O próbie reform Jerzego Hausnera, o których marzymy do dzisiaj
W Polsce reformatorami byli zazwyczaj entuzjaści. Miller był inny, był reformatorem ostatniej godziny, wcześniej nie chciał reform, przez półtora roku gorączkowo szukał półśrodków. Zmienił strategię dopiero wtedy, gdy nie miał już nic do stracenia. Poraniony, słaby, atakowany ze wszystkich stron, postanowił się odbudować rolą męża stanu, pokazać się jako jedyny poważny polityk w swojej szalonej epoce.
Miller, odwrócił uwagę od starych problemów, owinął się reformatorskim patosem, wrzucił do dyskusji nowy, gorący temat. Za sprawą reform chciał naprawić swój wizerunek oraz rozbić skierowaną przeciw sobie prawicową koalicję. Reforma finansów publicznych była przynętą dla Platformy, była próbą wciągnięcia jej do współpracy.
W perspektywie dwóch lat budżetowi groził kataklizm, przekroczenie zapisanego w konstytucji 60-procentowego progu. Nadchodzący kryzys finansowy Miller chciał zamienić w swój atut. Zagranie było inteligentne, śmiałe i – co najciekawsze – było również poważne. Bo twarz zmianom nadał Jerzy Hausner, największy reformator, jakiego miała polska lewica.
Hausner chciał budować nowe państwo opiekuńcze, bo istniejące chroniło nie tych, co trzeba. Było rozrzutne i tępe. Podobnie jak lekarz wojskowy z Haška, który na wszystkie dolegliwości przepisywał lewatywę, tak polskie państwo każdemu dawało zasiłek. Kto trwale zachorował, dostawał dożywotnią rentę. Kto stracił pracę, dostawał zapomogę. Komu zamknięto fabrykę, szedł na przedwczesną emeryturę. Rozdawanie pieniędzy na tak masową skalę realną pomoc zamieniło w iluzję, państwo trwoniło miliardy, natomiast ludzie dostawali ochłapy. Najgorsze było to, że poziom wypłat ich demoralizował. Dostawali za mało, by godziwie żyć, ale wystarczająco, by do nędznej sytuacji przywyknąć, by woleć zasiłek niż życie z własnej pracy. Za tym wszystkim szło olbrzymie marnotrawstwo. Państwo dawało się oszukiwać na wielką skalę, renty wyłudzano tak masowo, że Polska stała się krajem najmłodszych i najzdrowszych rencistów w Europie. To nie była pomoc społeczna, to były opłaty za polityczny spokój lub za polityczne poparcie.
Hausner postanowił z tym skończyć, zmienić logikę państwowej opieki. Zamiast dawać zasiłek, pomagać ludziom odzyskać materialną samodzielność. Zamiast dawać dożywotnią rentę, rehabilitować, uczyć zawodowych umiejętności, na jakie pozwala choroba, a potem pomóc w znalezieniu pracy. Zamiast bezrobotnym dawać równe zasiłki, dużo większe dawać tym, którzy pracy realnie szukają. Nowe państwo opiekuńcze miało zatem nowy cel, nie rozdawanie zasiłków, ale pomoc w uwolnieniu się od zasiłków.
Przy całkowicie odmiennej wrażliwości ideowej Hausnera i Balcerowicza łączyło przekonanie, że nie ma większej wartości niż praca. Kto ma pracę, ten twardo stąpa po ziemi. Celem państwa, celem gospodarki jest sprawienie, by maksymalnie duża liczba ludzi mogła utrzymać się sama. Dotychczasowe państwo opiekuńcze uzależniało ludzi od siebie, nowe miało ich wyzwolić.
Hausner był pierwszym politykiem lewicy, który zrozumiał, że istniejąca w Polsce formuła państwa opiekuńczego bardziej niszczy społeczeństwo, niż je naprawia. Czyni je klientelą polityki społecznej, deprawuje, oducza samodzielności, tworzy sytuację, w której wysokie bezrobocie jest stanem społecznie pożądanym. Od 1989 roku wszyscy na lewicy mówili, że im większe jest bezrobocie, tym bardziej są potrzebne większe osłony socjalne. Hausner tymczasem ogłosił, że prawdą jest zależność odwrotna. Im większe osłony, tym większe bezrobocie. Bo osłony tworzą kulturę bezrobocia.
Hausner podważał największy dogmat nie tylko polskiej lewicy, lecz całej polskiej polityki. Że wzrost gospodarczy rozwiąże większość społecznych problemów. Otóż tak jak nie rozwiązał ich w przeszłości, tak samo nie rozwiąże ich w przyszłości. Wbrew naiwnym opowieściom przypływ morza nie podnosi wszystkich łódeczek, potrzebny jest nie tylko wzrost, lecz również inteligentne państwo opiekuńcze.
Swoje myśli formułował Hausner okrągłymi, profesorskimi zdaniami, łagodzącymi ostrość jego diagnozy. Ale ich treść była rewolucyjna. Czas zdemontować wszystko, co istnieje, a w to miejsce zbudować nowy system opieki społecznej, odbierający pieniądze tym, którzy je niepotrzebnie dostają, a kierujący je tam, gdzie są realnie potrzebne. Do społecznych podziemi, tam gdzie jest krzycząca bieda, gdzie nie ma żadnej nadziei.
Hausner był typowym profesorem, raczej bezbarwnym, niepotrafiącym ciekawie mówić, łatwo wpadającym w techniczny żargon. W porównaniu z Kołodką wydać się musiał uosobieniem nudy. Ale jego rozumowanie było rześkie, błyskotliwe, odkrywcze. Do polskiej polityki wtargnął człowiek, który samodzielnie myślał. Był elastyczny, pragmatyczny, otwarty. Od dekady działał na zapleczu władzy, doradzał Kołodce, potem Kwaśniewskiemu, sam wreszcie został ministrem.
Zmieniał, co mógł, pogodnie akceptował, czego zmienić nie mógł. Nie był maksymalistą, doceniał małe kroki, drobne zmiany. Zwłaszcza że nie wierzył w głębokie operacje chirurgiczne, które jednym cięciem rozwiązują wszystkie problemy. Wiedział, że w polityce wszystko wymaga długich, przewlekłych terapii. Był zatem Hausner reformatorem niemal doskonałym.
Brakowało mu tylko dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie miał tej potężnej energii, jaką miał w sobie Balcerowicz, którą zdobywał wyznawców i miażdżył opór wrogów. Po drugie, nie miał szczęścia, był wielkim reformatorem w czasie dla reform najgorszym. W epoce Leppera.
Większość punktów swojego planu ogłosił Hausner w lecie 2003 roku. Układały się one wzdłuż kilku wyraźnych linii. Po pierwsze, głębokie oszczędności w administracji publicznej. Po drugie, jeszcze głębsze cięcia w systemie opieki społecznej – wielka weryfikacja rent, zmuszenie części rolników do płacenia na swojej emerytury, ukrócenie zasiłków przedemerytalnych, wydłużenie wieku emerytalnego kobiet, zerwanie z automatyczną waloryzacją rent i emerytur. Po trzecie, zdjęcie ciężaru podatkowego z przedsiębiorców, wielka obniżka CIT z 27 proc. do 19 proc. Po czwarte, obniżenie kosztów pracy, czyli rozmaitych składek, jakie za pracownika musi płacić pracodawca.
Ekonomistom plan się bardzo spodobał, dostrzegli jego rozmach. To, że ambicja uniknięcia kryzysu finansów publicznych jest tylko doraźnym celem, głównym zaś jest uwolnienie gospodarki i nowy model państwowej opieki. To wszystko, co po 1989 roku robiono chaotycznie, pod presją czasu, Hausner chciał zamienić w spójny mechanizm.
Prace nad detalami planu Hausnera szły bardzo powoli. Rząd się nie spieszył, ale nie tyle grał na czas, co raczej oswajał ze zmianami. Pierwsze reakcje były bardzo wrogie, Samoobrona krzyczała, że Hausner jest gorszy od Balcerowicza, PiS dowodził, że plan uderza w najbiedniejszych, Platforma, że cięcia są zbyt płytkie. Jednak jeszcze głębsza wrogość wobec zmian ujawniła się w samym Sojuszu. Plan Hausnera uznano za polityczne samobójstwo. Miller i Hausner cierpliwie przeczekali pierwszy szturm, dopiero gdy emocje opadły, zaczęli mozolnie szukać poparcia. Ekonomiści krytykowali rząd, że się nie spieszy, ale Miller nie miał wyboru. Był zbyt słaby, potrzebował wielu miesięcy, aby przekonać Sojusz, a potem kolejnych miesięcy, aby namówić Platformę. Zbieranie poparcia szło wyjątkowo opornie, na własnej skórze poznawał Miller ból tępej, mechanicznej opozycyjności, jaką sam przez lata uprawiał.
Reformy nie doszły do skutku, był to początek końca Millera, najpierw wybuchła afera starachowicka, później seria afer korupcyjnych, a potem jeszcze premiera dobił wypadek helikoptera, w wyniku którego miał uszkodzone kręgi piersiowe.
___
Na podstawie książki Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD
#historia #historiapolski #polityka