Czołem po nieco dłuższej przerwie. Jakoś tak życie nie zostawiało energii ani chęci na pisanie, mimo że teoretycznie miałem wspominać jeden z najfajniejszych dni mojej wyprawy. Niestety nie mam z niego dobrych zdjęć - albo inaczej, mam jedno przecudowne, ale jest to selfie z osobą, z którą dzieliłem ten dzień, a nie zwykłem wrzucać selfiaczków na hejto.

Tego dnia byłem umówiony na wspinanie z "zaginioną dziewczyną" z El Chalten (wspominałem już o niej dwa razy). Na żaglówce bowiem okazało się, że dziewczyna ta się wspina i tak jak ja wzięła ze sobą w podróż uprząż, ekspresy i buty wspinaczkowe. Byłem cholernie podekscytowany, bo powoli traciłem nadzieję na użycie tej uprzęży, którą zdecydowałem się targać z Polski, zabierając tym samym cenne miejsce w plecaku. Tym razem jednak
miała pójść w użytkowanie.

Nie mieliśmy jedynie liny i kasków (liny nie brałem, bo zajęłaby pół plecaka i całkiem sporo waży, więc było to totalnie bez sensu). Dało się je jednak wypożyczyć (choć za całkiem duże pieniądze, jak mam być szczery, bo wyszło chyba 200 zł na 2 osoby). Skały znajdowały się jakieś 20 minut drogi samochodem od Bariloche, więc umówiliśmy się z wypożyczalnią sprzętu na pakiet usług - wypożyczenie sprzętu oraz transport w obie strony.

Dotarliśmy na miejsce już po południu, na co wpływ miał męczący mnie od rana kac i fakt, że zrzuciłem na koleżankę obowiązek znalezienia wypożyczalni. Nie dość, że trochę bolała mnie głowa, to jeszcze zapomniałem wziąć ze sobą jakiejkolwiek wody poza resztką, którą miałem w bidonie (jakieś 200 ml). Palące słońce i pustynny krajobraz wzmagały moje cierpienia.

Zaczęliśmy się wspinać, nie rzucając się na jakieś tam trudne drogi - trzymaliśmy się raczej wycen piątkowych w skali francuskiej, aby po prostu czerpać przyjemność z wysiłku fizycznego, nie forsując się za bardzo (mimo wszystko woleliśmy też nie odpadać na wypożyczonej linie, której wieku i kondycji nie znaliśmy). To były naprawdę bardzo miło spędzone godziny - sporo też gadaliśmy o własnych sytuacjach życiowych.

Gdy zbliżał się zachód słońca wyciągałem z plecaka butelkę wina. Dokładnie tak - o wodzie zapomniałem, ale butelkę białego wina miałem ze sobą Przyznam, że wypicie tego winka z koleżanką na skalistym pustkowiu przy zachodzącym słońcu było czymś niesamowitym. Idealne zwieńczenie dnia.

W sumie to dzień się kończył, ale noc miała trwać jeszcze długo - był weekend i już wcześniej byliśmy dogadani z większą ekipą na udanie się na imprezę. Wróciliśmy więc do hostelu, zjedliśmy jakąś kolację i rozpoczęliśmy powolne przygotowania do wyjścia. Dlaczego powolne? W Bariloche kluby otwierały się dopiero o północy, ale wcale nie oznaczało to, że od razu się zapełniały. Pamiętam jak kilka dni wcześniej chciałem obadać jakiś klub i udałem się pod niego o 1:45 w nocy. Kilka kroków od wejścia ochroniarz zatrzymał mnie gestem dłoni. Popatrzyłem na niego zdziwiony, zacząłem myśleć czy jest jakiś dress code czy coś, a ten do mnie:

- Za wcześnie, nikogo jeszcze nie ma.

No więc tak - pierwsi ludzie zbierali się dopiero około 2 w nocy, ale imprezy trwały do 7 rano.

Nie inaczej było tym razem - gdzieś po drugiej dotarliśmy do pierwszego klubu na imprezę tematyczną - była grana muzyka elektroniczna, co jak na kluby południowoamerykańskie nie było normą. W środku było niemało osób, ale przeważali turyści, stęsknieni za tego typu muzyką. Mi ona nie podchodziła za bardzo, podobnie zresztą jak części dziewczyn z hostelu, więc po pół godzinie przenieśliśmy się do innego klubu, umiejscowionego tuż pod naszym hostelem. Tam królował reggaeton, który siadł naszej grupie idealnie i tuptaliśmy sobie w jego rytmach aż do zamknięcia przybytku.

Mój kolejny dzień był już dniem podróży. Opuszczałem Bariloche, opuszczałem Patagonię. Z jednej strony byłem zakochany w tych rejonach, ale z drugiej coś pchało mnie naprzód. W okolicach Bariloche nie spodziewałem się zobaczyć już żadnych pięknych miejsc ani łazić po szlakach, bo zima coraz śmielej wchodziła w wyższe partie gór i przynajmniej te bardziej wymagające wycieczki były poza moim zasięgiem. Postanowiłem więc eksplorować inne partie Ameryki Południowej.

Po wcześniej zasłyszanych relacjach kilku osób, na mojej liście miejsc do odwiedzenia pojawiły się wodospady Iguazu - tam właśnie planowałem polecieć (samolot był jedynym sensownym środkiem transportu z Patagonii na daleką północ Argentyny). Gdy już wyklikiwałem przez internet bilet lotniczy, zdałem sobie sprawę, że sporo za niego przepłacę - wszak musiałem zapłacić kartą po cholernie niekorzystnym oficjalnym kursie dolara. Wpadłem na genialny w swej prostocie pomysł i podbiłem w hostelu do jednego z poznanych wcześniej Argentyńczyków z uprzejmym pytaniem, czy mógłby mi pomóc w kupnie biletu z użyciem jego karty wydanej przez lokalny bank, a ja oddałbym mu gotówkę. Dzięki temu manewrowi oszczędzałem jakieś 40% na bilecie Co prawda wypstrykałem się z prawie całej gotówki, ale pomyślałem, że w razie czego zrobię jeszcze mały transfer w Western Union i będzie git. Niestety jednak ta jedyna placówka w Bariloche była wyjątkowo zamknięta, a w Iguazu miało nie być żadnej. Trudno, pomyślałem, dam radę z tym co mi zostało.

Gdy już się zbierałem do wyjścia z hostelu, zaczepił mnie mój dwumetrowy kolega Tajwańczyk z pytaniem gdzie się wybieram. Gdy odpowiedziałem, że jadę na lotnisko i lecę do Iguazu, powiedział, żebym chwilę zaczekał, bo on chętnie zabierze się ze mną uberem na lotnisko i podpyta o ceny biletów. Po chwili dołączył do mnie z plecakiem i ruszyliśmy na lotnisko. Na lotnisku przy okienku kolega stwierdził, że w sumie to on też poleci do Iguazu tym samym lotem Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, pytając co z bagażem, a ten odpowiada "no to jest mój bagaż" - wkazując na swój niepozorny plecak. Był on pojemnościowo mniejszy niż moja Salewa 70+10 litrów, nie wyglądał też na typowego turystyka, a w dodatku na dwumetrowym koledze prezentował się raczej skromnie. W rzeczywistości jednak mieścił sporo. Kolega zdradził, że to jest właśnie sekret jego tanich podróży - on zawsze brał ten plecak jako bagaż podręczny, mimo że wymiarami był jakieś 2 razy większy niż powinien - nikt się jednak nigdy go nie czepiał, bo na jego wielkich plecach nie wyglądał zbyt okazale.

Leciałem więc do Iguazu z kolegą Tajwańczykiem. Było to totalnie nieoczekiwane, ale w sumie cieszyłem się z takiego obrotu sprawy. Był to naprawdę super gość, z którym przegadałem wcześniej długie godziny i raz zrobiliśmy taką furorę na karaoke, że miejscowi robili sobie z nami zdjęcia . No cóż, gdy inni śpiewali jakieś pitu-pitu, my daliśmy z grubej rury Bohemian Rhapsody Później wyciągnęli nas jeszcze na scenę, żebyśmy śpiewali jakiś argentyński hicior, co było zwłaszcza dla mnie absurdalne, bo ani nie znałem utworu, ani hiszpańskiego Szczęśliwie gdzieś od 3 refrenu zajarzyłem linię melodyczną i robiłem za chórki

Ach, Bariloche, nigdy go nie zapomnę. Bardzo chciałbym tam kiedyś wrócić. Tymczasem byłem w samolocie do Iguazu, gdzie atmosfera była zupełnie, zupełnie inna. Ale o tym w kolejnym wpisie.

#polacorojo #podroze #argentyna #gory
db0827ca-4351-4458-99d0-d15d1ad05b7d
9a041956-8d6d-4b81-8329-3681744b5cfb
e8d50350-e890-4380-bc91-9b527f4a0651
56e0120f-820a-446d-a50a-9bd475ec5310
9241d8cd-470e-4d14-a25d-79d0911f593c
SiostraNieZdradziDziewczynaTak

Ale fajnie, w schroniskach i hostelach spotyka się najbardziej otwartych ludzi z którymi łatwo złapać kontakt

ciszej

@Sniffer eh żegnaj Patagonio, czekam na dalsze części!

michalnaszlaku

Już się byłem, że to koniec a tu lecimy na następną przygodę

Zaloguj się aby komentować