#turystyka #atrakcjeturystyczne
No kto by pomyślał. Nasi ludzie ślą cudne fotki, robią zrzuty inteligentnych zegarków, prześcigają w statystykach, a tu jakby druga, ciemniejsza strona podróży, pióra Doroty Masłowskiej.
Od 2 tygodni próbuję złapać ducha Belgradu, namacać go w pseudochłodnych porankach, które ukrywają w sobie żrąco gorące popołudnia. Z nich zaś, jak z jakichś piekarników,
wychodzą nic nie lepsze, czarne, parujące noce, aż wreszcie koło pierwszej pod budynek przyjeżdża śmieciarka i wśród odgłosów walącego się świata zabiera resztki dnia.
Belgrad to przekątne światła w zawiesinie spalin, kurzu i dymu ze smażących się czevapów oraz bimbające wszystkim z rąk zaparowane siatki z truskawkami.
Trąbiąco ryczące ulice, a nad nimi mroczne, obłażące tatry bloków i ich podbloków; jakieś zawiłe tarasy, granity, zapadnie, prostopadłościany, ostrosłupy.
W dole pasaże niby że handlowe jak ociekające jaskinie. W ich opustoszałych meandrach strzelnice i punkty xero, przeklęte sklepy sprzedające 3 t-shirty z napisem Love i Paris 2009, puste kafejki internetowe, obite manekiny, wijące się pod nogami strumyki i jeziorka ze zdezelowanych klim, małe jaszczurki.
Belgrad to ślepiący upał, pryzmy pękających w nim od czerwoności pomidorów; ciągłe przeczucie skrywającego się gdzieś za murem wilgotnego chłodnego pozbawionego furtki ogrodu.
Belgrad to wejście do autobusu, który pruje z wrzaskiem przez bulwar Despota Stefana, raz po raz wpadając z impetem w pęknięcia i zapadliny asfaltu; zamyśleni pasażerowie przyjmujący te szarpnięcia i tąpnięcia bez zdziwienia ani zainteresowania.
Albo całkowity brak autobusu przez ciągnące się
od miesięcy strajki studentów. Belgrad to nieodmiennie czarny humor Jeleny Jović, oczojebnie różowy krążek zachodzącego słońca nad rzeką, Bojan zakładający lampę na głowę,
śmieci, kwiaty, liście, spaliny, dźwigi, rozpierdol i wypełzające wszędzie na powierzchnię z cierpliwością rośliny ruderalnej piękno.