Oto byłem w El Chalten, sercu argentyńskiej Patagonii, małym miasteczku, do którego ściągali turyści, fotografowie i wspinacze z całego świata. Aura była wciąż typowo jesienna, choć sezon nieubłaganie zbliżał się ku końcowi, o czym świadczyły pustki na ulicach i w hostelach. Oczywiście turystów wciąż kręciło się w okolicy pewnie ze 100 albo i 2-3 razy więcej, ale mnóstwo knajp było już zamkniętych na 4 spusty.
To był mój pierwszy pełny dzień w El Chalten i nie wiedziałem jeszcze kiedy wyruszę dalej (tak na dobrą sprawę, wtedy chyba nie wiedziałem nawet, jaki będzie mój kolejny przystanek w Ameryce Południowej). Cóż można było robić w pierwszy dzień? Udać się zapewne na jakiś spacer po górach. Korciło, by rzucić się od razu w kierunku Laguna de los Tres, czyli punktu widokowego na Fitz Roy (najsłynniejszy szczyt tej części Andów, którego sylwetka stanowi element logotypu znanej marki odzieżowej Patagonia). Na ulotce ten szlak oznaczony był jako trudny, z czasem przejścia 4 godziny w jedną stronę, pomyślałem więc, że może rozsądniej będzie zacząć rozruch od czegoś prostszego. Tak zresztą zazwyczaj robię w górach, że pierwszego dnia przyzwyczajam ciało do nieco zwiększonego wysiłku, by kolejnego brać na warsztat ambitniejsze cele.
Gdy wychodziłem z hostelu, spakowany jak na krótki spacer, była już prawie 11 - zdecydowanie zbyt późno jak na moje standardy. Myśląc o kolejnym dniu poszedłem zlokalizować początek szlaku wiodącego w stronę Fitz Roy - pomyślałem sobie, że przynajmniej nazajutrz nie będę tracił czasu na ewentualne błądzenie, tylko pognam od razu do celu.
Odnalezienie oznakowania szlaku zajęło mi jakieś 10 minut, więc zastanawiałem się co dalej. Pamiętałem, że niby od tego szlaku odchodziła niewielka odnoga prowadząca nad jakieś jeziorko, całkiem niedaleko, więc pomyślałem - czemu nie. Przynajmniej pójdę kawałek tą samą drogą co kolejnego dnia i poznam stopień trudności pierwszego fragmentu tego najciekawiej zapowiadającego się szlaku
Gdy tylko ruszyłem w górę ścieżką prowadzącą przez las, poczułem niesamowitą energię i radość z tego gdzie jestem i co robię. Było chłodnawo, ale do marszu pogoda była idealna. Dookoła nie było żywej duszy, więc miałem całą ścieżkę dla siebie. Szybkim tempem pokonywałem kolejne metry, szczerząc się sam do siebie.
Ani się obejrzałem, a pyknęły mi 4 z 10 kilometrów drogi do Laguna de los Tres. Szlak był bardzo dobrze oznaczony i co kilometr widniała tabliczka z oznaczeniem, ile jeszcze zostało. Zdałem sobie wtedy sprawę, że przegapiłem odejście na to małe jeziorko, bo już dawno powinienem przy nim być. Moja mapa w telefonie to potwierdzała. Nie przejmowałem się tym nic a nic, bo tam gdzie akurat dotarłem widoki były przednie. Widziałem jakiś lodowiec, a w oddali rysował się też jakiś monumentally szczyt, w większości skryty w chmurach (wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to co widzę to właśnie fragment ściany Fitz Roy'a).
- Ależ to za⁎⁎⁎⁎ście musi wyglądać przy ładnej pogodzie. Może wiatr trochę to jeszcze przedmucha - pomyślałem.
Spojrzałem na zegarek - akurat minęło południe. Co mi szkodzi podejść jeszcze trochę? Zresztą o czym ja gadam - pierdolnę całą trasę!
Po relatywnie niedługim czasie byłem pod tabliczką dziewiątego kilometra i nieco większą informacją, że oto zaczyna się bardzo trudne podejście 500 metrów w pionie przewidziane na godzinę wysiłku. Ponieważ byłem rześki jak łania o poranku, ruszyłem w górę, w d⁎⁎ie mając fakt, że tak na dobrą sprawę wychodząc z hostelu wziąłem ze sobą ledwie pół litra wody i dwa batoniki.
Raptem po 2 godzinach i 45 minutach od wyjścia z hostelu byłem na końcu tego teoretycznie trudnego szlaku. Tak realnie, to nie było w nim nic trudnego. Dopiero ten ostatni kilometr był po prostu bardziej stromy, ale nie tak, że trzeba było choć w jednym miejscu pomóc sobie ręką. Zwykłe podejście, jakich w Tatrach bez liku. I nie mówię o Orlej Perci, Rysach czy Giewoncie. Zwykły szlak, gdzie stawianie kroków przypomina wchodzenie po stopniach, więc trzeba podnosić nogi nieco wyżej - zero technicznych trudności ani zwiększonej ekspozycji, a jedynie odrobina wysiłku.
O ile sam punkt widokowy był nieco poniżej granicy chmur, tak Fitz Roy był całkowicie schowany - nie widziałem nawet skrawka tej słynnej pionowej ściany. Oczywiście byłem odrobinę rozczarowany, ale jednocześnie pomyślałem - no i co z tego, po prostu wrócę tu przy lepszej pogodzie.
Spędziłem sobie z pół godziny przy tym punkcie widokowym, łażąc sobie to tu, to tam, a z nieba pruszył delikatny śnieg. Było garstka ludzi, ale tak rozproszona, że w niczym nie przypominało to tłumów nad Morskim Okiem. Zresztą co ja porównuję, tam było z 20 osób. Naprawdę komfortowe warunki do chlonięcia atmosfery gór.
Gdy już ponapawałem się wolnością i przestrzenią, ruszyłem w dół. Niczym rącza łania przeskakiwałem z kamienia na kamień, wyprzedzając małe grupki turystów którzy rozpoczęli zejście wcześniej. Byłem w niesamowicie dobrym nastroju, więc nawet pokusiłem się o trucht w dół szlaku, choć biegania zasadniczo nie lubię. Wtedy jednak czułem taki ładunek endorfin, że aż chciało się biec.
Po dwóch godzinach od rozpoczęcia powrotu dotarłem pod hostel. Choć początkowo wykluczałem w ogóle możliwość ruszenia tego dnia na ten szlak, gdy o 16:20 byłem już z powrotem myślałem sobie, że chętnie bym gdzieś jeszcze skoczył. Byłem niczym na haju, z tym że bez żadnych wspomagaczy poza obcowaniem z górską naturą.
To był piękny dzień. Zaiste, piękny dzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna







