#chile

0
37
W San Pedro de Atacama, miałem spędzić jakieś 5-6 dni. Tak na dobrą sprawę nie wiedziałem co dokładnie miałbym tam zwiedzać - w to miejsce przyciągnęły mnie głównie historie o niewiarygodnie czystym i rozgwieżdżonym niebie oraz bajecznych zachodach słońca. Gdy stawiałem pierwsze kroki na dworcu autobusowym nie minął jeszcze ranek, więc do głównych atrakcji było jeszcze trochę czasu. 
Po zostawieniu plecaka w hostelu poszedłem zobaczyć to niewielkie miasteczko. Bardzo tradycyjne zabudowania, charakterystyczne tynki, gdzieniegdzie o barwie piaskowej, idealnie wpisującej się w otoczenie, a w bardziej reprezentacyjnych fragmentach - śnieżnobiałe, dzięki czemu mieniące się wręcz w ostrym słońcu na tle pustynnego krajobrazu. Przechadzając się wąskimi uliczkami czułem się trochę jak w westernie traktującym o powolnym życiu mieszkańców puebla.
Aplikacja maps.me sugerowała odwiedzenie cmentarza jako ciekawego miejsca. Lubię się przejść na miejsca pochówku w różnych krajach, żeby poczuć trochę tego lokalnego mistycyzmu i zobaczyć jak bardzo groby i pomniki w danym miejscu różnią się od tych polskich. Niby to był zwykły cmentarz, ale jednak niezwykły. Co kłuło w oczy, to prostota. Bo oczywiście, co bogatsi mieszkańcy miasta mieli swoje grobowce z bielonymi ścianami, ale jednak wiele było grobów, o których obecności informowała jedynie niedbale usypana górka pustynnego piachu i krzywo wbity, lichy krzyż.
Po wizycie na cmentarzu zgłodniałem (a jakże!), więc skoro zaliczałem już miejsca odwiedzane raczej tylko przez mieszkańców, tego samego oczekiwałem od wczesnego obiadu. Znów niezawodna mapa (możliwe, że tym razem inna) podpowiedziała, gdzie głównie stołują się miejscowi (nieopodal cmentarza zresztą). Był to ciąg pawilonów składających się z mikro knajpek ze starymi plastikowymi stolikami wystawionymi na zewnątrz. Zdecydowanie nie było to miejsce, w które lokalsi szli, żeby dobrze zjeść - raczej takie, gdzie po prostu jedli codziennie - tanio i szybko. Jedzenie było mocno przeciętne, ale nie miałem oczekiwań wykraczających ponad to.
Przypomniała mi się historia jeszcze - siedząc i czekając na obiad widziałem znów trochę bezpańskich, albo po prostu wioskowych psów (jak opisywałem dwa wpisy temu, jest ich sporo w Chile i całej Ameryce Południowej). Jeden z nich nieśmiało podszedł do mojego stolika, więc na powitanie dałem mu dłoń do obwąchania. Usiadł grzecznie i popatrzył rozmarzonym wzrokiem. Gdy go pogłaskałem i zacząłem drapać za uchem, aż westchnął i bez ceregieli wpakował mi swój wielki łeb na kolana, żebym tylko kontynuował to spa dla psa. Wyglądał, jakby nikt go nie głaskał od lat. Po chwili niestety przyszła pani kucharka/właścicielka knajpy i przegoniła mojego towarzysza, prawdopodobnie myśląc, że mi się narzuca i nie życzę sobie jego obecności. 
W ogóle jeszcze szerzej o wątku psów - jest ich w Chile naprawdę wiele, ale na szczęście te które dotychczas spotkałem nie przejawiały agresji i były bardzo uległe w stosunku do człowieka. Wydają się nie interesować niczym, nawet się nie narzucają jakoś. Czasem może zatrzymają się i popatrzą błagalnym wzrokiem w nadziei na jakieś papu rzucone w ich kierunku, ale głównie leżą i śpią. 
I tak sobie chodzilem główną uliczką San Pedro de Atacama, mijając liczne psy odpoczywające cieniu bram i nie zwracające na nic, ani na nikogo uwagi, aż robiąc którąś już rundę (odwiedziałem różne agencje oferujące wycieczki po okolicy celem porównania cen) nieopodal mojej nogi znalazł się pies. Najwyraźniej nie do końca tutejszy, bo nagle z jednej bramy rozległo się ciche warknięcie, na które, jak jeden mąż, w górę powędrowało kilka kudłatych łbów, dotychczas ciężko leżących na ziemi. Wędrowny kundel nerwowo się rozejrzał i ze spuszczonym ogonem chciał przemknąć dalej, ale z każdym jego krokiem coraz więcej miejscowych psów zrywało się na nogi i warczało w jego kierunku, jakby chciały mu powiedzieć: you are in the wrong neighborhood motherfucker.
"Obcy" zaczął wpadać w lekką panikę i szukając schronienia... zbliżył się do mnie na metr, licząc że schowa się za moimi nogami. Kurwa, co to, to nie, kolego - myślę sobie, więc zmieniam trajektorię marszu, ale pies ewidentnie upatrzył sobie mnie jako obrońcę, bo szedł przy mnie jak przywiązany. W tym momencie to ja już zacząłem wpadać w lekką panikę, bo w naszym kierunku (lub jak to wtedy myślałem - w moim kierunku i tego przebrzydłego psa, który się przyjebał nieproszony) zaczęły już podbiegać psy z wyraźnymi sygnałami agresji. Czułem, że jestem w nie mniejszych tarapatach niż ten nieszczęsny pies. No dobrze, te miejscowe psy wcale się mną niby nie interesowały, ale nawet jeśli by mi się nie oberwało rykoszetem, to wizja zagryzania biednego kundla metr ode mnie jakoś mnie nie cieszyła.
Wzbierające na sile warczenie i pierwsze szczeknięcia uciął nagle jak nożem krótki gwizd i seria żołnierskich słów. To jeden z właścicieli sklepików postanowił zrobić porządek z 20 psami i swoją zdecydowaną postawą, mimo raczej mikrej postury, wysłał całe czworonogie towarzystwo z powrotem do pozycji sennych. To było jak rzucenie zaklęcia - nagle gotowa do walki sfora psów, poszła jak gdyby nigdy nic dalej odpoczywać w cieniu. "Obcy" kundel przemknął po cichu dalej, nie niepokojony już nawet nieprzychylnym spojrzeniem.
Tego dnia miałem jeszcze do czynienia z drugim magicznym momentem - zachodem słońca. Zdjęcia nie oddają tak dobrze tych niewyobrażalnych kolorów, jakie gościły na niebie. Właściwie najładniej robilo się jakieś 20 minut po zachodzie - wówczas na firmamencie rozgaszczał się hiperintensywny pomarańcz, który z biegiem minut przeradzał się w mieszanę różu i fioletu. Nie mogłem wyjść z podziwu dla tego spektaklu. 
Obiecałem sobie, że w kolejnych dniach spróbuję znaleźć jakiś punkt widokowy, żeby móc całkowicie skoncentrować się na tej eksplozji intensywnych barw. Zazwyczaj w takich momentach myślę sobie - byleby tylko pogoda dopisała, bo jak będzie padać, to gówno zobaczę, a nie zachód słońca. Tym razem jednak nie czułem tego niepokoju. Wszak byłem w jednym z najsuchszych miejsc na naszej planecie, gdzie deszcz pada średnio raz na kilka lat. 
#polacorojo #podroze #chile #atacama #mojezdjecie
2f0c3928-0dc5-42a8-bec7-ebed561a2bde
028bf5b1-0cf1-4d33-a4a6-e8719c3ee517
d2e911dc-30b9-4920-85d9-d005644e9267
5b335466-ec24-4cf4-a78b-cb07c4dbc4f8
e8572a36-04e2-43f4-b378-f8b7151e1672

Zaloguj się aby komentować

Ten wpis będzie bardzo krótki jak na moje standardy.
Poprzednio pisałem o moich ostatnich dniach w Puerto Natales w chilijskiej Patagonii i podjęciu decyzji o przedostaniu się na pustynię Atacama. To jakieś 4000 km na północ, więc konieczne były dwa loty (najpierw do stolicy i stamtąd dalej do Calamy). Z Calamy do miasteczka San Pedro de Atacama kursował poranny autobus, więc miałem jeszcze do ogarnięcia nocleg w Calamie. Wszystko pobookowałem jeszcze na spokojnie w Puerto Natales. 
Siedząc w samolocie lecącym do Santiago de Chile kalendarz google przyatakował mnie powiadomieniem, że zaraz powinienem wsiadać do autobusu w kierunku San Pedro de Atacama. 
- No elo, gdzie Rzym, gdzie Krym - pomyślałem - To przecież dopiero jutro. 
Sprawdziłem jednak wygenerowany bilet, a tam faktycznie data o jeden dzień wcześniejsza niż zakładałem. Zajebiście, czyli bilet do kosza Niby kosztował nie aż tak dużo (kilkadziesiąt PLN), ale jednak. 
Druga część lotu w stronę Calamy wyrwała mnie z rozpamiętywania własnej niefrasobliwości. Widoki za oknem były nieziemskie. Latałem już niejednokrotnie nad pasmami górskimi, ale ta surowość andyjskich szczytów, pozbawionych jakichkolwiek oznak życia była zdumiewająca. 
Gdy wylądowałem, akurat zachodziło słońce, ale zanim wyszedłem z terminala, kolory nieba nie były już tak magiczne jak wcześniej, gdy kątem oka obserwowałem firmament, przechodząc rękawem z samolotu do budynku lotniska. Miałem jednak szczęście podziwiać ten spektakl barw jeszcze kilkukrotnie, już w samym San Pedro de Atacama. 
Wiedziałem, że w Calamie nie funkcjonuje Uber, więc pozostało mi skorzystanie z taksówek. Tłum kierowców rzucił się na przyjezdnych oferując swoje usługi. Usłyszawszy od jednego z nich stawkę, która była zgodna z moim wcześniejszym rozeznaniem, ruszyłem za gościem do jego samochodu. No właśnie, samochodu, a nie taksówki. 
- Zaraz zaraz, nie jesteś oficjalnym taksówkarzem - mówię do niego.
- No nie - odpawiada lekko zmartwiony, widząc moje skrzywienie na twarzy. 
Powinienem był pewnie zrezygnować z kursu, bo jednak zawsze ostrzega się przed wsiadaniem do czegokolwiek innego niż oficjalne taksówki. Byłem jednak zmęczony i czułem, że coś mnie rozkłada zdrowotnie. Moja czujność była uśpiona.
- OK, ale nie płacę więcej niż uzgodniliśmy!
- Jasne!
Jadąc w stronę hostelu bacznie spoglądałem na pozycję na mapie, żeby wiedzieć, kiedy wyskakiwać z samochodu na wypadek niechybnego porwania i próby morderstwa poprzedzonego gwałtem (albo na odwrót). O dziwo, pojechaliśmy najkrótszą możliwą trasą i zapłaciłem dokładnie tyle, ile powinienem. To już drugi raz w Chile, gdy moje uzasadnione obawy, co do przejazdu taksówką, nie znalazły pokrycia w rzeczywistości.
Nie czułem się zdrowy. Jako, że zawsze podczas wyjazdów mam ze sobą termometr, zmierzyłem temperaturę. Prawie 38 stopni - niedobrze. Czyżbym jednak złapał jakąś zarazę w Puerto Natales? Naprawdę nie chciałem być chory, bo nie dość, że plany mojego dalszego zwiedzania mogły spalić na panewce, to jeszcze obawiałem się, czy dolecę na te nieszczęsne Karaiby za niecałe dwa tygodnie. Gruby hajs już zapłacony, tymczasem było ryzyko, że utknę na kwarantannie lub izolacji w Chile. Wkrótce po zameldowaniu się w hostelu wziąłem uderzeniową dawkę witamin i środków przeciwgorączkowych. 
Hostel był dość obskurny. Niby miałem prywatny pokój, ale zastanawiałem się, czy na pewno chcę włazić w pościel bez ubrania. Latarką telefonu sprawdziłem, czy na pewno nic nie biega po kątach pokoju lub nie pełza po pościeli. Niby było ok. Zza cieniutkich ścian dobiegały odgłosy innych gości i pogrążonego w ciemnościach miasta. Jedyne okno, na stałe zasłonięte przesiąkniętą papierosowym dymem kotarą, prowadziło na wewnętrzny, wąski korytarz hostelu, prowadzący do podobnych klaustrofobicznych pokoików. Nie pozostawało nic innego, tylko wziąć szybki prysznic i iść spać, żeby rankiem jak najszybciej opuścić to miejsce.
Świt w Calamie nie dodał temu miastu uroku. Na ulicach było pusto, choć gdzieniegdzie dało się dostrzec pojedynczych mieszkańców zmęczonych życiem lub kacem. Nie czułem się zbyt pewnie - ze dwa razy zdarzyło mi się przejść na drugą stronę ulicy żeby uniknąć minięcia się z lokalsami na zaśmieconym chodniku. Jedyny pozytyw, ale za to jaki - gorączka ustąpiła, a ja czułem się całkiem dobrze. 
Niedaleko dworca autobusowego był market, więc wszedłem kupić sobie coś do jedzenia. W hostelu nie jadłem śniadania, więc teraz chciałem się poratować choćby krakersami i wodą. Wejścia strzegło dwóch rosłych ochroniarzy, wystrojonych jak islamscy najemnicy. Chodząc między sklepowymi półkami widziałem kolejnych, a może tych samych - ciężko stwierdzić. W każdym razie jako klient nie czułem się darzony zaufaniem. Z drugiej strony być może regularna klientela dawała ku takiemu zachowaniu podstawy - nie wiem. Wiedziałem jedno - chciałem jak najszybciej opuścić to smutne i nieprzyjazne miasto.
Na dworcu autobusowym pozostało mi jeszcze kupno nowego biletu, bo przecież ten, na który miałem rezerwację, odjechał wczoraj o tej samej porze - z jakiejś przyczyny pomyliłem daty przy kupnie. Dopiero po jakimś czasie zauważyłem, że to mój telefon z niezrozumiałych powodów potrafił podmienić dzień w polach dat na stronach internetowych. Może to przez różnicę w strefach czasowych i fakcie, że w Polsce był już wtedy inny dzień? Nie miało to jednak za bardzo sensu, bo z pewnością kupowałem też bilety, gdy zarówno w Chile jak i w Polsce był ten sam dzień. Zagadka do tej pory pozostaje niewyjaśniona. 
Podszedłem do dworcowego okienka, i cebulowym rzutem na taśmę pokazałem moją rezerwację z wczoraj, pytając jak gdyby niby nigdy nic, z którego peronu odjedzie mój autobus. Pani w okienku raczej nie znała angielskiego, ale... wydrukowała mi bilet z dzisiejszą datą i powiedziała, że autobus odjeżdża za 40 minut. Czyli jednak nie straciłem pieniędzy! 
Pokrzepiony tym faktem czekałem na autobus z tłumionym uśmiechem na ustach. Czułem, że nie mogę w pełni się wyluzować ze względu na spojrzenia innych osób oczekujących na ten sam autobus albo na okazję, żeby mi podpierdolić bagaż - naprawdę ciężko było wyczytać to z ich twarzy
W końcu podjechał autokar - spodziewałem się rozklekotanego truchła z poplamionymi siedzeniami jak w starych PKSach, tymczasem był to naprawdę nowoczesny bus z mega szerokimi i wygodnymi fotelami, których mieściło się jedynie trzy w jednym rzędzie. Zapowiadała się naprawdę przyjemna i komfortowa podróż! 
Godzinę z hakiem później dojechałem do San Pedro de Atacama, ale o wrażeniach z miasteczka opowiem już w kolejnych wpisach. 
#polacorojo #podroze #chile #atacama
e6e55882-8ce4-494e-ae39-2c2ba9a47305
903af398-9a68-44e2-a340-63c5c4423665
f4827868-e4d8-4a09-8214-12c90abffe23
56e0021a-17ca-4a22-9b79-86e36444b640
4d889c41-66b2-437b-a9b6-ab44af6c7152

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie.
Wracam po dłuższej przerwie we wpisach z cyklu #polacorojo, bo tak jak fizycznie zmęczył mnie ten cały trekking po Torres del Paine i musiałem później kilka dni odpocząć, tak i od pisania chciałem przez chwilę uciec, żeby nabrać sił i ochoty na więcej.
Jak ostatnio wspomniałem, z trekkingu wróciłem kuśtykając i liczyłem na to, że to mimo wszystko tylko naciągnięcie czegoś w stopie lub stan zapalny, a nie coś znacznie gorszego. Nawet idąc do sklepu w Puerto Natales dzień po powrocie musiałem podpierać się kijkami trekkingowymi, żeby nie pogarszać sprawy. Wzbudzałem zapewne uśmiechy politowania u licznych turystów i miejscowych, no bo kto to widział łazić z kijkami po płaskim terenie w mieście i to jeszcze używając ich w dość dziwaczny sposób (nie naprzemiennie, lecz stawiając oba jednocześnie na ziemi). Najważniejsze jednak, że kolejnego dnia było już wyraźnie lepiej.
Wciąż nie miałem planów co robić ze sobą dalej po tym całym trekkingu, więc stwierdziłem, że wykorzystując czas potrzebny na powrót do sprawności jednocześnie podejmę decyzję co do dalszej destynacji. Ale w sumie jedną z pierwszych rzeczy po powrocie do cywilizacji było opierdolenie jakiegoś dobrego żarełka. Miałem już dość tych Decathlonowych obiadków.
W sumie to nie jestem foodie, więc mega przypadło mi do gustu danie ultra proste, charakterystyczne dla Chile - kanapka Barros Luco. Jest to nie mniej, nie więcej jak kawał smażonej wołowiny pokrytej żółtym topionym serem w dużej bułce. Nazwa kanapki pochodzi od imienia i nazwiska chilijskiego prezydenta piastującego stanowisko na początku XX wieku, który w pewnej restauracji rządowej zawsze kazał przyrządzać sobie taką właśnie prostą przekąskę. Stała się ona po jakimś czasie na tyle popularna, że łatwo ją obecnie dostać prawie wszędzie, choć teraz częściej kupowane są raczej jej ulepszenia - z dodatkowym pomidorem i awokado na przykład (w komentarzu fotka). Może przynudzam, ale dla mnie historia tej przepysznej kanapki była mimo wszystko dość ciekawa, bo to tak, jakby u nas w większości knajp dało się zamówić np. Ignacego Mościckiego.
Tych kilka dni w Puerto Natales spędziłem w tym samym hostelu, w którym pierwotnie miałem nocować tuż przed samym trekkingiem (ale wypłoszyła mnie stamtąd chora na Covida laska, z którą miałem spać w tym samym pokoju - pisałem o tym w jednym z pierwszych wpisów). Z jednej strony nie chciałem ryzykować spania w wieloosobowych pokojach w szczycie pandemii, z drugiej trochę cebula i szkoda mi było szukać prywatnego pokoju za 2 lub 3 razy wyższą stawkę. No i właściciel tego hostelu zrobił na mnie ultra pozytywne wrażenie, gorąco mnie wówczas przepraszając za ten przypadek Covida, który zmusił mnie do poszukiwań innego noclegu w ostatniej chwili. Powiem krótko - hostel wspaniały, właściciele (Argentyńczyk i Chilijka) przecudowni i ultra dbający o gości. Np. jak pytałem, czy znają jakąś wypożyczalnię rowerów w pobliżu, to dostawałem ich prywatny rower za free. Gdy na jedną z nocy mieli już zarezerwowane wszystkie miejsca, a ja zapomniałem przedłużyć pobytu, to dali mi łóżko w pomieszczeniu, w którym mieszkała laska z obsługi hostelu, żebym nie musiał bez sensu zmieniać miejscówki na jedną noc itd. Poza tym zawsze wcześnie rano czekał stół z jedzeniem umożliwiającym przygotowanie prostego śniadania (chleb tostowy z tosterem oczywiście, kilka typów marmolady, jakiś serek do smarowania, płatki, herbata, kawa itd.) codziennie dokładnie sprzątano pokoje, woda pod prysznicami była gorąca i leciała pod dobrym ciśnieniem, a na patio można było posiedzieć i pogłaskać kitku (pic rel). Tak więc gdyby ktoś kiedyś szukał super miejsca w Puerto Natales, gorąco polecam hostel El Patagonico.
Tak więc tych kilka dni spędziłem na odpoczynku, jedzeniu wołowiny w bułce, łażeniu po sennym miasteczku, rowerowych przejażdżkach, wybrałem się też na krótki trekking w okolicy (znów pic rel). No i w końcu doczekałem się Amerykanina oraz chilijskich towarzyszy poznanych na szlaku w Torres del Paine (jak wspomniałem w poprzednich wpisach, kończyłem pętlę wcześniej niż oni).
Z Amerykaninem widziałem się przez pół dnia - poćwiczyliśmy trochę na panelu wspinaczkowym w jego hostelu, wprowadziłem go w świat kanapek Barros Luco, aż w końcu następnego dnia napisał, że spontanicznie wsiadł w autobus i wrócił do parku Torres del Paine, w celu campin' n' climbin'. Fajny był wariat z tego Dana (tak miał na imię).
Z Chilijczykami najpierw spotkałem się w jakiejś knajpie na żarciu, gdzie w absurdalny sposób zostaliśmy zmuszeni do siedzenia przy osobnych stolikach, choć już obsługa w dupie miała to, że siedząc przy tych osobnych stolikach nasze krzesła są bliżej siebie, niż gdybyśmy siedzieli przy jednym (Covidowe regulacje wjechały za ostro). Później poszliśmy jeszcze do wynajętej przez nich chatki na samych obrzeżach Puerto Natales. No i, jakżeby inaczej, popiliśmy i pograliśmy w różne gry karciane (w tym jedną, którą wspominam szczególnie miło, o jakże wdzięcznej nazwie Care Caca, czyli w wolnym tłumaczeniu - Gówniana Twarz).
Gdy wyszedłem od nich solidnie wstawiony była już właściwie czarna noc. Nie miałem czołówki, ale po kilkuset metrach świecenia sobie telefonem miałem dotrzeć do oświetlonej części miasteczka. Wtedy usłyszałem basowe ujadanie kilku psów.
Przypomniałem sobie, że idąc z Chilijczykami na ich chatę faktycznie mijałem trzy wielkie psy, które wówczas spokojnie leżały pod drzwiami domku znajdującego się tuż obok. Czy były to psy właściciela tej posesji, czy po prostu bezpańskie - nie wiedziałem tego dokładnie.
Nie wspominałem o tym wcześniej, ale w Chile i w praktycznie całej Ameryce Południowej jest pełno bezpańskich psów. Szwendają się po ulicach lub leżą po prostu w cieniu czy w słońcu, nierzadko głodne i chore, żywiąc się tym co znajdą w śmietnikach lub tym co im ktoś przyjazny zwierzętom rzuci pod nogi. Nikt ich nie wyłapuje i nie sterylizuje (chyba w Kolumbii było pod tym względem inaczej), więc problem nie zmniejsza się. Liczne psy, które do tej pory spotkałem były niezwykle spokojne i miały bardzo uległą wobec ludzi postawę. No ale tym razem zdecydowanie słyszałem agresywne ujadanie psów broniących swojego terenu, a ja miałem czelność przechodzić przez ten niego nieproszony, po ciemnicy i chwiejnym krokiem. Każdy z tych psów, jak zapamiętałem wcześniej, mógł mieć połowę mojej masy, albo i więcej. Byłem w tarapatach.
Mimo tego nie obsrałem zbroi. Nie wiem jak, ale zachowałem niewyobrażalny spokój. Czy to wyjątkowo dobry nastrój, czy upojenie alkoholowe, czy wielka ufność w to, że skoro dotychczas spotkane psy były bardzo przyjazne, to te też nic mi nie zrobią - coś z tego, a może wszystko na raz, sprawiło, że po prostu się zatrzymałem oraz spokojnym i miłym głosem zaznaczałem swoją obecność, wyciągając powoli dłoń przed siebie na wysokości pasa.
Po chwili z ciemności wyłonił się pierwszy pies - czarne bydlę, na widok którego rozszerzyły mi się gwałtownie źrenice. Podbiegł, obwąchał moją rękę i... spokojnie odszedł na bok. Dokładnie tak samo zachował się drugi, a potem trzeci pies - zobaczyły, że to tylko niegroźny pijaczyna i wróciły na swoje pozycje spoczynkowe. A ja, jak gdyby nigdy nic, poszedłem dalej w stronę hostelu.
Dziś gdy o tym myślę, to chyba jednak miałem wielkie szczęście. Na pewno większe niż @nieinteresujsie, który opisywał na hejto, jak to albańskie psy pasterskie pogryzły po go nogach na szlaku. Niby te psy w Ameryce Południowej, a zwłaszcza w Patagonii były znacznie mniej terytorialne i bały się ludzi, ale późniejsza wizyta w Peru nauczyła mnie, że jednak tamtejsze psy potrafią wykazywać agresję wobec ludzi, zwłaszcza na zadupiu. Ale to już inna historia, na którą kiedyś może przyjdzie czas. 
Minęło kilka dni od trekkingu po Torres del Paine. Moja stopa już odpoczęła, więc byłem gotów na ruszenie gdzieś dalej. Mój plan zakładał przedostanie się do Argentyny pobliskim przejściem granicznym i udanie się najpierw pod lodowiec Perito Moreno, a później do El Chalten - małego miasteczka, z którego ruszają szlaki pod słynne szczyty Fitz Roy oraz Cerro Torre. Niestety pojawiły się pewne problemy. Pierwszy - to pobliskie przejście graniczne było zamknięte. I kolejne też. I kolejne.
Długość lądowej granicy między Argentyną i Chile to aż 6700 km. Ze względu na pandemię, na całej tej długości otwarte pozostawały 3 (słownie: trzy) przejścia graniczne - jedno daleko na północy, drugie bliżej stolicy, mniej więcej pośrodku, a trzecie na dalekim południu. Nie było niby źle, bo w sumie byłem na dalekim południu. Wystarczyło dostać się kilkaset kilometrów jeszcze bardziej na południe i stamtąd wsiąść w busa przejeżdżającego do Rio Gallegos już po stronie argentyńskiej.
Był jednak kolejny problem - ten bus nie kursował od paru miesięcy ze względu na pandemię. Trzeba więc było wziąć innego busa (lub kilka), żeby dojechać do miasteczka znajdującego się najbliżej tego przejścia granicznego, stamtąd zamówić taksówkę wiozącą przez jakąś godzinę do granicy, przejść przez jeden i drugi punkt kontrolny, zamówić drugą taksówkę, i już po kolejnych dwóch godzinach jazdy jesteśmy w Rio Gallegos, skąd dzień później da się dojechać do El Calafate, nieopodal lodowca. Na same taksówki trzeba było wydać gdzieś koło tysiaka, ale gdyby rozłożyć to na 4 podróżnych, to nie byłoby źle, a chętnych na dostanie się pod lodowiec lub Fitz Roy'a nie brakowało.
Z tym, że samo przejście przez granicę to był dodatkowy problem - ustawiały się tam tłumy ludzi i cała procedura zajmowała co najmniej kilka godzin. Wszystkich wjeżdżających do Argentyny testowano na Covida i gdyby komukolwiek wypadł pozytyw - wszyscy współtowarzysze podróży lub ogólnie ludzie w pobliżu mieli trafiać na kwarantannę. Mimo tego, codziennie na granicy były wielkie kolejki. Chętnych było tak wiele, że nie wszystkich dawano radę obsłużyć przed zamknięciem jednego lub drugiego punktu granicznego. A no właśnie, były one otwarte zaledwie przez kilka godzin, i, teraz słuchajcie tego, punkty po obu stronach granicy były zamykane w różnych godzinach XD. No i teraz historie, które się tam działy należały do tych z gatunku pozytywnie zakręconych (choć ich bohaterowie z pewnością mają mniej miłe wspomnienia) - otóż zdarzało się, że ktoś kto już z sukcesem opuścił Chile tuż przed zamknięciem chilijskiego punktu granicznego trafiał do punktu argentyńskiego, gdzie po długich procedurach wykrywano u niego Covida (Chilijczycy nie testowali wyjeżdżających, bo i po co), więc nie dostawał zezwolenia na wjazd do Argentyny. No ale jak tu wrócić, skoro punkt chilijski oficjalnie zamknął się 20 minut temu XDDDD Dodatkowo Chilijczycy też przecież nie mają ochoty wpuszczać chorych XDDD
No i takiemu delikwentowi pogranicznicy radzili wrócić do punktu chilijskiego, pukać w drzwi tak długo aż otworzą (jeśli ktoś tam jeszcze siedzi), nie przyznawać się do pozytywnego testu lecz powiedzieć, że posiadane dokumenty wjazdowe nie zostały zaakceptowane w drugim punkcie i modlić się, żeby uwierzyli XDDDDDD Gdy się to koniec końców udawało, pozostawało już tylko zadzwonić po taksówkę, do miasteczka znajdującego się godzinkę drogi dalej i wrócić na nocleg. Cyk, prościzna
To wszystko skutecznie zniechęciło mnie do próbowania drogi lądowej. Pozostawała jeszcze alternatywa powietrzna. Jakie jest najkrótsze połączenie lotnicze z Puerto Natales do oddalonego o 270 km. El Calafate? Zgadliście, najpierw lot 2500 km. na północ do Santiago de Chile, potem 1500 km. do Buenos Aires, a potem już tylko 2500 kilometrowy rzut beretem do El Calafate. W dwóch tysiakach PLN i 24 godzinach podróży dało się zmieścić.
Z rozważań czy droga powietrzna ma sens otrząsnął mnie kolejny problem - po argertyńskiej stronie Coronavirus szalał jak pojebion i z relacji innych turystów, których znajomi tam przebywali, w hostelach i knajpach połowa ludzi kasłało i kichało, w związku z czym nawet już nie nadążali robić testów. Ale jak się źle trafiło, to mogli zrobić test wpakować do ultra drogich hosteli pełniących rolę izolatek. Słyszałem historie, że izolacja w takich hostelach mogła kosztować nawet po kilkaset dolarów na dzień. Ile w tym było prawdy, nie wiem ostatecznie, ale jakoś nie chciałem ryzykować. Zwłaszcza, że za ponad 2 tygodnie miałem już wsiadać do samolotu lecącego na Karaiby, gdzie planowałem spotkać się z moją kobitą na przesadnie drogim leniuchowaniu pod palmami - głupio byłoby się zarazić i nie zostać wpuszczonym na pokład samolotu.
No dobra, to skoro nie Argentyna, to może... Atacama. Też zaczyna się i kończy na "A", też cztery sylaby, prawie nie widać różnicy
Jak powiedział, tak zrobił, ale o tym będą następne wpisy.
#polacorojo #podroze #patagonia #chile #gory
d9d95b35-e38e-4745-ba7e-fc4206955053
5f147be8-3719-467d-9fe3-e0cddc528266
1cc51ae8-62ca-40a8-b181-99fe050a01d5
af15d006-ddff-47d2-a97e-ae4527c9fbbc
be7e2e42-a395-45e1-a15a-a77fd5871494

Zaloguj się aby komentować

Po obfitującym w magiczne chwile i ociekającym endorfinami poprzednim dniu, mój poranek na campingu Grey wydawał się wyzuty z życia. Czy to dlatego, że tego dnia miałem domknąć pętlę wokół Torres del Paine, która była na ten moment jedynym realnym celem przylotu do Ameryki Południowej i nie wciąż nie wiedziałem, co dalej ze sobą począć? A może to przez fakt, że pogoda się skiepściła i już nie było tak pięknie jak w poprzednie dni? A może to zmęczenie dawało o sobie znać? A może samotność? A może zgubienie opaski merino, którą niecały miesiąc wcześniej dostałem na gwiazdkę? A może to znów ten objaw, już zaobserwowany kilkukrotnie w depresji, że po wspaniałym dniu, obfitującym w euforyczne doznania, następowała wielka pustka, wręcz syndrom odstawienny, niczym u alkoholików i narkomanów, z tą różnicą, że moimi substancjami psychoaktywnymi były endorfiny, których tygodniowy zapas władowałem w siebie dzień wcześniej, nie pozostawiając żadnych zapasów, drenując z trudem produkowane molekuły do zera absolutnego. Nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Faktem jest, że poprzednie dni charakteryzował jakiś rygor. Wstać wcześnie, zjeść śniadanie, zwinąć namiot, iść wiele godzin, powtórzyć to samo kolejnego dnia. A teraz czułem się jak tydzień przed emeryturą - niby jeszcze coś tam trzeba zrobić, ale realnie to jest prawie nic w porównaniu z okresem normalnej aktywności. Ot, machnij co masz machnąć i dalej martw się o siebie sam. Faktycznie, tego dnia miałem do pokonania zaledwie 11 kilometrów po łatwym terenie (3,5 godziny spaceru), a na kolejny nie miałem żadnych planów poza wejsciem na pokład promu i powrotem do Puerto Natales.
Na finalnym campingu Paine Grande już spędziłem wystarczająco dużo czasu na starcie trekkingu, więc tym razem nadmiarowe godziny zamierzałem przepalić to na trasie, to na campingu Grey. Najpierw poszedłem w to samo miejsce, co dzień wcześniej po zachodzie słońca. Uzbrojony w kindle'a i karimatę ułożyłem się na tyle wygodnie na ile się dało i pogrążyłem w lekturze, raz po raz przenosząc wzrok na majaczące w oddali czoło lodowca i oderwaną od niego lodową górę, dryfującą wraz z licznym potomstwem tuż obok mnie. Dezintegracja góry lodowej i jej dzieci postępowała na moich oczach. Co kilkanaście minut w wodzie lądowała z hukiem raz mniejsza, raz większa białawoniebieskawa bryła. Ciekawe były zwłaszcza te momenty, w których rozpad powodował zmianę środka ciężkości którejś z większych brył - wówczas powoli obracała ona swoje masywne cielsko, ukazując nowe, skrywane do tej pory pod powiechnią wody oblicze.
Niebo zaciągnięte było chmurami. Żałowałem, że moi znajomi, którzy dopiero tego dnia mieli przechodzić przez przełęcz Johna Garnera, nie będą mieli tak fantastycznych widoków na lodowiec jak ja. Z rozmyślań wyciągnęła mnie lekka mżawka. Ok, siedzenie i moknięcie tutaj raczej nie ma sensu - pomyślałem - czas ruszać dalej i moknąć w marszu.
Ostatecznie nie rozpadało się, ale spędziłem już wystarczająco dużo czasu w okolicach campingu Grey. Droga do Paine Grande zachęcała głównie tym, że jeszcze nią nie szedłem. Zabrałem cały swój dobytek na plecy i ruszyłem domknąć pętlę wokół Torres del Paine.
Nie spodziewałem się jakichś rzucających na kolana widoków - zwłaszcza po doznaniach z poprzedniego dnia. Nie powiem, było jednak ładnie. Zatrzymywałem się kilka razy, by w spokoju pogapić się na góry i niknący już z pola widzenia lodowiec. Pozostawiałem za sobą najpiękniejsze moim zdaniem miejsce całego trekkingu. Z każdym krokiem oddalałem się od niego fizycznie, ale też mentalnie. Mój poranny marazm ustąpił miejsca melancholii, a melancholia wyciszeniu. W końcu wszedłem w nowy dzień.
Schodząc w stronę campingu Paine Grande nie czułem już pustki, lecz pewnego rodzaju spełnienie. Nie był to już wyłącznie smutek z powodu kończącej się przygody. Zabrzmi to może przesadnie, wręcz patetycznie, ale czuję, że po tygodniu wrócił w to samo miejsce wyraźnie dojrzalszy człowiek.
Na campingu zamówiłem sobie pizzę. Nie była to żadna forma nagrody za ukończenie trekkingu, czy niechęć do moich liofilizowanych obiadków po jedzeniu ich od tygodnia - po prostu już zjadłem wszystkie swoje zapasy jeszcze przed poprzednim campingiem. Niby wkraczając do parku miałem wszystko obliczone tak, by nie musieć nic kupować, no ale podczas drugiej nocy trekkingu podejrzewałem mój puchowy śpiwór o utratę swych właściwości, więc to wszystko wzięło w łeb.
Zaraz, zaraz - pomyślicie - co ma piernik do wiatraka? Ano ma. Gdy po drugiej nocy budziłem się niezadowolony z kiepskiej jakości snu, spowodowanej chłodem, serio zacząłem martwić się, że mój śpiwór nawala. Wszak kilka lat wcześniej było mi w nim super ciepło w znacznie niższych temperaturach. Ale potem przypomniałem sobie, jak producenci śpiworów wyliczają tę temperaturę komfortu, podaną w specyfikacjach. Otóż jeśli śpiwór ma dawać uczucie komfortu przy minus 13 stopniach Celsjusza, to odbywa się to przy założeniu, że chodzi najedzonego mężczyznę w bieliźnie (najprawdopodobniej też w namiocie, już nie pamiętam). Dla najedzonych kobiet ten komfort wymagałby już nieco wyższej temperatury, ze względu na inny metabolizm. Natomiast słowo klucz w tym wszystkim to "najedzony".
Może nie każdy z Was to wie, ale jakąś połowę spożywanych kalorii człowiek przeznacza na utrzymanie odpowiedniej temperatury ciała. Tak więc przy dużym wysiłku i wydatku energetycznym moje zapotrzebowanie na kalorie było większe niż zakładałem - stąd uczucie chłodu w nocy. Wiedziałem więc, że w ciągu bardziej wymagających dni muszę po prostu jeść więcej, żeby komfortowo spać. Nie bałem się o to, że zabraknie mi jedzenia, bo na praktycznie każdym campingu był co najmniej sklepik, a te większe miały mini restauracje (a w Central stał foodtruck). Tak więc na ostatnie dwie obiadokolacje jadłem już pizzę - niezbyt dobrą (we Włoszech na pewno żaden z kucharzy nie był), dość drogą (choć teraz 50 zł za pizzę nie wydaje mi się już super wielkim wydatkiem, pieprzony Obajtek i spółka), ale gorącą. No i w sumie tyle wystarczało do szczęścia.
Jeszcze słowo o jedzeniu. Tak jak ja zabrałem ze sobą w trasę głównie liofilizaty, które wystarczy zalać wrzątkiem (mega wygodne i szybkie rozwiązanie, ale najważniejszym benefitem jest to, że te paczuszki są bardzo lekkie i nie zajmują wiele miejsca - ma to duże znaczenie, jeśli trzeba spakować żarcia na kilka dni), tak bardzo duża część obserwowanych osób, przede wszystkim Chilijczycy, brali normalnie półprodukty, z których gotowali ciepłe posiłki. Nie powiem, zdziwiłem się widząc moich współtowarzyszy trekkingu, gdy podsmażali cebulę, gotowali makaron i robili kilkuskładnikowy sos do niego. Mi nie chciałoby się tyle czasu pieprzyć z robieniem posiłku, a targać tego na plecach to już w ogole. Ale przyznam, że miało to swój klimat - dla Chilijczyków był to pewnego rodzaju rytuał. Siedzeli razem w kuchni, rozmawiając, śmiejąc się i jednocześnie przygotowując posiłek, który stanowił zwieńczenie dnia.
Moim zwieńczeniem tego dnia był raczej piękny zachód słońca. Wciąż mam w pamięci ozłocone zbocza Paine Grande, góry od której pochodziła nazwa campingu, oraz obłoków, magicznie rozświetlonych wpierw na pomarańczowo, a potem różowo, na tle ciemniejącego powoli nieba.
Oto ukończyłem 112 kilometrowy wariant "O" trekkingu - ten, na który decydują się nieliczni. Zdecydowana większość idzie wariantem "W", krótszym o blisko 50 km- od campingu Grey do Central (w obu wariantach zahaczając o Valle Frances i Base de las Torres). Następnego dnia w południe miałem po prostu wejść na pokład tego samego niewielkiego promu, którym tu przypłynąłem, a potem wsiąść do autobusu i wyjechać z parku. Spojrzałem na mapę - na ten autobus mógłbym dostać się też alternatywną drogą.
- Ale czy to ma sens? - myślę sobie. - To 18 km, jakieś 5 godzin marszu. Moja prawa stopa nie jest w najlepszej kondycji - od kilku dni przybiera na sile ból wywołany jakimś stanem zapalnym czy innym naciągnięciem mięśnia lub ścięgna. A tak w ogóle, to trochę ryzykuję, bo musiałbym wyjść na szlak przed 8 rano, żeby zdążyć. I to jest dokładnie ten sam autobus, na który wsiadałbym o 13:30, gdybym wybrał przeprawę promową. Jeśli się spóźnię, to jestem w dupie i utknę w parku - były zaledwie dwa kursy w trakcie dnia. Z drugiej strony - prom kosztuje ponad stówę i już nim płynąłem, a spacer jest za darmo i będzie to zupełnie nowy odcinek.
Ten ostatni argument przeważył - podjąłem decyzję o wydłużeniu trekkingu. Eksplorowanie kolejnych 18 km. patagońskich krajobrazów brzmiało wspaniale.
Leżąc już w śpiworze czułem ekscytację. W głowie miałem jedną z bardziej znanych scen z Hobbita i dokładnie tak jak Bilbo Baggins chciałem krzyknąć:
- I'm going on an adventure!
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
00b1c46c-11a1-4e53-8a97-b6cf5f11fb00
5d7c7007-fa23-4713-ae5d-3e5d946b04d6
70a12716-fd18-416d-99cc-a8aa0dab4e75
109ccd12-d585-4620-9df0-3e37850e2fae
84bf8668-23c7-45e8-bb25-04fe7742c258

Zaloguj się aby komentować

Budzik rozdźwięczał w środku nocy, oznajmiając konieczność zwinięcia namiotu. Już drugi raz podczas tego trekkingu wstawałem, gdy na zewnątrz wciąż panowały całkowite ciemności, ale tak jak poprzednim razem spokojnie jadłem śniadanie w samotności, wsłuchując się w ciszę, tym razem tłok w kuchni był niesamowity - ludzie kompresowali się do minimalnych rozmiarów, byleby wszyscy zmieścili się na drewnianych ławach ustawionych wzdłuż stołów. Przyczyną tego stanu rzeczy wcale nie było to, by zdążyć na wschód słońca w jakimś urokliwym miejscu, lecz by zdążyć na kolejny camping przed jego przed zachodem.
Ok, może to zabrzmiało zbyt dramatycznie w stosunku do rzeczywistości. Do przejścia tego dnia było raptem 15 kilometrów, ale oszacowano je na 11 godzin marszu. Trasa prowadziła przez Paso John Garner - przełęcz, do której trzeba było zrobić 700 metrów podejścia w pionie, a potem zejść z niej w stronę campingu, znajdującego się o 1100 metrów bliżej poziomu morza. No niby niedużo, ale dorzućcie do tego ciężkie plecaki z przytroczonymi namiotami i zapasami żywności, możliwość wystąpienia bardzo silnego wiatru w okolicach przełęczy i fakt, że spora część ludzi raczej nie była jakimiś zaawansowanymi piechurami. Gdy rozmawiałem poprzedniego dnia z pewną siwą już Włoszką, nie ukrywała dużych obaw związanych z tym dniem. Zresztą moi znajomi chilijscy studenci też darzyli ten odcinek dużą estymą, z góry zakładając jeden dzień odpoczynku przed wyruszeniem na niego. Tak więc nikt nie wolał ryzykować wystartowaniem zbyt późno. Zwłaszcza że, zgodnie z informacjami od strażników parkowych, kluczem było dotarcie na przełęcz w jak najwcześniejszej porze dnia - patagoński wiatr miał zwyczaj budzić się dopiero jakiś czas po świcie, a godzinę za przełęczą wchodziło się już w teren zalesiony, co skutecznie chroniło przed silnymi podmuchami. Potencjalnej siły wiatru akurat nie demonizuję - przekonałem się na własnej skórze pierwszego dnia, że gdy wieje, ciężko jest zrobić choćby krok do przodu (a przy okazji oddychać).
Korzyści z rozpoczęcia trekkingu nocą były nie do zignorowaniania. Wśród wad, poza wstawaniem o horrendalnej godzinie, chłód, słaba widoczność, no i jakieś tam ryzyko natknięcia się na nocne drapieżniki, a przede wszystkim pumy, o których pisałem już w jednym z poprzednich wpisów. Nie były to jednak wady, których nie dało się zaadresować - z chłodem poradzimy sobie ciepłym ubraniem się (lub energicznym marszem), z ciemnością - latarką, a z pumami - po prostu idąc w większej grupie ludzi. Albo magicznym zaklęciem, które już wypróbowałem w drodze na wschód słońca przy Torres del Paine
Nie chciało mi się wlec razem ze wszystkimi - uwielbiam chodzić sam, w ciszy i swoim tempem. Widząc, że większa grupka ludzi właśnie robi pierwsze kroki w stronę wyjścia z campingu, chwyciłem naprędce plecak, wziąłem kijki w dłoń i dokańczając zapinanie kurtki już w marszu, dyskretnie ich wyprzedziłem, póki było na to dużo miejsca. Po ciemku, na wąskich ścieżkach jest to odrobinę trudniejsze.
Po kilku minutach szybkiego marszu słyszałem już wyłącznie swój przyspieszony oddech, głuche dudnienie ziemi pod moimi stopami i miarowe szuranie materiału plecaka oraz kurtki - "grupa pościgowa" została daleko w tyle. Szło się naprawdę bardzo przyjemnie. Było rześko, ale nie jakoś bardzo zimno. Szlak był nieźle oznaczony, zresztą wydeptana ścieżka nie pozostawiała wątpliwości, którędy należy iść. Do czasu.
W pewnym momencie ścieżka rozlewała się na jakby klepisko w środku lasu i nie sposób było mi dojrzeć dokąd dalej. Pierwsza próba znalezienia drogi zakończyła się niepowodzeniem - pozorna ścieżka, którą podążyłem, nagle kończyła się chaszczami. Wróciłem w to samo miejsce i zacząłem się rozglądać. Moja najbardziej budżetowa czołówka z Decathlonu była wystarczająca, by nie upaść i głupiego ryja nie rozwalić, ale zdecydowanie za słaba, by widzieć dalej niż kilka metrów.
Nie jest tak, że wpadłem w panikę, bo do tego nie było żadnego realnego powodu, ale jakoś tak ta głucha cisza, ciemność i newiedza, w którą stronę iść, wzbudziła we mnie dziwny niepokój. Wyobraźnia podsuwała widmo nienazwanego zagrożenia.
- Dzień dobry, ja w sprawie pumy! Tej, co ma jaja z gumy! - rzuciłem w mrok swe zaklęcie, co od razu dodało mi animuszu. Metodą prób i błędów zlokalizowałem w końcu dalszą część szlaku.
Po kilkudziesięciu minutach wyszedłem ponad linię lasu. W odległości mniej więcej 15 minut marszu widniały dwa światełka czołówek.
- Oho, czyli nie startowałem z obozu jako pierwszy - pomyślałem. - Ale jako pierwszy wejdę na przełęcz. 30 minut i przy moim tempie powinienem ich wyprzedzić.
Ale minęło 30 minut, 45, cała godzina, a oni wciąż utrzymywali dystans. Co więcej, mimo coraz bardziej stromego podejścia, wcale nie robili przerw. Miałem do czynienia z mocnymi zawodnikami. Już nawet wiedziałem którymi.
W końcu zaczęło szarzeć i można było schować czołówkę do kieszeni. Po kolejnych 30 minutach, w końcu dwójka na przedzie zatrzymała się - oto moja szansa na wysforowanie się na nic nie znaczące prowadzenie! Zbliżam się dziarskim krokiem i widzę, a jakże, dwójkę holenderskich młodzieniaszków, z którymi od kilku dni prowadziłem nienazwaną rywalizację o miano najszybszego i najwytrwalszego piechura. O czym oni pewnie nie wiedzieli. Ale może jednak wiedzieli, bo za każdym razem jak się wymijaliśmy, wymienialiśmy między sobą tryumfalne spojrzenia.
- Smacznego! - Wołam w ich stronę, widząc, że chłopaki właśnie ustawiają garnek z wodą na kartuszu gazowym, a w miseczkach już mają wsypaną owsiankę. Cieszę się, że robią dłuższą przerwę śniadaniową, bo i ja zaraz będę mógł zrobić sobie chwilę przerwy bez stracenia pole position. Podchodzę kawałek wyżej, tak by mnie nie widzieli (nie chcę, by się dowiedzieli, że też jestem zmęczony - a co, niech myślą, że starzec ma niezniszczalną kondycję ) i zrzucam plecak na ziemię. Odliczam w głowie czas potrzebny im na zagrzanie wrzątku, doliczam 5 minut i ruszam wyżej, bliski pewności, że oni jeszcze pałaszują. Owszem, lubię rywalizację
Jednocześnie przypominam sobie, że na terenie parku panuje surowy zakaz używania jakiegokolwiek ognia poza wyznaczonymi miejscami na campingu. Wiąże się to z pożarami, które potrafią strawić wielkie obszary Patagonii. Wiejące tu wiatry sprawiają, że nawet niewielki ogień potrafi się błyskawicznie rozprzestrzeniać. W samym Torres del Paine w 2005 roku spłonęło 15 000 hektarów parku. W 2011 - 17 000 hektarów. W obu przypadkach winni byli nieostrożni turyści. Szczęśliwie, chłopaki, których mijałem, podgrzewali wodę w otoczeniu gołych skał i kamieni - nie było więc powodów do obaw.
W końcu docieram do znaku oznaczającego przełęcz. Jest chwilę po wschodzie słońca. Przełęcz jest dość szeroka, więc nie widzę jeszcze dobrze co jest po drugiej stronie grzbietu, na który się wspinałem - trzeba jeszcze kawałek przejść. Po niedługiej chwili zbliżam się do jego krawędzi. Widoku, który wtedy ujrzałem, nie zapomnę do końca życia.
Od znajdującego się po przeciwległej stronie pasma górskiego oddzielało mnie istne morze lodu - lodowiec Grey. Jego ogrom robił wielkie wrażenie. I tak jak przed dotarciem do przełęczy myślałem, żeby jak najszybciej dojść do campingu i wtedy oddać się lenistwu, tak z chwilą dotarcia do tego miejsca zmieniłem plany. Już nigdzie mi się nie spieszyło. Chciałem być tu i teraz.
Zatrzymałem się kawałek dalej, rozłożyłem karimatę i usiadłem wygodnie, chłonąc widoki. Parę minut później dogonili mnie młodzi Holendrzy, ale i oni zamiast przeć do przodu, wszak byli świeżo po dłuższym postoju, usiedli nieopodal i wpatrywali się w lodowego kolosa.
Lodowiec znajdował się w cieniu, jako że poranne słońce dopiero przebijało się przez przełęcz Johna Garnera. A ja bardzo chciałem zobaczyć go oświetlonego.
Minuty mijały, a ja w ciszy obserwowałem powolny spektakl światła i lodu. Moi "rywale" to samo. Z przełęczy schodziło coraz więcej ludzi i wszyscy przystawali w zachwycie na ten niesamowity widok. Był on zaiste wspaniałą nagrodą za pokonanie najwyższego punktu na całym trekkingu.
Pierwsi ludzie zaczęli w końcu kontynuować wyprawę w stronę campingu. To postawiło na nogi szybkobieżnych Holendrów, którzy krzyknęli w moją stronę - Go, go go!
Ale ja nigdzie się nie spieszyłem. Było mi było dobrze tam gdzie byłem - na wielkim kamieniu, z widokiem na ocean lodu. Mijały mnie kolejne grupy ludzi, nawet najwięksi maruderzy, ale ja chciałem ujrzeć cały lodowiec w słońcu. Spędziłem tam ponad dwie godziny.
Gdy już żaden fragment lodowca nie pozostawał w cieniu, poczułem że mogę ruszać. Byłem zarówno bardzo zrelaksowany jak i pozytywnie nabuzowany. Mimo ogólnego zmęczenia, ciężkiego plecaka i niebanalnej stromizny, mojemu schodzeniu bliżej było do biegu niż do marszu. Szybko połykałem kolejne grupki ludzi, przemykając między nimi jak łania. Może zabrzmi to jak jakiś samozachwyt, ale wtedy czułem niesamowitą energię i jedność ze ścieżką. Normalnie byłbym ostrożny, żeby nie rozpieprzyć sobie operowanych przed laty kolan, ale wówczas po prostu sadzilem długie susy, umiejętnie asekurując się kijkami.
Przy okazji kijków, nieustannie jestem zdumiony widząc ludzi na szlakach z kijkami trekkingowymi, z których nie potrafią korzystać. Albo niosą je jak rekwizyt, który nic im nie daje poza stylówką Włóczykija, albo wręcz utrudniają sobie marsz (co dzieje się zwłaszcza na podejściu, gdy ktoś ma zbyt wydłużone kijki i pozycjonuje je przed sobą). Tak więc, moi drodzy, podstawowa zasada - gdy podchodzimy pod górę, kijki mają być krótsze i wbijamy je bardziej za siebie (na wysokości pięty nogi znajdującej się z tyłu), dzięki czemu będziemy się odpychać w stronę wzniesienia; gdy schodzimy, wydłużamy kijki i stawiamy je lekko przed sobą, by odciążyć kolana (poprzez przyjęcie części impaktu kroku na ręce).
Po drodze do docelowego campingu Grey znajdował się jeszcze jeden, w którym co prawda nie można było nocować, ale zatrzymać i zagrzać legalnie wodę na kartuszu gazowym - jak najbardziej. I tak sobie zalewam kurczaka curry z ryżem z Decathlonu, a tu zaczepia mnie jakiś gość:
- Wow, skąd to masz?
- Przywiozłem z domu - odpowiadam, myśląc że pytał, czy udało mi się kupić liofilizaty w Puerto Natales, z którego wyruszały wszystkie wycieczki do parku.
- Tak tak, ale skąd jesteś? Z Kanady?
- Nie, z Polski.
- Wow, nie wiedziałem, że tam też mają Decathlona! Bo też mam żarcie ich firmy, a jestem z Kanady.
Ciekawe jak to ludzi dziwi, że niektóre firmy są globalne. Ale jeszcze lepsi byli ci moi poznani na szlaku Chilijczycy. Widząc, że mam spodenki Forclaz i inne ciuchy z Decathlonu, pokazywali swoje i kiwali z dużym zadowoleniem głowami. Gdy zauważyli kolejną osobę w ciuchach Decathlonu zwarły im się styki i powiedzieli:
- Kurde, nie wiedzieliśmy, że Decathlon jest tak popularny poza Chile.
- No jasne, w końcu globalna firma - odpowiadam.
- Ale że jak?
- No normalnie - kontynuuję - ich markety są praktycznie w całej Europie. W moim rodzinnym mieście jest ich kilka.
- Zaraz zaraz, to to nie jest chilijska firma?!
XDDD
To by tłumaczyło ich początkową dumę, gdy widzieli, że połowę rzeczy mam z Decathlonu
Po obiadku kontynuowałem zejście. Właściwie zaraz za tym pośrednim campingiem natrafiłem na kolejny niesamowity punkt widokowy. Znów uznałem, że nie mam się gdzie spieszyć i kolejne 40 minut spędziłem gapiąc się na lodowiec, tym razem pod innym kątem. Widziałem, że inni ludzie przechodzą szlakiem trochę nieświadomi, że 10 metrów w bok czeka ich uczta dla oczu, więc wołałem znajome mi twarze. Gdy już ujrzeli to co ja, zostawali w tym miejscu na co najmniej kilka minut.
W końcu trzeba było ruszyć tyłek dalej. Kontynuowałem zejście. Jakąś godzinę od finału tego odcinka pojawiło się rozwidlenie na opcjonalny punkt widokowy - razem 20 minut dodatkowego marszu w obie strony. Niby byłem zmęczony, ale do cholery, prawdopodobnie nigdy już nie miałem wrócić w to miejsce. Położyłem plecak koło znaku i ruszyłem na lekko. Powiem krótko - znów było warto, bo w końcu można było zobaczyć lodowiec od jego czoła.
Więcej odnóg szlaku już nie było, więc po przejściu jeszcze dwóch lub trzech wiszących mostów, w końcu dotarłem na camping Grey. Widziałem wiele znajomych twarzy. Zbiłem żółwika z młodym gościem, który kilka dni wcześniej przypadkowo zalał moje zapałki na campingu Central. Widziałem wyczerpaną, ale przeszczęśliwą siwą Włoszkę, z którą rozmawiałem wieczór wcześniej.
- Ależ wy szybko chodzicie! - komplementowalem młodych Holendrów.
- Siła! - wyrazili swoje uznanie w moją stronę.
Dla każdego z nas był to długi i męczący, ale zarazem wspaniały dzień.
Niby poznałem wcześniej trochę osób, ale wieczorem nie miałem specjalnej ochoty się socjalizować. Paradoksalnie mało mi było widoków. Na mapie zobaczyłem kolejny punkt widokowy, raptem 20 minut pieszo w jedną stronę. Ubrałem się, wziąłem ze sobą piwo i poszedłem nad zatokę.
Dochodząc prawie do celu mijałem wracające już osoby - było niedługo po zachodzie słońca, więc żałowałem, że wcześniej się nie zebrałem. Ale mimo wszystko wciąż było pięknie.
Usiadłem wygodnie na skalnym siedzisku. Wpatrywałem się w górę lodową, która oderwała się od czoła lodowca i zacumowała w tej zatoce, by zakończyć swój żywot rozpadając się na przestrzeni dni na coraz to mniejsze kawałki.
Robiło się coraz ciemniej. Chłonąłem otoczenie wszystkimi zmysłami. Zapomniałem o zmęczeniu. Czułem jakąś dziwną wdzięczność, że mogłem przeżyć ten dzień.
I wtedy z całą mocą zdałem sobie sprawę, że choć życie daje czasem w kość aż do znienawidzenia, potrafi być też niesamowicie piękne. I choć często są to tylko chwile, to dla nich warto żyć. Za wszelką cenę.
Tego dnia odnalazłem moją definicję szczęścia.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo i trochę #walkazdepresja
b1be2eb0-3749-4f40-bd5f-056f65622023
e541a7ce-654a-4135-b9c1-f0c371da019b
ddbe6f75-71db-49ca-9681-d5593ff2bd57
832e4103-d9e2-45e9-b8bc-70915dd33d41
0b4e34c2-b4d1-43ce-af08-5dc9da57fd35
devmanu

Do końca bałem się że to jakaś pasta. Świetnie napisane

maciekawski

@Sniffer świetnie napisane, super się czyta. Gratulacje!

A te widoki to coś nieziemskiego… Może kiedyś będzie mi dane coś takiego zobaczyć na własne oczy.

Today

@Sniffer autokorekta mi słowo zmieniła xD poczytam od początku bo wybiórczo czytałam do tej pory.

Zaloguj się aby komentować

Uszanowanko po krótkiej przerwie! Nieubłaganie, krok po kroczku, zbliżamy się do końca historii pewnego trekkingu #polacorojo po Torres del Paine. Dziś znów raczej krótki wpis, bo i odcinek marszu raczej niewymagający - niecałe 12 km, które można było machnąć w jakieś 4 godziny.
--------
Poranek na campingu Dickson nie należał dla mnie do najprzyjemniejszych. Obudziłem się bowiem z myślą, że zgubiłem swoje okulary przeciwsłoneczne. No nie lubię niczego gubić, zawsze się potem niesamowicie złoszczę na siebie i chodzę struty przez kilka dni. Tu nie dość, że straciłem jakąś rzecz, to była to rzecz dość istotna w kontekście dalszej wędrówki. Od kilku dni świeciło ostre słońce, więc okulary chroniły przed ewentualnym podrażnieniem lub zapaleniem spojówek. Dodatkowo kolejnego dnia trekking prowadził przez Paso John Garner, przełęcz, na której podobno potrafiło ultra mocno wiać (a gdyby ktoś jeszcze tego w swoim życiu nie zauważył, dzięki okularom nie trzeba mrużyć na wietrze oczu jak pojebany).
Napisałem "zgubiłem okulary", ale tak na dobrą sprawę to doskonale wiem gdzie to miało miejsce (po prostu zapomniałem ich z powrotem podnieść z ziemi wracając znad jeziora). Po prostu moich okularów po godzinie już tam nie było. Tak więc najwyraźniej ktoś z obozowiczów wyznawał zasadę "znalezione, nie kradzione" (choć wówczas używałem raczej alternatywnej wersji powiedzenia, czyli "ktoś się nie bał i zajebał"). No, mógł to być oczywiście jeszcze jakiś ptak czy coś. Ale skoro ptak, to czemu nie myszojeleń? Mało to napadów rabunkowych organizowanych przez myszojelenie? No mało. Ale to mógł być ten jeden z nielicznych. Albo pierwszy.
OK, nie myślałem wtedy o myszojeleniu, ale ptak był realną opcją. No bo przecież któryś z obozowiczów (a nie było ich wielu) pewnie przyniósłby i zostawił znalezione przypadkiem okulary gdzieś w recepcji campingu, albo sklepiku, albo przy obozowej kuchni, prawda? No bo czemu sobie coś przywłaszczać, bez upewnienia się, że ktoś z nielicznych towarzyszy, nawet nieznanych, nie zgubił danej rzeczy? No ale niestety - udałem się w te wszystkie miejsca i nikt nic nie widział ani nie słyszał. Nawet poprosiłem chilijskich znajomych o dopisanie hiszpańskiego tłumaczenia wiadomości w sprawie zgubionych okularów, którą wywiesiłem ją przy toaletach, gdzie każdy z obozowiczów musiał się pojawić. No i dupa. Czyli ptak. Albo myszojeleń.
W nieco minorowym nastroju wyruszałem na kolejny odcinek trasy. Zaledwie 12 km, nie trzeba się nigdzie spieszyć, dodatkowo moja obozowa paczka (4 chilijskich studentów i Amerykanin) też właśnie się zbierała, więc ten odcinek postanowiłem przejść z nimi. Zwłaszcza, że na kolejnym campingu oni zostawali na 2 noce, żeby zebrać siły przed kolejnym odcinkiem, opisywanym wszędzie jako bardzo wyczerpujący (15 km, 11 h, sporo podchodzenia i schodzenia, możliwe huraganowe wiatry). Była to więc jedna z ostatnich okazji do wspólnego pożartowania.
No i tak sobie szliśmy i żartowaliśmy, trochę też utyskując, że ciężko, nogi bolą itd. Mnie może już pęcherze aż tak nie dokuczały (tzn. dalej bolały, ale mniej niż na początku), za to ewidentnie pogłębiało się jakieś spięcie mięśni czy ścięgien w prawej stopie (albo po prostu tworzył się stan zapalny). Wciąż spoko, ale odczuwalne przy każdym kroku.
Jedna z tych chilijskich studentek narzekała z kolei na pęcherz na podbiciu stopy, na który już rano nakleiła spory plaster. Podczas jednego z postojów postanowiła zdjąć buta i nakleić nowy plaster, bo czuła, że coś tam się przesunęło i coraz bardziej boli. Zdejmuje skarpetę i odrywa plaster... wraz z wielkim kawałem skóry
Ziejąca, czerwona, ociekająca krwią rana wielkości kurzego jajka nie wyglądała dobrze w kontekście dalszego długiego marszu z obciążeniem. Bo może i ten odcinek trekkingu był krótki, ale żeby dostać się do któregokolwiek wyjścia z parku trzeba było przejść kolejny - razem ponad 20 km i to w wymagającym terenie. Wszyscy się mocno zmartwiliśmy, czy w ogóle da radę iść, bo serio wyglądało to bardzo średnio.
Użyczyłem jej Octeniseptu (zawsze warto mieć w dłuższej podróży), a przyjaciele dziewczyny, studenci medycyny, zrobili profesjonalny opatrunek, co dawało nadzieję przynajmniej na ochronę przed zakażeniem. Okazało się jednak, że zrobili to tak dobrze, że dziewczyna po włożeniu buta i zrobieniu kilku kroków powiedziała - trochę boli, ale jest spoko Serio, widząc tą ranę nie chciało mi się wierzyć, że będzie w stanie normalnie kontynuować marsz, a tymczasem była gotowa do drogi. Zasugerowałem jedynie podzielenie się co cięższymi elementami jej bagażu, żeby plecak jej aż tak nie ciążył i tak oto ruszyliśmy dalej - jako wspierający się zespół
Dotarliśmy do campingu Los Perros całkiem wcześnie. Na tyle wcześnie, że postanowiłem jeszcze machnąć jedną małą odnogę szlaku, prowadzącą do niewielkiego lodowca o jakże dostojnej nazwie Puma. Zagadałem ze strażnikiem parku i mimo początkowej odpowiedzi "można tam iść wyłącznie z przewodnikiem", ostatecznie zrozumiał, że raczej się nie zgubię, bo na mapie offline z Maps.me szlak był zaznaczony, a GPS działał poprawnie. Podeszliśmy do niewielkiego potoku i zaczął mi tłumaczyć:
- No to jak już podejdziesz tam kawałeczek w górę potoku i go przekroczysz, to dalej idziesz wzdłuż tamtych drzew i po pół godzinie będziesz na miejscu. Ale to wyjdź tak max za 20 minut, żebyś zdążył wrócić.
Idealnie, jest plan, to teraz tylko rozbicie namiotu, małe piwko przed startem (znów było gorąco) i w drogę. No gdy piłem piwko, podeszli moi znajomi i mówią:
- Właśnie gadaliśmy z tym strażnikiem i mówił, żebyś teraz już nie lazł, bo za późno.
Kurła, jak to za późno, przecież minęło 25 minut, bez przesady. Zeruję piwko, idę dziarsko nad potok, ruszam w górę i idę. I idę. A mostku, którym chciałem przejść przez potok nie widać. GPS też jakby pokazuje, że już go minąłem. Więc wracam i idę w dół. GPS lekko się zawiesza i pokazuje głupoty co do mojej lokalizacji. Skręcam trochę w las - znów widzę budkę strażnika. No ale nie chcę iść go pytać o mostek, bo na pewno już mi nie pozwoli iść. Więc znowu dalej szukam głupiego mostka.
Po pół godziny daję za wygraną, bo to bez sensu łazić po chaszczach. Już chciałem przejść po prostu przez potok zdejmując buty, ale pomyślałem - dobra, nie będę odpieprzał czegoś głupiego dzień przed trudnym odcinkiem. Potok zresztą naprawdę wartki i zawsze ryzyko, że gira się uślizgnie i dupa mokra, albo i gorzej. Pokonany, wracam do towarzyszy, zdumionych tempem w jakim ogarnąłem szlak nad lodowiec i z powrotem. Dopiero jakiś czas później dowiaduję się, że żadnego mostka nie ma i faktycznie trzeba było iść przez potok
Zasępiony niepowodzeniem przypominam sobie o drugim niepowodzeniu, czyli o zgubionych okularach. Idę wywiesić przy kiblach kartkę - a nuż osoba, która znalazła moje okulary wyruszyła z poprzedniego campingu zanim powiesiłem tam kartkę i nie wiedziała, że ktoś je zgubił? Ta, jasne. Prędzej myszojeleń mi je przyniesie i poklepie po plecach.
5 minut później zjawia się myszojeleń. A raczej jeden z obozowiczów. Z moimi okularami w rękach.
- To Twoje? - pyta z lekko skwaszoną miną.
Zachwycony, dziękuję mu wylewnie. Potem nawet kupuję mu browara. No bo faktycznie gdy niósł mi te okulary, to wcale nie wyglądał na szczególnie radosnego. Może wolał nie oddawać. A może myszojelenie zaklęte w ciałach ludzi mają właśnie taki wyraz twarzy. Ciężko stwierdzić.
Tego wieczora żegnam się z moimi towarzyszami poznanymi jeszcze na campingu Serón. Gdy będę wyruszał nocą na kolejny odcinek trasy, oni będą jeszcze smacznie spali, mając w perspektywie cały dzień odpoczynku. Czy zobaczymy się później? Ciężko było wówczas stwierdzić, bo podczas gdy ja kończyłem swój trekking na campingu Paine Grande, oni mieli domknąć swoją pętlę dopiero 4 dni później w Central.
- Może zobaczymy się w Puerto Natales, jeśli jeszcze stamtąd nie wyjadę dalej? - myślałem sobie. - Ale gdzie jest to "dalej"? - w sumie wciąż nie miałem żadnych dalszych planów. Ale nie było mi z tym źle. Nic a nic. Się zobaczy.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
c18db480-5d6e-4732-9f85-a6e67eb36a39
d9f446ab-0b61-463f-b8cb-8e96e6c4d2de
c750230d-988b-4c9f-8af6-438bcae34fa8
091633dd-9237-4d8f-a92a-89da39f42ae8
Sniffer

@tentego a bo to tak dziwnie działa, że w powiadomieniach trzeba kliknąć w "obserwowane", żeby widzieć nowe wpisy innych.


Mogę zawołać do następnego jak coś

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie!
Dziś wpis krótki (zwłaszcza w zestawieniu z wczorajszym). Nie tylko mam mniej wydarzeń do opisania, ale też muszę rozsądniej gospodarować czasem, którego w dni pracujące nie mam zbyt wiele. No to jedziemy.

Obudziłem się, gdy słońce było już wysoko na niebie, a temperatura w namiocie stawała się nie do zniesienia. Przyczyną mojego długiego snu były oczywiście trudy dnia poprzedniego i mam tu na myśli zarówno 32 km trekkingu w pełnym słońcu, jak i 1,5 litra czerwonego wina wypitego przed snem. Miałem kaca, oj tak.
Właściwie to pewnie spałbym dłużej, ale Amerykanin, którego poznałem wczoraj, upewniał się czy żyję, bo właśnie wyruszał na kolejny camping. Otworzyłem namiot, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Na zewnątrz również istna patelnia.
Kiwnąłem na pożegnanie Amerykaninowi i spostrzegłem, że pole namiotowe już prawie opustoszało. Chilijscy studenci, z którymi rozgadałem się dzień wcześniej, właśnie kończyli składać namiot i również szykowali się do wymarszu.
- Polaco rojo! - krzyknął jeden z nich na mój widok. No tak, ksywka już do mnie przylgnęła. Pogadaliśmy chwilę, życzyłem im udanego marszu i powiedziałem, że zobaczymy się wieczorem na następnym campingu. Dostrzegłem jakby zwątpienie w jego oczach - czyżbym wyglądał aż tak niemrawo?
Poczłapałem ogarnąć śniadanie, które jakoś wyjątkowo opornie mi wchodziło. Jeszcze gorzej wychodziło mi składanie namiotu - no skrajnie mi się nic nie chciało. A łazić to już w ogóle. Ten odcinek miał mieć niby tylko 18 kilometrów wycenionych na 6 godzin marszu, ale zmęczenie poprzednim dniem, wysoka temperatura, palące słońce padające na moją spaloną skórę, pęcherz na stopie i jakiś naciągnięty w niej mięsień, ciężki plecak i przede wszystkim kac, podnosiły to zadanie do rangi morderczego wyzwania.
Odpoczywanie jeszcze kilka godzin, by z odzyskanymi pomału siłami ruszyć do przodu i dotrzeć pod wieczór, niestety nie wchodziło w grę - mniej więcej pośrodku odcinka trasy stał punkt kontrolny parku i kto do określonej godziny nie dotarł do tego punktu (legitymując się przy tym rezerwacją na kolejnym campingu Dickson) był zawracany. No nic, dupa w troki i idziemy.
Odcinki szlaku począwszy od Campamento Central aż do Refugio Grey, w tym ten, którym miałem iść dzisiaj, cieszyły się mniejszą popularnością niż te z wariantu "W" - również ze względu na słabsze walory wizualne. No i faktycznie - już dzień wcześniej drugi odcinek trekkingu, ten od Central do Serón, był raczej bez szału. Ten dzień zapowiadał się podobnie. Zresztą jakoś nie miałem najmniejszej ochoty się rozglądać, tylko ze wzrokiem wbitym we własne stopy szedłem przed siebie. Był potworny upał.
Idąc tak sobie na zmęczeniu prowadziłem wewnętrzny dialog sam ze sobą. Tak jakby głowa rozmawiała z ciałem:
- Dalej! Lecimy, lecimy!
- Chłopie, musimy odpocząć. Jest naprawdę ciężko.
- No dobra, wiem. Ale nie możemy teraz zrobić przerwy. Minimum pół godziny jeszcze.
- 15 minut!
- Niech będzie 20 - o pełnej godzinie, dobrze?
- Zgoda.
No i mijała pełna godzina:
- To podejdźmy jeszcze do przodu - na tamtą górkę. Powinien być fajny widok.
- Tak daleko? Przecież to kolejne 10 minut marszu!
- Dalej, nie marudź.
10 minut później:
- He he, no jednak to nie jest wzgórze, tylko tak się wydawało - tam, o, już bankowo jest szczyt wzgórza.
- To chociaż łyka wody!
- Nie nie, jeszcze ten kawałek i będzie dłuższy postój.
Tymczasem na wzgórzu:
- Hmmm, straszne słońce. To już lepiej zróbmy przystanek tam w cieniu, żeby nie dostać udaru.
- No ma to sens, ale serio już nigdzie dalej nie idę. Przecież sam rozumiesz, że po odpoczynku i lekkim posileniu się będzie się szybciej szło.
- No wiem, wiem. Już za chwilę się najesz i odpoczniesz.
W cieniu:
- Nie ma gdzie tu usiąść, żadnego kamienia. Ale tam dalej widzę fajne.
- Oszukałeś nas!
- Dalej, nie mazgaj się
Przy kamieniu:
- Z daleka ten kamień wyglądał na wygodniejszy. Może byśmy...
- Zaraz ci przypierdolę!
I tak rozmawiałem sam ze sobą, sprowadzając liczbę postojów do minimum, żeby się nie rozleniwić.
Jak tak to teraz czytam, to dochodzę do wniosku, że chyba jestem pojebany XDDD
Do punktu kontrolnego dotarłem przed czasem. Godzinę później natknąłem się na znane twarze.
- Polaco rojo!!!
No więc oni serio nie wierzyli, że tego dnia w ogóle ruszę na kolejny camping. A już na pewno nie zdążę do tego punktu kontrolnego. No cóż, Poland stronk XDDD
Gdy po kilku godzinach trekkingu okazało się, że trzeba wdrapać się jeszcze na niewielką przełęcz, trochę mi się odechciało. Ale gdy już doczłapałem się na górę, moim oczom ukazał się w całej swej wspaniałości camping Dickson, niczym ziemia obiecana (pic rel). Muszę przyznać, że wciąż robi na mnie wrażenie, jak jest malowniczo położony.
Co niektórzy po ukończeniu trekkingu postanowili zanurzyć się w polodowcowym jeziorze, nad którym powstał camping, ale ja ostatecznie dałem radę wleźć maksymalnie do kolan i już czułem gwałtowne obkurczanie moich wrażliwych organów Po saunie może bym i wlazł Z jeziora skorzystałem nieco w inny sposób - doskonale schładzało piwo, które wypiliśmy na koniec tego pięknego dnia, podziwiając zachód patagońskiego słońca.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
d5757b64-68b4-4c13-8990-ea01d10d5ae2
f01cfecb-4275-40e0-80e1-30b264c8a68a
4403eabc-e51e-4a81-80c4-4e9643a92784
f415a0cd-07ed-41f4-94f3-cdbabb30b11a
f8aa69e2-ddb3-4531-9f09-2734f0cf61e4
Sniffer

@tentego wow, dostać tak długi komentarz, to jak 50 grzmotów Dziękuję za bardzo miłe słowa i zachętę do dalszego pisania!


A piszę z rocznym opóźnieniem - w swoim pierwszym konkretnym wpisie na hejto (a drugim w ogóle) napomknąłem, że do podzielenia się czymkolwiek zainspirowały mnie Google Photos przypominające, co robiłem dokładnie rok wcześniej.


W sumie sam się sobie dziwię ile szczegółów wciąż pamiętam. Tak więc spisuję je sobie, żeby mieć na starość (co ja pieprzę, już jestem stary )

tentego

@Sniffer zawsze się człowiekowi wydaje, że będzie pamiętał, a po czasie okazuje się, że w natłoku nowych wrażeń dużo rzeczy ucieka. Jak już rok minął to rzeczywiście tym lepiej mieć rozpisane co się działo, bo jeszcze nie wszystko uleciało z pamięci. Jeśli nie redagujesz już spisanych wspomnień, tym lepiej że znalazłeś motywację do napisania tego co się działo. Podoba mi się, że w Twoich historiach jest mieszanka pozytywnych wspomnień, ale też że pamiętasz momenty zwątpienia we własne siły. Swoją drogą to zadziwiające, jak bardzo ludzie są w stanie przeciągnąć strunę w eksploatacji swojego organizmu, a on się skubany nie poddaje (ง ͠° ͟ل͜ ͡°)

No i tak jak Ciebie cieszy, że ktoś czyta Twoje wpisy, mnie cieszy, że udało Ci się dotrzeć do końca komentarza ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Mam nadzieję, że kolejna na część mi nie ucieknie, ale jak za długo żadne powiadomienie nie przyjdzie, profilaktycznie sprawdzę, czy na pewno nie wskoczyło nic nowego (° ͜ʖ °)

Sniffer

@tentego bardzo dziękuję za dodatkowy komentarz obfitujący w jakże miłe słowa!


W pisaniu historii z wyjazdu chwilowo pauza operacyjna ze względu na nawał pracy, ale planuję wrócić z jakimś materiałem jeszcze w tym tygodniu. Pozdrawiam!

Zaloguj się aby komentować

Chwytajcie duży kubek kapiczuny, bo dzisiejszy wpis jest monstrualny. No ale też opisuje zdecydowanie najdłuższy odcinek trekkingu (wraz ze wschodem słońca przy ikonicznych Torres del Paine), przedstawia śmiertelne zagrożenia czyhające na wędrowców oraz podpowiada jak sobie z nimi poradziłem, a także wyjaśnia skąd w ogóle wziął się tag #polacorojo . Gotowi?
Budzik zadzwonił 30 minut po północy. Dość szybko go wyłączyłem i energicznie zacząłem się ubierać w przygotowane wcześniej ciuchy. Nie potrzebowałem jakiegoś dużego rozruchu mimo wyjątkowo nieludzkiej pory - tak na dobrą sprawę spałem dość płytko i słyszałem krzątaninę innych ludzi jeszcze przez sen. Początkowo myślałem, że to obozowi imprezowicze, którzy celebrowali do późna ukończenie trekkingu (obok Campamento Central znajduje się jeden z dwóch głównych wjazdów do parku, więc bardzo wielu ludzi właśnie tam kończy swoją przygodę). Okazało się jednak, że to podobne wariaty jak ja, szykujące się na wschód słońca przy Base de las Torres (czyli punkcie widokowym na słynne w wieże Torres del Paine). Z tym, że gdy ja dopiero wchodziłem do kuchni w celu ogarnięcia herbaty i szybkiego śniadania, oni już ruszali w drogę. Czyżbym zaczynał za późno? No ale dokładnie taki miałem starannie przygotowany plan na ten zdecydowanie najdłuższy i najbardziej wymagający dzień.
Pierwsze 19 kilometrów tej doby miałem iść na lekko - z campingu w górę pod Base de las Torres, pokonując około 950 metrów przewyższenia, i z powrotem po plecak i bagaże. Później czekał mnie 13-kilometrowy marsz po płaskim do kolejnego pola namiotowego Serón. Razem 32 km wycenione przez ulotkę parkową na 13 godzin wysiłku.
O 1:25 wychodziłem z campingu. Co najmniej o 10 minut za późno względem pierwotnego planu, ale wiedziałem, że to nadrobię. Byłem solidnie nabuzowany i narzuciłem sobie bardzo szybkie tempo. W górze widziałem miliony gwiazd na absolutnie bezchmurnym niebie - zanosiło się na wspaniały wschód słońca! No ale do niego jeszcze kilka godzin, więc wiedziałem, że pogoda może się sfajdać.
Po jakichś 30 minutach zauważyłem w oddali światła czołówek grupy, którą przed wyjściem mijałem w kuchni. Po niecałej godzinie już ich wyprzedzałem. Miałem naprawdę solidne tempo. Z jednej strony bardzo lubiłem chodzić sam, bo nie musiałem się do nikogo dostosowywać, z drugiej - trochę raźniej byłoby w nocy iść w grupie. No i bezpieczniej. Aha wspominałem, że w parku żyją pumy?
Tak, pumy. Duże drapieżne koty, które mogą być groźne dla ludzi. O których piszą we wszystkich parkowych ulotkach, ze wskazaniami co zrobić, gdyby nagle stanąć oko w oko z pumą:
  1. Nie uciekać!
  2. Stać wyprostowanym, unosząc ręce do góry i w szerz - żeby optycznie zwiększyć swój rozmiar. Idealnie, jeśli przy okazji można rozłożyć szeroko poły od kurtki - tak abyśmy wydali się pumie naprawdę wielkim skurwysynem.
  3. Jeśli idzie z nami dziecko, koniecznie wziąć je na ręce, ale bez pochylania głowy i tułowia, bo to może dać pumie sygnał do ataku! Trzeba kucnąć z szeroko rozłożonymi rękoma i podniesioną głową, cały czas patrząc na pumę, chwycić dziecko i wstać.
  4. Mówić głośno i możliwie tubalnym głosem.
  5. Nade wszystko jednak starać się nie spotkać pumy, czyli nie łazić po nocach, gdy te kociambry polują.
No i tak sobie idę sam, samiuteńki nocą na terenach łownych pum i zastanawiam się, czy jednak nie byłoby rozsądniej podłączyć się do kogoś. Tamta grupka już jednak daleko za mną, więc nie ma sensu czekać - najwyżej złapię kogoś wyżej. Kontynuuję marsz będąc już mocniej wyczulony na wszelkie szmery i raz po raz zatrzymuję się, by po nasłuchiwać.
Nagle słyszę jakiś trzask gałązki, dochodzący z zarośli obok szlaku (a więc na pewno nie od turystów). Myślę sobie - to może być cokolwiek. No ale jeśli puma? Ok, na wszelki wypadek zasygnalizuję jej głosem, że jest tu potężny skurwol, z którym nie warto zadzierać
DZIEŃ DOBRY! JA W SPRAWIE PUMY! - huczę basem - TEJ, CO MA JAJA Z GUMY!
XDDDDDDDDDD
Sam nie wiem czemu akurat to przyszło mi na myśl jako pierwsze, ale sam z tego śmiechłem srogo i było mi od razu raźniej Miałem więc swoje zaklęcie, którego użyłem w drodze na górę jeszcze raz lub 2, gdy tylko ogarniało mnie jakieś zwątpienie.
Na campingu Chileno zrobiłem sobie krótką przerwę. Nie żebym jej bardzo potrzebował, ale miałem tak dobre tempo, że gdybym je utrzymał, dotarłbym na punkt widokowy grubo przed wschodem słońca. Może lepiej trochę odczekać tu, gdzie jest niżej i cieplej. No i może doczepię się do jakiejś grupy idącej w górę. W ciągu 20 minut nikt się jednak nie zjawił. Cały camping był pogrążony we śnie. Ruszyłem więc dalej.
Na ostatnim rozwidleniu szlaków widniał znak ostrzegający, że ostatni odcinek jest bardzo trudny i żeby się zastanowić, czy na pewno chce się kontynuować. Nie miałem co do tego wątpliwości, więc po chwili błądzenia w poszukiwaniu dalszej drogi rozpocząłem podejście. Swoją drogą, nie wiem co tam było na tyle trudnego, by o tym ostrzegać. Ot zwykły szlak, jakich w Tatrach bez liku. Nieco strome podejście, ale bez przesady, jakiś fragment, gdzie trzeba iść po wielkich kamieniach na starym osuwisku - to wszystko. Łatwy szlak. Później nauczyłem się, że te wszelkie oznaczenia i ostrzeżenia są raczej dostosowane pod początkującego piechura, który raczej łazi po płaskim, a każde "uuuuuu, bardzo trudny szlak" należy traktować z przymrużeniem oka.
Zaczęło się robić szaro i wtedy dostrzegłem, że jednak powoli zbierają się chmury. Niedobrze, zwłaszcza, że pojawiły się właśnie na wschodzie. Marzenie o ujrzeniu strzelistych pionowych ścian ozłoconych porannym brzaskiem zaczęło się rozpływać. Na tamten moment w ogóle zacząłem się martwić, czy cokolwiek zobaczę - chmury mogły opaść niżej, spowijając absolutnie wszystko. Trudno, co będzie to będzie - mówię sobie.
Po kilkudziesięciu minutach docieram do punktu widokowego. Ikoniczne Torres del Paine toczą nierówną walkę z atakującymi je chmurami. Widzę już, o tym wschodzie słońca mogę raczej zapomnieć. Oby tylko trochę się przewiało, żebym widział te wieże w pełnej krasie.
Na miejscu jest ledwie garstka osób. W oddali widzę fotografów z wielkimi obiektywami, którzy pewnie też marudzą pod nosem, że z fajnych fotek nici. Przechodzę obok dwóch grubo ubranych dziewczyn chroniących się przed podmuchami wiatru za wielkim głazem.
- Nie jest ci zimno? - pytają.
- Nie, ale zaraz będzie, więc może od razu się ubiorę - odpowiadam. Bo faktycznie, przy energicznym podejściu zrobiło mi się tak ciepło, że na punkt widokowy dotarłem w samej koszulce, a nogawki od spodni miałem podciągnięte prawie do kolan, żeby zachować odpowiednią termoregulację. To jednak zdawało egzamin tak długo, jak byłem w ruchu. Stojąc w miejscu dość szybko zaczęło mi się robić chłodno. Nic dziwnego - było może trochę powyżej zera. Ubrałem się odpowiednio i zacząłem rozglądać za jakąś fajną miejscówką do czekania na wschód słońca. Wielki głaz nad samym jeziorem, na który trudno wejść? Idealnie.
Niby jestem już ubrany we wszystkie ciuchy, które wziąłem do plecaka, ale zaczynam odczuwać chłód. Mógłbym połazić trochę, żeby się rozgrzać i zabić czas, ale ja mam jeszcze jednego asa w rękawie. Wyciągam z plecaka moją grubą karimatę oraz puchowy śpiwór, do którego gramolę się po zdjęciu butów. Jest zajebiście cieplutko i wygodnie, bo głaz jest bardzo równy i prawie płaski. Czuję na sobie zazdrosne spojrzenia zmarzniętych współtowarzyszy świtu, który nie nadejdzie. Zapadam w krótką drzemkę.
Otwieram oczy i patrzę na zegarek - wciąż zostało trochę czasu do wschodu słońca, ale niestety jest pochmurno.
- Dobry pomysł ze śpiworem - słyszę od przechodzącej obok Amerykanki z dużą lustrzanką - Zrobiłam Ci zdjęcie z oddali, bo fajnie się komponowało z widokiem.
Pokazuje mi fotkę (pic rel) i wymieniamy się kontaktem, żeby mogła mi ją później przesłać. Rozmawiamy jeszcze chwilę o warunkach pogodowych, a potem znowu uderzam w kimę. Budzę się już po teoretycznym wschodzie słońca, ale dalej widoki są mizerne. No ale w śpiworze milutko i mimo wszystko chłonę całą atmosferę miejsca i odczuwam z tego wielką przyjemność.
Pierwsi ludzie zaczynają schodzić. Po chwili w miejscu, w którym siedzieli dostrzegam małego lisa, który sprawdza, czy może pozostawili po sobie jakieś okruszki. Może też powinienem już schodzić, bo jednak wciąż długi trekking przede mną, ale po raz kolejny ulegam mocy śpiwora i zamykam oczy.
W końcu budzę się na dobre. Jest już chyba półtorej godziny po wschodzie słońca, z garstki osób zostałem już tylko ja. Ale po chwili nad jeziorkiem pojawia się para, która chyba dopiero tu dotarła. Zachwyceni robią zdjęcia. No i faktycznie, zrobiło się znacznie ładniej. Wciąż są chmury, ale już nie tak nisko. Jeziorko nabrało ładnych barw. Też robię zdjęcia i zaczynam zwijać swoje improwizowane obozowisko. Ostatni rzut okiem dookoła i zaczynam schodzić.
Trochę żałuję, że nie było idealnie, ale też było pięknie. No i uniknąłem tłumów - chilijski przewodnik nie kłamał, gdy poprzedniego dnia ostrzegał przed tabunami ludzi ruszającymi w górę około 9 rano. Może nie było ich tyle, ile w drodze nad Morskie Oko, ale podobnie.
Na niewielkiej przełęczy mijam grupkę osób wgapioną w telefony. Halo, miało nie być zasięgu w całym parku, sam zresztą sprawdzałem w kilku miejscach! No ale jednak - po wyłączeniu trybu samolotowego i ja widzę przychodzące powiadomienia. Daję znać w domu, że wszystko u mnie ok i idę dalej. Wiem już, że nie dotrę na camping przed teoretycznym limitem czasu na wymeldowanie, ale wierzę, że nikt nie wyrzuci mojego namiotu z zawartością.
W końcu docieram i zwijam obozowisko. W międzyczasie zdążyło się wspaniale wypogodzić - zero chmur na niebie. Trochę żałuję, że między bezchmurną nocą i super słonecznym południem przytrafił się taki trochę dupny poranek, akurat gdy ten raz w życiu byłem w miejscu słynącym z magicznych wschodów słońca.
Grzeję sobie wodę na moim turystycznym mikropalniku - przed ruszeniem w dalszą drogę muszę się posilić. Kilkoro podobnych mi maruderów zbiera się do wyjścia. Myjąc kubek spoglądam na stojące obok palnika absurdalnie wielkie pudełko zapałek, które kupiłem w Puerto Natales - 200 sztuk w jednym opakowaniu. No ale przynajmniej nie zabraknie mi do końca trekkingu. Dostrzegam młodego chłopaka, który na chwilę odstawia kijki trekkingowe opierając je o stół. Jeden z kijków osuwa się, zahaczając o rączkę mojego garnka z wodą. Wrzątek zalewa moje wciąż otwarte pudełko zapałek. Kurwa mać.
Jestem zły, bo wiem, że nawet jeśli postaram się trochę odratować te zapałki (susząc je w rozgrzanym garnczku), mieszanina siarki i fosforu będzie się później kruszyć przy pocieraniu o draskę. Zakłopotany młodzieniec wraca po chwili z zapalniczką i przeprasza za kłopot. Moje wkurwienie powoli ustępuje zmęczeniu.
No nie chce mi się dalej iść. Jestem dość padnięty. Dla absolutnej większości osób udających się do punktu widokowego Base de las Torres jest to jedyny punkt programu na ten dzień - albo po zejściu wsiadają do autobusu i wyjeżdżają z parku, albo zostają na tym samym campingu na kolejną noc. Ale ja nie mam tego komfortu - rezerwację na tę noc mam kilka godzin marszu dalej. Wciągam plecak na plecy i ruszam. Na wyjściu rezygnuję z uzupełnienia wody w bidonie - nie chce mi się targać dodatkowych 500 gramów - tych parę łyków wystarczy do kolejnego strumienia - jest ich wszak pełno dookoła, a woda jest czysta i zdatna do picia (w odróżnieniu od peruwiańskich szlaków, o czym kiedyś w przyszłości).
Czeka mnie jeszcze 13 km marszu. Niby niedużo, ale mam już 19 km w nogach. Do tego ten cholerny ciężki plecak. I to pieprzone słońce. Pali moją skórę niemiłosiernie, mimo że już jestem posmarowany filtrem 50. Trzeba było posmarować się wczoraj, to bym teraz tak nie cierpiał. Oby większość trasy prowadziła między drzewami.
Niestety tak nie jest. Idę lawirując między wysuszonymi, kolczastymi kraczyskami, a pył unosi się spod moich butów. Widzę, że ten krajobraz nie zmieni się jeszcze przez wiele kilometrów. No i gdzie do chuja są strumienie?! Od godziny nie minąłem nawet wilgotnego skrawka ziemi. Sprawdzam na maps.me, że faktycznie tym razem o wodę będzie trudniej. Dopiero w połowie trasy coś powinno być. Klnę siarczyście i idę dalej.
Mijają długie, bolesne chwile. Powłóczę stopami. Słońce maltretuje moje przedramiona i kark. Buffkę mam na łbie, żeby nie dostać udaru, więc szyję staram się chronić opaską merino. Nie mam jednak co zrobić z rękoma. No ok, mogę włożyć czarny polar, puchówkę, albo przeciwdeszczówkę. Odrzucam jednak te pomysły, bo bym się ugotował - jest naprawdę gorąco. Zamiast tego od czasu do czasu rezygnuję z kijków i wykręcam komicznie ręce, byleby tylko słońce nie padało na najbardziej opalone ich fragmenty. W tym całym otępieniu orientuję się, że jakieś 15 metrów temu przechodziłem po mostku nad źródełkiem. Cofam się i piję łapczywie oraz uzupełniam bidon pod korek.
Idę już żwawiej, bo nie ma co marudzić, tylko trzeba napierdalać. Ku mojemu zdumieniu dostrzegam kątem oka 2 osoby podążające moim śladem. Pierwsi ludzie, których widzę od 2 godzin, bo ten odcinek szlaku należy do tzw. wariantu "O" trekkingu, który wybiera niewielki ułamek turystów (większość robi wariant "W", kończący się w miejscu, z którego ruszyłem). Jednak to, co dziwi mnie najbardziej, to że mnie doganiają. Jak to?! Przecież to ja chodzę najszybciej. Skandal!
Przyspieszam trochę, ale oni ewidentnie mnie doganiają. Młode gnojki! XD W końcu puszczam ich przodem.
- Pewnie nie byli dziś przy Base de las Torres, tak jak ja - usprawiedliwiam się przed samym sobą. Po 30 minutach widzę jak odpoczywają w cieniu. - Ha! Gównażeria wydarła do przodu i się zmęczyła! - triumfuję.
Mimo że sam jestem zmęczony, postanawiam celowo opóźnić swój przystanek o co najmniej pół godziny, żeby wyrobić sobie nad nimi przewagę. W końcu siadam, a po 30 sekundach widzę ich uśmiechnięte miny W końcu odpuściłem, no bo przecież nie będę wdawał się w jakąś wyimaginowaną pseudorywalizację, o której oni nawet nie wiedzą, prawda? Prawda?
W sumie śmieszne, bo będę ich widział w kolejnych dniach wielokrotnie - zarówno wymijając, jak i będąc wymijanym. Polubiłem tych speedrunnerów, mimo że nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa aż do ostatniego dnia.
W końcu po wielu godzinach i kilku postojach dotarłem na camping. Byłem wykończony. W kolejce pod prysznic zagaja do mnie jakiś młody chłopak, który okazuje się być chilijskim studentem.
- You are very, very red - mówi wskazując na moje spalone ręce i twarz
- Si, soy Polaco rojo - moja odpowiedź wywołuje u niego salwę śmiechu. I tak oto zostałem czerwonym polakiem (dobrze, że nie rzułtym, he he).
Wieczorem poznałem jeszcze dziewczynę i 2 przyjaciół tego studenta, bo zaprosili mnie do swojego stolika. Obok siedział jeszcze Amerykanin, samotny wędrowiec jak i ja, i tak się jakoś tego wieczora skumplowaliśmy przy dwóch litrowych kartonikach czerwonego wina Gato Negro, które kupiłem w bardzo przyzwoitej cenie na campingu. Czy to przez grzeczność czy fakt, że jest to najbardziej budżetowe wino w całym Chile, towarzysze zadowolili się raptem paroma łykami tego trunku, więc 1,5 kartonika wydudliłem sam
Pod naporem krążących w żyłach procentów i zrobionych w pełnym słońcu kilometrów, w końcu moje oczy zaczęły się przymykać. Pożegnałem się z moimi nowymi towarzyszami i udałem na w pełni zasłużone spanko.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
48caae55-911e-456c-9fc6-619ba3b01641
cc2d8f68-214d-4cf4-8372-912309a746b1
8d97da87-3f82-459c-adcc-7f46ffb43fae
9582c620-464c-4a16-bffe-ef49ab899f56
657f4e2c-6a13-4856-b9d2-5cfff31dfb5d
Sniffer

@vcl (╭☞σ ͜ʖσ)╭☞

bambaleon

Fajny wpis, dobrze sie czytalo. Wrzucaj wiecej!

Sniffer

@bambaleon Dziękuję! Będę wrzucał, ale w tygodniu raczej rzadziej i krótsze wpisy

Zaloguj się aby komentować

Wasza hojność w stosunku do mojego ostatniego wpisu zrobiła na mnie piorunujące wrażenie Wygrzmociliście mnie solidnie
To pchnęło mnie to poczynienia postępów na tagu #polacorojo. Choć jestem prawie pewien, że tym razem będzie mniejsze zainteresowanie ze względu na porę dnia / dzień tygodnia i mniej fajne zdjęcie. Ale nic nie szkodzi. Choćby jednej osobie się podobało, będę pisał
Kolejny dzień trekkingu był raczej bez większej historii. Ot przedostanie się z campingu Francés do Central. Owszem, trochę kilometrów do przejścia, ale bez jakichś znanych punktów widokowych czy trudności. To następny dzień miał być największym wyzwaniem z największą nagrodą - ponad 30 km łażenia (w tym niemało przewyższeń), w trakcie którego miałem zobaczyć ikoniczne Base las Torres - strzeliste wieże o pionowych ścianach, będące symbolem całego parku. Głównym więc zadaniem na ten moment było dotrzeć na kolejny camping bez angażowania dużej ilości energii i wystarczająco wcześnie, by pobudka nad ranem kolejnego dnia nie wzmagała myśli samobójczych.
Po mniej niż 2 godzinach od opuszczenia Campamento Francés dotarłem do kolejnego campingu - Cuernos. Zatrzymałem się jedynie na parę łyków wody i batonika. Tam zagaił do mnie długowłosy, chilijski przewodnik, który też akurat robił przerwę wraz ze swoimi klientami - 4-osobową rodziną z Santiago de Chile. Bo może o tym nie wspomniałem, ale część odwiedzających park decydowała się na trekking w towarzystwie opłaconego przewodnika. Nie potrafię w pełni zrozumieć czemu, bo szlaki są rewelacyjnie oznaczone, a ich poziom trudności technicznej i kondycyjnej jest naprawdę niski (jeśli ktoś kiedykolwiek doszedł do Doliny Pięciu Stawów Polskich, moim zdaniem miał trudniej niż w Torres del Paine) Mimo tego zdarzają się osoby chodzące z przewodnikiem. Nie ganię, ani nie wyśmiewam. Po prostu się dziwię.
Przewodnik podpytywał mnie skąd idę, jaki wariant trekkingu robię i skąd jestem. Gdy usłyszał, że z Polski, mocno się ożywił. Stwierdził, że mieliśmy niesamowitych alpinistów/himalaistów typu Kukuczka, Kurtyka i Wielicki i jest pełen szacunku dla naszego narodu. Najwyraźniej nie słyszał o obecnych politycznych czempionach.
Podopytałem go o moje plany dotyczące następnego dnia. Powiedział, że przede wszystkim mam ruszyć najwcześniej jak się da, bo o 9 rano w górę ruszają prawdziwe tabuny ludzi. Zwierzyłem się, że liczyłem na wschód słońca w Base las Torres, jednak według wszystkich drukowanych informacji, szlaki są otwierają się dopiero po tym, gdy słońce pojawi się na horyzoncie. Spojrzał na mnie i powiedział "przecież ci wszyscy strażnicy parkowi też są ludźmi i śpią - jeśli faktycznie nie jest ci straszne wstawanie w środku nocy, wyrusz ze swojego campingu gdzieś o 1:00, a zdążysz na wschód słońca - naprawdę warto".
Wtedy już wiedziałem, że dokładnie to chcę zrobić. Pożegnałem się z nim i ruszyłem przed siebie.
Tego dnia było naprawdę słonecznie. Idąc kolejne kilometry czułem, że może dobrze byłoby się posmarować kremem z filtrem, żeby uniknąć oparzeń słonecznych. Jednocześnie chłodny wiatr powodował, że nie było mi gorąco, więc odwlekałem ten moment. Jak później się okazało, postąpiłem nieroztropnie. Ale o tym w kolejnym wpisie.
Bardziej moją uwagę przyciągał wówczas drobny, ale nieznośny ból prawej krawędzi pięty prawej stopy. No i tu znów kotekst - na trekking wybrałem się w nowych butach. Tak, wiem że czegoś takiego nigdy się nie robi, ale:
  1. Podczas przymierzania buty wydały mi się idealne - to znaczy idealnie "za duże" z pewnym luzem na palcach , ale perfekcyjnie trzymające piętę i otulające stopę bez krępowania choćby fragmentu mięśnia czy ścięgna - były jakby skrojone pod moją stopę, choćby miała spuchnąć podczas długiego trekkingu na dużej wysokości.
  2. Przeszedłem w nich już kilkadziesiąt kilometrów przez samym parkiem Torres del Paine
Mimo wszystko coś mnie tam delikatnie drażniło. Jakby ziarnko piasku. Zdejmowałem buty po drodze, a nawet skarpety, ale mimo tego nie potrafiłem odnaleźć źródła bólu, który stopniowo przeradzał się w małego bąbla. Za którymś razem znalazłem - na wkładce buta utworzyła się mikro zmarszczka, ledwo zauważalna. Tak jakby wkładka była o milimetr za duża, co spowodowało spiętrzenie się jednej z warstw materiału na wysokość marginalną dla oka, ale przepotężną dla naskórka stopy, mojego samopoczucia, czy wręcz jestestwa.
Kolejne godziny upływały w utyskiwaniu - to na zbyt ostre słońce, to na zmarszczkę na wkładce, maltretującą moją stopę, to na zbyt ciężki plecak, odbierający moim plecom chęci do życia.
Co do ostatniej kwestii - gdy dwa dni później przypomniałem sobie, za sprawą rozmowy z innymi podróżnymi, jak ważne jest odpowiednia regulacja i dociągnięcie pasa biodrowego w plecaku, pierdalnąłem się w łeb mocniej niż ustawa przewiduje. Serio, całkowicie inny komfort chodzenia, gdy większość ciężaru plecaka spoczywa nie na ramionach, a na biodrach. Osobna kwestia, że mój plecak był już dość leciwy i gówniany, więc gdy jakieś 4 miesiące później miałem okazję wypróbować jeden z nowszych modeli Osprey'a w Peru, zrozumiałem, że muszę swoją starą, co najmniej 15-letnią Salewę wyrzucić już na śmietnik historii.
Wczesnym popołudniem dotarłem do Campamento Central. Jak widać po załączonej mapie, camping ten wydaje się być oddalony od mojego kolejnego celu wędrówki - Base Las Torres. Znacznie bardziej pasowałby mi nocleg w Campamento Chilenilo, skąd miałbym o jakieś 2 godziny bliżej do tego najbardziej rozpoznawalnego miejsca w Torres del Paine. No ale niestety, miejsca w Chileno rozchodzą się jak świeże bułeczki, więc i tak powinienem się cieszyć, że znalazłem cokolwiek w Central na zaledwie kilka tygodni przed noclegiem. Zresztą, co to za różnica wstawać o 3, czy o 1 w nocy
Dotarłem na camping, rozbilem namiot, podjadłem, wziąłem prysznic i położyłem się bardzo wcześnie spać (gdzieś po godzinie 20). Kolejny dzień miał obfitować w duży wysiłek fizyczny, ale też wspaniałe wrażenia. Nie mogłem się doczekać.
#podroze #patagonia #chile #gory #polacorojo
4bc6df64-b131-4fc1-ba3c-43b349117ecb
e7610bcf-eb95-43f6-9410-8b0a005f857b
77f0668a-c5b0-4d64-bb93-7fd7da8c1b28
7a500854-74bd-4730-9569-6d3593ec102f
92ea56b9-9394-44ae-ab29-ef0e0955f376
Sniffer

LOL, zapomniałem załączyć mapy

621aa8ea-611a-467f-b80c-973647c9e642

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie!
Na podstawie 3 ostatnich wpisów widzę na ten moment regularną tendencję spadkową w piorunach. Było 17, potem 11, a ostatnio 6. Czyli ten może mieć ze 2, a do kolejnego już pewnie będę musiał dopłacać XD No ale energia drożeje, rozumiem - nikt szastać piorunami nie zamierza w tych trudnych czasach. Kontynuuję opowieść
Po zimnej, bardzo wietrznej i mokrej nocy nastał wcale nie wyraźnie lepszy poranek. Wciąż słyszałem kropiący deszcz, ale trzeba oddać, że przynajmniej aż tak już nie wiało. Trzeba było zwlec tyłek z ciepłego śpiwora i rozpocząć przygotowania do wymarszu. Gdyby warunki były podobne do wczorajszych, dojście do kolejnego campingu mogłoby mi całkiem sporo zająć, bo planowałem jeszcze po drodze odbić w stronę Valle Francés, rzekomo jednego z dwóch najładniejszych miejsc na całym trekkingu. Mimo, że całość miała nieco ponad 20 km, w ulotce parku wyestymowali to na 9h łażenia. Nie było więc sensu zwlekać, nawet gdyby oznaczało to konieczność zwijania namiotu w deszczu.
Podczas śniadania zauważyłem, że przestało padać, co oznaczało pojawienie się możliwości osuszenia lekko namiotu i złożenia go we względnie komfortowych warunkach. Podczas składania tropiku znowu zaczęło padać, więc wziąłem już wszystko jak leci i wparowałem do polowej kuchni, żeby dokończyć dzieła. W sumie i tak podsuszałem już tam śpiwór, którego zewnętrzna warstwa nabrała wilgoci z powodu stykania się ze ścianką namiotu w nocy.
Mimo średniego wyspania się, chłodu i ogólnie niesprzyjającej aury na zewnątrz, nie traciłem rezonu. Nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani turyści. A ja zamierzałem się zajebiście dobrze ubrać.
Ciepłe spodnie trekkingowe, na to przeciwdeszczowe, koszulka merino, polar, kurtka przeciwdeszczowa (a na start również cienka puchówka pod nią, dopóki bym się nie rozgrzał chodząc). Do tego rękawiczki, opaska na głowę, ciepłe skarpety merino, w kieszeni kurtki czapka. Wydawało mi się, że jestem przygotowany na wszystko. Myliłem się.
Po 5 minutach od wyjścia rozebrałem się praktycznie do samej koszulki i miałem ochotę zmienić długie spodnie na szorty, bo nagle wyszło słońce i zrobiło się naprawdę ciepło Ach ta górska pogoda, no nie przewidzisz. Właściwie to było to zgodne z tym co słyszałem o Patagonii wcześniej - na przestrzeni ciągu kilku godzin można tam zaznać 4 pór roku.
Po mniej więcej 2 godzinach dotarłem do rozwidlenia szlaku. Idąc prosto dotarłbym po 30 minutach do mojego kolejnego miejsca noclegowego. W lewo skręcało się natomiast do "Francuskiej Doliny". Jeszcze przed dotarciem do parku moim planem było najpierw dotarcie do kolejnego kempingu w celu rozbicia namiotu i zostawienia zbędnych rzeczy, żeby do Valle Francés iść już na lekko. Dowiedziałem się jednak zawczasu, że tuż obok rozwidlenia szlaków jest kolejny kemping, Italiano, w którym na spokojnie można zostawić zbędne rzeczy i ruszyć wyżej. No i faktycznie, mimo że sam kemping był nieczynny, można było złożyć pod zadaszeniem swój bagaż i ruszyć przed siebie.
Niestety od strażników parku rezydujących w Italiano dowiedziałem się, że można dotrzeć wyłącznie do pierwszego punktu widokowego Mirador Francés. Szlak wiodący wyżej, do Mirador Británico, był zamknięty ze względu na złe warunki pogodowe. Nie powiem, zasmuciło mnie to, bo chciałem zobaczyć wszystko co się dało. Na pytanie, czy faktycznie jest tak źle, odpowiedzieli, że na szlaku może być bardzo ślisko z powodu wczorajszych opadów śniegu, no a dwa - i tak nic tam nie zobaczę ze względu na niski pułap chmur. Faktycznie, mimo słońca prześwitującego gdzieniegdzie, tam dokąd szedłem wisiały niskie chmury, zapowiadające widoczność na jakieś 10 metrów.
Jeden punkt widokowy jest lepszy niż zero, więc ruszyłem przed siebie. Po niedługim czasie dotarłem do Mirador Francés. Tu miał nastąpić kres mojego spaceru. Zegarek pokazywał wczesną porę, więc nie miałem żadnych powodów do pośpiechu. Mogłem porozkoszować się widokami we względnym odosobnieniu (kilku turystów już tam było, ale znalazłem swój chichy kącik).
Po chwili pojawiła się parka, którą widziałem wcześniej. Też żałowali, że szlak jest zamknięty, ale stwierdzili, że pójdą choć kawałek dalej i najwyżej zawrócą przy kolejnej budce strażników parku. Kiwnąłem im na pożegnanie i wgapiłem się w szczyt, którego raz po raz schodziła niewielka lawina.
Słońce zaczęło przyjemnie przygrzewać. Aż postanowiłem posiedzieć z gołą klatą i przesuszyć swoją koszulkę mokrą od potu. Aura była naprawdę przyjemna. I tak leżąc sobie na rozgrzanym kamieniu i opalając blade ciało zdałem sobie sprawę, że tej parki nie ma już od dobrych 30 minut. Więc albo zastrzelił ich strażnik, albo błękit, który coraz śmielej poczynał sobie na niebie, zwiastował, że szlak nie jest aż tak zamknięty jak wcześniej słyszałem.
Ruszyłem w górę. Faktycznie wyglądało tak, jakby była szansa na widoki. Tylko co z tymi strażnikami? Może powiedzą mi, że teraz to już za późno, by iść w górę, bo nie zdążę na kemping przed zmrokiem?
Słowem kontekstu, każdy szlak miał określoną najpóźniejszą godzinę wyruszenia na niego. Po tej godzinie strażnicy rozpościerali szarfę broniącą dostępu do szlaku i pilnowali, by nikt sobie i im nie przysporzył kłopotu.
No i tak idę i idę i idę i... docieram na sam koniec. Żadnych strażników nie było. Mijam jedynie wspomnianą wcześniej parkę i jeszcze 2 inne osoby, które właśnie schodzą w dół, przechodząc przez kilkunastometrowy placek śniegu - jedyną pozostałość po wczorajszych opadach. Szlak więc okazał się całkowicie bezpieczny. A widoczność też niczego sobie, choć akurat słońce już nieśmiało skryło się za którąś z chmur.
Mam cały punkt widokowy dla siebie. Ucieszyło mnie, że cała reszta piechurów została karnie na pierwszym punkcie widokowym, a tylko garstka postanowiła nie posłuchać strażników. A z tej garstki zostałem tylko ja.
Rozsiadłem się na kamieniu i podziwiałem widoki. Tak po prostu. Bez pośpiechu, mimo że teoretycznie też powinienem wracać, by strażnicy na dole nie robili mi problemu. No i w sumie zostawiłem tam prawie wszystkie swoje rzeczy, więc wracając zbyt późno coś tam ryzykowałem, mimo ogólnego wrażenia bezpieczeństwa pod tym względem. Ale nie chciałem się spieszyć. Wiedziałem, że potrafię bardzo szybko schodzić, więc przeciągałem moment odwrotu do ostatniej chwili.
Ostatecznie spędziłem tam godzinę, w całkowitej samotności, jeśli nie liczyć ciekawskich ptaszków podchodzących pod sam plecak i próbujących wydziobać z jego bocznej kieszeni okruszki po batoniku zbożowym. Ruszyłem w dół o 45 później niż nakazywała mapa. Ale szło mi się świetnie, więc z 15 minutowym zapasem zbierałem swój bagaż z Italiano i ruszyłem na swój kemping.
Rozbiłem namiot na jednej z drewnianych platform postawionych na gęsto zalesionej skarpie (pod tym względem Campamento Francés jest inne od wszystkich pozostałych) i udałem się w stronę schroniska, znajdującego się kilkaset metrów dalej (bliżej jeziora). I tak jak początkowo myślałem, że przynajmniej oszczędzę pieniądze i wątrobę nie pijąc piwa przez tydzień, tak nie potrafiłem sobie odmówić tej drobnej przyjemności. Zwłaszcza że płacąc za dwa piwa z góry płaciło się mniej niż kupując pojedynczo - żal nie skorzystać
To właśnie w okolicach schroniska zrobiłem to główne zdjęcie dołączone do posta. I chyba podoba mi się ono najbardziej z całego dnia. Niby ta Francuska Dolina była jednym z najbardziej urokliwych miejsc na całej pętli dookoła Torres del Paine, no i faktycznie było tam pięknie, ale... jakoś tak znajomo. Nie różniło się to miejsce aż tak od innych, które miałem okazję kiedyś podziwiać. Nie zrozumcie mnie źle, było naprawdę pięknie, ale bardziej w pamięci wyrył mi się ten obraz ozłoconego zachodzącym słońcem trawiastego wzgórza nad jeziorem Nordenskjöld (dziwnie nordycka nazwa pochodzi od nazwiska odkrywcy jeziora - szwedzkiego geologa, który kręcił się tam na przełomie XIX i XX wieku). Wciąż jest to jedno z moich ulubionych zdjęć całego trekkingu.
#podroze #patagonia #chile #gory #polacorojo
e6316760-bc60-46d0-ac5b-e60ecd3f17bf
1eaa0c76-2d0b-42e3-ab49-d034a999a942
6736af17-d70b-4b01-838e-db5628b8e13e
7676db9c-2021-4400-87cd-4e1d829363c4
7ed7ea84-cbeb-4249-8a12-89b03185f3e0
myjourneytojahh

Takie trochę Dolomity. Pierwsze skojarzenia to Drei Zinnen i Alpe di Siusi. Tak, czy inaczej, pięknie! Ps. Nie wiem jakim cudem przegapiłam poprzednie wpisy biorę się za nadrabianie!

Sniffer

@myjourneytojahh hah, miałem dokładnie to samo spostrzeżenie (zwłaszcza po kolejnych dniach, np. oglądając Base las Torres) - toż to Dolomity, ale w innej części globu!


Ale tak po prawdzie Dolomity podobały mi się nawet bardziej


Swoją drogą, nie wiedzieć czemu preferuję włoskie nazewnictwo i dla mnie to zawsze będą Tre Cime, a nie Drei Zinnen

myjourneytojahh

@Sniffer haha, a u mnie zależy, która nazwa mi bardziej "siądzie", bo np. wolę Brixen od Bressanone, ale jakoś Seiser Alm już mi nie leży xD ¯\_(ツ)_/¯

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie!
Nie napiszę, że zapewne czekaliście z zapartym tchem na kolejny wpis z cyklu #polacorojo , bo pewnie nie. Ale nie szkodzi
Oto nadszedł długo wyczekiwany dzień. Wjeżdżałem autobusem na teren parku Torres del Paine - głównego, a na tamten moment jedynego celu mojej wyprawy do Chile. Czekał mnie wielodniowy trekking w otoczeniu górskiej scenerii, choć akurat w tym dniu nie miałem założonego żadnego marszu. Rezerwując miejsca na kempingach kilka tygodni wcześniej nie wiedziałem, o której uda mi się dotrzeć do punktu startowego, a co za tym idzie - czy zdołam dojść przed zmrokiem do kolejnego kempingu. Tak więc pierwszy dzień polegał wyłącznie na dopłynięciu małym promem do kempingu Paine Grande i rozbiciu namiotu. Mimo, że ostatecznie wczesna pora spokojnie pozwoliłaby mi na dotarcie do kolejnego pola namiotowego, Francés, nie mogłem ruszyć przed siebie z tego prozaicznego powodu, że moja rezerwacja w nim była założona dopiero na kolejny dzień. Pozostało więc rozbić namiot, pogapić się po prostu na góry, albo ewentualnie odwiedzić w stylu "na lekko" jakąś poboczną odnogę szlaku.
W decyzji pomógł mi jeden aspekt - pogoda. Już wsiadając na prom chciało mi się zacytować klasyka - ależwieje.jpg. Tak na dobrą sprawę, to nie wiało - pizgało złem. Właściwie to nawet chciałem wybrać się na mały spacer. Ba, wybrałem się! Z tym, że zamiast założonego godzinnego marszu w jedną stronę, po kwadransie byłem z powrotem w namiocie. Jedna rzecz to wiatr, który potrafił przestawić człowieka o kilka kroków. Druga, to marznący deszcz, więc trochę szkoda było mi moczyć ciuchy bez konkretnego celu (co innego, gdybym już musiał się przemieszczać). Trzecia rzecz - wiatr plus marznący deszcz w pysk nie należy do najprzyjemniejszych - autentycznie boli jak cholera, a oczy trzeba tak mrużyć, że nic nie widać. Choć to i tak było wszystko jedno, bo w sumie przez chmury było gówno widać. Nie widząc celu w łażeniu w takich warunkach, resztę dnia spędziłem w zbiorczej kuchni.
Siedziałem tak popijając herbatę i myślałem - co ja tu kurwa robię. Jeśli będzie taka chujnia przez kolejne dni, to będę przeklinał tę "przygodę życia" przez długi czas. Serio, momentami nie dało się zrobić kroku pod wiatr, co dopiero z 20 kilogramami mało aerodynamicznego pakunku noszonego na plecach. A tego typu wiatry miały tam być bardzo częste.
To jednak nie było moim największym zmartwieniem, bo mimo wszystko jestem uparty i lubię łazić po górach, nawet przy słabej pogodzie. Ponadto byłem całkiem dobrze przygotowany do słabych warunków pogodowych. Miałem puchowy śpiwór Cumulusa dający komfort do minus 13 stopni, grubą piankową karimatę, niezłą kurtkę przeciwdeszczową, specjalne spodnie przeciwdeszczowe, 2 pary uwielbianych przeze mnie spodni trekkingowych Milo Brenta, szorty trekkingowe, polar, cienką puchówkę, czapkę, buffkę i arsenał ciuchów z wełny merino - opaskę, 3 koszulki, 4 pary skarpet (ciepłe długie i stopki) i 3 pary gatek (tak, może brzmieć jak fujka, żeby chodzić w jednych przez kilka dni, ale wełna merino jest absolutnie cudownym wynalazkiem chroniącym przed smrodem i umożliwiającym spakowanie się znacznie lżej).
Nie pomyślałem jednak o dłoniach. Albo inaczej - pomyślałem, ale uznałem że wystarczą mi w zupełności bawełniane rękawice (no bo branie goretexowych rękawic snowboardowych na lato uznałem za totalny absurd). Tymczasem tego pierwszego dnia nie byłem w stanie, mimo rękawic, utrzymać rąk poza kieszeniami dłużej niż przez minutę (cholernie szybko marzną mi palce, aż do braku czucia, po czym następuje ból nie do opisania). Zapowiadało się więc, że nie skorzystam z zabranych z Polski kijków trekkingowych, bo nie dałbym rady ich utrzymać (a jednym z ich głównych zadań, oprócz odciążania kolan, była pomoc w łapaniu równowagi przy podmuchach wiatru). Tak więc miałem paść ofiarą paradoksu - chętnie użyłbym kijków z powodu wiatru, ale nie użyję ich z powodu wiatru XD
Jako, że jednak nie jestem w ciemię bity, obmyśliłem plan B - włożyć na ręce jedną par grubych skarpet z wełny merino (do względnie dobrego trzymania kijków nie trzeba jakoś super chwytnych palców), a na to, w razie deszczu, woreczki foliowe. Brzmiało to na tyle solidnie, że zasypiałem ze spokojniejszą głową. A raczej starałem się zasnąć, bo huraganowy wiatr szarpał poszyciem mojego namiotu niczym 2 emerytki ostatniego karpia w lidlowej promocji. Deszcz również nie ustawał padać. Zapowiadała się ciężka noc i jeszcze cięższy marsz.
#podroze #patagonia #chile #gory #polacorojo
7f519560-c643-43af-b374-25fe8bd48255
fc726dbd-61fb-4c6a-b0ac-7ad2ebc65028
9e6d094c-f8c8-48f3-8516-deac409a3185
Sniffer

@Analnydestruktor mogę uznać, bo faktycznie o wiatr chodzi Natomiast najzwyczajniej w świecie pomagają chronić przed wiatrem przyjmując część jego siły na siebie (a dzięki temu, że są ażurowe, same się nie łamią). Na tamtym campingu zawsze wieje z jednego kierunku, dlatego wystarczy konstrukcja z 2 ścianek.

Analnydestruktor

@Sniffer do ochrony przed wiatrem wydało mi się zbyt oczywiste ehh

Sniffer

@Analnydestruktor to spróbuj jeszcze z zagadką z mojego wpisu z Punta Arenas

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie!
Kolejne perypetie #polacorojo , tym razem z Puerto Natales. Jest to mała mieścinka, a jednak tętni życiem dzięki byciu punktem startowym wypraw do parku narodowego Torres del Paine. Co za tym idzie, pełno w niej hosteli, knajp, sklepów, wypożyczalni sprzętu turystycznego, no i turystów z całego świata rzecz jasna.
Pierwotnie w Puerto Natales miałem mieć prawie 2 dni na spokojne ogarnięcie niezbędnych rzeczy do ponad 100 km trekkingu, jednak już na starcie podróży do Chile straciłem połowę tego marginesu (o czym pisałem w pierwszym poście). Wciąż jednak wszystko było do załatwienia na względnym luzie, bo brakowało mi tak na dobrą sprawę tylko namiotu, części pożywienia i kartusza gazowego. Całą resztę przywiozłem z Polski, w tym puchowy śpiwór, grubą karimatę, kijki trekkingowe, mini palnik gazowy, obiady i śniadania z Decathlonu w formie liofilizowanej oraz inne niezbędne szpargały. Dojeżdżając więc do miasta przed południem miałem czas do wieczora na zameldowanie się w hostelu i udanie się na łowy. Wczesnym rankiem następnego dnia musiałem już być w autobusie jadącym do parku.
Słowem kontekstu dlaczego np. nie mogłem po prostu zacząć trekkingu dzień później - w Torres del Paine zabronione jest spanie na dziko, wszystkie noclegi muszą się odbyć na dedykowanych polach namiotowych o limitowanych miejscach. Z racji, że znajduje się tam najpopularniejszy szlak turystyczny w całym Chile, przyciągający ludzi z całego świata, rezerwacji należy dokonywać z wielotygodniowym, jeśli nie wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ochrona parku dość skrupulatnie pilnuje, czy wjeżdżający na jego teren turyści legitymują się stosownymi rezerwacjami, tak więc gdybym spóźnił się choć o jeden dzień, mógłbym spotkać się z odmową wjazdu.
Po zameldowaniu się w hostelu ruszyłem obejrzeć miasto. Usłyszałem, że i tak nie zrobię teraz zakupów, bo sklepy wczesnym popołudniem są zamknięte. Zmniejszało to czas na załatwienie wszystkiego, ale wciąż nie było tragedii. Wróciwszy do współdzielonego pokoju hostelowego zdziwiłem się, czemu wszyscy w nim siedzą w maskach. Po chwili wydało się - jedna z dziewczyn bardzo źle się czuje i prawdopodobnie ma Covida. Jak prawdopodobnie? No bardzo, bo zrobiła sobie 2 sklepowe testy i oba wyszły na plus. 
Zmroziło mnie, bo po pierwsze - jeśli bym się od niej zaraził, cały trekking mógłby wziąć w łeb. Nawet przy w miarę łagodnym przebiegu mógłbym nie dać rady łazić dziennie po kilkanaście kilometrów po górach z 20-kilogramowym plecakiem. A jeśli siekłoby mnie mocniej, to też nietęgo byłoby leżeć półżywy jakieś 3 dni marszu od najbliższej cywilizacji). Po drugie - nawet jeśli się niczym nie zdążę zarazić, to znając chilijskie podejście do Covida (jak wspomniałem - bardzo restrykcyjne) zaraz nałożą na mnie kwarantannę i tyle będzie z moich planów. Osobna kwestia, że już wówczas słyszałem o praktykach wysyłania zagranicznych turystów na kwarantannę do szalenie drogich izolatek płatnych po kilkaset dolarów dziennie, bo w sumie czemu by nie.
W panice zacząłem szukać na bookingu innych miejsc noclegowych w miasteczku. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby zostać w tym miejscu. Cudem udało mi się coś znaleźć (jak wspomniałem - szczyt sezonu) i ku memu zaskoczeniu, kierownictwo pierwotnie wybranego hostelu zwróciło mi pieniądze, które już zapłaciłem za nocleg. Swoją drogą szalenie mili właściciele i cudowny hostel, o czym może jeszcze kiedyś.
Całe to zamieszanie sprawiło, że straciłem cenne 2 godziny, bo musiałem się przenieść ze wszystkimi rzeczami w nowe miejsce. Zegar tykał, a ja wciąż nie miałem namiotu, jedzenia i kartusza gazowego. Dość powiedzieć, że kartusz udało mi się kupić rzutem na taśmę, 2 minuty przed zamknięciem sklepu, gdy ochroniarz już nie chciał mnie wpuścić. Łamany hiszpański i oczy kota ze Shreka zmiękczyły jednak jego serce.
Przy okazji wypożyczania namiotu zapytałem o kilka praktycznych wskazówek dotyczących tego trekkingu. Z tych najważniejszych, które zapamiętałem:
  1. Mieć 2 komplety ubrań - jeden na trekking, a drugi na pobyt na polu namiotowym. Utrzymywać ten drugi suchy za wszelką cenę. Nawet jeśli w trakcie trekkingu zmokniemy, następnego ranka ubieramy na wymarsz rzeczy mokre, a nie suchy komplet. Suchy komplet jest niezbędny do przebywania na kempingu, gdzie spędza się w sumie większą część doby i siedzenie bez ruchu w mokrym to proszenie się o konkretne wyziębienie organizmu. Gdy się łazi, ciuchy schną na nas ze względu na ciepło wytwarzane przez ciało. Zresztą, jak mówił mi gość, jeśli na szlaku będzie słońce, w suszeniu pomoże słońce, jeśli będzie wiało, to patagoński wiatr jest bardzo suchy i też potrafi pięknie zadziałać, a jeśli będzie deszcz, to i tak będę mokry, więc jeden chuj xD
  2. Kupić grube worki na śmieci i pakować w nie osobno rzeczy do trekkingu, osobno na kemping i osobno na inne kategorie rzeczy (elektronika, żywność itd.). Wszystko trzymać w workach. Górskie ulewy będą miały w dupie nasze przeciwdeszczowe pokrowce (jeśli wcześniej nie porwie ich wiatr) i dobiorą się do wnętrza plecaka. Worki foliowe nie przemokną.
  3. Opakowania po żywności albo trzymać hermetycznie zamknięte, albo wieszać nocą na drzewie. Na pewno nie trzymać w namiocie, bo myszy są obecne na wielu polach namiotowych i wiedzione zapachem przegryzą dziurę w namiocie (co nie byłoby tanią przygodą).
  4. Rozbijać namiot z głową - ustawiając go tak, by jego niższa i węższa strona ustawiona była w stronę z której wieje wiatr (nie wypożyczali tam zwykłych iglo, tylko namioty o specjalnej konstrukcji). Niby oczywiste, ale gość podkreślał, że jest to ważne. Jeśli wiałoby tak, jak potrafi tam wiać, a namiot nie byłby ustawiony właściwą stroną, poszycie mogłoby ulec poszarpaniu (no i game over).
  5. Wziąć więcej żarcia niż początkowo planowałem. Co prawda zakładałem, że da się na polach namiotowych kupić coś w tamtejszych sklepikach, ale gość powiedział "nigdy nie ma pewności, czy starczy dla wszystkich chętnych, a ostatnie czego chcesz po solidnej wyrypie, to zasypiać na głodniaka". 
Tak więc kupiłem żarcie, które nieznośnie obciążyło mój plecak o kilka kilogramów (niestety nie dało się tam już kupić liofilizatów), przerzuciłem rzeczy nieprzydatne na trekking do małego plecaka, który zostawiłem w depozycie w nowym hostelu i kolejnego ranka, pełen ekscytacji, wsiadłem do autokaru jadącego w stronę jedynego, na tamten moment, celu mojej wyprawy - Torres del Paine.
#podroze #chile #patagonia #polacorojo
PS. Kurde, potwornie długie te wpisy, mimo że i tak przycinam na kontekście i anegdotach. No ale jednocześnie odkryłem, że spisywanie tego daje mi frajdę i będzie pamiątką na przyszłość, gdy już pamięć zwietrzeje. Kto wie, może nawet kiedyś machnę z tego jakąś mini prelekcję z pokazem zdjęć.
baf08e97-af86-4888-ad13-97d289cd54b4
Sniffer

@vcl dzięki za słowa wsparcia!

Today

@Sniffer Worki na ciuchy to patent, którego nauczyła mnie mama. Nie potrafię bez worków podróżować nawet ciuchy w walizce w worki pakuje bo mam skrzywioną psyche, że coś zamoknie pisz dużo i więcej bo bardzo ciekawe!

Sniffer

@Today mama zawsze ma rację


Dzięki wielkie!

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie!
Dziś historia #polacorojo z Punta Arenas - bardzo krótka. Nie rozpisuję się, bo spędziłem w tym największym mieście dalekiego chiliskiego południa zaledwie kilka godzin w drodze z Santiago de Chile do Puerto Natales. Piszę "największe miasto", choć mi zdawało się ledwie małą, senną mieściną. Zdziwiłem się więc czytając dziś, że mieszka tam ponad 100 tysięcy osób.
Kiedyś było to niezwykle istotne miasto portowe, skąd załogi statków przygotowywały się do trudnej przeprawy wokół przylądka Horn w stronę Europy, ale po budowie Kanału Panamskiego sytuacja oczywiście mocno się zmieniła i znaczenie miasta spadło.
W Punta Arenas wylądowałem pod wieczór, a jako że nie funkcjonował tam Uber, szukałem kogoś do współdzielenia kosztów taksówki w stronę centrum miasta. Szukałem kogoś o niemiejscowych rysach i udało mi się zgadać z pewnym Włochem, który nazajutrz miał lecieć na Antarktydę, czego cholernie mu zazdrościłem (no właśnie, Punta Arenas jest jednym z punktów startowych do odwiedzenia wiecznie zmarzniętego, siódmego kontynentu). Będąc we dwójkę można założyć, że koszt na osobę będzie dwukrotnie mniejszy, prawda? Należy jednak temu dopomóc. W tym celu najpierw podszedłem do taksówkarza w pojedynkę i po poznaniu ceny (zgodnej z tym, o czym czytałem wcześniej na grupach facebookowych dotyczących Chile) powiedziałem, że jest nas dwóch i że rozumiem, że cena się nie zmienia. Taksówkarz roześmiał się i potwierdził.
Pomyślicie - no a czemu niby cena miałaby być inna? Pozwólcie, że dokończę. Taksówkarz kazał nam chwilę poczekać, po czym po 3 minutach wrócił z jakąś kobieciną, wyglądającą na ewidentnie miejscową - okazała się być trzecią pasażerką. Gdy wysiadła jako pierwsza, Włoch mówi do mnie - Ty, zauważyłem, że ona zapłaciła dokładnie tyle, ile my płacimy za nas 2. Co w sumie faktycznie dziwne, że jako lokals została potraktowana gorzej niż 2 gringos.
W skromnym hostelu (ciemnawo, brak ogrzewania - grube kołdry na piętrowych łóżkach, nieheblowane deski jako podłoga) poznałem kilku viajeros, czyli podróżnych takich jak ja. Długo nie pogadaliśmy, bo wcześnie rano trzeba było wstawać na autokar do Puerto Natales, ale fajnie było poznać trochę historii czy planów innych osób przy kieliszku (a raczej szklance) czerwonego chilijskiego wina w przystępnej cenie.
Niedziela, 7 rano. Idę opustoszałymi uliczkami zaspanego miasteczka w stronę dworca. W ciągu 20 minut marszu zauważyłem może 2 samochody przejeżdżające w oddali. Zatrzymuję się na chwilę i podziwiam linię brzegową miasta z jednego z pagórków, które porosły domostwa i poprzecinały ulice (stąd właśnie załączone zdjęcie).
Nagle jak coś nie zatrąbi wściekle! Obracam się zaskoczony tym nagłym atakiem na moje błony bębenkowe i moim oczom ukazuje się stary, wiśniowo-rdzawy pickup, a za jego kierownicą pomarszczona staruszka w maseczce, wygrażająca mi rękoma i pokazująca, bym i ja zasłonił usta i nie roznosił zarazy. Rozglądam się, by ocenić ilu żywotom zagrażam swym nieodpowiedzialnym zachowaniem. Pół kilometra dalej widzę mewę w locie. Tak, to pewnie o nią chodzi.
W sumie zapomniałem o tym napisać wcześniej, ale w Santiago też ludzie chodzili w maseczkach dość tłumnie - nawet w ogrodach i parkach. W Polsce wówczas już mało kto się tym przejmował, ale Chile jeszcze dość poważnie podchodziło do obostrzeń i mniej niż 5% ludzi widziałem bez masek w miejscach publicznych.
To tyle na dziś! Pisać dalej? Czy dać se siana?
#podroze #chile #patagonia #polacorojo
PS. W komentarzu daję jeszcze małą fotograficzną zagadkę dla chętnych.
47f0353c-784a-4769-9bbb-b44afbf5c8f6
Sniffer

@Analnydestruktor wciąż nie, ale pod pewnym względem dobrze myślisz. Dodam więc, że taka konstrukcja stoi przed każdym domem

tentego

@Sniffer chciało by się powiedzieć, że nie jak na pocztę to na paczki, ale w sumie to to samo, a innych pomysłów mi brak ¯\_(ツ)_/¯

Sniffer

Zagadka już rozwiązana w komentarzach do innego wpisu - konstrukcja służy do wstawiania tam śmieci - a konkretniej worków ze śmieciami. Są to więc trochę dziwaczne i średnio moim zdaniem praktyczne "kubły na śmieci". Piszę "kubły" a nie "kosze", bo kosze są do użytku publicznego, a kubły prywatnego

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie!
Kolejny wolny dzień, a więc szansa na kolejny wpis z cyklu #polacorojo
Wczoraj opisywałem perypetie z dostaniem się do samolotu do Chile. W końcu udało się i oto wylądowałem. Oczywiście wciąż stres, bo nie wiedzialem, czy na pewno wszystko pójdzie dobrze. Akurat przez Amerykę Południową przetaczała się kolejna fala Covida, więc dość skrupulatnie podchodzili do wszystkich regulacji. A ja miałem praktycznie przeterminowany o kilka godzin test Covidowy (o czym pisałem ostatnio). W dodatku liczba formalności, które trzeba było przejść przed wylotem była na tyle duża, że serio obawiałem się, czy wszystko dobrze zrobiłem i czy będę w stanie się dogadać jakoś, gdyby były problemy. Aha, wspominałem, że w ogóle nie znałem hiszpańskiego? XD
Szczęśliwie na granicy poszło ok, w dogadaniu się pomogły mi też dwie Chilijki, które poznałem dzień wcześniej w związku z opóźnionym lotem. Miałem więc już tylko udać się na kwarantannę do czasu uzyskania kolejnego testu Covidowego (wówczas obowiązkowe na granicy dla wszystkich, na koszt państwa). 
Cebula we mnie silna, więc oczywiście zgadałem się z jedną z tych Chilijek, żeby współdzielić Ubera. Ona jednak stwierdziła, że lepiej normalną taksówką zamówioną na lotnisku przy stoisku. Tu już włączył mi się stresik mały, bo Uber to Uber - wiem ile zapłacę ostatecznie. Dodatkowo cena, którą usłyszeliśmy przy stoisku była wyższa niż za Ubera. No ale nie powiem teraz lasce - dobra stara, turlaj dropsa, jadę sam
Zaryzykowałem - dobra, jedziemy. W końcu to mój przystanek miał być pierwszy, więc w razie czego to laska będzie się kłócić z taksiarzem, czemu policzył drożej niż było mówione na stoisku. 
Wsiadamy, jedziemy i nagle z rozmowy potrafię wywnioskować, że jednak najpierw odstawiamy ją, a na końcu mnie (bo ona się spieszy), mimo że oznacza to wydłużenie trasy o 20 minut (moja miejscówka była praktycznie po drodze do jej domu). No to już w ogóle się pocę, że bankowo mnie ten taksiarz wyrucha. Jeśli nie dosłownie, gdzieś w ciemnym zaułku, to na kwotę za kurs. 
Proszę laskę, by się upewniła, czy na pewno kwota wyniesie tyle, ile było mówione zanim wsiedliśmy do samochodu, bo to jednak dalej niż taksiarz sądził. Ona pyta i potwierdza. Dodatkowo mówi - no przecież płaciłam z góry kartą, więc spoko
Eh... - myślę sobie - życia dziewczyno nie znasz, wysiądziesz, a gość na pewno na końcu wykorzysta głupiego gringo, który po hiszpańsku ani be ani me. Właściwie pogodziłem się z faktem, że kurs będzie znacznie droższy niż zakładałem.
No i dojeżdżamy. Ja już morda skwaszona, bo wiem co się wydarzy. Wyciągam plecak z bagażnika i słyszę jego głos "Hola señor!". 
Zaczyna się. 
Ciągnie dalej po angielsku - Proszę uważać gdzie pan trzyma paszport, lepiej go zawsze mieć na oku - pokazując na mój paszport w bocznej kieszonce plecaka.
Miłego dnia - znów słyszę jego głos.
Pikaczufejs.jpg
Jak to?! To wszystko? Nie zostanę wyruchany? A ja już dupa nasmarowana XD
No i szok stał się faktem. Miły taksówkarz, który nie skasował turysty więcej niż powinien, mimo że mógł, bo jechał dalej niż początkowo dostał zlecenie. Dziwne. Ale tym że trzeba się mieć na baczności i nie ufać NIKOMU, przekonałem się jednak jeszcze tego samego dnia.
Po dotarciu do hostelu nastąpił długi czas oczekiwania na wyniki testu, po których mógłbym już legalnie wyjść na miasto, a przede wszystkim kupić bilety lotnicze w stronę Patagonii (nie było sensu robić tego wcześniej, bo jeśli test wypadłby mi pozytywny, musiałbym spędzić dodatkowy tydzień w Santiago). No i czekałem tak do wieczora, odświeżając stronę z wynikami co kilka minut. W końcu jest - negatyw! Zajebiście! Naprędce kupuję bilet lotniczy do Punta Arenas, bookuję hostel tamże i zbieram się do wyjścia na miasto, w celu wypicia pierwszego chilijskiego piwa. Mimo podekscytowania pamiętam, żeby wyjąć z plecaka podręcznego co cenniejsze rzeczy, bo jednak może niezbyt mądrze po zmroku w Ameryce Południowej mieć zbyt wiele przy sobie.
No i wchodzę do pierwszego sklepu. Piwo jest, ale bezalkoholowe. W kolejnym to samo. W końcu dowiaduję się, że alkohol można kupić wyłącznie w sklepach monopolowych. Widzę jeden na Google Maps niedaleko mnie. Podchodząc w tamtą stronę widzę z daleka, że jakaś grupka ludzi odbiera butelki z alkoholem przez szczeliny w kracie broniącej dostępu do sklepu. Spoglądam na zegarek - cholera, 5 minut po 22 - najwyraźniej już zamknęli. No to idę w inną stronę. I tak łażę i łażę. Chodzę ulicami wśród lokalsów, starając się mieć oczy dookoła głowy. Kiedyś w Amsterdamie ktoś wyjął mi z kieszeni spodni 80 EUR i nawet tego nie poczułem, więc staram się być czujny. Po blisko godzinie łażenia dwie starsze kobiety zaczepiają mnie, pokazują palcami na moje plecy i starają się coś powiedzieć. Nie wiem o co chodzi, uśmiecham się zakłopotany i po kilku krokach ściągam plecak. Wszystkie kieszenie otwarte :(
Kurwa, ledwie godzinę jestem na ulicy, a już mnie ojebali jak dziecko, nawet nie wiem kiedy. No trudno, miałem w plecaku chyba tylko słuchawki, nowiutkiego powerbanka i jakieś pierdoły. Zaglądam do środka, a tam... Nie, nie nasrane, choć to mniej by mnie zdziwiło. Patrzę, a tam wszystko jest - słuchawki, powerbank, inne pierdoły. Nic nie zginęło. Myślę sobie, o chuj chodzi? Złodziej otworzył, zajrzał, pomyślał "e, samo gówno" i poszedł dalej?
Pamiętacie fragment, w którym pisałem, by nie ufać nikomu? No więc najwyraźniej w tym bitewnym szale, jak wychodziłem z hostelu, uprzednio wyciągając cenne rzeczy z plecaka, zapomniałem pozamykać kieszeni XD Tak to jest, gdy człowiek chce napić się piwka XD.
Najlepsze jest to, że jak wracałem już do hostelu (zahaczając po drodze o fajny pub), przechodziłem koło tego monopolowego, co go widziałem na początku - a tu znowu ludzie robią zakupy przez zamkniętą kratę. Codokurwy.jpg
No więc później się nauczyłem, że wszystkie monopolowe tak działają - jest sklep, ale nie wejdziesz do środka, tylko wszystkie towary podają ci przez kratę XD
No i tak minął pierwszy dzień w Chile. Kolejnego poranka wlazłem sobie na Cerro San Cristobal, skąd rozpościera się niebrzydki widok na całe Santiago i majaczące na jego tle góry. Nie zdążyłem na sam wschód słońca, bo trochę pokręciłem drogę, ale i tak fajnie było się przejść. Choć w sumie sam spacer mało ciekawy tylko na samym szczycie tego wzniesienia były ze 2 miejsca, z których było cokolwiek widać - wcześniej wszystko przesłaniały drzewa.
Czy mogę coś więcej napisać o Santiago de Chile? No nie wiem. Jak dla mnie nie było to ciekawe miasto. Owszem, jest tam najwyższy budynek Ameryki Południowej, skąd można podziwiać zachód słońca, jest może kilka innych ładnych miejsc, które jednak nie zapadły mi w pamięć i praktycznie ich nie fotografowałem. Plaza de Armas - punkt centralny Santiago (a jak się później przekonałem - plac o takiej nazwie jest centrum olbrzymiej części miast i miasteczek Ameryki Południowej) też bez szału. Miejsce bardzo tłoczne, głośne, brudne, z mnóstwem wszelakiej maści imigrantów (Chile jest o ile wiem najdostatniejszyn krajem Ameryki Południowej), bezdomnych i narkomanów. Nie czułem się tam zbyt swobodnie, więc strzeliłem może jedną fotkę "z biodra".
Santiago nie zachwyciło, ale dla mnie celem była Patagonia, więc właściwie to tylko czekałem, aż tylko będę mógł wsiąść w samolot i lecieć na dalekie południe. O Punta Arenas w następnym, znacznie krótszym (obiecuję!) wpisie.
#podroze #chile #santiagodechile #polacorojo
PS. OK, jest jeszcze jedno miejsce godne zobaczenia w Santiago - Bahai Temple. Jako, że odwiedziłem tę świątynię dopiero na koniec chilijskiej przygody, a ten wpis jest już i tak za długi, napiszę o tym kiedy indziej
a9959f66-d9af-4400-adfb-e1dfd5ecd466
5146288c-0312-487f-a1d4-81c210624166
9eb3ee5e-79ff-46a6-92a7-56156cade8ef
78ee1c49-5f9a-4135-b4f5-f0c1e4c56817
Sniffer

@bojowonastawionaowca bardzo dziękuję za miłe słowa. Trochę mam obawy, czy wpisy nie są zbyt rozwlekłe i zbyt bogate w anegdoty, zamiast skupiać się na konkretach

Sniffer

@Gnojokok Najważniejsze, że jesteś cały i masz też piękne wspomnienia!


A komentując dodatkowo - to, że ja miałem szczęście, nie oznacza że wszędzie jest milusio. Mam wrażenie, że Chile było znacznie bardziej cywilizowane pod tym względem niż np. Peru, o Rio de Janeiro nie wspominając.

bojowonastawionaowca

@Sniffer Anegdoty w takich tekstach muszą być! Jakbym chciał przeczytać tylko co jest do zobaczenia w Chile, to mam od tego google

Zaloguj się aby komentować

Zmotywowany nieco przez @bojowonastawionaowca oraz @Ramirezvaca opiszę może w kilku wpisach moją wyprawę do Ameryki Południowej. 
Oznaczę je sobie tagiem #polacorojo, choć nie wiem czy to cokolwiek da czy nie, bo chyba trzeba mieć jakąś tam rangę na swój własny tag? No nie wiem. W sumie nieważne. A czemu #polacorojo? O tym w jednym z przyszłych wpisów (o ile dożyję lub ktokolwiek będzie czytał). 
Skąd pomysł na Amerykę Południową - ano poza Antarktydą był to ostatni kontynent, na którym nie postawiłem stopy, a dodatkowo jest tam Patagonia. Nie muszę chyba wspominać, że kocham góry? 
Tak więc mając do dyspozycji kilka miesięcy wolnego pomyślałem sobie - a co mi tam, polecę sobie do Patagonii. A potem się zobaczy. To był właściwie mój pierwszy taki prawdziwy backpacking i podróż bez konkretnego planu, więc wyjście ze strefy komfortu mocno (zwłaszcza, że zazwyczaj bardzo lubiłem mieć wszystko zaplanowane). 
Bilet kupiłem w jedną stronę. Bo nie wiedziałem jeszcze kiedy będę wracał i skąd. Było mi wszystko jedno. Oczywiście w takiej sytuacji ciężko o tanie bilety, ale to mnie akurat za bardzo nie interesowało. Realizowałem swoje wielkie marzenie, więc koszty były drugorzędne. 
Zastanawiałem się pomiędzy lotem do Buenos Aires, a Santiago de Chile, bo chciałem obejrzeć zarówno argentyńską, jak i chilijską stronę Patagonii. Akurat kosztowo bardziej pasowało Santiago, więc bilet kupiony i zaczęło się przygotowywanie. Choć może o przygotowaniach i pakowaniu kiedy indziej. Przejdę może po prostu do opisu pierwszego etapu podróży. 
Dolecieć do Santiago to prosta sprawa. Z Polski do Berlina Flixbusem, z Berlina lot do Frankturtu, skąd lecimy do Houston i potem już do samego Santiago. Wygodne, niezbyt długie przesiadki, Lufthansa + United Airlines - co może pójść nie tak? Ano może. We Frankfurcie okazało się, że samolot do Houston będzie opóźniony przez fakt, że w Houston kilka godzin temu była burza. A samolot, którym miałem lecieć do Houston, najpierw musiał z tego Houston przylecieć, żeby zapakować moje dupsko na pokład i wrócić do Ju-es-ej. 
Stało się jasne, że mogę nie zdążyć na przesiadkę do Santiago. No i nie zdążyłem, bo zabrakło może pół godziny. A następny lot za 24h. No ale zgodnie z unijną dyrektywą przynajmniej zwrócą za opóźnienie powyżej 6h, prawda? Prawda? [amidala.jpg]. 
No gówno prawda. Byłem pewien swojego, bo nawet obsługa lotniska mówiła, że będzie się to kwalifikować na zwrot 600 EUR. Ale United było innego zdania. I nawet Airhelp po pół roku ogarniania tematu okazał się bezradny. 
Tak więc straciłem całą dobę nie mogąc zrobić nic sensownego. Wraz z innymi pasażerami dostaliśmy gratis noc w hotelu pod lotniskiem i jakiś mały bon na żarcie. Tyle. W dodatku hotel był taki se (mimo że któraś z większych sieciówek) i niektórzy goście chwilę po zameldowaniu wrócili na dół zwrócić klucze, burknęli "bugs on bed" i ruszyli szukać innego hotelu na własną rękę. Mój pokój szczęśliwie okazał się być bez pluskiew :) 
Następnego dnia udałem się na gównośniadanko do typowej amerykańskiej knajpy ze śniadaniami - uwieczniłem ją na zdjęciu, tak jak i menu. No i jednak żałowałem, że nie wybrałem Subway'a, bo śniadanie było obrzydliwe - cholernie tłuste i bez smaku. Musiałem zapijać lurowatą kawą z dzbanka, żeby w ogóle to przełknąć. Zawsze jednak jakieś wspomnienie
Po śniadanku trzeba było się wymeldować z pokoju i by nie ryzykować spóźnienia na wieczorny lot - wrócić na lotnisko (jazda do centrum Houston mijała się z celem). Jednym z powodów było też to, że ze względu na opóźnienie 24h na lotnisku mogli nagle stwierdzić, że mój test Covidowy już jest nieważny i nie wlecę do Chile. Wolałem się więc upewnić, że wszystko gra. 
No i z ciekawostek - obsługa weryfikowała ten mój test i stwierdziła, że wszystko jest ok, bo w momencie wejścia na pokład wciąż nie miną 72h od chwili przeprowadzenia testu (a to było warunkiem podróży). Z tym, że nie uwzględnili stref czasowych XDDDD Tak więc mi się upiekło, bo fizycznie te 72h były już przekroczone - po prostu nie podumali, że spojrzenie na datę i godzinę wykonania testu oraz dodanie 3 dni nie jest równoznaczne z faktycznym upływem czasu Stwierdziłem, że nie będę ich już wyprowadzał z błędu xD
I tak oto, po pewnych potknięciach, wsiadłem do samolotu, który następnego ranka lądował w Santiago de Chile. Ale o tym może w następnym wpisie. 
#podroze #patagonia #chile #polacorojo
9a2aa83b-fc67-4598-bd69-47c97b919722
ac1ffcec-d69d-465e-aaea-b8d3d59026a0
Kaa_Pii

Nie przejmuj się małym odbiorem Twojego tekstu, jest świetny i zapewne gdyby nie dzisiejszy problem z Hejto miałbys o wiele większe zainteresowanie wpisem, obserwuje i czekam na więcej!

Sniffer

@MuojemuKotu nie ma reguły - ja po prostu miałem pecha. Lecąc jakieś 3 miesiące później do Buenos z Polski, odrzuciłem opcję przez Hiszpanię, bo nie wychodziła optymalnie. Czyli trzeba zrobić swój własny research przed wylotem, bo sytuacja zmienia się dynamicznie.


Mały hint - jeśli byłby to bilet w jedną stronę, warto sprawdzić opcję przelotu przez Cancun lub Punta Cana. Bilety do tych kurortów bywają dość tanie, na miejscu można sobie z 2 dni posiedzieć na plaży i ruszać dalej już innym lotem. Bardzo wiele osób wracających z Ameryki Południowej do Europy leciało właśnie przez jeden z tych 2 kurortów

Sniffer

@Kaa_Pii Bardzo dziękuję za miłe słowa! Nawet jeśli będzie tylko tych kilka grzmotów na wpis, to postaram się dodawać coś raz na jakiś czas. Miłej niedzieli!

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki i Tosie,
Po prawie 11 latach z kontem na wypoku, mimo głównie tam lurkowałem, pomyślałem że może warto dodać choć mini cegiełkę do nowej, rozkwitającej społeczności hejto.
Nie wiedziałem czym się tu ciekawym podzielić. Z pomocą przyszedł mi Google Photos przypominając co robiłem dokładnie rok temu, 21 stycznia 2022. No i może nikogo to nie zainteresuje, ale żyję nadzieją, że przynajmniej nikt mnie tu od normików ani oskarków nie wyzwie.
Na zdjęciu lodowiec Grey w parku Torres del Paine po chilijskiej stronie Patagonii. Choć najbardziej znane z tego parku są ikoniczne "wieże" Base Las Torres, to na mnie osobiście największe wrażenie zrobił właśnie ten lodowiec. Miałem okazję widzieć już lodowce wcześniej, jednak były one zdecydowanie mniejsze i wielokrotnie mniej imponujące. Spójrzcie tylko na to morze lodu ciągnące się aż po horyzont. Gdy tylko ukazało się to moim oczom, porzuciłem wcześniejsze plany szybkiego dostania się do kolejnego miejsca campingowego. Łącznie z 3 godziny podziwiałem poranne słońce stopniowo oświetlające coraz większe połacie lodowego kolosa. Piękne to były chwile, nie zapomnę ich nigdy.
Ogólnie bardzo miło wspominam ten 130 kilometrowy tygodniowy trekking w Torres del Paine. Pierwszy raz się na coś takiego porwałem i okazało się, że wcale a wcale nie jest to wyzwanie. Zajebiście oczyszczająca podróż, tym bardziej że szedłem sobie sam, a jaki zjebany bym nie był, okazało się że doceniam swoje własne towarzystwo. A no i na szlaku i na campingach mimo introwertyzmu poznaje się bardzo fajnych ludzi
Gdyby kogokolwiek cokolwiek interesowało, dawajcie pytania. A jeśli nie, to też spoko - po prostu odpuszczę sobie pisanie Miłego dnia!
#podroze #gory #trekking #patagonia #chile
7cb9f7a5-fa18-4b2f-806e-08fb8fe9ed80
Ramirezvaca

@Sniffer Ja i tak chodzę z namiotem wiec kasę ogarnę :) Napewno nie bedzie nudno jak w Arabii Saudyjskiej 😀

Sniffer

@Ramirezvaca ło panie, to widzę że solidny z ciebie globtroter, a nie taka popierdółka jak ja


Pomyśl przy okazji o Argentynie - tam jest trochę bardziej dziko, wyraźnie taniej, a też absolutnie przepięknie

Ramirezvaca

@Sniffer no to pomysł na 2024 juz mam teraz poluje na tanie bikety do Argentyny Dzięki Tomku za inspiracje.

Zaloguj się aby komentować

Tytuł: Drżę o ciebie matadorze
Autor: Pedro Lemebel
Gatunek: literatura piękna
Ocena: ★★★★★★★★★☆
Książka nie dla każdego – to trzeba od razu zastrzec. Bo jak to, książka o homoseksualnej miłości transwestyty do młodego bojownika walczącego z dyktatorem? W dodatku ocierająca się o wzajemność? Nie wszystkie osoby będą na tyle otwarte i wrażliwe, żeby chcieć się w książkę zagłębić. Tym bardziej że język zdecydowanie nie pomaga ze swoimi ułomnościami i nacechowaniami, o czym pisze konsultant języka środowiskowego w krótkim posłowiu, jednak moim zdaniem Tomasz Pindel jako tłumacz radzi sobie z tym wyśmienicie (i to nie pierwszy raz), chapeau bas ! Bo…
Ciotuchna, ach Ciotuchna… Zdecydowanie najbarwniejsza postać książki, napędzająca chcąc/nie chcąc, wiedząc/nie wiedząc o tym, całą akcję — a przy tym pozostająca tak bardzo ludzka, z wszystkimi jej/jego (bo i w tekście pojawia się w obu wersjach) zaletami i wadami. Miłość w czasach dyktatury — wydawać by się mogło, że niesamowicie sztampowy temat, ale właśnie przez charakterystykę Ciotuchny czyta się niesamowicie przyjemnie i książka znika nie wiadomo kiedy. Czasem aż nie da się uśmiechać, zauraczać, wybuchać śmiechem, ale i pukać w głowę czy załamywać rąk. Ot, po prostu 1) człowiek, 2) zakochany/a 3) otoczony/a brutalnością dyktatury.
Ale nie tylko Ciotuchna czyni tę książkę znakomitą. Bo czasem wplatają się również wątki dotyczące samego Pinocheta. Tyle tylko, że znowu, tu nie ma banału i pokazania walki o władzę. Oj nie, tutaj jest walka o przeżycie w „pojedynku” ze zdecydowanie zbyt rozgadaną małżonką, której monologi w zasadzie nigdy się nie kończą. Czego tutaj nie ma? Proste zabobony, zachwyt przyjacielem Gonzalem, mającym doskonałe wyczucie mody, nieustanne pretensje do męża (ach ten pistolet Hitlera), i tak dalej, i tak dalej, nieustanny terkot jak w radiu na niewyczerpujące się baterie… No ale jak to tak, współczuć człowiekowi trzęsącemu całym państwem pod znakiem terroru? Niewyobrażalne, ale Lemebel robi to znakomicie
ba4c5192-0fa9-4724-b994-ddc84e5f8ca6

Zaloguj się aby komentować

Poprzednia