Zdjęcie w tle
Historia

Społeczność

Historia

683

(długie, ale jeszcze nikt nie wytłumaczył tego tak dobrze)

___


O "Polish Dream" Tuska, czyli jak zaczęła się klasowa polaryzacja PiS-PO i co ma z tym wspólnego Lech Wałęsa.


___


Wiosną 2009 r. Donald Tusk mógł mieć wszelkie powody do zadowolenia. Światowy kryzys finansowy w dużej mierze ominął Polskę, odczuła ona jedynie jego pośrednie skutki. Notowania Platformy po półtora roku rządów były znakomite, koalicja z PSL pozostawała stabilna, zaś poparcie dla PiS pozostawało niższe o 10 do 15 punktów procentowych.


Dlatego też może nieco dziwić, że politycy Platformy tak bardzo zaangażowali się w krytykę książki młodego absolwenta UJ, Pawła Zyzaka. Książka, stanowiąca poszerzoną wersję jego pracy magisterskiej, która była pierwszą opublikowaną w Polsce biografią Lecha Wałęsy. Biografią dosyć osobliwą, Zyzak pomieszał w niej klasyczną metodologię historyka z dość irytującym, rozwlekłym i nacechowanym osobistymi wstawkami stylem oraz z formą nieco nieporadnego reportażu powoływał się na osoby, niekiedy anonimowe, których wypowiedzi niewiele wnosiły do zrozumienia postaci Wałęsy, miały natomiast niewątpliwie charakter skandalizujący.


Ściągnęło to na młodego autora gromy ze strony dziennikarzy i publicystów, do których przyłączyli się niektórzy politycy Platformy. To z kolei zapewniło książce rozgłos, dzięki któremu mocno wybrzmiała zasadnicza jej teza: Lech Wałęsa był w latach 1970‑1976 tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek”.


Donald Tusk stanął zdecydowanie w obronie Wałęsy, w pewien sposób wyciągając go z politycznego i publicznego niebytu. Były prezydent nie budził już od lat niczyjego zainteresowania. Tusk, polityk obdarzony fenomenalnym słuchem społecznym, uznał jednak ponowne skupienie uwagi na Wałęsie za przydatne. Wałęsa symbolizował zwycięstwo nad komunizmem i sukces polskiej transformacji.


Przez chwilę wydawało się, że z transformacji tej wszyscy poza postkomunistami okazali się ostatecznie niezadowoleni. To dlatego przecież wybory 2005 r. wyniosły do władzy dwie formacje (PiS i PO) odwołujące się do dziedzictwa „Solidarności”, obiecujące demontaż kapitalizmu politycznego i budowę Czwartej RP – lepszej, nieobarczonej patologiami Trzeciej. Ale to było w roku 2005. W 2009 r., gdy wyraźnie już odczuwalne były korzyści ze wstąpienia do UE, Donald Tusk postanowił zostać przywódcą obozu zadowolonych. A do tego potrzebna mu była opowieść o sukcesie transformacji, do niej zaś Wałęsa nadawał się doskonale.


Szef Platformy zrozumiał, że podział postkomunistyczny, agregujący preferencje polityczne Polaków wokół stosunku do komunizmu, właśnie się wypala. Sam miał wszak do tego systemu stosunek co do zasady negatywny i podobny mieli jego wyborcy – tak jak i wyborcy PiS-u zresztą. Spór pomiędzy Platformą a PiS, który partie „odkryły” po wyborach 2005 r. i który kulminował dwa lata później, wynosząc PO do władzy, nie dotyczył tego, czy rozliczać komunizm. Nie było jednak jasne, czego tak naprawdę dotyczył. W jakiejś mierze stylu uprawiania polityki (chaotyczne i niezrozumiałe, pełne konfliktów rządy PiS i populistów versus obietnica spokoju i rozsądnych reform za Tuska), w jakiejś mierze – wiarygodności obu formacji; wszak PiS podczas swoich dwuletnich rządów zaprezentował się jako odwrotność wizerunku, który wcześniej kroeował, wyborcy w tej sytuacji dali szansę konkurencji.


W 2009 r. Platforma – widząc już wyraźnie, że program ordoliberalny, z którym formalnie odniosła zwycięstwo, po pierwsze nie jest możliwy do zrealizowania w praktyce, po drugie, blokuje utrzymanie szerokiego poparcia – szukała nowej, uniwersalnej osi podziału, obejmującego całe społeczeństwo. I znalazła: tą osią stał się podział na beneficjentów i malkontentów transformacji.


Ci pierwsi wyszli z niej ostatecznie zadowoleni. Nawet jeżeli miała ona swoje wady, to jednak – zwłaszcza teraz, po wejściu do UE – życie większości Polaków stawało się odczuwalnie lepsze. Wzrost gospodarczy wprawdzie właśnie wyhamował na skutek globalnego kryzysu, ale – w przeciwieństwie do reszty krajów Unii – nie doszło do recesji; Polska pozostawała „zieloną wyspą”. W porównaniu do lat 2004-2005 o połowę spadło bezrobocie. Nadmiar pracowników stopniowo zasysały rynki krajów zachodnich. Przede wszystkim jednak – w kraju pojawiły się płynące szerokim strumieniem pieniądze, zarówno z dopłat dla rolników, jak i z funduszy strukturalnych. Rosły inwestycje i pojawiały się nowe możliwości. Wszystkim odczuwającym poprawę swojej sytuacji, bądź przynajmniej liczącym na nią w niedalekiej przyszłości, partia ta zaproponowała więc opowieść o polskim sukcesie: transformacji trudnej, momentami bolesnej, ale ostatecznie udanej.


I dlatego właśnie Tusk zdecydował się bronić Wałęsy. Nie dlatego że był przeciwko lustracji – dlatego, że Wałęsa był mu potrzebny jako klamra, spinająca opowieść o sukcesie transformacji. Zrealizowanej przez „Solidarność” pod wodzą Wałęsy, który obalił „komunę” – a spadkobiercą tego zwycięstwa miał być Tusk. Obiecał mieszkańcom kraju sytą wolność, politykę bez wstrząsów i zajadłych sporów, coraz bardziej dostatnie życie. To była właśnie ideologia Platformy Obywatelskiej, najpełniej wyrażona w wyborach 2011 r., przed którymi w całej Polsce pojawiły się bilbordy, na których uśmiechnięty Tusk zachęcał: „Nie róbmy polityki!”. Robert Krasowski nazwał to „polityką ciepłej wody w kranie” i uznał za oznakę nowoczesności. Inni publicyści zżymali się, oskarżając Platformę o bycie „partią z plasteliny”, unikającą przedsięwzięć reformatorskich i uciekającą od polityczności rozumianej jako sprawczość; jednak wydaje się, że było to dokładnie to, czego w tym okresie oczekiwała większość społeczeństwa. Symbolem epoki Tuska stało się grillowanie, jedna z ulubionych rozrywek Polaków – nie przypadkiem tak podobna do amerykańskiego barbecue, klasycznej formy spędzania wolnego czasu przez amerykańską klasę średnią. Program Platformy Obywatelskiej polegał w gruncie rzeczy na zapewnieniu Polaków, że niebawem staną się taką klasą. Wszyscy.


Finansowane z budżetu partie, uzyskujące teraz wzmocnioną kontrolę nad pieniędzmi publicznymi, których pula zaczęła gwałtownie – dzięki funduszom unijnym – rosnąć, stały się znacznie mniej podatne na tworzenie relacji klienckich. Po co przyjmować od biznesmena prezent w postaci nieodpłatnego użyczenia luksusowego samochodu, skoro można sobie taki samochód kupić samemu – ze środków powiatu, miasta czy ministerstwa? Zwłaszcza że CBA po odejściu PiS od władzy bynajmniej nie zniknęło, a na jego czele stał jeszcze do 2009 r. powołany przez Jarosława Kaczyńskiego Mariusz Kamiński.


Do osłabienia struktur kapitalizmu politycznego przyczyniło się też niewątpliwie wejście do UE. Zwiększone możliwości rozwojowe dla przedsiębiorstw sprawiały, że normalna konkurencja często okazywała się wystarczającą drogą do sukcesu.


Skutkiem tego była też rodząca się nowa tożsamość biznesu, którego przedstawiciele przestali dzielić się na wolnorynkowych i nomenklaturowych. Ich coraz bardziej jednolita grupa uzyskiwała zarazem wysoki status; nie tylko z powodów ekonomicznych. Tym, co oferowała im Platforma, było dowartościowanie: przedsiębiorcy to nie cwaniaki, nie kombinatorzy i nie uwłaszczona nomenklatura. To sól tej ziemi, motor rozwoju – w pełni zasługujący na dostatnie życie, jakim się cieszą. To m.in. ten przekaz pozwolił Platformie na przejęcie części elektoratu SLD.


I to właśnie biznesmeni – wraz z odnoszącymi sukces przedstawicielami wolnych zawodów oraz dziennikarzami, artystami i celebrytami – stali się mityczną klasą średnią, do której Platforma obiecywała zaprowadzić wszystkich Polaków. Tylko że… ci ludzie wcale nią nie byli. Zarobki „klasy”, którą telewizja i kolorowe czasopisma pokazywały jako wzorzec aspiracji, były znacznie powyżej średniej. Większość Polaków była ciągle biedna, w porównaniu ze średnią UE wręcz przerażająco biedna. Mediana całkowitego wynagrodzenia miesięcznego „na rękę” wyniosła w 2009 roku 2 452 zł. Tylko 10% najlepiej opłacanych pracowników uzyskiwało dochody miesięczne przekraczające 6300 zł netto. Obietnica Platformy niosła w sobie wielkie ryzyko: niezwykle wysoko umieszczała poprzeczkę aspiracji.


Dlatego też w narracji partii i sprzyjających jej mediów przynależność do klasy średniej szybko stała się pochodną, ale też jednocześnie wyznacznikiem statusu, nie zaś zarobków. Być klasą średnią znaczyło być „młodym, wykształconym, z wielkiego miasta”, znaczyło żyć tak, jak celebryci znani z ekranu telewizora, odwiedzać te same miejsca, kultywować (w miarę możności) podobny styl życia. Temu ostatniemu sprzyjał rozwój tanich linii lotniczych i umasowienie globalnej turystyki. Tanie wycieczki do hoteli na tureckiej Riwierze nadawały rodzącej się klasie – nie tyle średniej, co wielkomiejskiej – to poczucie statusu, podobnie jak służbowe samochody i mieszkania kupione za (wciąż jeszcze stosunkowo tanie) kredyty. Przeciwnicy Tuska ironicznie nazywali tych młodych, wierzących w sukces swój, Polski i Platformy „lemingami”. Rekrutowali się oni przede wszystkim z małych miejscowości, z których migrowali do większych miast w poszukiwaniu lepszego życia – i wierzyli, że je znajdują. Niektórym rzeczywiście się to udawało (zarobki w branżach takich jak marketing czy IT były wysokie), wielu jednak musiało zadowolić się tylko statusem „mieszkańców dużych ośrodków”.


Wciąż jednak nader liczna była też grupa ludzi, którzy poprawy nie odczuli – ani ekonomicznej, ani statusowej. Wejście do UE nie było wszak cudownym panaceum, wciąż istniały obszary biedy i wykluczenia, a na rynku pracy warunki – dość brutalnie – nadal dyktowali pracodawcy. W latach 2007-2014 coraz wyraźniej zaczął rysować się podział na biedniejszą prowincję i zamożne miasta, które przyciągały inwestycje i efektywniej wykorzystywały środki unijne. O ile szybko poprawiała się sytuacja na terenach stricte wiejskich, gdzie podstawę gospodarki stanowiło rolnictwo (na skutek dopłat), o tyle w trudnej sytuacji znajdowały się małe, prowincjonalne ośrodki miejskie. To tam bezrobocie wciąż było dużym społecznym problemem: brakowało inwestycji i popytu na usługi, a jedyną sensowną perspektywą dla młodego pokolenia była emigracja do wielkich miast lub na popularny „zmywak”. Do 2010 r. z Polski wyjechało ok. 2 milionów ludzi, przeważnie młodych. I to tu, między innymi, kryła się tajemnica fenomenu masowego poparcia Platformy przez młode pokolenie: ci, którzy nie uwierzyli w obiecany przez nią Polish Dream, po prostu uciekli.


Oprócz tego wcale niemała była grupa ludzi – „starego” elektoratu partii prawicowych z lat 90-tych – która, niezależnie od tego, czy poradziła sobie z ekonomicznym wymiarem transformacji lepiej, czy gorzej, to nie akceptowała jej rezultatów, jako niesprawiedliwych w wymiarze symbolicznym i moralnym. Byli to ci, dla których zarówno nieukarane zbrodnie komunizmu, jak i nierozliczone uwłaszczenie nomenklatury wciąż pozostawały ważnym tematem.


Wszystkich wymienionych powyżej nie uwiodło marzenie, aby zostać „klasą średnią”. Po części dlatego, że nie wierzyli w możliwość jego realizacji, ale po części też, jak sądzę, dlatego, że wymagało to zmiany i porzucenia dotychczasowej tożsamości. Można ich określić jako „malkontentów transformacji” i to do nich skierował swoje przesłanie PiS. Również akceptując Wałęsę jako symbol, tyle że o odwróconym znaku, symbol negatywny. W opowieści Kaczyńskiego cała transformacja była jednym wielkim szwindlem, spiskiem zawiązanym nie tyle przy Okrągłym Stole, co gdzieś pod nim – w Magdalence, w sieci niejasnych układów, zrodzonych przez uwłaszczenie nomenklatury. Wałęsa staje się symbolem tego wszystkiego, jako człowiek, który od początku udawał: był liderem „S”, ale tak naprawdę był agentem; zaś podczas swojej prezydentury zdradził po raz drugi: porzucił program przyspieszenia, umożliwiając tym samym powrót (post)komunistów do władzy. Co więcej, teraz został sojusznikiem Tuska, Tusk zaś przecież ponosi odpowiedzialność właśnie za to, że nie udało się dokończyć walki z „układem”. A przez to wszystkim słabszym żyje się źle. Rządy Platformy są więc w istocie kontynuacją rządów postkomunistów.


Narracja ta była w dużej mierze przeciwskuteczna i to jej właśnie zawdzięczał PiS piętnastopunktowy dystans dzielący go w sondażach od Platformy. „Gołym okiem” widać było bowiem, że jej rządy nie są tożsame z rządami Leszka Millera. Mechanizmy kapitalizmu politycznego osłabły, wzrosło bezpieczeństwo, poprawiła się w niektórych obszarach jakość usług publicznych. Dopóki PO spełniała swoje obietnice (czy raczej: dopóki spełniały się one same), program ten był skuteczną gwarancją pozostawania PiS w opozycji. Nie zmienia to faktu, że malkontenci transformacji istnieli naprawdę (choć było ich mniej niż beneficjentów), i że zmiany wywołane wejściem do UE – niewątpliwie korzystne – nie przełożyły się na dobrobyt powszechny. PiS – mniej lub bardziej świadomie – postanowił skupić się na wzmacnianiu więzi z pokaźnym elektoratem zdobytym w wyborach 2007 r. i czekać. Miał na tym polu znaczne sukcesy, partii Kaczyńskiego, mimo niepowodzeń wyborczych, udało się bowiem uruchomić proces, który długofalowo miał zmienić zasady rządzące polskim systemem partyjnym.


(Fragmenty książki Transnaród. Polacy w poszukiwaniu politycznej formy)


#polityka #czytajzhejto #historia

6b332ebc-aa7f-4064-a0fd-3dfc44629248
dzangyl

Dobry fragment. Ciekawa analiza, dobrze się to czyta.


Człowiek tęskni do tych czasów gdy nic się nie działo. Może one kiedyś wrócą.

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Czym jest afera reprywatyzacyjna w Warszawie i co ma z nią wspólnego Bierut.


___

Nieruchomości w obrębie miasta stołecznego Warszawy znacjonalizowane zostały „hurtem”, odrębnym aktem prawnym, tzw. dekretem Bieruta. Przy całej drastyczności tego posunięcia stały za nim racje, których można bronić: przejęcie na własność dosłownie „całego miasta” miało umożliwić jego odbudowę. Warszawa w 1945 r. była morzem ruin, zniszczeniu uległo 67% zabudowy. Odbudowa Warszawy w ramach spójnego założenia urbanistycznego bez nacjonalizacji nie byłaby najprawdopodobniej możliwa.


Prawdziwym problemem w III RP okazało się jednak – paradoksalnie – to, że dekret przewidywał w miarę cywilizowane mechanizmy gwarantujące ochronę byłych właścicieli: wywłaszczonym przysługiwało odszkodowanie lub odrębne prawo własności budynku, mieli też oni prawo żądać przyznania im prawa wieczystej dzierżawy gruntu. Gwarancji tych władza ludowa nie zamierzała jednak przestrzegać: termin na złożenie stosownych wniosków był – biorąc pod uwagę powojenne realia – bardzo krótki, wynosił zaledwie 6 miesięcy; ci zaś, którzy mimo wszystko zdołali taki wniosek złożyć, najczęściej spotykali się z odmową, bądź też złożone przez nich wnioski nie były rozpatrywane w ogóle.


Oznaczało to, że po upadku komunizmu byłym właścicielom (a właściwie najczęściej – ich spadkobiercom) nadal przysługiwały uprawnienia wynikające z dekretu Bieruta, który – zgodnie z przyjętą tak przez polityków, jak i przez prawników zasadą ciągłości prawnej Polski Ludowej, PRL i III RP – wciąż obowiązywał. Mogli więc oni żądać wydania decyzji w sprawie, w której właściwy wniosek złożyli ich poprzednicy prawni lub też domagać się stwierdzenia nieważności decyzji odmownej.


Władza ludowa, dążąc po wojnie do zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych ludności, zamierzała jednocześnie w jak największym stopniu osłabić własność prywatną i nie dopuścić do jej upowszechnienia w państwie „realnego socjalizmu”. Stąd też podstawową formą „uprawnienia” do korzystania z mieszkania stała się w Polsce Ludowej i w PRL decyzja przydziałowa. Możliwość zajmowania lokalu mieszkalnego zależała od otrzymania od właściwego organu „przydziału”, czyli decyzji zezwalającej na zajęcie określonej powierzchni. W początkowym okresie, bezpośrednio po wojnie, przyznawano w ten sposób „uprawnienie” do zamieszkiwania w zachowanych zasobach mieszkaniowych, również wtedy, gdy stanowiły one własność prywatną. W przypadkach, w których właściciel był nieobecny (co dotyczyło zwłaszcza kamienic należących przed wojną do Żydów), organy administracji przejmowały nad taką nieruchomością zarząd, pobierając czynsze od zakwaterowanych w niej lokatorów.


Najemcy zajmujący lokal w oparciu o przydział przyzwyczaili się uważać zajmowane mieszkania za swoje. Wynikało to z relatywnie wysokiego poziomu bezpieczeństwa socjalnego, jakie władza zapewniała za czasów PRL tej formie korzystania z nieruchomości oraz z długiego okresu, w jakim rozwiązanie to funkcjonowało jako forma użytkowania lokalu. W tym sensie polityka komunistów odniosła przewrotny sukces: ludzie rzeczywiście zapomnieli, czym jest „prawdziwa” własność w rozumieniu prawa cywilnego; za pewnego rodzaju – intuicyjnie rozumianą – własność uważali natomiast zajmowane w ramach kwaterunku lokale.


Co szalenie istotne – płacone przez lokatorów w czasach komunizmu czynsze były bardzo niskie, wręcz symboliczne.


Powrót stosunków rynkowych po 1989 r. i zgłaszanie się spadkobierców byłych właścicieli, pragnących odzyskać swoje kamienice, spowodowały ostry konflikt społeczny, w którym po jednej stronie stała stosunkowo niewielka grupa potomków wywłaszczonych, po drugiej zaś – kilka milionów lokatorów kwaterunkowych.


W świetle prawa cywilnego ci ostatni byli bez szans: przysługiwał im wyłącznie najem zajmowanych mieszkań, najem zaś można wypowiedzieć – lub podnieść należny za niego czynsz. Rozwiązanie tego problemu mogło być tylko polityczne, uwzględniające czynniki pozaprawne, takie jak subiektywne przekonanie lokatorów, że zajmowane lokale są „ich”, biorące pod uwagę potrzebę zapewnienia bezpieczeństwa socjalnego dużej (i relatywnie ubogiej) grupie obywateli, wreszcie – uwzględniające potrzebę zaspokojenia roszczeń byłych właścicieli.


Idealnie sprawiedliwe wyważenie interesów obu grup nie było możliwe.


Państwo jednak, podobnie jak we wszystkich sprawach związanych z reprywatyzacją, ponownie umyło ręce i to w sposób najgorszy z możliwych, przyjmując rozwiązanie krzywdzące zarówno lokatorów, jak i byłych właścicieli: uchwalono ustawę ograniczającą możliwość podwyższania czynszu lokatorom kwaterunkowym przez prywatnego właściciela kamienicy i zakazując jednocześnie wypowiadania takich stosunków najmu. Czynsze miały zostać uwolnione dopiero od 2005 r.


Rozwiązanie to nie rozwiązywało niczego: wobec rosnących cen nieruchomości większość lokatorów nie miała szans na zebranie w ciągu 9 lat funduszy wystarczających na kupienie mieszkania na własność, najbardziej bezradnym z nich dało natomiast złudne poczucie chwilowego bezpieczeństwa. Właściciele, odzyskujący swoje kamienice, zostali obciążeni kosztami ich remontów i utrzymania (w wyniku wieloletnich zaniedbań zwykle bardzo wysokimi), bez możliwości czerpania zysków ze swojej świeżo odzyskanej własności. Wielu z nich w tej sytuacji decydowało się sprzedać – po mocno obniżonej cenie – odzyskane kamienice inwestorom, którzy mogli sobie pozwolić na czekanie, aż czynsze zostaną uwolnione bądź aż lokatorzy wymrą. Albo też takim, którzy potrafili pozbyć się lokatorów metodami pozaprawnymi.


Powszechne stało się ich szykanowanie i „zachęcanie” do rezygnacji z najmu kwaterunkowego przy wykorzystaniu rozbudowanego repertuaru zachowań przemocowych; spadkobiercy byłych właścicieli sprzedawali też przysługujące im prawa do nieodzyskanych jeszcze nieruchomości na rzecz ludzi, którzy uważali, że poradzą sobie zarówno z ich odzyskaniem, jak i z problemem lokatorów. Zjawiska te występowały w całej Polsce, jednak ze szczególną intensywnością skumulowały się w Warszawie, gdzie – ze względu na dekret Bieruta – uzyskanie praw do nieruchomości było relatywnie łatwiejsze (co nie znaczy, że proste), zaś ich ceny rosły najszybciej.


W ten sposób doszło do powstania zjawiska określanego jako „mafia reprywatyzacyjna”: dobrze zorganizowanych grup, dysponujących wiedzą, kontaktami, a nierzadko również zdolnością do stosowania bezprawnej przemocy.


Dziwnym zbiegiem okoliczności, wnioski reprywatyzacyjne składane w warszawskim ratuszu przez osoby powiązane z takimi grupami rozpatrywane były z reguły sprawnie i przychylnie, zaś odzyskane przez nich kamienice skutecznie „czyszczone” z lokatorów.


Cały ten problem społeczny pozostawał właściwie w cieniu i nie budził zainteresowania mediów – do momentu, w którym w Lesie Kabackim znaleziono spalone zwłoki Jolanty Brzeskiej, lokatorki i aktywistki, działaczki Warszawskiego Stowarzyszenie Lokatorów.


Pomimo że działania tzw. handlarzy roszczeń w ramach „dzikiej reprywatyzacji” stały się w końcu przedmiotem debaty publicznej i zostały nagłośnione w atmosferze skandalu, to statystyki nie dają podstaw do przyjęcia, że warszawskie procesy reprywatyzacyjne opierały się w większości na działaniach przestępczych, korumpowaniu urzędników i tym podobnych zachowaniach: zgodnie z Białą księgą reprywatyzacji, opublikowaną przez Urząd Miasta Warszawy, 88% zwrotów nieruchomości nastąpiło na rzecz bezpośrednich spadkobierców byłych właścicieli (choć duża część z nich następnie szybko odzyskane nieruchomości sprzedawała). Z 1201 warszawskich decyzji reprywatyzacyjnych poddanych analizie przez Centralne Biuro Antykorupcyjne w 2016 r., nieprawidłowości zarzucono… w dwunastu z nich (ostatecznie trzy trafiły do prokuratury). Reprywatyzacja gruntów miejskich postrzegana była przez dużą część społeczeństwa jako niesprawiedliwa i bezprawna nie dlatego, że dochodziło podczas niej do szczególnej ilości nadużyć. Zawiodło samo prawo.


Zawiedli przede wszystkim politycy, którzy je stanowią. W przypadku reprywatyzacji warszawskiej rola sądów była bardzo ograniczona. W społecznym odczuciu ich działania postrzegane były jednak jako wsparcie osób bezwzględnie dążących do pozbycia się lokatorów kwaterunkowych (przede wszystkim na skutek procesów eksmisyjnych). Zaciążyło to dodatkowo nad postrzeganiem wymiaru sprawiedliwości przez Polaków i miało swoje konsekwencje po 2015 r.


W szerszym wymiarze reprywatyzacja stanowi szczególny case study funkcjonowania państwa postkomunistycznego: państwa, w którym władza polityczna nie potrafi rozwiązać istotnego problemu społecznego i nieudolnie odsuwa go od siebie, cedując rozstrzyganie związanych z nim kwestii na innych – w tym wypadku na sądownictwo, niedysponujące możliwością rozwiązywania problemów politycznych. W ostatecznym rozrachunku wszyscy zainteresowani czuli się przez to państwo pokrzywdzeni.


(Fragmenty książki Transnaród. Polacy w poszukiwaniu politycznej formy)


#historia #nieruchomosci

7e011bd9-fc53-45b0-9023-af8b977e04e2
71088dbb-510c-4c04-a967-89b4133b19f8
5e7085ce-95e5-4319-9263-147c1852deb3
07dd2615-4006-42d8-9389-56d5a37217f3
884e6f32-bc97-4014-be4b-f83467b706b2
kitty95

Reprywatyzacja, czyli kto miał plecy albo dużo na posmarowanie, to dostał. Cała reszta po dziś dzień się procesuje, a sądy robią co mogą, żeby sprawy uwalać.


Dekret Bieruta, to też piękny przykład, że dziś masz majątek, a jutro może zostać znacjonalizowany.


@Miedzyzdroje2005 o tym że jakieś odszkodowania za mienie zaburzańskie dostaniesz też zapomnij. Kiedyś był pomysł, żeby obligacje dawać i na pomyśle się skończyło. Chłopstwu rozdali ziemie odzyskane, a "pany" guano dostały.

Zaloguj się aby komentować