Jak opisywałem tydzień temu, moja druga wyprawa pod Fitz Roy nie zakończyła się sukcesem. Zamiast wschodu słońca była śnieżyca i dopiero pod wieczór widziałem z oddali majestatyczny szczyt najsłynniejszej góry argentyńskiej Patagonii.
W relacji z zeszłego tygodnia zapomniałem dodać, że między powrotem ze wschodu słońca i wieczornym spacerem zupełnie przypadkiem wpadłem w kawiarni w El Chalten na 2 Polki. Trochę pogadaliśmy, podzieliliśmy się historiami z podróży oraz planami, a na końcu jeszcze pożyczyłem im gotówkę, bo już im się kończyła A tak jak wspominałem wcześniej kilkukrotnie - płacąc gotówką oszczędzało się prawie połowę tego, co wydałoby się płacąc kartą.
Wróćmy jednak do głównego wątku. Prognoza na kolejny dzień zapowiadała się znakomicie - miało być całkowicie bezchmurnie. Korciło, by znów spróbować pójść pod Fitz Roy na wschód słońca, ale mój argentyński kolega musiał tego dnia popracować, a zresztą nie chciałem iść trzeci raz w to samo miejsce w tak krótkim czasie, gdy jeszcze 2 inne bardzo obiecujące szlaki czekały nieodkryte. Zdecydowałem, że kolejnego dnia pójdę na Loma del Pliegue Tumbado.
Jeśli myślicie, że nazwa ta brzmi dziwnie, to wiedzcie, że Argentyńczycy czują podobnie. Gdy spytałem kilkoro z nich o wytłumaczenie nazwy stwierdzili, że nie wiedzą, bo każde ze słów z osobna coś oznacza, ale gdy połączy się je razem - nie mają najmniejszego sensu. W każdym razie Google translate tłumaczy to jako Wzgórze Kłamliwej Fałdy W sumie spoko nazwa dla jakiejś punkowej kapeli
Wyruszyłem z hostelu jakoś koło 8 rano. Na niebie nie było ani jednej chmurki i trochę plułem sobie w brodę, że oto może jedyny dzień w trakcie mojego pobytu, w którym wschód słońca na Fitz Roy będzie idealny, a ja szlajam się gdzieś indziej. No i gdy zrobiła się 8:45, zza zakrętu wyłonił się majaczący w oddali Fitz Roy, skąpany w złotym świetle wschodu słońca. Nawet z tak daleka wyglądało to cholernie imponująco. Zacząłem zazdrościć tym, którzy właśnie siedzieli pod Laguna de Los Tres i podziwiali ten spektakl z bliska. Postanowiłem, że choćby skały srały, kolejnego dnia znów wyruszę nocą w tamtym kierunku.
Tymczasem kontynuowałem swój marsz. Na szlaku było bardzo mało osób. W trakcie pierwszej godziny wyprzedziłem trójkę ludzi i wówczas na śniegu wskazywały, że przede mną już chyba tylko szła jakaś para. No bo właśnie - obfite opady śniegu z zeszłego dnia sprawiły, że jesienna aura ustąpiła całkowicie tej zimowej.
Po jakimś czasie dostrzegłem dwójkę ludzi idących w stronę miasteczka. Zdziwiło mnie to trochę, bo z wyliczeń wynikało, że na pewno nie dali rady dojść do końcowego punktu widokowego, skoro już wracali. Minęliśmy się, przyglądając się sobie nieco. Po kilku krokach spojrzałem za siebie i widziałem, że też wciąż zerkają w moim kierunku. Po raptem 3 minutach zrozumiałem dlaczego - ślady w śniegu kończyły się tuż przed rozległą polaną - najwyraźniej zwątpili, czy warto iść samotnie dalej i zawrócili. Ja nie miałem takich rozterek - po chwili moje stopy zaczęły zanurzać się pod kołderkę dziewiczego śniegu, a znaczony przeze mnie ślad rozciął nieskazitelną dotąd polanę na pół. Stałem się pionierem na tym szlaku. W połowie polany obejrzałem się za siebie - parka zdecydowała się ponownie zmienić kierunek i podążała za mną podbudowana zdalnym towarzystwem.
Padało niby tylko jeden dzień, ale śniegu leżało jakieś kilkanaście centymetrów. Niby niedużo, ale w niektórych miejscach tworzyły się poduchy śnieżne, w które nogi wpadały po kolana. Nie było też widać kamieni pod śniegiem - widziałem w oddali słupki znaczące szlak, ale sama ścieżka najwyraźniej meandrowała nieco, więc raz po raz nieoczekiwanie potykałem się o nierówności. Trzeba było uważać, żeby nie skręcić nogi. Musiałem też trochę pokminić przy strumieniach, które należało sforsować. Najkrótsze drogi na wprost okazywały się zdradliwe, więc trzeba było ostrożnie stąpając szukać najlepszego miejsca na przeskoczenie na drugą stronę.
Mimo tych lekkich trudności i wpadającego do wewnątrz butów śniegu, szło się wspaniale. Świeciło piękne słońce, a widoki były nieziemskie. Dodatkowo to uczucie, że jestem pierwszą osobą idącą tym szlakiem tego dnia dodawało jakiejś takiej magii tej przygodzie.
Po 12 kilometrach marszu dotarłem do punktu widokowego. Widziałem w oddali zarówno Fitz Roya, jak i Cerro Torre - drugi ikoniczny szczyt, będący jednym z marzeń najwybitniejszych wspinaczy. Nie wiem, ciężko opisać ten widok. Myślę też, że zdjęcia nie oddają w pełni magii tego miejsca. A może to magia chwil tam spędzonych? Ciężko stwierdzić. W każdym razie siedziałem tam przez kilka godzin, zmieniając miejsce obserwacji raz po raz, by siedzieć sobie i podziwiać widoki całkowicie samotnie. Ostatecznie bowiem do końca szlaku dotarło chyba z kilkanaście osób tego dnia, a ja nie chciałem wdawać się w rozmowy i słuchać cudzych głosów.
Napisałem "do końca szlaku" choć tak właściwie szlak wiódł jeszcze na wzgórze - na Loma del Pliegue Tumbado właśnie. Problem w tym, że wzgórze to było dość stromawe i pokryte śniegiem oraz nie widać było żadnych oznaczeń szlaku - nie sposób było dostrzec, którędy prowadzi droga na szczyt. A nie było to oczywiste - tuż pod szczytem widniała taka "koronka" z pionowej ściany i z dołu nie było widać jak się przez nią bezpiecznie przebić.
Chciałem już w sumie zawracać do miasteczka, ale w oddali dostrzegłem, że jakichś dwóch śmiałków podjęło próbę wejścia na szczyt. Oznaczało to tylko jedno - również idę. Gdy już pokonałem kilkaset metrów, zauważyłem, że śmiałkowie tkwiący od dłuższego czasu w tym samym miejscu, nieopodal skalnej koronki, rozpoczęli zejście. A niech to!
Po paru minutach spotkaliśmy się w połowie drogi na szczyt. Parą śmiałków okazała się dwójka raczej wysportowanych dwudziestoparolatków.
- Jak tam panowie na górze? Czemu zarządziliście odwrót?
- Ciężko nam było ocenić którędy iść dalej. A dodatkowo jest tam już dosyć stromo i trochę jednak strasznie.
- Ajajaj, no nic. Podejdę jeszcze kawałek do góry i zobaczę.
- Powodzenia!
I tak oto ruszyłem w górę sam. Po co, skoro oni polegli, a byli młodsi i we dwójkę? No chyba właśnie dlatego - żeby zrobić to, czego im się nie udało. No takie mam dziwne pragnienia rywalizacji
Jeszcze zanim się minęliśmy postanowiłem wybrać inny wariant wejścia niż oni - zamiast pionowo w górę, zakosami wzdłuż cienkiej linii wystających spod białego puchu kamieni. Najwyraźniej tam śniegu było najmniej, więc podejście wydawało się najoptymalniejsze .
Po jakimś czasie wszedłem dość łatwo prawie pod samą skalną koronkę, a więc wyżej niż wspomniana dwójka. Już wtedy wjechała mała satysfakcja, że wybrałem lepszą drogę, ale ta jednak urywała się - dalej musiałem brnąć po stoku przez śnieg.
Było dość stromo. Nachylenie stoku na pewno przekraczało 30 stopni. Zalegał świeży śnieg, na który padało bardzo intensywne słońce. Nie jestem ekspertem od turystyki zimowej, ale jednak kojarzę, że teoretycznie były to warunki sprzyjające lawinom. Ok, śniegu było relatywnie niewiele (padało tylko jeden dzień), ale teoretycznie nawet taka ilość mogła mnie łatwo zmieść z nóg tak, że przewracając się walnąłbym tym głupim łbem o kamień (a w sumie spora część ofiar lawin ginie właśnie od uderzenia w przeszkody po drodze, zanim lawina się zatrzyma). Nie wiem na ile realne było zagrożenie w tym terenie i w tych warunkach - dopuszczałem jednak myśl, że istnieje i że powinienem je traktować poważnie. Czemu więc po prostu nie zawróciłem? A bo jakoś tak w tych dniach mimo wszystko dość nisko wyceniałem wartość mojego życia. Było mi trochę wszystko jedno. Choć jednocześnie adrenalina pomagała mi zachowywać maksymalną czujność przy każdym kroku.
Dotarłem w końcu do pionowego fragmentu wzgórza. Zrobiłem krótki trawers, nie widząc jednak nigdzie optymalnej drogi dalej. Odwróciłem się ku dołowi - było stromo. Zdałem sobie sprawę, że ryzykuję w głupi sposób. Że nie wiem nawet jak teraz stąd bezpiecznie zejść. Oparłem się o ścianę i zamknąłem oczy by uspokoić myśli i oddech. Pomogło.
Wyciągnąłem moje gopro i nagrałem krótki filmik. Filmik, w którym opisywałem swój pomysł wejścia na to wzgórze, podjętą właśnie decyzję o odwrocie i zawierający słowa pożegnania na wypadek gdyby coś mi się stało podczas zejścia.
Jak patrzę teraz na zdjęcia stamtąd (filmiku w sumie nigdy nie obejrzałem), to myślę sobie - eeee, przecież to jest łatwy teren, czemu ja panikowałem. Ale wtedy czułem inaczej. I być może słusznie czułem. Ciężko teraz stwierdzić. W każdym razie czułem realne ryzyko ulegnięcia wypadkowi.
Gdy już zbierałem się do ruszenia w dół, do głosu doszedł jeszcze raz ten jebnięty "ja", który nie akceptuje porażek.
- Jeszcze 10 metrów trawersu - tam powinno się dać wspiąć.
No i w istocie - po chwili znalazłem sensowny fragment, po którym można było wleźć używając wszystkich 4 kończyn. A więc w górę!
Końcówka drogi na szczyt była już raczej łatwa, a przynajmniej taka się zdawała po pokonaniu głównej trudności w postaci tej skalnej ścianki. Na szczycie nagrałem jeszcze jeden filmik (dając aktualizację ewentualnym znalazcom mojego truchła, że jednak polazłem w górę, bo jestem jebnięty) i postanowiłem wracać inną drogą, jako że droga wejścia wydawała mi się zbyt trudna. Brzmi jak wyjątkowo debilny pomysł? A i owszem.
Właściwie to zrobiłem mały rekonesans - obejrzałem zdjęcia zrobione z dołu i wytyczyłem teoretyczną drogę zejścia. Znacznie dłuższą i idącą naokoło, ale na oko znacznie łatwiejszą. Co prawda na zdjęciu nie widziałem jednego fragmentu tej drogi (wyszła poza kadr), ale pomyślałem, że jakoś to będzie. Chuja tam.
Po kilku minutach schodzenia i łatwego trawersu wciąż nie mogłem znaleźć drogi przez skalną koronkę. Trawersowalem więc dalej. I dalej. I dalej. Byłem już całkiem daleko od pierwotnej drogi wejścia. W dole widziałem już naprawdę dobrą potencjalną trasę prowadzą do oznakowanego szlaku, ale dzieliło mnie od niej kilkadziesiąt metrów przewyższenia, w tym z 5-10 metrów całkowicie pionowej ściany. Za cholerę nie widziałem gdzie iść dalej. Postanowiłem dojść przynajmniej do szczytu tej ściany, bo wiedziałem że musi się tam znaleźć w końcu miejsce relatywnie łatwego zejścia. Rzecz w tym, że od szczytu ściany dzieliło mnie z 50 metrów względnej stromizny po śniegu. Głupio byłoby się poślizgnąć i pojechać na dupie na krawędź przepaści (a najgorzej za nią).
W końcu postanowiłem ostrożnie złazić na czworaka po tym zboczu, aż dotarłem na skraj ściany. Było wysoko i zdecydowanie bez opcji zejścia. Poszedłem parę metrów w jedną i drugą stronę - dalej kicha. Ogarnęło mnie zwątpienie. No kurwa, czy powinienem wracać teraz na szczyt i próbować drogą wejścia? Zejdzie mi dodatkowe pół godziny.
Ostatecznie próbuję przespacerować się krawędzią ściany w poszukiwaniu lepszego fragmentu i znajduję obiecujące zacięcie z dużymi chwytami i stopniami. Wysokość do pokonania to jakieś 5-7 metrów, czyli źle nie jest, choć oczywiście odpadnięcie może skończyć się źle. W dole widzę ostatnich turystów opuszczających punkt widokowy, bo dzień powoli się kończy. Ciekawe czy mnie widzą. Ciekawe, czy jeśli spadnę, to czy ktokolwiek zauważy i wezwie pomoc. Choć zasięgu i tak tu nie ma.
Chwila na uspokojenie oddechu oraz osuszenie spoconych ze stresu dłoni i zaczynam "wspinaczkę w dół" bez rękawiczek, dla lepszego czucia skały. Ta jest zimna jak skurwysyn, ale wyjątkowo mi to nie przeszkadza. W sumie idzie bardzo zgrabnie - doświadczenie we wspinaczce coś tam się przydaje.
Jestem na dole! To znaczy nie zupełnie na dole przy szlaku, ale stąd droga wygląda dość bezpiecznie. Trochę się jeszcze zsuwam w kucki na bardziej stromych fragmentach, ale po chwili mogę już iść w pełni wyprostowany. Pełen emocji i poczucia spełnienia docieram do szlaku, który już zdążył opustoszeć.
W drodze powrotnej piję łapczywie wodę ze strumienia. Od rana wypiłem może z pół litra płynów - stanowczo za mało jak na poniesiony wysiłek tego dnia. Chciałem uzupełnić butelkę tuż przed wejściem na to cholerne wzgórze, ale pomyślałem, że "przecież zaraz zawrócę, więc po co". Ostatecznie ta nieco nierozsądna przygoda zajęła mi z 1,5 godziny.
Droga powrotna do El Chalten minęła mi bardzo szybko. Szedłem bardzo energicznie, ale wciąż chłonąłem cudne widoki naookoło. To był zajebiście piękny dzień. A i kolejny również zapowiadał się ekscytująco - w planach była przecież trzecia już wyprawa pod Fitz Roy. Ale o tym już w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
fce40dac-4336-4128-b0bb-597a9c33c606
acde7281-fa87-4512-8c4a-696157b2b8b5
9fb2f2cc-77aa-4fbd-9723-03ce54c396fc
f1512829-bb93-402c-9553-f57a816c63d4
3cb76143-0aed-4df6-9ab9-9b9f2daaa1bb
Sniffer

Trochę wincyj zdjęć. Na trzecim zoom na ficka podczas wschodu słońca.

c33a9b5d-c33c-4f30-897d-56a715aa9f26
0ea39e17-171a-4b84-ad95-bc69d23f3c9f
8740294a-1d9b-47cb-9173-70958d94b4b8
Today

@Sniffer rewelacja!!!

Sniffer

@Today dziękuję Szanownemu Panu!

Akilles

Wow, niesamowite zdjęcia, piękne miejsce!

Sniffer

@kiwikiwi @Akilles no to pakujcie się i ahoj przygodo! Polecam

Sniffer

No i jeszcze to niepozorne wzgórze, z którym walczyłem. Jak będę miał chwilę to zaznaczę później miejsca wejścia i zejścia (choć trochę widać w śniegu)

5088e801-8330-48a7-a72d-11af8a27349b
67fc01b8-1a8c-4dcd-a023-4ee8b6e95556
e2d7acd6-0240-4da5-943d-e03156dc5dcd
grzmichuj_gniezno

@Sniffer Znam uczucie, które opisujesz. Te, które pcha cię jeszcze wyżej. Z czasów, jak będąc nieco młodszy łaziłem po kilkudziesięciu metrowych wieżach i kominach. Oczywiście to ma się nijak do wyprawy w góry Patagonii, ale o samo uczucie mi idzie. Jestem wysoko, wieża radiowa buja się jak cholera i adrenalina powoduje, że z całych sił trzymam się konstrukcji. Myślisz sobie, że wyszedłeś tam gdzie chciałeś i czas złazić. A może by tak jeszcze tylko parę metrów wyżej i usiąść sobie na szczycie? Jest tam podeścik dosłownie 1x1 metr. Nie, szaleństwo. A potem to robisz.

Zawsze mnie zastanawiało czy to jest te uczucie, które pchało ludzi do odkrywania i przekraczania granic, czy raczej te które powodowało głupie kalectwa i śmierci

Fajny wpis, przyjemnie się czytało. Pisz więcej

Sniffer

@grzmichuj_gniezno dzięki za celny komentarz - dokładnie takie uczucia towarzyszą w takich chwilach! A łażenie po kominach i masztach to w sumie większy hardkor niż dreptanie na pagórek, tak więc szacun!

senpai

@Sniffer jesteś terminatorem, ja bym nawet nie wszedł na Śnieżkę

Bartolini_Zielona_Pietruszka

@senpai Ma po prostu dobrą kondycję, to ty musisz być niedorozwojem, żeby nie móc wejść na Śnieżkę. XD

Sniffer

@Bartolini_Zielona_Pietruszka wracaj na wykop

Sniffer

@senpai oj tam, wszedłbyś

em-te

@Sniffer Kiedyś wspiąłem się na stół i to bez asekuracji!

Wariat jesteś.

Sniffer

@em-te ja wariat? Ja to na stół włażę tylko w stylu oblężniczym - 10 Szerpów, poręczowanie, tlen i aklimatyzacja na krześle

zyry

@Sniffer Poszukaj na youtubie hasła "table climbing".

Sniffer

@zyry aaa, tak to trzeba mieć mocny core do tego. A do chair climbing to już w ogóle.

Bartolini_Zielona_Pietruszka

XD Co ty robisz zdjęcia kalkulatorem?

Sniffer

@Bartolini_Zielona_Pietruszka po przeczytaniu reszty twoich wybitnych komentarzy moja odpowiedź brzmi - gaciami twojego starego

Bartolini_Zielona_Pietruszka

@Sniffer to taguj też #profanacjafotografii panie stalkerze

Sniffer

@Bartolini_Zielona_Pietruszka #niezesrajsie

Bartolini_Zielona_Pietruszka

@Sniffer No niesamowite są te twoje przygody, dopiero pobieżnie przeczytałem XD. no naprawdę ludzie nigdzie nie jeżdżą i z wypiekami na twarzy czytają co jakiś random widział jak gdzieś pojechał XD

Sniffer

@Bartolini_Zielona_Pietruszka czarno

michalnaszlaku

Uczucie bycia "pionierem" na szlaku to niesamowita satysfacja a dotarcie w miejsce trudno dostępne dla innych to mega uczucie i kop adrenaliny Tak zdaję sobie sprawę z ryzyka ale czasem to jest silniejsze

Najważniejsze, że dałeś radę!

Fotki wbijają w fotel!

Sniffer

@michalnaszlaku jest i komentarz, tak jak "ostrzegałeś"


Dzięki!

Zaloguj się aby komentować