#podroze

43
4669
WujekAlien

@Trypsyna najlepszy wynalazek PKP

WujekAlien

@Trypsyna co tam na czytniczku czytane?

Trypsyna

@WujekAlien o takie pozycje mam na urlop :)

b1e1f0fc-26f9-4f02-bec9-d8c21d62347d
WujekAlien

@Trypsyna daj znać jak przeczytasz :)

Ringo

Strefa ciszy w IC to 💪, nie ma co dyskutować

Zaloguj się aby komentować

Biorę od Państwa po 5 piorunów i zadaje pytanie.


Gdzie w grudniu lecieć z rodziną wakacje? Jaki kierunek obrać, żeby miło spędzić czas? Trochę poleniuchować i trochę pozwiedzać?

Zdaję sobie sprawę, że to wszystko zależy od budżetu, ale powiedzmy, że 10÷15k? (kompletnie nie znam się na tego typu atrakcjach).


Proszę uwzględnić

Rodzina: 5 osób; dzieci (3, 6, 7 lat), młody ja (35) i stara Żona (35) xD

Koniecznie przelot samolotem

Zakwaterowanie raczej w domku na uboczy niż w hotelu z basenami i all-incl.


Proszę o poradę/propozycję


#podroze #wakacje #pytanie #wakacjezrodzina

GazelkaFarelka

@Arkil Ze smrodami to bym brała all inclusive, próbowałeś kiedyś zjeść z nimi śniadanie w restauracji?


W hotelu to jednak, jak sie nie mogą zdecydować czy chcą tosty, naleśniki, placki czy kanapki to se nałożą wszystkiego po trochu.

Spleen

@Arkil Polecam Dubaj - jest sporo atrakcji i dla starych i dla młodych. Loty w sensownych cenach i pogoda raczej na tyle ciepla by w krótkim rękawie chodzic.

WysokiTrzmiel

Puszcza Białowieska. Jak dzieci będą dokuczać to oddasz je wilkom XD

Zaloguj się aby komentować

Będąc na wczasach na Malcie odwiedziłem Għadira Nature Reserve - bardzo mały (jak wszytko tutaj) obszar chroniony w celu podglądania Kameleonów w ich naturalnym środowisku. Niestety żadnego nie było (od pracujących tam ludzi dowiedzieliśmy, że jakiś gość już kilka godzin ich szuka i nic, a dzień wcześniej było zatrzęsienie tych śmiesznych zwierzątek) ale za to wypatrzyliśmy Zimorodka! Dorzucam zdjęcie ale mało widać bo był daleko a obserwowaliśmy go przy pomocy pożyczonej na miejscu lornetki.

Bardzo polecam: na spokojnie można na to poświęcić godzinę, bo trasa jest króciutka no i wejście za darmo!

#ptaki #fotografia #podroze #owady

07f72610-39f5-4db3-90b4-d584297328b6
315e8ee1-34fe-4651-9c22-58d4cd7ca44e
c05c49c8-dc8f-40da-8805-56b627351368

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Nie mogę rozmawiać bo chodzę po Wilnie.

Bardzo lubię.

Zapytacie co można robić w Wilnie. "Chodzić" odpowiem. Powoli, nieśpiesznie, dumnie, myśląc chodzić trzeba.

#chodzenie #litwa #wilno #podroze

d1f8287a-77b3-49bf-987a-c04d81ecc264
suseu

@Afterlife To przestań chodzić to będziesz miał czas.

Afterlife

@suseu Nie znasz, nie oceniaj

Opornik

Komentarz usunięty

cebulaZrosolu

@Afterlife równie dobrze może to być Lublin

Afterlife

@cebulaZrosolu W Lublinie inaczej się chodzi

cebulaZrosolu

@Afterlife możliwe, nie chodziłem po Wilnie to nie mam porównania

Zaloguj się aby komentować

W końcu mam chwilę żeby coś na spokojniej napisać. Wstałem wcześnie rano, żeby przepłynąć na drugi brzeg Nilu i tam konwojem chyba z 50 rozpadających się marszutek dojechać na lądowisko. Aż do dzisiaj nie sądziłem, że lot balonem o wschodzie słońca nad Luksorem to jest coś co powinienem chociaż raz zrobić w życiu. W grupie kilkudziesięciu balonów wzbiliśmy się w powietrze obserwując pobudkę słońca oświetlającego starożytne świątynie, Luksor i Dolinę Królów. Na pewno to będzie cos czego nie zapomnę. Po powrocie na statek i śniadaniu pojechałem do Doliny Królów. Miałem bardzo mało czasu i zobaczyłem tylko grobowiec Ramzesa I, grobowiec Tutenhamona (dodatkowo płatny) i grobowiec Ramzesa IV. Zamiast Ramzesa I mogłem pójść do Ramzesa III, bo podobno znacznie bogatszy. W dolinie gorąco fest (ok. 37'C) i dzikie tłumy. Do grobowców są półgodzinne kolejki, a podobno latem potrafią mieć 3 godziny. Następnym punktem była świątynia Hatszepsut. Badana przez Polaków (nawet jest Dom Polski) w środku nie robi aż takiego wrażenia, a do głównego budynku nawet sie przez kolejki nie dostałem. Kolejnym miejscem była nekropolia robotników Deir El Medina. Budowniczowie Doliny Królów w wolne dni tworzyli sobie własne miejsca spoczynku wykute w skale. Ciaśniejsze i wąskie komory mają za to świetnie zachowane malowidła. Wyglądają jakby były malowane 10 lat temu, a nie 3000. Jest to niesamowite. Skąd taka jakość? Robotnicy kradli najlepsze farby z Doliny Królów dla siebie. Dalszym punktem wycieczki była świątynia Ramzesa III. Był to wojowniczy faraon, co było widać na gigantycznych hieroglifach. Wiele sie słyszy o monumentalnych budowlach, ale dopiero na miejscu człowiek zdaje sobie sprawę do czego byli zdolni Egipcjanie. Ściany świątyni były wysokości bloku z wielkiej płyty, a budowali to 3000 lat temu! Na koniec jeszcze krótki postój przy kolosach memnona, posągach na czesc Amenhotepa III. Mimo tych wkurzających, natrętnych handlarzy i dzieciaków to był naprawdę dobry dzień!


#podrozujzhejto #podroze #starozytnyegipt #starozytnosc #turystyka #egipt

b18e7773-d9a3-47f9-93b5-75ab822bc230
316683a0-937d-4cca-8aa8-2ddbac159a14
0cdf53fd-efd3-4bbd-94d7-6824f9997dd6
2c9145fd-253a-4bf9-8f79-d3a0db77a74b
ecb2123a-c701-466f-8c6d-1829e5a712f9
cebulaZrosolu

@Earl_Grey_Blue intensywna ta wycieczka!

Earl_Grey_Blue

@cebulaZrosolu Dzisiaj szalone tempo, ale teraz chillerka z piwami na górnym pokładzie

Zaloguj się aby komentować

10. Neapol w swoim przytłaczającym majestacie posiada trzy zamki. Nie jeden, nie dwa a trzy. 

Pierwszy, najstarszy, ulokowany na maleńkiej wyspie połączonej wąskim mostem z lądem - Castel dell’Ovo. Za początek jego lokacji można przyjąć VI wiek p.n.e., gdy Grecy założyli na wyspie osadę. Nazwa zamku – „Jajeczny” wywodzi się z legendy głoszącej, że magiczne jajko posiadane przez rzymskiego poetę Wergiliusza po jego śmierci stało się częścią fundamentów i wzmacnia zamek. Obok zamku mieści się hotel Royal Continental. Na jego fasadzie znajduje się tablica upamiętniająca Henryka Sienkiewicza. Pracował w nim nad Quo Vadis a po śmierci, właśnie w Neapolu książka została wydana po raz pierwszy we włoskim tłumaczeniu. 

Drugi w kolejności zamek, to Castel Sant'Elmo. Pochodzący z XIII wieku n.e. Zamek ulokowany w najwyższym górnym Neapolu serwuje przepiękną panoramę na miasto z widokiem na Zatokę Neapolitańską oraz Wezuwiusza. By się do niego dostać – można mozolnie wspinać się po schodach lub też wyjechać kolejką. My wybraliśmy kolejkę. Schodząc w dół, gdzieś w połowie schodów spotykamy Amerykanów. Pytają czy daleko jeszcze i jak się dostać do zamku. I nie, nie zaczęli iść z dołu. Mieli nocleg jakieś dwie minuty stąd. Czy wyjdą na górę? Nie wiem, choć się domyślam. A w zamku aktualnie znajdują się biura, wystawa sztuki i muzeum.  

Trzeci i ostatni zamek, to XIII wieczny Castel Nuovo. Jeden z najbardziej charakterystycznych symboli miasta, znajdujący się w samym jego sercu. Wokół zamku roztacza się przepiękny widok na rusztowania, ogrodzenia i wykopaliska. Przyczyna? Budowa metra, która trwa już wystarczająco długo, by zaczęto o nim tworzyć legendy. A jedna z nich mówi, że neapolitańczycy kopią coraz głębiej nie po to, by zbudować metro, a po to by je odnaleźć. 


#krystekwdrodze #podroze

942dcfac-ab00-4dd8-b3c4-4ec85d90e385
83a347eb-ca99-4332-8e88-011fd8bf7916
4b38412a-61f0-4f99-8a59-067074be8cac
ff7f99d6-7277-404e-ab60-2b86d2bbc74d
0bb8c7ad-3d14-4104-a4be-0d6625d096af

Zaloguj się aby komentować

W końcu udało się dojechać do Luksoru i zobaczyć coś konkretniejszego. Na pierwszy ogień poszła świątynia w Karnaku. Jest to wielkie założenie świątynne w dawnych Tebach poświęcone głównie Amonowi. Robi naprawdę duże wrażenie, bramy i kolumny są wielkości naszych bloków z płyty, a były zbudowane kilka tysięcy lat temu. Następnie wieczorem wycieczka do świątyni Luksorskiej połączonej z Karnakiem aleją sfinksów. Druga najważniejsza w Tebach. Tłok był tu naprawdę spory, ale udało się zobaczyć kilka monumentalnych budowli i pomników. Są nawet ślady działalności Rzymian. Po zwiedzaniu przejażdżka dorożką po mieście, wątpliwe przeżycie. Ciągły hałas, wszyscy trąbią, duszące spaliny. Żal mi tych koni. Opis trochę krótki i chaotyczny, ale śpieszę się na wschód słońca, a internet mam tu kiepski.


#podrozujzhejto #podroze #egipt #starozytnyegipt

9a9a0864-a305-463b-83d9-f570296e0134
acd27efd-c284-4ff4-b9e6-76a102aa5749
ec7c43c5-57e7-4b11-83cc-ed0d7a82c859
b8f65674-f617-4fc7-b83f-66f67721c5be
b6346d15-5131-4991-a5cd-2e2ccca1bc9e
DamBa

Klątwa Faraona dopadła?

Earl_Grey_Blue

@DamBa juz tydzień przed wyjazdem brałem probiotyki, wszystko ok

DamBa

Ja raz brałem tez probiotyki i ostatniego dnia przed wylotem mnie złapało jak odstawiłem alkohol ;]

Roszak

Byłem, widziałem, zachwycałem się.

Zaloguj się aby komentować

Wernigerode to niewielkie, ale niezwykle urokliwe miasteczko, w którym historia spotyka się z naturą. Zamek na wzgórzu, kolorowe kamienice, parowa kolejka i zapierające dech w piersiach widoki tworzą klimat jak z bajki. To idealne miejsce na jednodniową wycieczkę lub romantyczny weekend w sercu Niemiec. Zawsze połączyłem Goslar ale Wernigerode skradło moje serce. Zdecydowanie wrócę tu na dłużej, gdy chłopaki podrosną.

Historia Wernigerode to jedno z najbardziej malowniczych miasteczek w Niemczech, położone w landzie Saksonia-Anhalt, na północnym skraju gór Harzu. Jego historia sięga XII wieku, kiedy po raz pierwszy pojawiła się wzmianka o miejscowości i o zamku, który strzegł ważnych szlaków handlowych prowadzących przez góry. W średniowieczu Wernigerode rozwijało się jako osada rzemieślnicza i kupiecka, otoczona murami obronnymi. Miasto należało do hrabiów von Stolberg, którzy władali nim przez wieki i mieli swoją rezydencję w zamku górującym nad okolicą. W XVI wieku Wernigerode dołączyło do Hanzy – związku miast kupieckich, co przyniosło bogactwo i rozwój architektury. Podczas reformacji mieszkańcy przyjęli luteranizm, a w XVII wieku miasto ucierpiało w czasie wojny trzydziestoletniej. W XIX wieku Wernigerode zaczęło się przekształcać w kurort i ośrodek turystyczny, przyciągając podróżnych spragnionych górskiego powietrza i uroków Harzu. Po II wojnie światowej miasteczko znalazło się w granicach Niemieckiej Republiki Demokratycznej (NRD). Po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku Wernigerode odzyskało dawny blask, a jego odrestaurowane centrum i zamek stały się jednymi z najczęściej fotografowanych miejsc w regionie.

Co warto zobaczyć

Zamek Wernigerode (Schloss Wernigerode)Najbardziej rozpoznawalny symbol miasta – malowniczo położony na wzgórzu zamek z XII wieku, przebudowany w stylu neogotyckim w XIX stuleciu. Z jego tarasów rozciąga się wspaniały widok na miasto i góry Harzu. Wnętrza są bogato umeblowane, a ekspozycje pokazują życie arystokracji sprzed 200 lat. Stare Miasto i RatuszSerce Wernigerode stanowi rynek z bajkowym ratuszem, którego kolorowa, drewniano-gotycka fasada pochodzi z XV wieku. Wokół rozciągają się wąskie uliczki pełne kolorowych domków z muru pruskiego – jest ich tu ponad 400. Warto przespacerować się Breite Straße, tętniącą życiem i pełną kawiarni. Kolejka parowa na BrockenZ dworca w Wernigerode rusza słynna Harzer Schmalspurbahn, czyli wąskotorowa kolejka parowa. Jej trasa prowadzi przez lasy i tunele aż na Brocken – najwyższy szczyt Harzu (1141 m n.p.m.). To wyjątkowa atrakcja dla miłośników historii i kolei. Przyroda i szlakiOkolice miasta oferują wiele tras spacerowych i widokowych, m.in. do Steinerne Renne – malowniczej doliny z wodospadami i mostkami. Niedaleko leży także Ottofelsen, granitowa formacja skalna z panoramą na Harz. Zapora Rappbode i most Titan RTKilka kilometrów od miasta znajduje się monumentalna Rappbodetalsperre – największa zapora wodna w Niemczech. Nad doliną rozpięty jest most wiszący Titan RT o długości 458 metrów – jeden z najdłuższych mostów dla pieszych na świecie. Parki i muzeaWarto odwiedzić Wildpark Christianental – mały park dzikich zwierząt, idealny na spokojny spacer, oraz Luftfahrtmuseum Wernigerode, gdzie zobaczyć można samoloty, śmigłowce i modele lotnicze. Dla rodzin z dziećmi polecany jest Miniaturenpark Kleiner Harz, prezentujący miniaturowe wersje słynnych budowli regionu. Ciekawostki i fakty historyczne Najstarszy dom w Wernigerode pochodzi z 1400 roku i wciąż jest zamieszkany.Miasto bywa nazywane „kolorową bramą do Harzu” – ze względu na bogato zdobione fasady domów.Goethe odwiedził Wernigerode podczas swoich podróży po Harzu i wspominał je w swoich notatkach.W okolicznych górach według legend odbywały się sabaty czarownic na szczycie Brocken – to właśnie stąd wzięły się opowieści o Nocy Walpurgii.W XIX wieku powstały tu fabryki i warsztaty produkujące m.in. maszyny i wyroby metalowe – Wernigerode łączyło przemysł z turystyką.

#podroze #niemcy

45b20dfa-c5ac-4e91-85c9-c30ecda8a11f
158547e3-11b5-483b-be20-f7d8d3117378
83884b77-2762-4e05-8b0b-904a56462d37
c1faef51-50fa-48e0-8d97-c45a6605c78e
e43e9e63-0b32-41d4-b4d3-3fe2f0bd26b5

Zaloguj się aby komentować

9. Pierwsze wzmianki o neapolitańskich szopkach pojawiają się już w XI wieku. Tradycja rodzi się powoli, początkowo tylko w kościołach, następnie wśród arystokracji by osiągnąć swój złoty okres w XVIII wieku. Ze skromnej groty, która przedstawiała tylko scenę narodzenia – sceneria rozszerza się o świat świecki. Tłem – jest górzysty i wąski krajobraz Neapolu. We wnętrzu szopki, oprócz świętej rodziny obowiązkowo pojawiają się trzy elementy.

Rzymska nadgryziona zębem czasu kolumna, która symbolizuje upadek starego i początek nowego świata.

Śpiący pastuszek – Benino, który śni o szopce. Obudzenie go – zwiastuje standardowo nieszczęście, zagładę Neapolu a co za tym idzie – koniec świata. Rutyna.

I trzeci - stojący plecami do głównej sceny arystokrata - bogacz, który jest zbyt zajęty dążeniem za dobrami doczesnymi, by dostrzec narodziny Jezusa.

Oprócz kolumny, Benino i bogacza – w szopce może znaleźć się wszystko. Prostytutka kontrastująca z czystością Maryi. Mnich bluźnierczo pokazujący zjednoczenie sacrum z profanum, co jest uzasadnieniem twórczego miszmaszu. Są mędrcy, sprzedawcy, dziewica oszukująca anioła, cyganka, rybak, sprzedawcy wina. Może też pojawić się kościół lub krzyż świadczące o anachronizmie szopki, wszak ta, umiejscowiona jest w XVIII wieku. W Neapolu jest cała ulica, na której znajdują się sklepy sprzedające przede wszystkim figurki i wyposażenie szopek. A co tam się może znaleźć – myślę, że zdjęcia pokażą.

#krystekwdrodze #podroze

a533068c-bb07-4da8-a7b6-4e7afec4207b
ebf4eef6-9bda-461f-87db-ced86fa4d0bb
08c8c251-e3f1-4df4-aaa4-55a2b5ff1501
e609c75a-4885-4920-9f60-f2ef624f1e07
c709d48e-5818-4277-8780-5818bbeac533

Zaloguj się aby komentować

Ciekawostki, co je znalazłem w Sofii

1. Już w 310 lat po śmierci Chrystusa wystąpiły pewne niesnaski odnośnie wiary wśród duchownych chrześcijańskich. Wielka schizma wschodnia miała miejsce symbolicznie w 1054 roku, choć wcześniej reż następowały jakieś tam rozłamy. 2. Sprzedawca (pewnie żydek, nawet jeśli nie z nosa xd) sprzedał fałszywki żonie władcy i ta chciała go ukatrupić. Miał z klatki wyjść lew i go zjeść. Gość czeka, a z klatki wychodzi kogut. Ludzie zdziwko. Władca mówi "gościu oszukał. I za to sam został oszukany." Wielka jest mądrość władcy. 3. Karakalla, cesarz Rzymu, nazwał się Germanicus po podbiciu Germanii. Mówiło się, że był na tyle szalony i głupi, że po podbiciu Lucanii nazwałby się Lucanicus (co oznaczało również kiełbasę). 4. Dopiero w roku 525 wymyślono, że jest rok 525. Czyli że liczymy od Chrystusa. Wymyślił to mnich. Wprowadził też zero (przez Arabów od Hindusów). Symbol "0" wziął z tego, że greckie słowo na nic, a dosłownie "nawet nie jeden" brzmi ouden, tj. zaczyna się na o. 5. Łacińskie musculus oznacza mięsień oraz myszkę. Bo mięśnie wyglądają jak myszki xd a ramię to lacertus od zwierząt lurkujących pod ziemią czyli jaszczurek, lizards, lacertae.

#ciekawostki #podroze

1feab3dc-03d4-4094-b821-b842bccfcb5a
8ddec5b0-0aa4-44c3-a243-17270b094737
5aa1d9ed-dd5a-40d4-a413-27b00f011c46
6edb801e-36d4-45ec-8549-e68a570a705b
64eb6d3b-aedb-4f8c-ab68-d08eed1952ec

Zaloguj się aby komentować

Wszystkie podróże sobie organizuje sam, ale chciałem zobaczyć zabytki południowego Egiptu, więc wyjazd zorganizowany przez biuro to była właściwie jedyna rozsądna opcja. Przyleciałem poprzedniej nocy do Marsa Alam, do wielkiego turystycznego kołchozu i przepala mi neurony, jak myślę, ze ludzie dobrowolnie jeżdzą na takie "wypoczynki". Jestem tu na 1 dzien przed ruszeniem na objazdówkę, ale jakbym tu miał zostać tydzień lub dwa to wieźliby mnie w kaftanie do Polski. Lot niewygodnym czarterem przez 4 godziny. Przyjazd w nocy i czekanie 2 godziny aż mnie zakwaterują, bo nie przygotowali mi pokoju. Jak już przygotowali to musialem jeszcze czekać, aż przywiozą mój bagaż, bo samemu nie można ze sobą wozić. Jeszcze bagażowy wpadł z tą walizką zadowolony i czekał na napiwek. Dobre sobie.

Spanie 2,5 godziny, śniadanie i spotkanie powitalne. W resorcie jakieś 1000 osób. Głównie brzuchate Janusze i Grażyny w kolorze kabanosów rolujących się na podgrzewaczu w żabce. Ewentualnie polska smietanka intelektualna z co 2 słowem na K. Mam wyjazd o 3 w nocy do Luksoru, wiec z racji na mala ilość snu położyłem sie juz o 19, ale mam pod oknem sceny i grill bar. O 21 obudziła mnie impreza na kilkaset osób. Leciały Baby Shark, Barbie Girl, a czarę goryczy, która mnie zachęciła do tego wpisu przelało puszczenie Jesteś Szalona.

Za kilka godzin powinienem sie zbierać. Jak dotąd przez 2 dni spałem 4 godziny, ale jest tak głośno, ze nie szykuje sie na więcej. Jestem juz ciekawy, co odjebie moja grupa na objazdówce, ale jeżeli przyjechali tu w celu zwiedzania, a nie brania udziału w takiej turystycznej hucpie, to jest jakaś nadzieja. O samej jakości hotelu, czy usług nie piszę, bo szkoda strzępić ryja, naprawdę. Za 2 miesiące podroz solo do Azji. To mnie trzyma przy życiu.


EDIT: muszę jeszcze dodać, że pierwszy raz w życiu spotkałem się z tym, że za WiFi w hotelu trzeba płacić xD


#gownowpis #podroze #turystyka #zalesie #egipt

3a313a7d-21db-4f66-ae6f-ebf830c81df8
mk-2

@Earl_Grey_Blue a gdybyś utrzymywał 2 promile to by było znośnie? Nigdy nie byłem na podobnym wypoczynku, komentarz nie jest tendencyjny ani nie ma być obraźliwy. W sensie może i wiem co to 2 promile, ale no nie zawsze można tyle wypić żeby wystarczyło, trzymaj się tam jakoś i wrzucaj fotki

Earl_Grey_Blue

@mk-2 Myślę, ze 2 promile by nie pomogły, wypiłem male piwko Powinienem byc wypoczęty przed zwiedzaniem, a jestem o wiele bardziej zmęczony, jak wyjeżdżałem z Polski

mk-2

@Earl_Grey_Blue jak nie można tyle wypić to rozumiem i współczuję, ale fotki jak będziesz wrzucac to będzie miło

Zaloguj się aby komentować

Jak myślicie o górach w Niemczech to najpewniej na myśl przychodzą wam Alpy niemieckie. Byłem rok temu i mogę polecić (atrakcyjna alternatywa dla Zakopanego) Ale są też inne gury, Taunus, Herz i pewnie jeszcze jakieś. Ja dziś o masywie Herz’u. Góry leżą w centralnej części Niemiec ok 100km na poldudnie od Hanoveru. Po “wyzwoleniu przez dzicz zwana sowietami, część tych terenów przypadła pod ich okupację. Dotknęło to między innymi miejscowości (na prawach miejskich) Wernigerode, o którym jak Big da, napisze jutro. Dzisiaj podzielę się z wyprawy nad zaporę przy Zalewie Rappbodetalsperre. Sama zapora jest tutaj: https://maps.app.goo.gl/TGF7kyChvr3qPndR8?g_st=ipc A przy niej są 3 atrakcje: wieża widokowa, zjazd linowy nad rzeka i dolina (ok30 sekund jazdy) oraz jeden z najdłuższych mostów wiszących (dla pieszych) na świecie. Gdy go otwarto w 2017 był najdłuższym tego typu mostem na świecie. Widoki na samym moście są naprawdę ładne (pomijając samą tame) rozwidlenie strumienia, góry, las.. prawie człowiek nie myśli, że jest 80 metrów na poziomem gruntu. Cena za wejście (można stać/chodzić do woli) to €7.50 przy zakupie online i ciut drożej na miejscu. Przystępna cena, za solidną dawkę emocji i piękne widoki. Po samej tamie można jeździć samochodem jak i chodzić pieszo. #podroze #niemcy

67d49825-dc67-41be-bf3d-e7c83bcc09b9
874fcd15-b9b7-4833-9680-7c47eb806d9d
6f837812-0995-4002-b64b-31a81b2ce717
f41e27ef-6660-4a15-a508-ae74557f119b
Opornik

@Taxidriver woah.... j⁎⁎ać biedę

7ca40951-ebf8-4e8a-acb9-1ac048a0a2bd
cebulaZrosolu

@Opornik chyba, że to złoto od cyganów

Taxidriver

@Opornik moja żona ma prosty gust. Nie kupuje drogich butów, torebek i ciuchów. Lubi złoto i diamenty.

Zaloguj się aby komentować

8. Po nabożeństwach ruszamy w kierunku obiadu. Idziemy do jednej z najstarszych pizzerii - Pizzeria Da Michele.  Przed budynkiem czeka grupka ludzi. Gość wyglądający jak Richie z The Bear zarządza tłumem. Rozdaje numerki, wpuszcza do środka i sortuje ludzi pomiędzy dwoma budynkami, w których można zjeść pizzę. Nie wiem jak ale to działa. Po jakichś 30 minutach udaje nam się wejść do środka. W ofercie 4 pizze, z czego dostępne są trzy. Margherita, marinara i cosacca. Po chwili zastanowienia – zamawiamy wszystkie. Margerita jest świetna. Cosacca (z pecorino zamiast mozarelli) – równie dobra. I tu – moja wyobraźnia generuje błąd. Najtańszą, najbardziej podstawową i nie mającą absolutnie nic poza sosem i serem jest margerita. Tak było zawsze. Do dzisiaj. Marinara to pizza z sosem pomidorowym, oregano, oliwą i kilkoma ząbkami czosnku. Koniec. Sera nie stwierdzono. A w smaku? Obłęd. Dosłownie obłęd. W najśmielszych wyobrażeniach nie wpadłbym na to, że kawałek placka z sosem pomidorowym może być tak świetny. To moje odkrycie z całego wyjazdu. Na równi ze sfogliatelle. Pizza bez sera. Da się. Oj da się. Każda pizza 6 euro. Jedna na głowę w zupełności wystarcza. A jak się zje 1,5 to się później cierpi. Pięknym jest to cierpienie i warto. 


#krystekwdrodze #podroze

2e05be5b-f970-45d4-8884-fa2c411d4ccb
5629da34-4606-4fd2-8af6-d7e0713302f4
5547b21e-dcdd-49c6-ae1b-28662e1b2ee3
Rimfire

@kr5t3k to w Toruniu taki podobny fenomen był. Pizzeria Piccolo. Od lat dziewięćdziesiątych pizza z grzybami i serem, kolejka ciągnąca się aż na zewnątrz nawet poza godzinami szczytu (ale szła błyskawicznie). Nie tam jakieś 20 różnych fikuśnych nazw, tylko "pizza" i do picia gorący barszcz. Nie wiem jak tam teraz jest ale kuuuurła, kiedyś to było

Zaloguj się aby komentować

Było już dawno po zachodzie słońca gdy przekraczałem próg niewielkiej zajezdni autobusowej w Huaraz, zresztą jednej z kilku w tym mieście, jako że prawie każdy przewoźnik miał swoją niezależną bazę, skąd autokary ruszały w różne części kraju. Ze względu na niezbyt precyzyjne informacje w internecie co do dostępności biletów na interesujący mnie kurs do Trujillo, odwiedziłem kilka z nich już dzień wcześniej. Niestety nie było już miejsc w tych super wygodnych autokarach, w których oparcia pochylają się do 140 stopni (a w niektórych całkowicie na płasko!), więc pozostała mi nocna podróż w mniej komfortowych, zbliżonych do standardu Flixbusa warunkach. Na domiar złego praktycznie wszystkie miejsca były zajęte, więc nie miałem co liczyć na wyciągnięcie się na dwóch fotelach i jako takie przespanie nocy.


Na osłodę dostałem selfie od roześmianej Nadege, stojącej pod drzwiami hostelu Black Llama w Limie i trzymającej klucz w ręku. Jeśli, co zrozumiałe, nie pamiętacie Nadege z moich wpisów sprzed ponad roku - to ta dziewczyna, z którą dreptałem na kilku trekkingach w rejonie Huaraz. Jeszcze większym cudem byłoby, gdybyście pamiętali moją historię o kluczach, których zapomniałem oddać wymeldowując się z hostelu Black Llama ponad dwa tygodnie wcześniej i czego nie uczyniłem również jakiś czas później, mimo że znów byłem w Limie, przechodziłem obok i ogólnie bardzo chciałem to zrobić, ale moja chwilowa zaćma sprawiła, że po prostu nie odnalazłem ich w kieszeni plecaka pomimo kilkuminutowych poszukiwań. Wygrzebałem je dopiero, gdy już byłem w drodze do Huaraz. Tak więc gdy usłyszałem, że następnym przystankiem Nadege w podróży będzie Lima i że planuje zatrzymać się w dzielnicy Miraflores, gdzie mieści się ten nieszczęsny hostel, poprosiłem ją o wyświadczenie przysługi i oddanie kluczy w moim imieniu. Miałem nadzieję, że obsługa hostelu nie zareaguje nerwowo - na szczęście według relacji mojej francuskiej koleżanki byli pozytywnie zaskoczeni. Tego wieczora mogłem zamknąć oczy ze spokojniejszym sumieniem, wcześniej racząc się białym winem prosto z butelki, jak to miałem w zwyczaju podczas dłuższych autokarowych podróży (na tamten moment wierząc, że dzięki temu będzie mi się lepiej spało - ale pisząc te słowa po ponad trzech latach i ograniczeniu konsumpcji alkoholu do minimum widzę, że jest zupełnie na odwrót).


Pierwszy etap podróży był męczący. Z autokaru wysiadałem po prawie ośmiu godzinach jazdy z uczuciem zarówno ulgi, że w końcu mogę rozprostować kości, jak i rezygnacji, że czekają mnie jeszcze dwie przesiadki i sumarycznie kilkanaście godzin jazdy, zanim dotrę do miejsca docelowego - miasteczka Mancora, uchodzącego za najbardziej popularny kurort nadmorski w Peru.


Do kolejnego autokaru w stronę Piury miałem jeszcze ponad 3 godziny. W sam raz, żeby na spokojnie zjeść jakieś śniadanie, mimo że póki co centrum niemałego skądinąd miasta wydawało się opustoszałe. Pojedynczy przechodnie przecinający centralny plac pokryty wilgocią, szare mury, szare chmury opatulające okolicę, jakby trwale z nią zrośnięte, niczym stara choroba, której początku nikt nie pamięta i na wyzdrowienie nawet już nie liczy. Czy mogłem napisać "szaro, buro i ponuro"? Mogłem, ale jak już być grafomanem, to pełną gębą.


W autokarze poznałem Izraelkę, która podobnie jak wielu jej krajan robiła sobie właśnie wielomiesięczną przerwę na podróże po zakończeniu obowiązkowej służby wojskowej. Ona też udawała się do Mancory, więc uznaliśmy, że raźniej będzie trzymać się razem, zwłaszcza, że żadne z nas nie było pewne ostatniej przesiadki w mieście Piura - teoretycznie powinniśmy zdążyć na ostatni wieczorny autokar w stronę wybrzeża, ale gwarancji nie było. Najpierw jednak wyzwaniem okazało się zorganizowanie śniadania - wszystko było pozamykane na cztery spusty i nic nie zapowiadało, że coś ma się w tej materii zmienić. Z drugiej strony czego innego spodziewać się w niedzielę przed 7 rano - absolutna większość mieszkańców odpoczywała po trudach tygodnia lub sobotniej nocy - po co więc otwierać podwoje, skoro potencjalnych klientów brak. Na szczęście po kilku minutach zauważyłem ruch w oknie jednej z kawiarni. Drzwi wciąż mieli zamknięte na klucz, bo formalnie lokal ten miał stać się czynny dopiero po około 10 minutach, ale widząc nas, zbłąkanych i głodnych turystów, gapiących się zmęczonymi oczami przez szybę, postanowili wcześniej zaprosić nas w swe progi. Z gościnności skorzystaliśmy skwapliwie, kierując nasze umęczone ciała wpierw do stolika, przy którym złożyliśmy nasze plecaki, a zaraz potem do toalety, jedno po drugim, wydając westchnienia ulgi każdym z końców układu pokarmowego. W każdym razie mówię za siebie.


Posiliwszy się kawą, czy tam herbatą, sam już nie pamiętam, i jakąś gorącą strawą, opłukawszy twarze lepkie od potu i brudu drobinek wszelakich, krążących w powietrzu bez celu, a jednak trafiających bez trudu w lica nasze, wyszliśmy z kawiarni i udaliśmy się na kolejny dworzec autobusowy, jako że powoli zbliżała się godzina odjazdu kolejnego autokaru w stronę Piury. Po zakupie biletów nadaliśmy nasze duże plecaki na stanowisku odprawy pasażerów, prawie jak na lotnisku, i skierowaliśmy się w stronę pojazdu, cały czas rozmawiając o wszystkim i o niczym. Tuż przed wyjściem na peron czekała nas jeszcze kontrola bezpieczeństwa (znów prawie jak na lotnisku) i tam w końcu naszą rozmowę przerwał ochroniarz, który ku mojemu zdziwieniu wyciągnął z mojego podręcznego plecaka butelkę z resztką białego wina, którego nie dopiłem poprzedniego wieczoru. Zupełnie zapomniałem, że je mam.


- Wnoszenie alkoholu na pokład jest zabronione. Proszę włożyć tę butelkę do bagażu, albo wyrzucić - poinstruował Peruwiańczyk.


Chwyciłem butelkę i wróciłem do stanowiska odprawy pasażerów. Najwyraźniej mój duży plecak został już zaniesiony do luku bagażowego. Zresztą wina w butelce było tak niewiele, że bez sensu było bawić się w jego chowanie na później. Dostrzegłem śmietnik tuż przed budynek dworca, ale gdy już do niego podszedłem, pomyślałem - nie no, wyrzucać też szkoda - i naprędce wypiłem te ostatnie dwa łyki przed umieszczeniem butelki w koszu. Odwracając się w stronę drzwi wejściowych poczułem na sobie ciężar czyichś oczu. Oburzone spojrzenie sąsiadujące z gniewnie nastroszonymi wąsami należało jednego z pracowników dworca, który zaczął czynić mi jakieś wyrzuty po hiszpańsku. Niespecjalnie rozumiejąc, o co to te pretensje, podniosłem jedynie bezradnie brwi i kontynuowałem marsz w stronę autokaru. Minąłem kontrolera pokazując mu pusty plecak i już miałem wchodzić na pierwszy stopień pojazdu, gdy usłyszałem rozgorączkowany głos. Odwróciłem się i zdębiałem - na peron, z wyciągniętą ze śmietnika butelką po moim winie, wbiegał tamten oburzony wąsacz i żądał mojego zatrzymania. Uprzejma wcześniej mina kontrolera zmieniła się nie do poznania. Wysłuchawszy relacji swojego kolegi, bardzo poważnym tonem spytał, czy wypiłem to wino.


- No... tak - odpowiedziałem.

- Nie może pan jechać tym autokarem - oświadczył jeszcze poważniej.

- Co? Przecież tam była odrobinka! Un poco, poquito! - pokazywałem palcami o jak niewielkiej ilości mówimy.

- Spożywanie alkoholu jest zabronione - zmarszczone brwi Peruwiańczyka nachodziły na siebie coraz bardziej, niczym płyty tektoniczne, wypiętrzając kolejne warstwy skóry. Cóż, najwyraźniej byłem w tarapatach.

- Przepraszam, nie wiedziałem - starałem się wybronić na tyle grzecznie, na ile się dało. Doświadczenie życiowe podpowiadało zachowanie uprzejmej, czy wręcz podporządkowanej postawy. Było nie było, facet miał w tym momencie pewną władzę nade mną i stawianie się mogłoby sprawić, że by ją wykorzystał. Mimo to, moje tłumaczenia zdawały się go nie obchodzić, bo wciąż nieprzejednanie kręcił głową.

- Przecież on nie jest pijany - na pomoc ruszyła mi Izraelka, starając się wpłynąć na podjętą już, jak się zdawało, decyzję o wykluczeniu mnie z dalszego etapu podróży.


Pracownik przewoźnika poprosił mnie o okazanie paszportu, wyciągnął telefon i zaczął gdzieś dzwonić. - No chyba wzywasz policji? - pomyślałem.

- Mam tu taki problem... obcokrajowiec, Polak... wypił wino... - moja bliska zeru znajomość hiszpańskiego pozwalała mi wyławiać jedynie pojedyncze słowa. Wyglądało na to, że facet rozmawiał ze swoim kierownictwem. Było to w sumie dość absurdalne - czy naprawdę musiałem mieć zgodę centrali na to, by wejść na pokład autokaru? I to tylko dlatego, że wypiłem przed podróżą 2 łyki wina - nie w pojeździe, nawet nie na dworcu, tylko w miejscu publicznym. Czy gdybym wypił kieliszek wina w restauracji koło dworca, też robiliby taki problem? Moje rozważania przerwała reakcja kontrolera na coś, co usłyszał w słuchawce. Zrobił skwaszoną minę i zakończył rozmowę telefoniczną. Spojrzał na mnie spod byka i ledwie widocznym ruchem dłoni wskazał mi drzwi do autokaru. Udało się, mogłem kontynuować podróż.


Po kolejnych kilku godzinach dojechaliśmy do Piury. Tam czekała nas już tylko jedna przesiadka na ostatni tego dnia autobus do Mancory i już można się było rozkoszować pobytem nad morzem. Z tym, że ten ostatni autobus ani miał na myśli być prawdziwy. W sensie widniał na rozkładzie, ale wszyscy dookoła twierdzili, że nie jedzie. Gdy usłyszałem zapewnienia taksówkarzy, że ostatni kurs tego dnia odbył się godzinę wcześniej, zignorowałem je, bo byłem przekonany, że po prostu chcą naciągnąć nas na kurs. Gdy jednak ze stoickim spokojem tę samą informację podała mi kasjerka w okienku biletowym, zrozumiałem że rozkład jazdy swoje, realia swoje. Po raz kolejny w tej podróży stałem przed dylematem - brać drogą taksówkę i dojechać jeszcze tego samego dnia, czy szukać hostelu i pojechać z samego rana znacznie tańszym transportem publicznym. I po raz kolejny niechęć do przeciągania podróży w nieskończoność nakazała skierowanie się w stronę taksówkarzy.


Gdy udało się nam już wynegocjować względnie satysfakcjonującą stawkę, wybrany kierowca spakował nasze plecaki do bagażnika i polecił wsiąść do samochodu. - No, może i drożej, ale przynajmniej zaraz ruszymy, zamiast ślęczeć na dworcu - powiedziałem do Izraelki i zapiąłem pasy. Z tym, że kierowca zamiast również wsiąść do samochodu, zniknął gdzieś nagle w budynku dworca. - Może poszedł po coś do picia - pomyślałem. Musiałby jednak mieć pragnienie słonia, bo nie było go już dobry kwadrans. W końcu wyszedłem z samochodu w poszukiwaniu naszego kierowcy. Długo nie musiałem się rozglądać - siedział jakby nigdy nic i gadał z innymi kierowcami.


- Dlaczego nie jedziemy?

- Jeszcze chwila, spokojnie.

- Czekamy już dobre 15 minut.

- Czekamy na jeszcze jedną osobę.

- Gdzie ona jest? I kiedy będzie?

- Nie wiem, czekamy.

- Ale to jest ktoś konkretny?

- Po prostu czekam na kolejną osobę, żeby mi się opłacił kurs.

- Przecież gdy negocjowaliśmy stawkę, nie mówiłeś, że jeszcze zamierzasz kogoś zabrać!

- Jeszcze maksymalnie jedna godzina.

- O nie, w takim razie rezygnuję!


Dopiero na te słowa zaczął mi poświęcać pełnię uwagi - nawet zwlókł tyłek z krzesła i zaczął za mną iść, bojąc się o utratę całego kursu. W końcu po kolejnych kilku minutach byliśmy w drodze.


Było już po zachodzie słońca gdy kierowca znów zaczął coś do mnie mówić. Wyrwany z lekkiego letargu próbowałem zrozumieć o co mu chodzi. Wydawało mi się, że mówi o jakimś postoju w mieście po drodze. Kierowca wykonał telefon, a ja zacząłem się lekko niepokoić. Po chwili dostałem słuchawkę do ręki - po drugiej stronie usłyszałem głos wypowiadający się całkiem niezłym angielskim


- Dobry wieczór. Jestem właścicielem tej firmy taksówkowej. Kierowca prosił mnie, bym wytłumaczył, że zatrzymacie się jeszcze w miasteczku Sullana, aby poczekać na kolejnego pasażera.

- Dobry wieczór, jakiego pasażera? Czy ten ktoś już tam czeka?

- Nie, po prostu staniecie w centrum i może ktoś się pojawi, kto będzie chciał jechać do Mancory. To zajmie maksymalnie 15-20 minut, a jeśli nikt się nie znajdzie, pojedziecie dalej.


Gdyby nie skrajne zmęczenie, solidnie bym się zagotował.


- Proszę Pana. My już czekaliśmy dobre 20 minut w Piurze, mimo że uzgodniliśmy stawkę za nas dwoje, a na dodatek kierowca twierdził później, że jedzie prosto do Mancory! Jesteśmy w podróży już ponad 24 godziny jadąc z Huaraz i naprawdę chcielibyśmy już dojechać na miejsce i pójść spać.

- Dobrze, rozumiem. W takim razie powiem kierowcy, żeby się nie zatrzymywał.


Szczerze mówiąc oniemiałem. Spodziewałem się jakichś negocjacji, nakłaniania i narzekania, a tymczasem właściciel firmy zgodził się ze mną natychmiastowo. Zdumiewające. Aż zacząłem się zastanawiać, czy mi się to po prostu śni.


W końcu tuż przed północą dojechaliśmy do Mancory. Kierowca zatrzymał się nieopodal dworca autobusowego i rzekł - to tutaj. Zacząłem mu pokazywać na mapie gdzie jest hostel mojej Izraelskiej współtowarzyszki podróży, ale kierowca z kwaśną miną odparł, że nigdzie dalej nie jedzie, bo skoro tu się zatrzymuje autobus, to i on się tu zatrzymał. Spojrzałem na niego z mieszaniną zdumienia i zirytowania. Rozumiałem, że był obrażony na nasz brak zgody na czekanie na kolejnego potencjalnego pasażera, ale myślałem, że skoro jechał tu z nami trzy godziny, mógł ten dodatkowy kilometr (i to dosłownie jeden) jeszcze przejechać. Zwłaszcza, że było już cholernie późno i niezbyt byliśmy pewni bezpieczeństwa w tej mieścinie. Kierowca był jednak nieprzejednany, wcisnąłem mu więc umówioną kwotę w rękę i bez słów pożegnania czy podziękowania oddaliłem się z Izraelką w stronę hosteli. A co, też potrafię strzelać fochy.


Hostel Izraelki znajdował się nieopodal mojego. Postanowiłem ją odprowadzić pod same drzwi z uwagi na późną porę. Drzwi do niewielkiego hosteliku otworzył nieco zaspany facet w rozpiętej koszuli. Nie wyglądał na Peruwiańczyka, ale okazał się faktycznym gospodarzem przybytku i oczekiwał na przyjazd mojej współtowarzyszki podróży.


- W rezerwacji mam informację tylko o jednej osobie... Czy Ty również chcesz zostać na noc?

- Nie, nie. Mój hostel jest kawałek dalej, ale chciałem się upewnić, że koleżanka bezpiecznie dotrze do celu.

- To bardzo miłe! OK, dziękuję, że zadbałeś o mojego gościa. Dobrej nocy!


W tym gospodarzu było coś nietypowego, czego nie potrafiłem na tamten moment wytłumaczyć. Wyglądał jak podróżnik, jego akcent był dość nietypowy, więc na pewno nie pochodził z anglojęzycznego kraju. Może Polak - pomyślałem, ale jednocześnie pokręciłem głową na tę myśl - co Polak miałby robić w jakiejś peruwiańskiej dziurze jako właściciel hostelu. Ano właśnie - dziurze, bo mimo szumnych zapowiedzi, że Mancora to najbardziej znany kurort w Peru, była to mała mieścinka z ledwie kilkoma asfaltowymi ulicami i ogólnie przypominająca wioskę, a mój hostel, polceany tu i ówdzie oferował nocleg w kilku drewnianych chatkach bez oświetlenia. Prostota miejsca wcale mi jednak nie przeszkadzała. Wziąłem szybki prysznic i padłem bez siły na łóżko, by w końcu wypocząć.


Czy w kolejnych dniach Mancora mnie zachwyciła? Zdecydowanie nie. Na wieść o tym, że to jeden z najlepszych nadmorskich kurortów w kraju, spodziewałem się idyllicznych plaż, lazurowej wody, tętniącej życiem promenady i tłumów roześmianych turystów. A jeśli nie wszystkiego na raz, to choćby jednej z tych rzeczy. Tymczasem było po prostu ok - plaża w porządku, choć znacznie wyżej cenię choćby nasze nadbałtyckie. Morze oczywiście cieplejsze niż Bałtyk (i czystsze), więc to na plus, ale w moim top 20 raczej się nie mieściło. Promenady raczej brak i ogólnie ciężko mówić o jakiejś lepiej rozwiniętej infrastrukturze turystycznej - ot mała, nadmorska mieścinka, która sprawiała wrażenie bycia po sezonie lub pod jego koniec. Nie żeby mi to jakoś bardzo przeszkadzało - podobnie braku tłumu turystów nie oceniam negatywnie (wręcz przeciwnie) - po prostu zupełnie czegoś innego się spodziewałem.


Mniej więcej po dobie spędzonej w Mancorze czułem, że mógłbym już wracać. Z tym, że nie było dokąd. Mój samolot do Kolumbii odlatywał dopiero za kilka dni, więc pozostało mi podjąć próbę przekonania się do tego miasteczka.


Spacery plażą nie przynosiły frajdy, bo poza tym, że nie było zbyt pięknie, nie opuszczało mnie przekonanie, że lepiej mieć oczy dookoła głowy. Nie czułem się w 100% bezpiecznie - Angielce z hostelu obok ukradli torebkę ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi gdy siedziała ze znajomymi na plaży (nawet się nie zorientowała) i ogólnie słyszałem, że wokół kręci się sporo trudniących się grabieżami imigrantów z dotkniętej wielkim kryzysem Wenezueli. Konieczność zachowania wzmożonej czujności nie pozwalała ani na zbytni relaks w pozycji poziomej, ani na dalekie samotne wędrówki wzdłuż wybrzeża. Choć raz wybrałem się ze dwa lub trzy kilometry na północ, z dala od miasta, aby dojść na umocniony kamienny falochron i stamtąd pogapić się we wszystkie strony świata. Cóż z tego, skoro gdy tylko wspiąłem się na pierwsze kamienie, nagle jak spod ziemi wyrósł ochroniarz informujący o zakazie chodzenia po tym obiekcie.


Spacer w stronę południową też nie oferował jakichś atrakcji czy choćby spokoju i wystarczającej ilości uroku, by uznać go za bardzo przyjemny. Mijało się raz po raz hostele, bliżej centrum były nieopodal brzegu jakieś knajpki, szkoła surfingu, potem część rybacka, za którą do dalszego spaceru zniechęcały zniszczone sieci rybackie i inne śmieci walające się tu i ówdzie.


Wziąłem w ciągu tych kilku dni jedną lekcję surfingu, ot tak, by ponownie spróbować tego sportu.

Szczerze mówiąc średnio mi on pasował ze względu na znikome umiejętności, ale chciałem zobaczyć, czy może tym razem poczynię jakieś postepy. I o ile podczas lekcji kilka razy udało mi się wstać i sunąć na fali przez kilka sekund, zdawałem sobie sprawę, że to głównie dzięki pomocy instruktora, który wiedział którą falę i kiedy łapać. Gdy po lekcji próbowałem tej sztuki samodzielnie, w ciągu godziny nie udało mi się wstać ani razu, więc zniechęcony, opity słoną wodą i zmęczony wyszedłem w końcu na brzeg.


Ciężko może spodziewać się solidnych postępów, gdy tak realnie miałem w życiu ledwie dwie godzinne lekcje (pierwszą w Portugalii 5 lat wcześniej) i łącznie 4 podejścia do tego sportu (samą deskę, bez lekcji, pożyczałem również na Hawajach i Bali). Co gorsza jednak, jakoś nie czułem radości z podejmowanych prób. Dlatego kolejny raz po Peru do surfingu podszedłem dopiero po 3 latach na Sri Lance, tym razem w końcu załapując mniej więcej o co chodzi i w bardzo przyjaznym dla początkujących miejscu zaliczając kilkanaście kilkudziesięciometrowych przejażdżek na fali. Ale o tym będzie traktować osobna historia mojej samotnej podróży po tej wyspie tuk-tukiem, bez prawa jazdy (a raczej z pożyczonym od pewnego Włocha w hostelu), spisana za kilka lat. Żartuję, pewnie nie będzie mi się chciało niczego skrobać, wszystkiego zapomnę, lub po prostu umrę zanim napiszę pierwsze słowa.


Wracając do Peru i surfingu - po lekcji podszedł do mnie współpracujący ze szkołą fotograf oferując przesłanie mi jednego zdjęcia za 20 soli lub 30 za wszystkie, które mi zrobił. Trochę z grzeczności obejrzałem cały materiał, bo nie planowałem wydawać żadnych pieniędzy, ale dwa ujęcia przykuły moją uwagę - były naprawdę przyzwoite. To znaczy wszystkie zdjęcia były technicznie niezłe, ale na dwóch wyglądałem, jakbym naprawdę surfował i miał wszystko pod kontrolą. Zacząłem się targować.


- Dam 20 za te 2.

- No nie, za 20 możesz dostać jedno. Ewentualnie mogę opuścić do 25 za wszystkie.

- Tyle nie mam - odparłem zgodnie z prawdą.

- No trudno, może po prostu weź to jedno - zaproponował.

- Raczej w tej sytuacji nie wezmę żadnego. Aż tak mi nie zależy - zgrywałem niezainteresowanego - Swoją drogą, nie lepiej Ci sprzedać te zdjęcia za 20, skoro całą robotę już wykonałeś i albo dostaniesz za to pieniądze albo nic?


Fotograf spojrzał na mnie uważniej, krzywo się uśmiechając. Chyba zacząłem go irytować, ale koniec końców się zgodził. Wyciągnąłem garść pieniędzy z kieszeni.


- Przecież tu jest tylko 18,5 soli - rzucił do mnie z wyrzutem.


Ups. Chyba źle wcześniej podliczyłem albo gdzieś mi wypadła moneta, bo byłem przekonany, że mam 19,5 soli.


- Oj, to tylko półtorej sola różnicy - udawałem jakby to nie miało absolutnie żadnego znaczenia, choć zaczęło mi być trochę głupio.


Nic już nie odpowiedział, ale spojrzenie jakim mnie obdarzył tkwi mi w pamięci do dzisiaj. Plażę opuszczałem bogatszy o kilka cyfrowych zdjęć i ciężko zmywalne piętno gringo-sknery.


Co jeszcze można było robić w Mancorze? Jeść ceviche. Ten narodowy przysmak Peruwiańczykow był dostępny w każdej knajpie i raczej nie miałem obaw o jakość czy przede wszystkim świeżość surowej przecież ryby z cebulą, marynowanej w soku z limonki... Nie jestem typem smakosza, ale ceviche zapadło mi bardzo pozytywnie w pamięci.


Na miejscu miałem jeszcze okazję oglądać barażowy mecz między Peru i Australią o awans na mistrzostwa świata piłki nożnej w Katarze. W tym celu udałem się do jednego z barów, aby usiąść pośród lokalsów, wraz z nimi emocjonować się wydarzeniami na boisku i świętować zwycięstwo zapewniające grę na najważniejszej imprezie piłkarskiej na świecie. Mecz był jednak nudny jak flaki z olejem. Dopiero w drugiej połowie Peruwiańczycy zapędzili się pod pole karne rywali na tyle, żeby słychać było okrzyki emocji widzów zgromadzonych przed ekranami telewizorów. Wtedy też dopiero zorientowałem się, że chyba każda knajpa korzysta z innego sygnału, bo okrzyki zza ściany wyprzedzały oglądane przeze mnie wydarzenia o dobre pół minuty. Dopiłem resztkę piwa i zajrzałem do baru obok - tu zegar boiskowy w istocie wskazywał na odrobinę bardziej zaawansowaną fazę meczu, ale znów usłyszałem krzyki z drugiej strony ulicy, mimo że na obserwowanym ekranie jeszcze się nic nie działo - dopiero po kilku sekundach akcja, która mogła dać Peru gola. No nie no - pomyślałem - muszę znaleźć knajpę, która nadaje najbardziej "na żywo", bo co to za przyjemność słyszeć, że zaraz coś się wydarzy. Dziwiło mnie, że innym to nie przeszkadzało.


Koniec końców usiadłem w kawiarni, która zdawała się pokazywać obraz najszybciej z okolicznych miejsc i tam śledziłem rozgrywki do samego końca. Żałowałem jedynie, że w przypadku gola i awansu, akurat w tej kawiarni jakiejś wielkiej eksplozji radości nie będzie, bo siedziała tam garstka starszych ludzi i jeden nastolatek. Reprezentacja Peru rozwiązała jednak ten dylemat nie zdobywając żadnego gola aż do rzutów karnych, w których ostatecznie uległa Australijczykom. Fiesty nie było, a miasteczko wróciło do swojego sennego trybu życia.


Mój pobyt w Mancorze miał jeszcze jeden piłkarski akcent. Wracając pewnego dnia do mojego hostelu zauważyłem parkę oglądającą mecz... Polska-Belgia w ramach Ligi Narodów. Przyznam, że zaskoczył mnie nieco fakt transmisji tego spotkania, a jeszcze bardziej to, że ktoś się katuje tym widowiskiem po drugiej stronie globu.


Może jacyś Belgowie - pomyślałem.

K⁎⁎wa - mruknął facet po właśnie spartaczonej akcji naszej reprezentacji.


Tak właśnie poznałem Mateusza i Martynę, polskich podróżników prowadzących profil @projekt_wyprawa na Instagramie. Super pozytywni młodzi ludzie, którzy spędzają lato pracując na Islandii, a zimę eksplorując różne zakamarki globu. Podróżnicy pełną gębą, a nie taka popierdółka jak ja, która gdzieś była, coś zobaczyła, ale to by było na tyle. A do tego, gdy piszę te słowa, już dwukrotnie ich wideorelacja zagościła na profilu Make Life Harder, co w obecnych czasach jest wyznacznikiem pół-sławy, mówiąc pół-żartem. Ale już zupełnie serio, bardzo fajni ludzie.


Mateusz i Martyna to nie jedyni rodacy, których spotkałem w Mancorze. Otóż gospodarz hostelu, do którego odprowadziłem tuż po przyjeździe tamtą Izraelkę, faktycznie okazał się być Polakiem. Przekonałem się o tym, gdy wraz żoną przyszli do mojego hostelu na jakiś wieczór muzyczny i prowadzili rozmowę po polsku.Też absolutnie niesamowici ludzie, z wyjątkową historią. Oczywiście jedną z pierwszych rzeczy, o które ich spytałem było to, to jakim cudem prowadzą hostel na drugim końcu świata. Ostatecznie okazało się, że nie są faktycznymi posiadaczami przybytku, a “jedynie” przez kilka miesięcy zastępują w roli gospodarza realnego właściciela. A jak do tego doszło? Po prostu odpowiedzieli na ogłoszenie w internecie.


Jeśli dobrze pamiętam nasze rozmowy, Maurycy i Ewa, bo takie imiona noszą bohaterowie tej opowieści, nie mieli jakiegoś ultra bogatego doświadczenia w prowadzeniu hosteli, choć, znów jeśli mnie pamięć nie myli, wynajmowali w Polsce jakieś nieruchomości na AirBnb. W każdym razie, gdy obserwowałem Maurycego w roli gospodarza, wpadając do ich hostelu na śniadanie pewnego dnia, byłem ujęty tym, z jakim zaangażowaniem, ciepłem i olbrzymią dozą życzliwości odnosił się do wszystkich swoich gości. Może i w niewielu miejscach byłem i niewiele widziałem, ale Maurycy był gospodarzem idealnym. Jedyna osoba, która mogła z nim stanąć w szranki, to argentyński właściciel chilijskiego hostelu El Patagonico w Puerto Natales, którego opisywałem już wcześniej. W każdym razie - topka.


Wraz z Ewą, Maurycym, Martyną i Mateuszem udało mi się spędzić jeden “polski” wieczór w hostelu tych drugich, rozmawiając w ojczystym języku, żartując, wymieniając się historiami (choć ja z naszej piątki miałem ich zdecydowanie najmniej) i jakoś tak obudziło to częściowo tęsknotę za rodzimym krajem, w którym miałem znaleźć się już po tygodniu.


Mój pobyt w Mancorze dobiegał końca. W dniu wyjazdu odwiedziłem ponownie Ewę i Maurycego, by się z nimi pożegnać i pojechałem autobusem do Piury, skąd kolejnego dnia odlatywałem do Medellin. Wieczorem jeszcze umówiłem się z Giancarlo - administratorem facebookowej grupy backpackersów eksplorujących Peru, który służył mi parokrotnie rekomendacjami w poprzedzających kilku tygodniach. Postawiłem mu piwo i ceviche w kilku knajpach, które odwiedziliśmy - chociaż tak mogłem mu się odwdzięczyć za wcześniejsze nieocenione rady i słowa otuchy, które tego wieczoru wlał w moje serce w związku z powrotem do trudnej dla mnie rzeczywistości w Polsce. Bo z jednej strony byłem już lekko znużony tułaczką, ale z drugiej nie byłem gotowy na to, by ponownie osiąść w jednym miejscu i to w nowej, bardzo wymagającej roli ojca, którym miałem już po kilku miesiącach zostać.


W Peru spędziłem około miesiąca - podobnie jak w przypadku Chile i Argentyny w poprzednich etapach mojej podróży. Z tych trzech krajów Peru chyba najmniej przypadło mi do gustu. Nie żeby mi się nie podobało, ale po prostu zarówno w Chile jak i Argentynie towarzyszyły mi raczej same zachwyty. W Peru było jednak trochę więcej przeciętnych momentów. A może to już po prostu zmęczenie podróżą tak wpłynęło na moją ocenę. Sam nie wiem. I raczej się już nie przekonam, bo i ile do Chile czy Argentyny bardzo chętnie bym kiedyś wrócił, do Peru raczej już nie. No chyba, że w celu zrobienia trekkingu w Cordillera Huayhuash. Może kiedyś, jeśli starczy życia.


#polacorojo #peru #podroze

59092d2b-a85c-4c64-9b9b-38acd3029ef8
89d85aa0-2433-4cab-965d-3b2c20162adf
d880c8e2-724e-4abb-9763-104ef128f147
85d98f1d-eb02-4f07-b3ed-0f7c40ed1f50
a4840243-94ec-4e9c-95f9-d3f66736911e
Czarmiel

Bardzo dobrze, jak zwykle, się czytało. O kluczach ofc pamiętałem 😉

Sniffer

@Czarmiel Panie kochany, aż sprawdziłem kiedy pisałem o kluczach - pierwszy raz w październiku 2023, a potem w styczniu 2024. Jeśli jakimś cudem faktycznie pamiętasz wpisy jakiegoś randoma sprzed prawie dwóch lat, to chylę czoła. A jeśli zgodnie z emotką, pamiętałeś z przymróżeniem oka, to mrużę je zwrotnie do Ciebie

Czarmiel

@Sniffer z ręką na sercu, pamiętałem. Emotka dlatego, że zdaję sobie sprawę, że do końca nie jest to normalne, ale chyba były to takie egzotyczne wydarzenia dla mojego mózgu, że się wygrawerowały na długo.

cweliat

@Sniffer po tym, co wszędzie piszą o terenach przy granicy z Ekwadorem, to spodziewałbym się, że zawijają Cię i jadą kroić na nerki minutę po wyjściu ze środka transportu, a tu widzę, że nienajgorzej

Sniffer

@cweliat nigdzie nie napisałem, że mi nie wycięli


Ogólnie to chyba nigdzie nie jest tak strasznie jak piszą. Nie dajmy się zwariować

Atexor

@Sniffer O panie, co to za długa nieobecność. Stęsknion byłem. Niemniej tak jak mówili, mogłeś nam dawkować szczęście bo naprawdę mega długi wpis wyszedł :D

Izreelka o dziwo spoko, nie prosiła potem o 5 szekli za pomoc :P?

I skisłem z tego:

Podróżnicy pełną gębą, a nie taka popierdółka jak ja, która gdzieś była, coś zobaczyła, ale to by było na tyle.

Tymczasem wcześniej i później w tym wpisie:

pierwszą w Portugalii [...] pożyczałem również na Hawajach i Bali [...] 3 latach na Sri Lance [...] podobnie jak w przypadku Chile i Argentyny

a wcześniej w starych Całe Peru, Brazyli i cholera wie co jeszcze. Ja o Hawajach i pewnie innych mogę co najwyżej pomarzyć :P

Co do naszych, to jak widać są wszędzie. W ogóle odzywaj się częściej. Masz lekkie wirtualne pióro

Sniffer

@Atexor Dziękuję za miłe słowa! Co do Izraelki - była miła i na tamte czasy naród ten aż takich negatywnych (dziś słusznie) emocji nie budził jak dziś. Zaskoczyło mnie jednak delikatnie, że mimo ukończenia służby wojskowej faktycznie bała się iść sama kilkaset metrów po zmroku i dziękowała za okazaną pomoc. Myślałem, że po 2 latach w wojsku nawet kobiety są nieco bardziej "zahartowane".


A co do moich podróży - wiem, że to brzmi dziwnie, ale jak zestawisz moje typowo turystyczne destynacje z autostopem po Iranie czy innym Kirgistanie, to tak jakbyś porównywał All Inclusive z survivalem


A Hawaje moim zdaniem przereklamowane Choć byłem tylko na Maui przez 5 dni

Atexor

@Sniffer ja się zafascynowałem Kauai poprzez film Devida Grahama (A go poznałem jak kręcił teledyski dla skrzypaczki Lindsey Stirling którą lubię). Po prostu sporo dzikiej natury, choć miejscami widziałem tam już "cywilizację dla bogatych" typu pola golfowe czy inne atrakcje. Jak mniemam taka podróż pewnie słono Cię kosztowała.

I tak, sporo zwiedziłeś - jak ktoś zrobi tripa życiowego w jedno z tych miejsc, a na "co dzień" Chorwacja/Włochy/Turcja to jest dobrze. Najbardziej mnie fascynuje to, że te tripy robisz w pojedynkę :D. Ja też właśnie bym się obawiał, poza tym w dwójkę łatwiej ogarnąć to i owo... z drugiej strony robisz co chcesz i kiedy chcesz... z trzeciej strony, jak się nie chce, to towarzysz zawsze daje kopa aby wstać i iść :D

Z Izraelką faktycznie dobrze - może u nich służba bardziej skupia się na obsłudze broni, komendach itp. a nie na sprawności fizycznej, to pewnie nie studia że można to "oblać", tym bardziej że obowiązkowe dla wszystkich.

I tak jak mówiłem wcześniej, odzywaj się częściej. Niekoniecznie podróżniczo z takimi postami, brakuje pozytywnie zakręconych ludzi :)

Zaloguj się aby komentować