#chile

0
36
Wszyscy żyjący prezydenci Chile pełnią wartę honorową przy trumnie byłego prezydenta Sebastiana Piñera. Wszyscy razem, od prawicy do lewicy, bez względu na przekonania i sympatie.

Były prezydent Chile zmarł we wtorek w katastrofie śmigłowca. Miał 74 lata

https://twitter.com/YoannaGB/status/1756239604326285466?s=19

#wiadomosciswiat #chile #amerykapoludniowa
3c881edd-aaac-486a-9db1-857478c951c7
pinhead

*I nie wszyscy. Ricardo Lagosa nie było.

Zaloguj się aby komentować

Ameryka Południowa sprzeciwia się Izraelowi.

Boliwia zerwała stosunki dyplomatyczne z Izraelem, oskarżając go o „zbrodnie przeciwko ludzkości” w Gazie.

Natomiast Chile i Kolumbia odwołały swoich ambasadorów w Izraelu, krytykując izraelską ofensywę wojskową przeciwko terrorystom Hamasu.

https://www.timesofisrael.com/bolivia-cuts-ties-with-israel-accusing-it-of-crimes-against-humanity-in-gaza/

#wiadomosciswiat #izrael #wojna #boliwia #chile #kolumbia
MrBean

Abstrahując od tej całej wojny to my powinniśmy wydalić już dawno ambasadora Izraela. Polityka zagraniczna to polityka adekwatnych odpowiedzi na zachowanie władz innych krajów.

Zaloguj się aby komentować

534 + 1 = 535
Prywatny licznik: 37+1=38

Tytuł: Strefa mroku
Autor: Nona Fernández
Kategoria: powieść
Wydawnictwo: ArtRage
ISBN: 9788396340238
Liczba stron: 232
Ocena: 7/10

Książek reportażowych czy powieści o tragediach południowoamerykańskich dyktatur na półkach jest z całą pewnością bez liku. Domyślam się, że to był główny powód tego, że autorka postanowiła nieco bardziej pobawić się treścią i stworzyć ni to reportaż, ni to powieść. Książka bowiem oparta jest w największej mierze o życie autorki, zgłębiającej zbrodnie chilijskiej dyktatury, doprowadzającej do zniknięć i tragicznej śmierci wielu tysięcy obywateli. Osią z kolei jest wspomnienie żołnierza Sił Specjalnych Andrésa Antonio Valenzuela Moralesa, który w szczycie dyktatury wyznaje reporterce jednej z chilijskich gazet "Torturowałem"

W związku z tym, w ciągu całej książki wielokrotnie zmieniamy ramy czasowe, niczym w Incepcji — raz jesteśmy w teraźniejszości i spoglądamy oczami autorki na niepozorny budynek, po chwili towarzyszymy Moralesowi w jego próbie opuszczenia państwa dokonującego zbrodni na własnych obywatelach, by finalnie być świadkami popełnianych również przez niego zbrodni na osobach mających niewłaściwe poglądy i spojrzenie na świat. Wszystko to "w ramach" programu telewizyjnego, od którego wziął się tytuł książki — niemniej nie znam się na tym, więc ciężko mi to ocenić.

Podsumowując — książka bardzo dobra, na pierwsze zetknięcie się z tematem chilijskiej dyktatury wydaje mi się bardzo dobra. Niemniej jeśli dla kogoś to już nie jest pierwszyzna, to po prostu brakuje większych konkretów i faktów i można po niej pozostać z niedosytem.

Wygenerowano za pomocą https://bookmeter.vercel.app/

#bookmeter #ksiazki #czytajzhejto #chile #dyktatura
b29733ec-f7c8-4384-b651-6b3866018b7e

Zaloguj się aby komentować

Polska Agencja Kosmiczna uruchomiła trzy zestawy teleskopów do obserwacji satelitów i tzw. śmieci kosmicznych. Każdy zestaw to cztery teleskopy. Zlokalizowane w miejscach o doskonałych warunkach obserwacyjnych – w Chile, Australii i RPA.

https://space24.pl/nauka-i-edukacja/nowe-obserwatoria-polskiej-agencji-kosmicznej

#astronomia #polsa #RPA. #Space24 #kosmos #technologia #Polska #Chile #Australia #Afryka #teleskop
0jciecPijo userbar
dc148df6-eae5-402b-b06b-1ec65bfbbea0

Zaloguj się aby komentować

Świątynia Bahai w Santiago de Chile była ostatnim punktem mojej podróży po Chile. Oczywiście nie wracałem do chilijskiej stolicy tylko po to, żeby ją zobaczyć - po prostu po opuszczeniu pustyni Atacama musiałem się jakoś dostać na Dominikanę (skąd później wracałem do Polski), a najsensowniejsze i najtańsze loty wymagały spędzenia weekendu w Santiago właśnie.
Doleciałem tam w piątek wieczorem i tak się jakoś zgadałem z poznaną na lotnisku niecały miesiąc wcześniej Chilijką, że skoczyłem z nią i jej przyjaciółmi na miasto, a potem zlądowaliśmy na domówce. Z góry ostrzegam przed chilijskimi karcianymi drinking games, bo nieopacznie zaliczyłem zgona na kanapie i z poczuciem wstydu wracałem prawie nad ranem do hostelu. W związku z tym kolejny dzień polegał głównie na leczeniu kaca i krótkim spacerze, w trakcie którego po raz pierwszy zetknąłem się z psią agresją wycelowaną w moją stronę. I tak jak przez poprzedni miesiąc sfory bezpańskich psów nawet krzywo na mnie nie spojrzały, tak w centrum Santiago wściekle rzucił się w stronę moich nogawek pies wielkości i wyglądu wyrośniętego szczura. Pies niby był trzymany na smyczy przez właścicielkę, ale ta bardziej była zainteresowana telefonem, więc gdybym nie odbił na chwilę na trawnik, doszłoby do bliskiego spotkania psiego pyska z moją nogą. Jaka byłaby dynamika tego spotkania - nie wiem, ale się domyślam.
Na niedzielę miałem zaplanowane oglądanie świątyni Bahai, którą polecało mi mnóstwo osób, i tak jak widać ze zdjęć - jest to prawdziwa perełka architektury. Świątynia jest położona na obrzeżach miasta, co wymagało pewnych kombinacji, żeby się do niej tanio dostać. Dopiero jadąc autobusem z przesiadkami zacząłem trochę czytać na temat tego miejsca i ku memu przerażeniu okazało się, że nie można tam po prostu podejść i sobie popatrzyć na budynek, lecz trzeba mieć bilet wstępu, by w ogóle dostać się w pobliże świątyni. Oczywiście wszystkie bilety na ten dzień były już wyprzedane, więc wyglądało na to, że tłukę się komunikacją miejską po próżnicy. Trudno - pomyślałem - podjadę, może się uda.
Gdy wysiadłem z finalnego autobusu, udałem się pod bramę wjazdową na teren kompleksu świątyni. Oczywiście już na wstępie spytali czy mam rezerwację, a gdy odpowiedziałem przecząco, zaprosili bym wrócił nazajutrz, bo na kolejny dzień jakieś wolne miejsca jeszcze były. Gdy zrobiłem oczy kota ze Shreka i wytłumaczyłem, że kolejnego dnia rano lecę już do dalekiej Polski i nigdy już nie wrócę do Ameryki Południowej, strażnicy zaczęli coś ze sobą rozmawiać. W końcu powiedzieli, że spróbują się dowiedzieć od osób z góry, czy może uda się zrobić wyjątek, ale mam wrócić za godzinę, bo teraz jest przerwa obiadowa. Tliła się więc nadzieja na powodzenie mojej misji.
Postanowiłem znaleźć jakąś knajpę w międzyczasie i też wrzucić coś na ząb. Okazało się to niebanalne, bo rejon w którym stoi świątynia to faktyczne obrzeża stolicy i pierwsze dwa miejsca, które sugerowała Google Mapa okazały się być zwykłymi sklepami, a ja chciałem zjeść coś na ciepło. W końcu znalazłem jakąś spelunlowatą jadłodajnię, w której zrobiłem piorunujące wrażenie na właścicielce kilkoma słowami rzuconymi po hiszpańsku. Szkoda, że jedzenie nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Choć najważniejsze, że nie zrobiło piorunującego wrażenia na moich jelitach i zwieraczu.
Wracałem w stronę bramy do kompleksu świątyni i rozglądałem się trochę po uliczkach. Nie czułem się zbyt pewnie, bo zdecydowanie nie była to turystyczna okolica mimo relatywnej bliskości samej świątyni. Po chodnikach chodziło trochę żulowatych osobników i chilijskich sebiksów. Starałem się mieć oczy dookoła głowy.
Przechodziłem akurat obok przystanku, gdy podjechał autobus, z którego wysiadło sumarycznie może z 10 osób różnej płci i wieku. Na końcu wysiadł taki mały śmieszny grubasek z plecaczkiem, lat ok. 8, i zaczął nieco pokracznie biec w stronę przejścia dla pieszych, znajdującego się przed autobusem. Zwróciłem na chłopaka uwagę ze względu na jego specyficzny bieg i pomyślałem sobie, że takie właśnie dzieciaki są często pośmiewiskiem w szkole i mają problemy z pewnością siebie. Grubasek dobiegł do przejścia i nagle schylił się po coś, jakby chciał tym rzucić w stronę grupki dzieciaków po drugiej stronie ulicy. Autobus właśnie ruszał i był już 2 metry od przejścia, gdy grubasek wziął zamach. Pomyślałem sobie - dzieciaku, uważaj na autobus, bo jeszcze przypadkiem w niego trafisz!
Jebs! Pokaźny kamień z hukiem rozbił przednią szybę autobusu. Jebs! Kolejny kamień wylądował na bocznej szybie toczącego się pojazdu. Nie było w tym przypadku. Grubasek z furią sięgnął po kolejny kamień, który tym razem wpadł do środka, gdzieś w okolice kierowcy. Patrzyłem na to totalnie zamurowany. Grubasek koślawym truchtem oddalał się w nieznanym mi kierunku, a ja stałem jak słup soli raptem 5 metrów obok. To nie tak, że nie chciałem zareagować - już po pierwszym rzucie spiąłem mięśnie w gotowości do schwycenia małego wandala, ale w miejscu zatrzymała mnie reakcja tych 10 pasażerów, którzy wysiedli razem z grubaskiem. A raczej ich brak reakcji. A może nawet słyszałem śmiechy. Zbyt dobrze już nie pamiętam - po prostu poczułem, że może rzucanie się na miejscowego chłopaka na jego terenie, w otoczeniu jego ludzi, w dzielnicy, w której nawet łażenie w dzień jakoś nie należało do bezstresowych, nie jest najlepszym pomysłem. Pozostałem więc biernym obserwatorem. Całe szczęście kierowcy chyba się nic nie stało, bo kontynuował bardzo powolną jazdę w stronę zajezdni autobusowej nieopodal.
Wciąż mega zdumiony ruszyłem w stronę bramy do kompleksu świątyni. Miałem szczęście, bo postanowili zrobić dla mnie wyjątek i pozwolili iść dalej. Szedłem więc betonową drogą wiodącą stromo pod górę, aż w końcu po kilku lub kilkunastu minutach marszu ujrzałem w oddali świątynię. Przed nią stał jeszcze budynek, w którym przewodnicy opowiadali historię powstania świątyni oraz samą ideę religii Bahai. Ano właśnie, dość późno zorientowałem się, że jest to świątynia totalnie nieznanego mi kultu, który trochę mi zajeżdżał sektą i dziwiłem się, jak byli w stanie sfinansować tak przepiękną budowlę. Co więcej, takich świątyni jest na świecie jeszcze co najmniej kilka - każda w innym stylu architektoniczym, ale praktycznie wszystkie równie okazałe.
Nie zagłębiałem się w ten temat zanadto, więc wybaczcie brak ciekawostek na temat samej religii lub architektury. Po prostu podziwiałem to miejsce. Jedyne co zapamiętałem, to że niewielka mimo wszystko świątynia miała chyba z 9 wejść, każde było otwarte i symbolizować to miało otwartość religii. Albo może wszystko pokićkałem - najlepiej sami sobie doczytajcie
Usiadłem w środku, wcześniej będąc uprzedzonym, że robienie zdjęć jest zakazane, żeby nie rozpraszać modlących się. Nie mogłem się jednak powstrzymać przed zrobieniem fotki sklepienia - starałem się to zrobić najdyskretniej jak się dało, czyli kładąc telefon na ławie obiektywem w górę i używając samowyzwalacza. W międzyczasie faktycznie dorwać ambony podchodził raz po raz jeden z wiernych czy duchownych (ciężko było stwierdzić) i czytał jakiś werset z ichniejszej świętej księgi.
Świątynia zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie pod względem harmonicznej architektury zarówno budynku jak i krajobrazu. To był całkiem dobry punkt w moim chilijskim planie podróży bez planu. Jednocześnie też ostatni - następnego ranka siedziałem już w samolocie i opuszczałem Amerykę Południową, z myślą, że być może już nigdy do niej nie wrócę. Myliłem się, bo zaledwie nieco ponad dwa miesiące później lądowałem w Buenos Aires, z głównym planem odwiedzenia argentyńskiej części Patagonii. Ale to już historia na osobną serię wpisów.
#polacorojo #podroze #chile #architektura #mojezdjecie
652e7517-e658-4deb-b323-ca6296e5e1c1
31a84a60-7688-4f18-afd8-95b7ee2a77d0
60b6695c-946b-4ebd-9e78-8c248f8f098c
144f440b-a079-4f00-add0-2ca94d86aab6
d3cda4f4-dc68-478d-b67e-12f328e13b6d
michalnaszlaku

Fajnie tam być kierowcą autobusu

Ciekawa relacja i czekam na kolejne

matsonovsky

@Sniffer Proszę o jakiegoś piorunka albo zawołanie później, bo konieczne chcę później wrócić i przeczytać!

myjourneytojahh

@Sniffer wspaniała to była opowieść. Kolejną wyprawę też nam opiszesz, prawda?

Zaloguj się aby komentować

https://streamable.com/66tdfp
Prawdopodobnie nowy rekord Guinessa jeśli chodzi o największą odległość od bramki, z jakiej strzelono gola. Dotychczasowy rekord to 96,01 m.
Leandro Requena, druzyna Cobresal, r3-1 przeciw Colo Colo
Chociaż nazwy i nazwisko mogłem pochrzanić xD
#chile #golgif #rekord #pilkanozna i trochę #ekstraklasaboners
smierdakow

@Walenciakowa jeszcze jest trochę zapasu na pobicie

Helio09.

Prawie jak polska liga

Nighthuntero

@Walenciakowa Kupili 3:0 to będzie 3:0

Zaloguj się aby komentować

Najpiękniejszy zachód słońca w Chile widziałem nieopodal mojego nowego miejsca noclegowego, dla którego opuściłem wygodne mury hostelu. Rezygnowałem z murowanego budynku
znajdującego się w odległości 5 minut marszu od głównej uliczki San Pedro de Atacama na rzecz campingu, do którego trzeba było dreptać jakieś 50 minut wzdłuż prawie całkowicie wyschniętego koryta rzeki, mijając po drodze właściwie jedno wielkie nic. No ok, widać było dookoła pnące się na 2 metry murki, prawdopodobnie kryjące za sobą domostwa miejscowych, ale z zewnątrz wyglądało to wszystko wyjątkowo nieprzystępnie i surowo. Idąc po raz pierwszy w stronę mojego campingu czułem się jak wygnany poza mury miasta banita. Czułem też niesamowity skwar, będący swoistym źródłem dla rzeki potu spływającej z obciążonych bagażem pleców wprost między wzgórza mych jakże jędrnych pośladków.
Nie ukrywam, lokalizacja nowego miejsca noclegowego była jednoczesnym przekleństwem i błogosławieństwem. Przekleństwem właśnie ze względu na sporą odległość od miasta, do którego wybierałem się to na zakupy, to na piwo z kolegami poznanymi wcześniej. Błogosławieństwem, bo dzięki tej izolacji miałem naprawdę komfortowe warunkiem do obserwowania gwiazd nocą - wystarczyło wyjść z namiotu i pogapić się w niebo.
Gwoli ścisłości, nie był to zwykły camping lecz glamping. Dla niewtajemniczonych - glam camping, czyli nieco bardziej luksusowy camping z własnymi przestronnymi namiotami na metalowej konstrukcji, a nawet niewielkim basenem zewnętrzym. Dostrzegłem też... teleskopy. Tak, okazało się, że właśnie na ten camping docierała część wycieczek z miasta w celu oglądania czerwonych karłów, mgławic i galaktyk, które oglądałem kilka dni wcześniej. Najlepsze warunki do star gazingu miałem więc poniekąd za darmo w moim nowym miejscu noclegowym. Uściślając - gdybym chciał znów pogapić się przez obiektyw, musiałbym uiścić stosowną opłatę, ale mnie interesowało przede wszystkim niezanieczyszczone sztucznym światłem nocne niebo oglądane gołym okiem, a dokładnie takie warunki oferował mój camping.
Tuż obok campingu wyrastało strome wzgórze z dziwnym łukiem na szczycie oraz sporym pomnikiem z krzyżami nieopodal - to właśnie tę miejscówkę upatrzyłem sobie na zachód słońca. W aplikacji maps.me widziałem dwie ścieżki prowadzące na szczyt. Ta, która zaczynała się tuż obok wyjścia z campingu była chyba bardziej hipotetyczna niż prawdziwa - wejścia bronił wysoki płot z metalową siatką, uszkodzoną w kilku miejscach. Początku drugiej ścieżki nie chciało mi się szukać (szacowany czas dojścia do jej startu - pół godziny), bo nie miałem pewności czy nie zastanę podobnego widoku. Pozostało więc przecisnąć się przez dziurę w siatce i piąć w górę po stromym terenie nieco na czuja.
Wejście zajęło mi prawie pół godziny. Ze szczytu rozpościerał się przyjemny widok, choć na prawdziwy spektakl wciąż czekałem. Ustawiłem moje goPro do nagrywania timelapsu zachodu słońca i czekałem. Miałem ze sobą butelkę wina, ulubioną muzykę i kłęby własnych myśli.
Podczas samego zachodu słońca nagle pojawiło się na szczycie kilka dodatkowych osób, które dotarły drugą ścieżką (z góry było ją całkiem dobrze widać, w przeciwieństwie do tej którą przyszedłem - ta praktycznie nie istniała). Brak samotności trochę mnie zasmucił, bo zamiast spokojnej kontemplacji wkurzałem się na fakt zepsucia mojego timelapsu przez ich sylwetki. No ale kij z tym. Skupiłem się na zachodzie słońca i niebie, które przybrało te niesamowite barwy jakieś 20 minut później. W międzyczasie wpadłem na pomysł zrobienia sobie zdjęcia samowyzwalaczem, czego efekty możecie podziwiać na głównym zdjęciu. Jak na tylko jedną próbę chyba całkiem nieźle.
Jedyne czego żałowałem, to że nie było ani jednej chmurki na niebie, bo to wtedy wschody czy zachody słońca są najpiękniejsze. Ale nie narzekałem. Wciąż byłem oniemiały intensywnością pomarańczu na niebie, którego źródłem był najpewniej unoszący się w powietrzu pył pustynny, załamujący światło słoneczne.
Gdy zachód dobiegł końca pomyślałem sobie - koniecznie muszę wrócić tu na wschód słońca! Tylko czy będzie chciało mi się wstawać super wcześnie rano? Jednocześnie skonstatowałem, że jest to genialne miejsce na obserwowanie nocnego nieba. A że od dawna marzyłem o spędzeniu nocy pod gołym niebem, pomyślałem - why not both?
Plan był prosty - wrócić na camping, spakować śpiwór oraz karimatę i wrócić w to samo miejsce na noc. Może był to pomysł głupawy, bo jednak nocą na pustyni bywa zimno, w dodatku teoretycznie tu też mówiło się o występowaniu pum w górach (w co do tej pory nie chce mi się wierzyć), ale butelka wypitego wina dodała mi animuszu, więc ruszyłem nieistniejącą ścieżką w dół. No właśnie - jako że ścieżka za bardzo nie istniała, szedłem na czuja oświetlając sobie drogę gównianą czołówką z Decathlonu, która pomagała mi dostrzec jedynie to, co było bezpośrednio pod moimi stopami, ale nie była bezużyteczna w kontekście zrozumienia co zastanę za metrów paręnaście. Tym sposobem zboczyłem z nieistniejącej, choć w miarę wygodnej ścieżki, którą właziłem na górę, a zamiast tego trafiłem do żlebu z niepewnymi kamieniami pod stopami.
Co może się stać, gdy opierdzieli się w pojedynkę całą butelkę wina i schodzi się stromym żlebem po ciemku? Bingo - wypierdoliłem się po podkręceniu kostki na jednym ze zdradliwych kamieni. Szczęśliwie poza bólem stawu skokowego, zdartą skórą na goleniu i zranianą dumą nic mi nie było, więc kontynuowałem zejście.
Na campingu szybko spakowałem niezbędne rzeczy i ponownie ruszyłem w mozolną drogę pod górę. Tym razem udało się uniknąć trudnego terenu, a panujący dookoła chłód sprawiał, że wchodziło mi się przyjemniej niż poprzednio. W końcu dotarłem na szczyt.
Rozłożyłem karimatę i śpiwór oraz wpełzłem do środka. Miałem ze sobą nawet kolejną butelkę wina, którym miałem się raczyć oglądając rozgwieżdżone niebo. Z tym że leżąc tak i wpatrując się przez kilkanaście minut w firmament w ciepłym śpiworze w absolutnej ciszy, nagle poczułem, że zaczyna morzyć mnie sen. Walczyłem jeszcze z powiekami przez jakiś czas, ale zrobiło mi się tak błogo, mimo leżenia w absolutnie nieosłoniętym i narażonym na ataki prawdziwych i wyimaginowanych wrogów miejscu, że koniec końców poddałem się i zasnąłem, wcześniej ustawiając jednak budzik na 40 minut przed wschodem słońca.
Przyznam, że spałem jak zabity, więc gdy zadzwonił budzik średnio chciało mi się wyjść ze śpiwora, zwłaszcza że wciąż było co najwyżej szaro i nieciekawie. Nie chciałem jednak znów zasnąć i ryzykować przegapienia wschodu słońca, więc obserwowałem okolicę - najpierw na leżąco, a ostatecznie w pozycji wyprostowanej (choć raczej zgarbionej i zziębniętej). W końcu niebo zaczęło nabierać dość dziwnych kolorów, a złoto wciąż czającego się pod linią horyzontu słońca rozlało się nierównomiernie po firmamencie.
Zanim jeszcze słońce w końcu pojawiło się na niebie, przebiegłem się w stronę drugiego szczytu wzgórza z pomnikiem krzyży, które oglądałem też dzień wcześniej. Ku mojemu zdziwieniu, pośrodku ścieżki, nieopodal mojego miejsca noclegowego, widniałalo świeże i niemałe gówno pochodzenia zwierzęcego. Świeże, to znaczy na pewno nie było go wieczorem. Kto je tam zostawił w nocy oznaczając teren? Pies? Puma? Cholera wie. W każdym razie przez chwilę poczułem się nieco nieswojo, że zwierzę to mogło, albo i podeszło mnie obwąchać.
W końcu słońce zawitało na niebie, dodając uroku pomarszczonym wzgórzom Valle de la Luna za pomocą gry światłocienia. Naprawdę, nie chciało mi się stamtąd schodzić. Było absolutnie przepięknie. Spędziłem tam chyba kolejną godzinę zanim się w końcu udałem się w dół. Tego dnia miałem już opuszczać San Pedro de Atacama i lecieć ponownie do Santiago de Chile na ostatnie dwa dni w Ameryce Południowej. Ale o ostatnim weekendzie w chilijskiej stolicy opowiem w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #chile #atacama #mojezdjecie
a19e3ba0-64c6-4de9-b8f5-8c5672c7f0d9
af8de029-f72a-426d-a05a-301307169ec6
9b477283-922a-4a33-be8b-755fc6f13bf7
65b2b009-c74c-48e1-b19e-1a02f89e3dfa
d2020f8d-88b0-4a16-ad62-d6ae21797b9b
globalbus

@Sniffer nie lubię spać bezpośrednio na glebie, bo insekty. W Chile mrówki były na tyle agresywne, że w nocy przegryzły mi podłogę i zrobiły ścieżkę pod karimatą. Musiałem się przenieść parę metrów w środku nocy.

I namiot za 2k dziurawy po 4 nocy

Sniffer

@globalbus ulala, pech max. Wyczuły żarcie?

globalbus

@Sniffer raczej "zapach świeżości". Najbardziej podziurawily pokrowiec leżący luzem w przedsionku.

8b748a5e-1de2-4099-96be-1e34b10efb4f

Zaloguj się aby komentować

Po totalnym fiasku poprzedniej wycieczki do Pierdas Ruchas, czy tam Piedras Rojas, z kolejną wiązałem zerowe oczekiwania co do atrakcji czy widoków, żeby się nie rozczarować. No i przede wszystkim skorzystałem z usług innej agencji. No i znów - czemu agencja, a nie na własną rękę? Po prostu samochodów na wynajem był totalny brak, a łapanie stopa na pustyni jest jakieś takie nie wiem.
Pisałem, że nie miałem żadnych oczekiwań - ok, poprawka - miałem oczekiwania, że zobaczę ten cały porzucony autobus na środku pustyni, bo wyglądał dość klimatycznie. Choć tak jak się można spodziewać, gromadzą się wokół niego niewielkie tłumy, stąd o fajną fotę na Instagrama ciężko (wiem wiem, znowu cringe i atencja, ale tak się niektórzy ludzie zachowują poza hejto czy portalem na W, w tym ja - można mnie już z błotem mieszać i stygmatyzować).
Jaka jest historia tego autobusu? Jak do tego doszło? Nie wiem. Ale dość już cytowania Zenka Martyniuka. Faktycznie niezbyt pamiętam historię opowiedzianą przez przewodnika po hiszpańsku, bo jak już niejednokrotnie wspominałem - przeciętny lokalny pies rozumiał więcej słów niż ja. Jedyne co wiem, to nie była to historia jak w filmie Into the wild (choć wizualnie można mieć z nim skojarzenia i czasem się wykorzystuje to podobieństwo w ulotkach reklamujących wycieczki w to miejsce). Niektóre źródła podają, że był to bus wożący ludzi do wyrobisk soli, inna, że busem podróżowało jakieś tam małżeństwo podróżników i po prostu im się on rozkraczył nie do naprawy na środku pustyni (ale bez żadnego tragicznego zakończenia). Mogłem się pokusić o stworzenie jakiejś niesamowitej i absurdalnej pasty i na koniec napisać "tak naprawdę wszystko to zmyśliłem, bo nie wiem jak było naprawdę", ale mi się nie chce
Właściwie nie wiem, czy pamiętam cokolwiek znaczącego z tej wyprawy. Miało być podjechanie pod busa - było. Miało być łażenie wśród dziwnych formacji skalnych bogatych w sól - było. Miało być łażenie po piaszczystej wydmie - było. Na koniec mieliśmy oglądać zachód słońca w ładnym miejscu i to też w sumie było, ale zrobione po łebkach. Co mam na myśli? Otóż zachód słońca to jedno (żółta kulka chowa się za horyzontem), a feria barw na nieboskłonie to drugie. Drugie występowało na pustyni Atacama co najmniej 20 minut po pierwszym - wówczas kolor nieba robił się najpierw intensywnie pomarańczowy, a potem przechodził w mieszaninę różu, fioletu i żółci. To był naprawdę wspaniały spektakl, no ale... tego akurat podczas wycieczki nie było, bo 5 minut po zachodzie spakowali nas do autokaru i wwieźli do miasteczka, co zajęło drugie pięć minut, bo znów trochę poszli na łatwiznę i wybrali pierwsze lepsze wzgórze poza miastem.
Co więcej, z miejscówki, którą wybrali na zachód słońca widziałem jak na dłoni Altos de Quitor - miejsce, na które sam chciałem się wczłapać pieszo kolejnego dnia na zachód słońca właśnie i tam, niepopędzany przez nikogo, siedzieć ile dusza zapragnie i to najpewniej w samotności, bo nie prowadziła tamtędy żadna samochodowa droga. Ale o tym w kolejnym wpisie, ostatnim już z Atacamy i najpewniej przedostatnim z całego Chile.
#polacorojo #podroze #atacama #chile
6ce8c3ee-b1b0-4ee5-a3c8-2a70f648ae6f
ed1088fd-3021-4b4c-8cf2-50a635a0971d
36f776bd-9e1f-4e02-8707-7fa711b846b9
498744ae-08a8-455c-b69f-79d6b843fa2c
11eeb221-6109-42c2-8f39-0b62204726f3
Esubane

@pastowany_tapir niektórzy znają język polski XDDD

Sniffer

@Esubane z tego samego skisłem

vredo

Jako bezsensowną i nikomu nie potrzebną ciekawostkę dodam, że założycielem Pierdas Ruchas był Pedro Jebieraz Alerano. Polski szlachcic czyli Pietrek herbu Okurwajużponiedziałek.

Zaloguj się aby komentować

Park Narodowy Torres del Paine Chile
Bardzo chciał bym tam pojechać, oczywiście chciał bym zwiedzić całe Chile, a nawet całą Amerykę Południową a potem Cały świat ale spokojne.
Hallackowi na wyprawę do Gibraltaru Maroko a potem Chile i Argentyny poszło 3 lata temu chyba 17 tys zł. A robił wszystko po kosztach szukając na bookingu tanich kwater. Może w przyszłym roku mi się uda.
#chile #amerykapoludniowa #mazenia #gory
6af4a8c0-796d-4dcc-b8fd-4938b92a9de0
6338735e-81e2-4734-aa5f-25e9aba11abc
Sniffer

@SiostraNieZdradziDziewczynaTak wiesz, samo Torres del Paine nie musi być drogie. Za miejsca noclegowe pod namiotem zapłaciłem w wersji "O" trekkingu (czyli pełen wariant dookoła) nieco ponad 100 USD. Oczywiście do tego dochodzi koszt żarcia i wynajmu sprzętu (choć ten można w dużej mierze zabrać z Polski na jednym bagażu), ale wcale nie musi to być spory koszt.


Noclegi w hostelach oczywiście mogłyby być tańsze, ale za 16 USD na noc ze śniadaniem też nie ma co aż tak narzekać (wiecej zapłacisz za nocleg w schronisku w Tatrach lub w byle jakim pokoju w Zakopcu).

SiostraNieZdradziDziewczynaTak

no ale ja bym chciał pojechać na 3-4 tygodnie i zwiedzić pół kraju. Hallack był w 5 krajach bo jeszcze na początku w Hiszpani posiedział i chyba 2-2,4 miesiąca mu zeszło więc wiem że można w jedno konkretne miejsce taniej pojechać. A Ja bym chciał w taką nie do końca zaplanowaną podróż pojechać.

globalbus

@SiostraNieZdradziDziewczynaTak tam czy będziesz 3 msc czy msc to głównym wydatkiem zwykle jest transport.

Ja nie kupuję biletów powrotnych od razu.

Nie wiem jak tam inflacja na miejscu, Chile jest drogie, Argentyna dla Polaka była przyjemnie tania.

Zaloguj się aby komentować

Ach, Piedras Rojas. Do tej pory łezka kręci mi się w oku na wspomnienie tego miejsca.
Piedras - skały, rojas (czyt. "rochas") - czerwone. Czerwone Skały, Piedras Rojas - proste, prawda? Ach, żeby wszystko było w życiu tak łatwe jak Piedras Rojas.
Na wyprawę do Piedras Rojas zdecydowaliśmy się wspólnie z ziomkami z Gwatemali i z Brazylii. To był oczywisty wybór - wycieczka do Piedras Rojas widniała na każdym potykaczu licznych biur piodróży z San Pedro de Atacama. Idziesz uliczką i widzisz Piedras Rojas, po chwili Piedras Rojas i znów Piedras Rojas. Nawet wracając do hostelu i zamieniając parę słów z parką nowoprzybyłych Brytyjczyków okazywało się, że oni też jadą jutro do Piedras Rojas.
- Jedziecie do Piedras Rojas? My też jedziemy do Piedras Rojas. A z którym biurem jedziecie do Piedras Rojas? A, no to my z innym biurem jedziemy do Piedras Rojas. No ale w każdym razie do Piedras Rojas, więc może się zobaczymy na miejscu w Piedras Rojas? No to przyjemności w Piedras Rojas!
To było jak przeznaczenie. To był nowy Rzym. Wszystkie drogi prowadzą do Piedras Rojas.
Wyruszyliśmy do Piedras Rojas wcześnie rano, bo do Piedras Rojas jedzie się długo. Ale warto, bo Piedras Rojas to słynne miejsce! Tak więc mimo niewyspania, o 6 rano ochoczo stawiliśmy się pod busem do Piedras Rojas.
- Piedras Rojas? - pyta z daleka przewodnik.
- Piedras Rojas - potwierdzamy i wsiadamy do busa oznaczonego czerwonym napisem Piedras Rojas. Czerwonym jak czerwone Piedras Rojas.
- Piedras Rojas?
- Piedras Rojas.
Słyszeliśmy te słowa jeszcze kilkukrotnie, za każdym razem gdy ktoś nowy wsiadał do busa. Niczym hasło i odzew, niczym Ying i Yang, niczym Flip i Flap. Piedras Rojas - nierozłączna para.
- Witam na wycieczce do Piedras Rojas! - głos przewodnika popłynął z głośników busa, gdy już ruszyliśmy. - W drodze do Piedras Rojas zatrzymamy się na śniadaniu, potem zobaczymy przy okazji kilka wyschniętych słonych jezior. Żeby nie tracić czasu na długi obiad w jakimś barze, dostaniecie lunchboxy zgodnie z wcześniej podanymi preferencjami (kurczak lub vege), tak żebyście mieli jak najwięcej przeżyć z samego Piedras Rojas.
No i faktycznie słyszeliśmy wcześniej, że w samym Piedras Rojas łazi się ze 2 godziny, więc skoro dojazd w jedną stronę do Piedras Rojas zajmował prawie 4, to w istocie lepiej było oszczędzać czas, żeby z Piedras Rojas nie wracać po zmroku.
- Super ważne! Czy każdy na pewno ma 5000 pesos w gotówce, żeby zapłacić za wstęp do Piedras Rojas przy kasach samego Piedras Rojas?
Pokiwaliśmy głowami, bo już oczywiście uprzedzono nas wcześniej, że za wejście do Piedras Rojas musimy zapłacić dodatkowo.
Jedziemy więc do Piedras Rojas. 1,5 godziny jazdy. Pół godziny śniadania. Godzina jazdy. Pół godziny przy wyschniętym słonym jeziorze numer jeden. Pół godziny jazdy. Pół godziny przy wyschniętym słonym jeziorze numer dwa. Coraz więcej dnia umyka, a my wciąż kawałek przed Piedras Rojas. No ale patrzę na mapie - już za 5 minut zjazd do Piedras Rojas, więc zaraz będziemy w Piedras Rojas. Z tym, że mijamy zjazd do Piedras Rojas.
My: Panie przewodniku, minęliśmy zjazd do Piedras Rojas.
Przewodnik: A, pewnie najpierw jedziemy do trzeciego wyschniętego słonego jeziorka, a w drodze powrotnej do Piedras Rojas.
Dotychczas milczący przez cały dzień kierowca: Nie jedziemy do Piedras Rojas.
Cały bus i przewodnik chórem: CO?!
Dalszy przebieg rozmów wyglądał mniej więcej tak:
- Nie jedziemy do Piedras Rojas
- Jak to?!
- No nie jedziemy do Piedras Rojas.
- Przecież my wszyscy tu płaciliśmy za wycieczkę do Piedras Rojas!
- Nie jedziemy do Piedras Rojas.
- Przecież nawet przewodnik myślał, że jedziemy do Piedras Rojas!
- Nie jedziemy do Piedras Rojas.
- Kazano nam przecież wziąć pieniądze na bilet wstępu do Piedras Rojas!
- Nie jedziemy do Piedras Rojas.
- Ale dlaczego nie jedziemy do Piedras Rojas?
- Bo nigdy nie mieliśmy jechać do Piedras Rojas.
- No przecież Piedras Rojas to jest główny cel wycieczki do Piedras Rojas!
- Nie, celem wycieczki są wyschnięte słone jeziorka w REJONIE Piedras Rojas.
No ty kurwiu.
Przechodząc do sedna - biuro podróży wynajmuje osobno kierowcę i osobno przewodnika. Kierowca dostał jedne instrukcje. Przewodnik dostał inne instrukcje. My dostaliśmy takie same instrukcje jak przewodnik.
- No to skoro już wiadomo, że wszyscy tu chcieli jechać do Piedras Rojas, to może tam teraz zawrócimy i wszystko będzie cacy?
- Nie, teraz to już za późno, nie zdążymy przed zmrokiem.
- No to czemu spędzaliśmy tyle czasu przy tych pieprzonych wyschniętych słonych jeziorkach?
- Skoro o tym mowa, za 15 minut postój przy trzecim wyschniętym słonym jeziorku i lunch przy okazji. Zrobimy tam godzinkę przerwy.
- nie chcemy przerwy! Nie chcemy lunchu! My chcemy do Piedras Rojas!
- Nie jedziemy do Piedras Rojas.
Cały bus był solidnie wkurwiony. Biedny przewodnik nie wiedział co powiedzieć, bo nawet on nie był w stanie nic wskórać po telefonie do organizatora. Dojechaliśmy do trzeciego wyschniętego słonego jeziorka.
- Proszę, tu są wasze lunchboxy - z kurczakiem i vege, zgodnie z zamówieniem złożonym wczoraj.
Ludzie zniesmaczeni zaczęli brać boxy z żarciem. Zerkam na ostatni i rzucam pytanie w tłum.
- Halo, czy na pewno nikt się nie pomylił? Ja zamawiałem z kurczakiem, a zostały tylko vege.
Wszyscy spojrzeli po sobie i na swoje boxy. Każdy miał to co miał dostać. Poza mną.
- Też chciałam kurczaka, ale mogę zjeść vege, mi jest wszystko jedno - oferuje się jakaś dziewczyna.
Zaczynamy jeść swoje boxy, po czym zza busa wychodzi kolega Brazylijczyk.
- Skąd macie żarcie?
- A z kontenerka.
- Tego tu?
- Tak.
- Nic już tu nie ma.
Nokurwapowinnowyjśćinaczej.jpg
Te asy z biura podróży nie dość, że nie zawiozły nas tam, gdzie miały, nie dość że popieprzyli typy zamówień na lunch, to jeszcze wzięli o jeden za mało. Wkurwienie sięgnęło zenitu. Koniec końców podzieliliśmy się jakoś tym żarciem, no ale do chuja pana, tak nie powinno być.
Pieprzone Piedras Rojas. Przekląłem w głowie chwilę, w której zdecydowałem się na kupno wycieczki do Piedras Rochas. Bo już pal sześć pieniądze, ale straciłem cenny dzień, w trakcie którego mogłem zwiedzać coś innego niż to całe Pierdas Ruchas.
Postanowiliśmy, by po powrocie zażądać zwrotu kasy od organizatora. Choć właściwie był jeden spory plus na tamten moment - jeszcze za nią nie zapłaciliśmy, tylko byliśmy umówieni na płatność po powrocie.
Jadąc ku San Pedro de Atacama widzieliśmy w oddali busy pod właściwymi Piedras Rojas. Wkurwieni dyskutowaliśmy, że trzeba było zabrać się z tą samą agencją, z której korzystała ta wspomniana wcześniej para Brytyjczyków z naszego hostelu.
- Eh, może nam przynajmniej pokażą zdjęcia jak to było w Piedras Rojas.
Po powrocie, z marszu poszliśmy do organizatora. Opisaliśmy wszystko. Że wczoraj sprzedawano nam wycieczkę do Piedras Rojas i nawet mówiono, żeby wziąć gotówkę na bilety wstępu. Że przewodnik też był przekonany, że tam jedziemy. Że zabrakło żarcia dla wszystkich. No i najważniejsze - że nie zamierzamy płacić. Babka nas wysłuchała, przeprosiła za to, że tak wyszło i spytała:
- No ale chyba nie było tak, że żadna z widzianych rzeczy Wam się nie podobała i nie było to warte tych pieniędzy?
- Wyschnięte słone jeziorka widzieliśmy już wcześniej. Gdybyśmy wiedzieli, że tu do oglądania będą wyłącznie te jeziorka, nie zdecydowalibyśmy się.
- To może rabat na kolejną wycieczkę z nami w inne miejsce?
No nie wybrałbym się z nimi nawet na drugą stronę ulicy, bo nawet to by spierdolili. Umówiliśmy się więc, że następnego dnia odezwie się do nas szefowa biura, żeby "omówić sprawę i znaleźć satysfakcjonujące rozwiązanie".
Wróciliśmy do hostelu po zmroku. Widząc brytyjską parkę, pytamy ich:
- No i jak było w Piedras Rojas?
- Nie byliśmy w żadnym Piedras Rojas. Wychujali nas.
XDDDDDD
Mieli tę samą historię do opowiedzenia. Niby inna agencja, ale zagranie identyczne. Choć u nich przynajmniej nikomu nie zabrakło żarcia.
Dwa dni później na WhatsAppie odbieram wiadomość.
- Cześć, jestem właścicielką agencji podróży i chciałam porozmawiać na temat rozliczenia tej wycieczki do Piedras Rojas.
- Dziwne - pomyślałem - przecież ja nigdy nie byłem w Piedras Rojas.
Więcej się nie odezwała.
#polacorojo #podroze #chile #atacama #piedrasrojas
166451f0-6e34-4691-b490-87e78b9f62d6
970f4eaf-fcdd-4403-aaf9-59465faffb7c
d8c975f2-28fa-4271-9fd3-b63198a95b2f
efd413d8-e028-4029-b243-c9edc0019b14
8d78b169-1a4c-4978-b318-d8016dd162ce
Sniffer

@globalbus Ło Panie! Piękna wyprawa! Rzuciłem na szybko okiem na 2 wpisy i już wiem, że muszę ponadrabiać!


Wrzucaj urywki i więcej, bo naprawdę fajnie się czyta!

myjourneytojahh

@Sniffer xDDDD winycj PIEDRAS ROJAS! (tak na prawdę za każdym razem czytałam "PIERDAS" )

Sniffer

@myjourneytojahh głodnemu chleb na myśli!


Zaloguj się aby komentować

Nie powiem, zastanawiałem się, czy wrzucać to zdjęcie, bo raz że jest takie mocno atencyjne, a dwa - aż tak tych gwiazd nie było widać na żywo, bo jest to rzecz jasna efekt długiego naświetlania. Tak więc nie dość, że atencjusz, to jeszcze oszust.
Z drugiej strony stargazing był właściwie głównym powodem mojego pojawienia się w rejonach pustyni Atacama, a takie zdjęcie było w cenie każdej "wycieczki" na podziwianie gwiazd. Reporterskim obowiązkiem wrzucam więc to, co mam.
Pustynia Atacama słynie z doskonałych warunków na obserwowanie nocnego nieba. Brak chmur przez absolutną większość roku, wspaniała przejrzystość powietrza dzięki zimnym nocom i położeniu na wysokości ok. 2500 m.n.p.m., brak "zanieczyszczenia światłem" ze względu na bezkresne, niezamieszkane pustkowia - wszystko to sprawia, że jest to jedno z najlepszych miejsc na świecie na podziwianie firmamentu po zmroku
Od dawna chciałem udać się w takie miejsce, gdzie znów mógłbym zobaczyć wyraźną Drogę Mleczną. Miałem w pamięci dwie takie sytuacje z dzieciństwa, gdy byłem zdumiony, jak dobrze nazwa oddaje to, co widać na niebie, więc w późniejszych latach podejmowałem mniej lub bardziej śmiałe próby, by znów to przeżyć. W Bieszczadach nie ogarnąłem dobrze pory miesiąca, więc pełnia księżyca popsuła moje plany (no nie podumał). Na norweskich odludziach towarzyszyły mi chmury przez dwa tygodnie. Na Islandii nie zdążyła jeszcze ustąpić szarość poprzedniego dnia, a już zaczynało szarzeć od wschodu, więc też dupa. Prawie idealne warunki zapowiadały się w Nowej Zelandii - podczas nowiu akurat byłem nieopodal jednego z "rezerwatów ciemnego nieba", na terenie którego stoi jeden z większych teleskopów, niebo było bezchmurne, no ale... jakoś tak nie wiem. Było pięknie, ale to nie było to. Może było trochę za ciepło i to nie pomagało w uzyskaniu odpowiedniej klarowności powietrza?
W każdym razie Atacama była moją kolejną próbą i też precyzyjnie celowałem, żeby pojawić się tam podczas nowiu. Jako, że byłem mimo wszystko w miasteczku emitującym trochę światła, a nie miałem samochodu, by udać się gdzieś na odludzie, zdecydowałem się wraz z ziomkami z hostelu na wykupienie wycieczki. W jej ramach mieliśmy również obserwować gwiazdy i galaktyki przez teleskop. Zapowiadało się więc nieźle.
Ku mojemu zdziwieniu i rozczarowaniu, samochód zatrzymał się raptem kilka minut po minięciu ostatnich zabudowań malutkiego przecież miasteczka.
Jak to, to tu? - myślałem sobie. - Mógłbym tu przecież z buta podejść, ba, dzień wcześniej zrobiłem sobie spacer chyba w jeszcze bardziej odludne miejsce.
No ale to było właśnie tam. Odeszliśmy kilkuosobową grupą dosłownie kilkadziesiąt metrów od drogi, którą raz po raz przejeżdżał samochód, rzucając snop ostrego światła i kalecząc oczy, próbujące się akomodować do ciemności. No niby wystarczyło się odwrócić, by już nie widzieć ulicy ani samochodów, od miasteczka też nie biła nawet najmniejsza łuna, ale czułem się trochę oszukany.
Postanowiłem się jednak nie wkurwiać zanadto, tylko wyciągnąć z tej przygody jak najwięcej. Koncentrując wzrok wyłącznie na niebie udało mi się w końcu osiągnąć spokój i nie zwracać uwagi na szum opon dobiegających moich uszu co kilka minut.
To właśnie w tamtym miejscu przewodnik poopowiadał trochę o tym co widać na niebie, jak to się zmienia z biegiem nocy, który to jest Krzyż Południa i jeszcze mnóstwo ciekawostek. Szkoda, że po hiszpańsku, który wciąż znałem wyłącznie w stopniu pozwalającym zamówić piwo lub siarczyście zakląć z zachwytu nad krajobrazem.
W sumie to przypomniała mi się historia jeszcze z Patagonii, gdy jeden z poznanych chilijskich studentów mówił mi:
- Sniffer, gdy masz przed sobą taki piękny widok jak teraz, powinieneś zakrzyknąć concha tu madre!
W dosłownym tłumaczeniu znaczy to "cipa twojej matki", ale jak to bywa z przekleństwami, zastosowań może być wiele, tak więc nie zdziwiłem się nic a nic, że tymi słowami da się też wyrazić zachwyt. No i później niejednokrotnie chwaliłem się tym sformułowaniem przed nowopoznanymi lokalsami, którzy z uznaniem kiwali głową nad akcentem i kontekstem, w jakim użyłem wyjątkowo parszywych mimo wszystko słów.
Wracając do oglądania gwiazd - po chwili przyszło do robienia zdjęć, gdzie zmuszeni byliśmy stać bez ruchu przez kilkanaście sekund, bo tyle trwało naświetlanie - bez tego fotki nie wyszłyby tak imponująco. Nie omieszkałem zrobić widocznej na zdjęciu pozy zadumanego, półnagiego imbecyla. Czy było zimno? No było - ale wciąż powyżej zera, więc dało się spokojnie wytrzymać.
Po zdjęciach udaliśmy się w stronę teleskopów. Te okazały się być zapewne dość nieskomplikowanymi teleskopami półamatorskimi, stojącymi gdzieś na pobliskiej działce, skierowanymi zawczasu na odpowiednie galaktyki i mgławice. Nie miałem wielkich oczekiwań wobec tej części wycieczki, więc obyło się bez rozczarowań. W sumie nawet ciekawie było zobaczyć jakieś galaktyki "z bliska". Na koniec dostaliśmy po 2 shoty jakiegoś miejscowego likieru i odwieźli nas na główną ulicę San Pedro de Atacama.
Czy z perspektywy czasu żałuję wycieczki? No nie, było ok. Czy spełniła pokładane nadzieje? Niestety też zdecydowanie nie. Raz że, liczyłem na udanie się na jakieś faktyczne zadupie, a nie podziwianie gwiazd przy ulicy, a dwa - to znów nie było to, co zapamiętałem z dzieciństwa. Zaczynam jednak podejrzewać, że po prostu za dzieciaka dodałem sobie to i owo w wyobraźni, albo po prostu pierwsze zetknięcie się z tak rozgwieżdżonym niebem dostarcza większych emocji niż powtórzenie tego. Sam nie wiem.
Po wycieczce oostanowiłem, że podczas jednej z kolejnych nocy zafunduję sobie ponowne podziwianie gwiazd - tym razem jednak na własną rękę, we własnym tempie i bez żadnych już oczekiwań. O tym jednak w jednym z kolejnych wpisów.
#polacorojo #podroze #chile #atacama #pokazmorde
e058ea22-ba45-450d-94bd-678d6e919df5
4pietrowydrapaczchmur

A masz! Niech cie piorun trzaśnie.

LeonardoDaWincyj

@Sniffer Sama Droga Mleczna to była mieniąca się kolorowo "kasza z gwiazd". Na pierwszy rzut oka bezbarwna ale przyglądając się można było dojrzeć fluktuacje atmosfery i szum z gwiazd ogólnie ale z widocznymi też milionami gwiazd na tle tej "kaszy". Kolorów mgławic nie widziałem ale to normalne, nikt chyba nie widział gołym okiem. Szkoda że nie mogłem tam być całą noc, byłem tam z kimś, ale i tak ze 2 godziny oglądałem.

Sorry za literówki w poprzednim komentarzu, śpieszyłem się bo miałem wyjść.

Zaloguj się aby komentować

Jak dostać się w gardło diabła? Rowerem oczywiście!
Garganta del diablo, bo to o takim diabelskim gardziołku mowa, to malutki kanion położony nieopodal San Pedro de Atacama - dowiedziałem się o jego istnieniu już sam nie pamiętam od kogo. W każdym razie jego względna bliskość powodowała, że była to dobra destynacja do odwiedzenia po taniości - wystarczyło wypożyczyć rower.
Znalezienie wypożyczalni nie nastręczyło wiele problemów - było ich kilka, a ceny zbliżone. W pakiecie z rowerem dostałem zestaw naprawczy, zapięcie oraz kask. Kask chciałem zostawić, bo nigdy nie lubiłem jeździć w nakryciu łba (zwłaszcza w taki upał), ale gość z wypożyczalni dał do zrozumienia, że mogą mnie nie wpuścić na teren parku, w którym mieści się ten kanion. Spakowałem więc kask do plecaka i ruszyłem w stronę wylotu z miasta. Po kilkudziesięciu metrach zawróciłem do wypożyczalni. 
Eso arriba, abajo, arriba, abajo - todo tiempo - okaleczony przeze mnie hiszpański miał już grupę inwalidzką, ale nie przeszkodziło to zrozumieć właścicielowi wypożyczalni o co mi chodzi. Najwyraźniej słowa "to góra, dół, góra, dół, cały czas" wystarczały do zrozumienia, że w narzekam na samoczynnie przeskakujące przerzutki. 
Po podmianie roweru na inny ruszyłem w drogę. 
Na wjeździe do parku musiałem złożyć stosowną opłatę i pokazać, że mam ze sobą kask. Nie zmusili mnie do jego ubrania, więc w sumie dalej spoczywał w plecaku.
Nie wiem, czy jest dużo do opisania jeśli chodzi o sam kanion. Trochę meandrowania i już. Fajnie się jechało, ale bez szału. Już bardziej podobał mi się punkt widokowy położony nieco dalej, na który można było wejść podchodząc pieszo jakieś 20-30 minut (ścieżka stanowczo zbyt stroma, wąska i kamienista, by podjechać rowerem).
Na szczycie spotkałem ultra wyluzowanego Chilijczyka, który okazał się być przewodnikiem dla trójki niewiast strzelających sobie foty nieopodal. Pogadaliśmy sobie chwilę po angielsku i poczęstował mnie liśćmi koki, jako że wcześniej nie miałem okazji ich spróbować. Gdy już żułem to zielsko, wyciągnął jeszcze jakieś małe zawiniątko i powiedział:
- Ja to jeszcze używam aktywatora, żeby moc liści była jeszcze silniejsza. Wystarczy lekko sobie zeskrobać. 
Wyglądało to jak niewielka bryłka węgla, pozornie czarna, choć granatowa w miejscach, w których zęby Chilijczyka zdarły zewnętrzną powłokę. 
- Chcesz spróbować? - wyciągnął rękę w zapraszającym geście. 
Ta, na pewno będę brał od jakiejś obcej osoby kawałek chujwieczego i skrobał to zębami jak jakiś gryzoń, wkładając w usta to, co on już nuplał wielokrotnie.
- Jasne - odpowiedziałem. 
Wyskrobałem odrobinę "aktywatora" w nienapoczętym wcześniej kawałku bryłki i kontynuowałem żucie. 
Gdy się ocknąłem, było już prawie ciemno i nie wiem czy bardziej doskwierał mi chłód spowodowany brakiem spodni, ból dupy, czy ziemniak wsadzony w otwór po wyciętej niedbale nerce. Nie no, żartuję - żadnych negatywnych konsekwencji nie było Właściwie to innych też, poza goryczą w ustach i tym, że gdy już wszystko wyżułem do cna, to plułem na niebiesko. 
Po zejściu w dół teoretycznie powinienem był wracać tą samą trasą do wyjścia, jako że alternatywna ścieżka miała pozostać zamknięta. No ale mapa kusiła - druga droga nie miała być jakoś super długa - najwyżej zawrócę. Co może pójść nie tak. 
Puściłem się w pęd zamkniętą drogą. Była zajebista - wąskie fragmenty ścieżki, więcej stromizn, ciasnych zakrętów i eksponowanych fragmentów. Pewnie super by się tam jeździło na enduro lub po prostu bardziej wyczynowym rowerem, bo ja musiałem jednak kilka razy zejść z roweru, żeby się nie połamać. Czyli ogólnie ścieżka bardzo spoko i najprawdopodobniej oznaczali ją jako zamkniętą, żeby nikt nierozważny się tam nie uszkodził. Nierozważny, albo pobudzony liśćmi koki z aktywatorem - no dobrze może to żucie dodało mi energii i animuszu (bo w sumie działanie miało być zbliżone do obalenia solidnego energetyka). 
Na końcu ścieżki podejchałem jeszcze zobaczyć remontowany akurat kościółek stojący pośrodku absolutnie niczego i ruszyłem ku wyjściu z parku. 
Tego dnia wieczorem udaliśmy się jeszcze z ziomkami z hostelu na podziwianie nocnego nieba, ale to być może historia na osobny wpis. Choć zastanawiam się, bo wypadałoby niby dołączyć zdjęcie stamtąd, ale jak na nie patrzę, to wygląda trochę jak "atencjo przybywaj", więc przemyślę temat. 
#polacorojo #podroze #chile #atacama
750ca859-7d38-4c66-8aa8-97f85a373daf
b716fabd-5f10-4b46-bb78-8ff1f73f3a4b
6020f134-385d-4a14-84e8-c3d13142349c
97259769-dfa8-4132-9052-a96035422ee7
e6a41d6c-4705-4123-b589-0c0267f250fd
tentego

@Sniffer melduje przeczytanie kolejnego posta, kolejny raz z przyjemnością ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Sniffer

@tentego i od razu mój poniedziałek stał się przyjemniejszy


Dziękuję, udanego tygodnia i smacznej kawusi!

tentego

@Sniffer w sumie mój też, jak jest co czytać ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Twoja kawusia niech też będzie smaczna (ง ͠° ͟ل͜ ͡°)

Zaloguj się aby komentować

W San Pedro de Atacama, miałem spędzić jakieś 5-6 dni. Tak na dobrą sprawę nie wiedziałem co dokładnie miałbym tam zwiedzać - w to miejsce przyciągnęły mnie głównie historie o niewiarygodnie czystym i rozgwieżdżonym niebie oraz bajecznych zachodach słońca. Gdy stawiałem pierwsze kroki na dworcu autobusowym nie minął jeszcze ranek, więc do głównych atrakcji było jeszcze trochę czasu. 
Po zostawieniu plecaka w hostelu poszedłem zobaczyć to niewielkie miasteczko. Bardzo tradycyjne zabudowania, charakterystyczne tynki, gdzieniegdzie o barwie piaskowej, idealnie wpisującej się w otoczenie, a w bardziej reprezentacyjnych fragmentach - śnieżnobiałe, dzięki czemu mieniące się wręcz w ostrym słońcu na tle pustynnego krajobrazu. Przechadzając się wąskimi uliczkami czułem się trochę jak w westernie traktującym o powolnym życiu mieszkańców puebla.
Aplikacja maps.me sugerowała odwiedzenie cmentarza jako ciekawego miejsca. Lubię się przejść na miejsca pochówku w różnych krajach, żeby poczuć trochę tego lokalnego mistycyzmu i zobaczyć jak bardzo groby i pomniki w danym miejscu różnią się od tych polskich. Niby to był zwykły cmentarz, ale jednak niezwykły. Co kłuło w oczy, to prostota. Bo oczywiście, co bogatsi mieszkańcy miasta mieli swoje grobowce z bielonymi ścianami, ale jednak wiele było grobów, o których obecności informowała jedynie niedbale usypana górka pustynnego piachu i krzywo wbity, lichy krzyż.
Po wizycie na cmentarzu zgłodniałem (a jakże!), więc skoro zaliczałem już miejsca odwiedzane raczej tylko przez mieszkańców, tego samego oczekiwałem od wczesnego obiadu. Znów niezawodna mapa (możliwe, że tym razem inna) podpowiedziała, gdzie głównie stołują się miejscowi (nieopodal cmentarza zresztą). Był to ciąg pawilonów składających się z mikro knajpek ze starymi plastikowymi stolikami wystawionymi na zewnątrz. Zdecydowanie nie było to miejsce, w które lokalsi szli, żeby dobrze zjeść - raczej takie, gdzie po prostu jedli codziennie - tanio i szybko. Jedzenie było mocno przeciętne, ale nie miałem oczekiwań wykraczających ponad to.
Przypomniała mi się historia jeszcze - siedząc i czekając na obiad widziałem znów trochę bezpańskich, albo po prostu wioskowych psów (jak opisywałem dwa wpisy temu, jest ich sporo w Chile i całej Ameryce Południowej). Jeden z nich nieśmiało podszedł do mojego stolika, więc na powitanie dałem mu dłoń do obwąchania. Usiadł grzecznie i popatrzył rozmarzonym wzrokiem. Gdy go pogłaskałem i zacząłem drapać za uchem, aż westchnął i bez ceregieli wpakował mi swój wielki łeb na kolana, żebym tylko kontynuował to spa dla psa. Wyglądał, jakby nikt go nie głaskał od lat. Po chwili niestety przyszła pani kucharka/właścicielka knajpy i przegoniła mojego towarzysza, prawdopodobnie myśląc, że mi się narzuca i nie życzę sobie jego obecności. 
W ogóle jeszcze szerzej o wątku psów - jest ich w Chile naprawdę wiele, ale na szczęście te które dotychczas spotkałem nie przejawiały agresji i były bardzo uległe w stosunku do człowieka. Wydają się nie interesować niczym, nawet się nie narzucają jakoś. Czasem może zatrzymają się i popatrzą błagalnym wzrokiem w nadziei na jakieś papu rzucone w ich kierunku, ale głównie leżą i śpią. 
I tak sobie chodzilem główną uliczką San Pedro de Atacama, mijając liczne psy odpoczywające cieniu bram i nie zwracające na nic, ani na nikogo uwagi, aż robiąc którąś już rundę (odwiedziałem różne agencje oferujące wycieczki po okolicy celem porównania cen) nieopodal mojej nogi znalazł się pies. Najwyraźniej nie do końca tutejszy, bo nagle z jednej bramy rozległo się ciche warknięcie, na które, jak jeden mąż, w górę powędrowało kilka kudłatych łbów, dotychczas ciężko leżących na ziemi. Wędrowny kundel nerwowo się rozejrzał i ze spuszczonym ogonem chciał przemknąć dalej, ale z każdym jego krokiem coraz więcej miejscowych psów zrywało się na nogi i warczało w jego kierunku, jakby chciały mu powiedzieć: you are in the wrong neighborhood motherfucker.
"Obcy" zaczął wpadać w lekką panikę i szukając schronienia... zbliżył się do mnie na metr, licząc że schowa się za moimi nogami. Kurwa, co to, to nie, kolego - myślę sobie, więc zmieniam trajektorię marszu, ale pies ewidentnie upatrzył sobie mnie jako obrońcę, bo szedł przy mnie jak przywiązany. W tym momencie to ja już zacząłem wpadać w lekką panikę, bo w naszym kierunku (lub jak to wtedy myślałem - w moim kierunku i tego przebrzydłego psa, który się przyjebał nieproszony) zaczęły już podbiegać psy z wyraźnymi sygnałami agresji. Czułem, że jestem w nie mniejszych tarapatach niż ten nieszczęsny pies. No dobrze, te miejscowe psy wcale się mną niby nie interesowały, ale nawet jeśli by mi się nie oberwało rykoszetem, to wizja zagryzania biednego kundla metr ode mnie jakoś mnie nie cieszyła.
Wzbierające na sile warczenie i pierwsze szczeknięcia uciął nagle jak nożem krótki gwizd i seria żołnierskich słów. To jeden z właścicieli sklepików postanowił zrobić porządek z 20 psami i swoją zdecydowaną postawą, mimo raczej mikrej postury, wysłał całe czworonogie towarzystwo z powrotem do pozycji sennych. To było jak rzucenie zaklęcia - nagle gotowa do walki sfora psów, poszła jak gdyby nigdy nic dalej odpoczywać w cieniu. "Obcy" kundel przemknął po cichu dalej, nie niepokojony już nawet nieprzychylnym spojrzeniem.
Tego dnia miałem jeszcze do czynienia z drugim magicznym momentem - zachodem słońca. Zdjęcia nie oddają tak dobrze tych niewyobrażalnych kolorów, jakie gościły na niebie. Właściwie najładniej robilo się jakieś 20 minut po zachodzie - wówczas na firmamencie rozgaszczał się hiperintensywny pomarańcz, który z biegiem minut przeradzał się w mieszanę różu i fioletu. Nie mogłem wyjść z podziwu dla tego spektaklu. 
Obiecałem sobie, że w kolejnych dniach spróbuję znaleźć jakiś punkt widokowy, żeby móc całkowicie skoncentrować się na tej eksplozji intensywnych barw. Zazwyczaj w takich momentach myślę sobie - byleby tylko pogoda dopisała, bo jak będzie padać, to gówno zobaczę, a nie zachód słońca. Tym razem jednak nie czułem tego niepokoju. Wszak byłem w jednym z najsuchszych miejsc na naszej planecie, gdzie deszcz pada średnio raz na kilka lat. 
#polacorojo #podroze #chile #atacama #mojezdjecie
2f0c3928-0dc5-42a8-bec7-ebed561a2bde
028bf5b1-0cf1-4d33-a4a6-e8719c3ee517
d2e911dc-30b9-4920-85d9-d005644e9267
5b335466-ec24-4cf4-a78b-cb07c4dbc4f8
e8572a36-04e2-43f4-b378-f8b7151e1672
Sniffer

@Felonious_Gru czy to Siechnice pod Wrocławiem? ( ͡° ͜ʖ ͡°)


@bishop dziękuję, piszę

Felonious_Gru

@Sniffer a i owszem. Podobne (większe) są koło Bogatyni, ale tam to trochę zadupie i nikomu nie przeszkadza. Między Górą Kalwarią a Kołbielą jest mnóstwo nowoczesnych szklarni świecących na różowo, teraz powinni kolejne pomidorki otworzyć między GK a Kozienicami

tentego

@AdamKarolczak02137 rzeczywiście, aż w oczy razi ta błyskotliwość ripost.

Weź wrzucaj jakieś ostrzeżenia na początku każdego komentarza, żeby człowiek zdążył okulary przeciwsłoneczne założyć, bo idzie oczy naświetlić od tego błysku ( ͡° ͜ʖ ͡°)


@Sniffer to już wiadomo, ale jak coś mi się dalej podoba ¯\_( ͡° ͜ʖ ͡°)_/¯

Zaloguj się aby komentować

Następna