiś tam ładny park nieopodal jednej z uczelni, przechadzałem się po cmentarzu Recoleta, miejscu spoczynku prominentnych polityków, ludzi kultury i sztuki, słynnym z niesamowitych nagrobków, zjadłem steka, ludzi tańczących tango na ulicach nie widziałem. Ot co. Z rzeczy nietypowych - bardzo dużo policji i jeszcze więcej napisów ACAB na murach. 
Nie jestem typem człowieka zwiedzającego miasta (choć przyznam, że lubiłem się przechadzać między drapaczami chmur w San Francisco, podobał mi się też Paryż). Moim celem była Patagonia z El Calafate jako pierwszym przystankiem. Ale o tym może w kolejnym wpisie. 
#polacorojo #podroze #argentyna
8a64a4b5-eb0f-4cea-aac6-65fb4ab119df
7ef06d92-a847-411e-ac43-d0d5e16b39cd
1846cd7b-28c9-4e25-a792-92dbc35dded7
f0cb93cb-d77e-42d6-9fcb-56719d777402
2e55ae96-9b1c-4644-a46e-c3816dd8c4f0
globalbus

@Sniffer z kursem to miałem zabawę już na granicy Boliwia - Argentyna

Jak zobaczyłem kurs wymiany w kantorze po boliwijskiej stronie, to wymyśliłem taką sztuczkę. Wypłacałem boliviano w bezprowizyjnym bankomacie i szedłem wymienić na peso.

Wady? Cholernie niskie nominały (mała podaż tych dużych przez inflację). Miałem zatem dwa duże pliki gotówki, które musiałem skitrać tak, aby nie zamokły w sakwach.

Wada numer dwa, nie ma sensu wymieniać zbyt wiele, bo inflacja

Co do Buenos Aires. Mi się podobało, jak na miasto tak w cholerę daleko od gór.

Ramirezvaca

@Sniffer dzięki za inspirację:) Wesołych z Cali w Kolumbii

c3542022-d268-46ef-8220-de16a4fc06d7

Zaloguj się aby komentować

Świątynia Bahai w Santiago de Chile była ostatnim punktem mojej podróży po Chile. Oczywiście nie wracałem do chilijskiej stolicy tylko po to, żeby ją zobaczyć - po prostu po opuszczeniu pustyni Atacama musiałem się jakoś dostać na Dominikanę (skąd później wracałem do Polski), a najsensowniejsze i najtańsze loty wymagały spędzenia weekendu w Santiago właśnie.
Doleciałem tam w piątek wieczorem i tak się jakoś zgadałem z poznaną na lotnisku niecały miesiąc wcześniej Chilijką, że skoczyłem z nią i jej przyjaciółmi na miasto, a potem zlądowaliśmy na domówce. Z góry ostrzegam przed chilijskimi karcianymi drinking games, bo nieopacznie zaliczyłem zgona na kanapie i z poczuciem wstydu wracałem prawie nad ranem do hostelu. W związku z tym kolejny dzień polegał głównie na leczeniu kaca i krótkim spacerze, w trakcie którego po raz pierwszy zetknąłem się z psią agresją wycelowaną w moją stronę. I tak jak przez poprzedni miesiąc sfory bezpańskich psów nawet krzywo na mnie nie spojrzały, tak w centrum Santiago wściekle rzucił się w stronę moich nogawek pies wielkości i wyglądu wyrośniętego szczura. Pies niby był trzymany na smyczy przez właścicielkę, ale ta bardziej była zainteresowana telefonem, więc gdybym nie odbił na chwilę na trawnik, doszłoby do bliskiego spotkania psiego pyska z moją nogą. Jaka byłaby dynamika tego spotkania - nie wiem, ale się domyślam.
Na niedzielę miałem zaplanowane oglądanie świątyni Bahai, którą polecało mi mnóstwo osób, i tak jak widać ze zdjęć - jest to prawdziwa perełka architektury. Świątynia jest położona na obrzeżach miasta, co wymagało pewnych kombinacji, żeby się do niej tanio dostać. Dopiero jadąc autobusem z przesiadkami zacząłem trochę czytać na temat tego miejsca i ku memu przerażeniu okazało się, że nie można tam po prostu podejść i sobie popatrzyć na budynek, lecz trzeba mieć bilet wstępu, by w ogóle dostać się w pobliże świątyni. Oczywiście wszystkie bilety na ten dzień były już wyprzedane, więc wyglądało na to, że tłukę się komunikacją miejską po próżnicy. Trudno - pomyślałem - podjadę, może się uda.
Gdy wysiadłem z finalnego autobusu, udałem się pod bramę wjazdową na teren kompleksu świątyni. Oczywiście już na wstępie spytali czy mam rezerwację, a gdy odpowiedziałem przecząco, zaprosili bym wrócił nazajutrz, bo na kolejny dzień jakieś wolne miejsca jeszcze były. Gdy zrobiłem oczy kota ze Shreka i wytłumaczyłem, że kolejnego dnia rano lecę już do dalekiej Polski i nigdy już nie wrócę do Ameryki Południowej, strażnicy zaczęli coś ze sobą rozmawiać. W końcu powiedzieli, że spróbują się dowiedzieć od osób z góry, czy może uda się zrobić wyjątek, ale mam wrócić za godzinę, bo teraz jest przerwa obiadowa. Tliła się więc nadzieja na powodzenie mojej misji.
Postanowiłem znaleźć jakąś knajpę w międzyczasie i też wrzucić coś na ząb. Okazało się to niebanalne, bo rejon w którym stoi świątynia to faktyczne obrzeża stolicy i pierwsze dwa miejsca, które sugerowała Google Mapa okazały się być zwykłymi sklepami, a ja chciałem zjeść coś na ciepło. W końcu znalazłem jakąś spelunlowatą jadłodajnię, w której zrobiłem piorunujące wrażenie na właścicielce kilkoma słowami rzuconymi po hiszpańsku. Szkoda, że jedzenie nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Choć najważniejsze, że nie zrobiło piorunującego wrażenia na moich jelitach i zwieraczu.
Wracałem w stronę bramy do kompleksu świątyni i rozglądałem się trochę po uliczkach. Nie czułem się zbyt pewnie, bo zdecydowanie nie była to turystyczna okolica mimo relatywnej bliskości samej świątyni. Po chodnikach chodziło trochę żulowatych osobników i chilijskich sebiksów. Starałem się mieć oczy dookoła głowy.
Przechodziłem akurat obok przystanku, gdy podjechał autobus, z którego wysiadło sumarycznie może z 10 osób różnej płci i wieku. Na końcu wysiadł taki mały śmieszny grubasek z plecaczkiem, lat ok. 8, i zaczął nieco pokracznie biec w stronę przejścia dla pieszych, znajdującego się przed autobusem. Zwróciłem na chłopaka uwagę ze względu na jego specyficzny bieg i pomyślałem sobie, że takie właśnie dzieciaki są często pośmiewiskiem w szkole i mają problemy z pewnością siebie. Grubasek dobiegł do przejścia i nagle schylił się po coś, jakby chciał tym rzucić w stronę grupki dzieciaków po drugiej stronie ulicy. Autobus właśnie ruszał i był już 2 metry od przejścia, gdy grubasek wziął zamach. Pomyślałem sobie - dzieciaku, uważaj na autobus, bo jeszcze przypadkiem w niego trafisz!
Jebs! Pokaźny kamień z hukiem rozbił przednią szybę autobusu. Jebs! Kolejny kamień wylądował na bocznej szybie toczącego się pojazdu. Nie było w tym przypadku. Grubasek z furią sięgnął po kolejny kamień, który tym razem wpadł do środka, gdzieś w okolice kierowcy. Patrzyłem na to totalnie zamurowany. Grubasek koślawym truchtem oddalał się w nieznanym mi kierunku, a ja stałem jak słup soli raptem 5 metrów obok. To nie tak, że nie chciałem zareagować - już po pierwszym rzucie spiąłem mięśnie w gotowości do schwycenia małego wandala, ale w miejscu zatrzymała mnie reakcja tych 10 pasażerów, którzy wysiedli razem z grubaskiem. A raczej ich brak reakcji. A może nawet słyszałem śmiechy. Zbyt dobrze już nie pamiętam - po prostu poczułem, że może rzucanie się na miejscowego chłopaka na jego terenie, w otoczeniu jego ludzi, w dzielnicy, w której nawet łażenie w dzień jakoś nie należało do bezstresowych, nie jest najlepszym pomysłem. Pozostałem więc biernym obserwatorem. Całe szczęście kierowcy chyba się nic nie stało, bo kontynuował bardzo powolną jazdę w stronę zajezdni autobusowej nieopodal.
Wciąż mega zdumiony ruszyłem w stronę bramy do kompleksu świątyni. Miałem szczęście, bo postanowili zrobić dla mnie wyjątek i pozwolili iść dalej. Szedłem więc betonową drogą wiodącą stromo pod górę, aż w końcu po kilku lub kilkunastu minutach marszu ujrzałem w oddali świątynię. Przed nią stał jeszcze budynek, w którym przewodnicy opowiadali historię powstania świątyni oraz samą ideę religii Bahai. Ano właśnie, dość późno zorientowałem się, że jest to świątynia totalnie nieznanego mi kultu, który trochę mi zajeżdżał sektą i dziwiłem się, jak byli w stanie sfinansować tak przepiękną budowlę. Co więcej, takich świątyni jest na świecie jeszcze co najmniej kilka - każda w innym stylu architektoniczym, ale praktycznie wszystkie równie okazałe.
Nie zagłębiałem się w ten temat zanadto, więc wybaczcie brak ciekawostek na temat samej religii lub architektury. Po prostu podziwiałem to miejsce. Jedyne co zapamiętałem, to że niewielka mimo wszystko świątynia miała chyba z 9 wejść, każde było otwarte i symbolizować to miało otwartość religii. Albo może wszystko pokićkałem - najlepiej sami sobie doczytajcie
Usiadłem w środku, wcześniej będąc uprzedzonym, że robienie zdjęć jest zakazane, żeby nie rozpraszać modlących się. Nie mogłem się jednak powstrzymać przed zrobieniem fotki sklepienia - starałem się to zrobić najdyskretniej jak się dało, czyli kładąc telefon na ławie obiektywem w górę i używając samowyzwalacza. W międzyczasie faktycznie dorwać ambony podchodził raz po raz jeden z wiernych czy duchownych (ciężko było stwierdzić) i czytał jakiś werset z ichniejszej świętej księgi.
Świątynia zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie pod względem harmonicznej architektury zarówno budynku jak i krajobrazu. To był całkiem dobry punkt w moim chilijskim planie podróży bez planu. Jednocześnie też ostatni - następnego ranka siedziałem już w samolocie i opuszczałem Amerykę Południową, z myślą, że być może już nigdy do niej nie wrócę. Myliłem się, bo zaledwie nieco ponad dwa miesiące później lądowałem w Buenos Aires, z głównym planem odwiedzenia argentyńskiej części Patagonii. Ale to już historia na osobną serię wpisów.
#polacorojo #podroze #chile #architektura #mojezdjecie
652e7517-e658-4deb-b323-ca6296e5e1c1
31a84a60-7688-4f18-afd8-95b7ee2a77d0
60b6695c-946b-4ebd-9e78-8c248f8f098c
144f440b-a079-4f00-add0-2ca94d86aab6
d3cda4f4-dc68-478d-b67e-12f328e13b6d
michalnaszlaku

Fajnie tam być kierowcą autobusu

Ciekawa relacja i czekam na kolejne

matsonovsky

@Sniffer Proszę o jakiegoś piorunka albo zawołanie później, bo konieczne chcę później wrócić i przeczytać!

myjourneytojahh

@Sniffer wspaniała to była opowieść. Kolejną wyprawę też nam opiszesz, prawda?

Zaloguj się aby komentować

Najpiękniejszy zachód słońca w Chile widziałem nieopodal mojego nowego miejsca noclegowego, dla którego opuściłem wygodne mury hostelu. Rezygnowałem z murowanego budynku
znajdującego się w odległości 5 minut marszu od głównej uliczki San Pedro de Atacama na rzecz campingu, do którego trzeba było dreptać jakieś 50 minut wzdłuż prawie całkowicie wyschniętego koryta rzeki, mijając po drodze właściwie jedno wielkie nic. No ok, widać było dookoła pnące się na 2 metry murki, prawdopodobnie kryjące za sobą domostwa miejscowych, ale z zewnątrz wyglądało to wszystko wyjątkowo nieprzystępnie i surowo. Idąc po raz pierwszy w stronę mojego campingu czułem się jak wygnany poza mury miasta banita. Czułem też niesamowity skwar, będący swoistym źródłem dla rzeki potu spływającej z obciążonych bagażem pleców wprost między wzgórza mych jakże jędrnych pośladków.
Nie ukrywam, lokalizacja nowego miejsca noclegowego była jednoczesnym przekleństwem i błogosławieństwem. Przekleństwem właśnie ze względu na sporą odległość od miasta, do którego wybierałem się to na zakupy, to na piwo z kolegami poznanymi wcześniej. Błogosławieństwem, bo dzięki tej izolacji miałem naprawdę komfortowe warunkiem do obserwowania gwiazd nocą - wystarczyło wyjść z namiotu i pogapić się w niebo.
Gwoli ścisłości, nie był to zwykły camping lecz glamping. Dla niewtajemniczonych - glam camping, czyli nieco bardziej luksusowy camping z własnymi przestronnymi namiotami na metalowej konstrukcji, a nawet niewielkim basenem zewnętrzym. Dostrzegłem też... teleskopy. Tak, okazało się, że właśnie na ten camping docierała część wycieczek z miasta w celu oglądania czerwonych karłów, mgławic i galaktyk, które oglądałem kilka dni wcześniej. Najlepsze warunki do star gazingu miałem więc poniekąd za darmo w moim nowym miejscu noclegowym. Uściślając - gdybym chciał znów pogapić się przez obiektyw, musiałbym uiścić stosowną opłatę, ale mnie interesowało przede wszystkim niezanieczyszczone sztucznym światłem nocne niebo oglądane gołym okiem, a dokładnie takie warunki oferował mój camping.
Tuż obok campingu wyrastało strome wzgórze z dziwnym łukiem na szczycie oraz sporym pomnikiem z krzyżami nieopodal - to właśnie tę miejscówkę upatrzyłem sobie na zachód słońca. W aplikacji maps.me widziałem dwie ścieżki prowadzące na szczyt. Ta, która zaczynała się tuż obok wyjścia z campingu była chyba bardziej hipotetyczna niż prawdziwa - wejścia bronił wysoki płot z metalową siatką, uszkodzoną w kilku miejscach. Początku drugiej ścieżki nie chciało mi się szukać (szacowany czas dojścia do jej startu - pół godziny), bo nie miałem pewności czy nie zastanę podobnego widoku. Pozostało więc przecisnąć się przez dziurę w siatce i piąć w górę po stromym terenie nieco na czuja.
Wejście zajęło mi prawie pół godziny. Ze szczytu rozpościerał się przyjemny widok, choć na prawdziwy spektakl wciąż czekałem. Ustawiłem moje goPro do nagrywania timelapsu zachodu słońca i czekałem. Miałem ze sobą butelkę wina, ulubioną muzykę i kłęby własnych myśli.
Podczas samego zachodu słońca nagle pojawiło się na szczycie kilka dodatkowych osób, które dotarły drugą ścieżką (z góry było ją całkiem dobrze widać, w przeciwieństwie do tej którą przyszedłem - ta praktycznie nie istniała). Brak samotności trochę mnie zasmucił, bo zamiast spokojnej kontemplacji wkurzałem się na fakt zepsucia mojego timelapsu przez ich sylwetki. No ale kij z tym. Skupiłem się na zachodzie słońca i niebie, które przybrało te niesamowite barwy jakieś 20 minut później. W międzyczasie wpadłem na pomysł zrobienia sobie zdjęcia samowyzwalaczem, czego efekty możecie podziwiać na głównym zdjęciu. Jak na tylko jedną próbę chyba całkiem nieźle.
Jedyne czego żałowałem, to że nie było ani jednej chmurki na niebie, bo to wtedy wschody czy zachody słońca są najpiękniejsze. Ale nie narzekałem. Wciąż byłem oniemiały intensywnością pomarańczu na niebie, którego źródłem był najpewniej unoszący się w powietrzu pył pustynny, załamujący światło słoneczne.
Gdy zachód dobiegł końca pomyślałem sobie - koniecznie muszę wrócić tu na wschód słońca! Tylko czy będzie chciało mi się wstawać super wcześnie rano? Jednocześnie skonstatowałem, że jest to genialne miejsce na obserwowanie nocnego nieba. A że od dawna marzyłem o spędzeniu nocy pod gołym niebem, pomyślałem - why not both?
Plan był prosty - wrócić na camping, spakować śpiwór oraz karimatę i wrócić w to samo miejsce na noc. Może był to pomysł głupawy, bo jednak nocą na pustyni bywa zimno, w dodatku teoretycznie tu też mówiło się o występowaniu pum w górach (w co do tej pory nie chce mi się wierzyć), ale butelka wypitego wina dodała mi animuszu, więc ruszyłem nieistniejącą ścieżką w dół. No właśnie - jako że ścieżka za bardzo nie istniała, szedłem na czuja oświetlając sobie drogę gównianą czołówką z Decathlonu, która pomagała mi dostrzec jedynie to, co było bezpośrednio pod moimi stopami, ale nie była bezużyteczna w kontekście zrozumienia co zastanę za metrów paręnaście. Tym sposobem zboczyłem z nieistniejącej, choć w miarę wygodnej ścieżki, którą właziłem na górę, a zamiast tego trafiłem do żlebu z niepewnymi kamieniami pod stopami.
Co może się stać, gdy opierdzieli się w pojedynkę całą butelkę wina i schodzi się stromym żlebem po ciemku? Bingo - wypierdoliłem się po podkręceniu kostki na jednym ze zdradliwych kamieni. Szczęśliwie poza bólem stawu skokowego, zdartą skórą na goleniu i zranianą dumą nic mi nie było, więc kontynuowałem zejście.
Na campingu szybko spakowałem niezbędne rzeczy i ponownie ruszyłem w mozolną drogę pod górę. Tym razem udało się uniknąć trudnego terenu, a panujący dookoła chłód sprawiał, że wchodziło mi się przyjemniej niż poprzednio. W końcu dotarłem na szczyt.
Rozłożyłem karimatę i śpiwór oraz wpełzłem do środka. Miałem ze sobą nawet kolejną butelkę wina, którym miałem się raczyć oglądając rozgwieżdżone niebo. Z tym że leżąc tak i wpatrując się przez kilkanaście minut w firmament w ciepłym śpiworze w absolutnej ciszy, nagle poczułem, że zaczyna morzyć mnie sen. Walczyłem jeszcze z powiekami przez jakiś czas, ale zrobiło mi się tak błogo, mimo leżenia w absolutnie nieosłoniętym i narażonym na ataki prawdziwych i wyimaginowanych wrogów miejscu, że koniec końców poddałem się i zasnąłem, wcześniej ustawiając jednak budzik na 40 minut przed wschodem słońca.
Przyznam, że spałem jak zabity, więc gdy zadzwonił budzik średnio chciało mi się wyjść ze śpiwora, zwłaszcza że wciąż było co najwyżej szaro i nieciekawie. Nie chciałem jednak znów zasnąć i ryzykować przegapienia wschodu słońca, więc obserwowałem okolicę - najpierw na leżąco, a ostatecznie w pozycji wyprostowanej (choć raczej zgarbionej i zziębniętej). W końcu niebo zaczęło nabierać dość dziwnych kolorów, a złoto wciąż czającego się pod linią horyzontu słońca rozlało się nierównomiernie po firmamencie.
Zanim jeszcze słońce w końcu pojawiło się na niebie, przebiegłem się w stronę drugiego szczytu wzgórza z pomnikiem krzyży, które oglądałem też dzień wcześniej. Ku mojemu zdziwieniu, pośrodku ścieżki, nieopodal mojego miejsca noclegowego, widniałalo świeże i niemałe gówno pochodzenia zwierzęcego. Świeże, to znaczy na pewno nie było go wieczorem. Kto je tam zostawił w nocy oznaczając teren? Pies? Puma? Cholera wie. W każdym razie przez chwilę poczułem się nieco nieswojo, że zwierzę to mogło, albo i podeszło mnie obwąchać.
W końcu słońce zawitało na niebie, dodając uroku pomarszczonym wzgórzom Valle de la Luna za pomocą gry światłocienia. Naprawdę, nie chciało mi się stamtąd schodzić. Było absolutnie przepięknie. Spędziłem tam chyba kolejną godzinę zanim się w końcu udałem się w dół. Tego dnia miałem już opuszczać San Pedro de Atacama i lecieć ponownie do Santiago de Chile na ostatnie dwa dni w Ameryce Południowej. Ale o ostatnim weekendzie w chilijskiej stolicy opowiem w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #chile #atacama #mojezdjecie
a19e3ba0-64c6-4de9-b8f5-8c5672c7f0d9
af8de029-f72a-426d-a05a-301307169ec6
9b477283-922a-4a33-be8b-755fc6f13bf7
65b2b009-c74c-48e1-b19e-1a02f89e3dfa
d2020f8d-88b0-4a16-ad62-d6ae21797b9b
globalbus

@Sniffer nie lubię spać bezpośrednio na glebie, bo insekty. W Chile mrówki były na tyle agresywne, że w nocy przegryzły mi podłogę i zrobiły ścieżkę pod karimatą. Musiałem się przenieść parę metrów w środku nocy.

I namiot za 2k dziurawy po 4 nocy

Sniffer

@globalbus ulala, pech max. Wyczuły żarcie?

globalbus

@Sniffer raczej "zapach świeżości". Najbardziej podziurawily pokrowiec leżący luzem w przedsionku.

8b748a5e-1de2-4099-96be-1e34b10efb4f

Zaloguj się aby komentować