#podroze

43
4670

Było już dawno po zachodzie słońca gdy przekraczałem próg niewielkiej zajezdni autobusowej w Huaraz, zresztą jednej z kilku w tym mieście, jako że prawie każdy przewoźnik miał swoją niezależną bazę, skąd autokary ruszały w różne części kraju. Ze względu na niezbyt precyzyjne informacje w internecie co do dostępności biletów na interesujący mnie kurs do Trujillo, odwiedziłem kilka z nich już dzień wcześniej. Niestety nie było już miejsc w tych super wygodnych autokarach, w których oparcia pochylają się do 140 stopni (a w niektórych całkowicie na płasko!), więc pozostała mi nocna podróż w mniej komfortowych, zbliżonych do standardu Flixbusa warunkach. Na domiar złego praktycznie wszystkie miejsca były zajęte, więc nie miałem co liczyć na wyciągnięcie się na dwóch fotelach i jako takie przespanie nocy.


Na osłodę dostałem selfie od roześmianej Nadege, stojącej pod drzwiami hostelu Black Llama w Limie i trzymającej klucz w ręku. Jeśli, co zrozumiałe, nie pamiętacie Nadege z moich wpisów sprzed ponad roku - to ta dziewczyna, z którą dreptałem na kilku trekkingach w rejonie Huaraz. Jeszcze większym cudem byłoby, gdybyście pamiętali moją historię o kluczach, których zapomniałem oddać wymeldowując się z hostelu Black Llama ponad dwa tygodnie wcześniej i czego nie uczyniłem również jakiś czas później, mimo że znów byłem w Limie, przechodziłem obok i ogólnie bardzo chciałem to zrobić, ale moja chwilowa zaćma sprawiła, że po prostu nie odnalazłem ich w kieszeni plecaka pomimo kilkuminutowych poszukiwań. Wygrzebałem je dopiero, gdy już byłem w drodze do Huaraz. Tak więc gdy usłyszałem, że następnym przystankiem Nadege w podróży będzie Lima i że planuje zatrzymać się w dzielnicy Miraflores, gdzie mieści się ten nieszczęsny hostel, poprosiłem ją o wyświadczenie przysługi i oddanie kluczy w moim imieniu. Miałem nadzieję, że obsługa hostelu nie zareaguje nerwowo - na szczęście według relacji mojej francuskiej koleżanki byli pozytywnie zaskoczeni. Tego wieczora mogłem zamknąć oczy ze spokojniejszym sumieniem, wcześniej racząc się białym winem prosto z butelki, jak to miałem w zwyczaju podczas dłuższych autokarowych podróży (na tamten moment wierząc, że dzięki temu będzie mi się lepiej spało - ale pisząc te słowa po ponad trzech latach i ograniczeniu konsumpcji alkoholu do minimum widzę, że jest zupełnie na odwrót).


Pierwszy etap podróży był męczący. Z autokaru wysiadałem po prawie ośmiu godzinach jazdy z uczuciem zarówno ulgi, że w końcu mogę rozprostować kości, jak i rezygnacji, że czekają mnie jeszcze dwie przesiadki i sumarycznie kilkanaście godzin jazdy, zanim dotrę do miejsca docelowego - miasteczka Mancora, uchodzącego za najbardziej popularny kurort nadmorski w Peru.


Do kolejnego autokaru w stronę Piury miałem jeszcze ponad 3 godziny. W sam raz, żeby na spokojnie zjeść jakieś śniadanie, mimo że póki co centrum niemałego skądinąd miasta wydawało się opustoszałe. Pojedynczy przechodnie przecinający centralny plac pokryty wilgocią, szare mury, szare chmury opatulające okolicę, jakby trwale z nią zrośnięte, niczym stara choroba, której początku nikt nie pamięta i na wyzdrowienie nawet już nie liczy. Czy mogłem napisać "szaro, buro i ponuro"? Mogłem, ale jak już być grafomanem, to pełną gębą.


W autokarze poznałem Izraelkę, która podobnie jak wielu jej krajan robiła sobie właśnie wielomiesięczną przerwę na podróże po zakończeniu obowiązkowej służby wojskowej. Ona też udawała się do Mancory, więc uznaliśmy, że raźniej będzie trzymać się razem, zwłaszcza, że żadne z nas nie było pewne ostatniej przesiadki w mieście Piura - teoretycznie powinniśmy zdążyć na ostatni wieczorny autokar w stronę wybrzeża, ale gwarancji nie było. Najpierw jednak wyzwaniem okazało się zorganizowanie śniadania - wszystko było pozamykane na cztery spusty i nic nie zapowiadało, że coś ma się w tej materii zmienić. Z drugiej strony czego innego spodziewać się w niedzielę przed 7 rano - absolutna większość mieszkańców odpoczywała po trudach tygodnia lub sobotniej nocy - po co więc otwierać podwoje, skoro potencjalnych klientów brak. Na szczęście po kilku minutach zauważyłem ruch w oknie jednej z kawiarni. Drzwi wciąż mieli zamknięte na klucz, bo formalnie lokal ten miał stać się czynny dopiero po około 10 minutach, ale widząc nas, zbłąkanych i głodnych turystów, gapiących się zmęczonymi oczami przez szybę, postanowili wcześniej zaprosić nas w swe progi. Z gościnności skorzystaliśmy skwapliwie, kierując nasze umęczone ciała wpierw do stolika, przy którym złożyliśmy nasze plecaki, a zaraz potem do toalety, jedno po drugim, wydając westchnienia ulgi każdym z końców układu pokarmowego. W każdym razie mówię za siebie.


Posiliwszy się kawą, czy tam herbatą, sam już nie pamiętam, i jakąś gorącą strawą, opłukawszy twarze lepkie od potu i brudu drobinek wszelakich, krążących w powietrzu bez celu, a jednak trafiających bez trudu w lica nasze, wyszliśmy z kawiarni i udaliśmy się na kolejny dworzec autobusowy, jako że powoli zbliżała się godzina odjazdu kolejnego autokaru w stronę Piury. Po zakupie biletów nadaliśmy nasze duże plecaki na stanowisku odprawy pasażerów, prawie jak na lotnisku, i skierowaliśmy się w stronę pojazdu, cały czas rozmawiając o wszystkim i o niczym. Tuż przed wyjściem na peron czekała nas jeszcze kontrola bezpieczeństwa (znów prawie jak na lotnisku) i tam w końcu naszą rozmowę przerwał ochroniarz, który ku mojemu zdziwieniu wyciągnął z mojego podręcznego plecaka butelkę z resztką białego wina, którego nie dopiłem poprzedniego wieczoru. Zupełnie zapomniałem, że je mam.


- Wnoszenie alkoholu na pokład jest zabronione. Proszę włożyć tę butelkę do bagażu, albo wyrzucić - poinstruował Peruwiańczyk.


Chwyciłem butelkę i wróciłem do stanowiska odprawy pasażerów. Najwyraźniej mój duży plecak został już zaniesiony do luku bagażowego. Zresztą wina w butelce było tak niewiele, że bez sensu było bawić się w jego chowanie na później. Dostrzegłem śmietnik tuż przed budynek dworca, ale gdy już do niego podszedłem, pomyślałem - nie no, wyrzucać też szkoda - i naprędce wypiłem te ostatnie dwa łyki przed umieszczeniem butelki w koszu. Odwracając się w stronę drzwi wejściowych poczułem na sobie ciężar czyichś oczu. Oburzone spojrzenie sąsiadujące z gniewnie nastroszonymi wąsami należało jednego z pracowników dworca, który zaczął czynić mi jakieś wyrzuty po hiszpańsku. Niespecjalnie rozumiejąc, o co to te pretensje, podniosłem jedynie bezradnie brwi i kontynuowałem marsz w stronę autokaru. Minąłem kontrolera pokazując mu pusty plecak i już miałem wchodzić na pierwszy stopień pojazdu, gdy usłyszałem rozgorączkowany głos. Odwróciłem się i zdębiałem - na peron, z wyciągniętą ze śmietnika butelką po moim winie, wbiegał tamten oburzony wąsacz i żądał mojego zatrzymania. Uprzejma wcześniej mina kontrolera zmieniła się nie do poznania. Wysłuchawszy relacji swojego kolegi, bardzo poważnym tonem spytał, czy wypiłem to wino.


- No... tak - odpowiedziałem.

- Nie może pan jechać tym autokarem - oświadczył jeszcze poważniej.

- Co? Przecież tam była odrobinka! Un poco, poquito! - pokazywałem palcami o jak niewielkiej ilości mówimy.

- Spożywanie alkoholu jest zabronione - zmarszczone brwi Peruwiańczyka nachodziły na siebie coraz bardziej, niczym płyty tektoniczne, wypiętrzając kolejne warstwy skóry. Cóż, najwyraźniej byłem w tarapatach.

- Przepraszam, nie wiedziałem - starałem się wybronić na tyle grzecznie, na ile się dało. Doświadczenie życiowe podpowiadało zachowanie uprzejmej, czy wręcz podporządkowanej postawy. Było nie było, facet miał w tym momencie pewną władzę nade mną i stawianie się mogłoby sprawić, że by ją wykorzystał. Mimo to, moje tłumaczenia zdawały się go nie obchodzić, bo wciąż nieprzejednanie kręcił głową.

- Przecież on nie jest pijany - na pomoc ruszyła mi Izraelka, starając się wpłynąć na podjętą już, jak się zdawało, decyzję o wykluczeniu mnie z dalszego etapu podróży.


Pracownik przewoźnika poprosił mnie o okazanie paszportu, wyciągnął telefon i zaczął gdzieś dzwonić. - No chyba wzywasz policji? - pomyślałem.

- Mam tu taki problem... obcokrajowiec, Polak... wypił wino... - moja bliska zeru znajomość hiszpańskiego pozwalała mi wyławiać jedynie pojedyncze słowa. Wyglądało na to, że facet rozmawiał ze swoim kierownictwem. Było to w sumie dość absurdalne - czy naprawdę musiałem mieć zgodę centrali na to, by wejść na pokład autokaru? I to tylko dlatego, że wypiłem przed podróżą 2 łyki wina - nie w pojeździe, nawet nie na dworcu, tylko w miejscu publicznym. Czy gdybym wypił kieliszek wina w restauracji koło dworca, też robiliby taki problem? Moje rozważania przerwała reakcja kontrolera na coś, co usłyszał w słuchawce. Zrobił skwaszoną minę i zakończył rozmowę telefoniczną. Spojrzał na mnie spod byka i ledwie widocznym ruchem dłoni wskazał mi drzwi do autokaru. Udało się, mogłem kontynuować podróż.


Po kolejnych kilku godzinach dojechaliśmy do Piury. Tam czekała nas już tylko jedna przesiadka na ostatni tego dnia autobus do Mancory i już można się było rozkoszować pobytem nad morzem. Z tym, że ten ostatni autobus ani miał na myśli być prawdziwy. W sensie widniał na rozkładzie, ale wszyscy dookoła twierdzili, że nie jedzie. Gdy usłyszałem zapewnienia taksówkarzy, że ostatni kurs tego dnia odbył się godzinę wcześniej, zignorowałem je, bo byłem przekonany, że po prostu chcą naciągnąć nas na kurs. Gdy jednak ze stoickim spokojem tę samą informację podała mi kasjerka w okienku biletowym, zrozumiałem że rozkład jazdy swoje, realia swoje. Po raz kolejny w tej podróży stałem przed dylematem - brać drogą taksówkę i dojechać jeszcze tego samego dnia, czy szukać hostelu i pojechać z samego rana znacznie tańszym transportem publicznym. I po raz kolejny niechęć do przeciągania podróży w nieskończoność nakazała skierowanie się w stronę taksówkarzy.


Gdy udało się nam już wynegocjować względnie satysfakcjonującą stawkę, wybrany kierowca spakował nasze plecaki do bagażnika i polecił wsiąść do samochodu. - No, może i drożej, ale przynajmniej zaraz ruszymy, zamiast ślęczeć na dworcu - powiedziałem do Izraelki i zapiąłem pasy. Z tym, że kierowca zamiast również wsiąść do samochodu, zniknął gdzieś nagle w budynku dworca. - Może poszedł po coś do picia - pomyślałem. Musiałby jednak mieć pragnienie słonia, bo nie było go już dobry kwadrans. W końcu wyszedłem z samochodu w poszukiwaniu naszego kierowcy. Długo nie musiałem się rozglądać - siedział jakby nigdy nic i gadał z innymi kierowcami.


- Dlaczego nie jedziemy?

- Jeszcze chwila, spokojnie.

- Czekamy już dobre 15 minut.

- Czekamy na jeszcze jedną osobę.

- Gdzie ona jest? I kiedy będzie?

- Nie wiem, czekamy.

- Ale to jest ktoś konkretny?

- Po prostu czekam na kolejną osobę, żeby mi się opłacił kurs.

- Przecież gdy negocjowaliśmy stawkę, nie mówiłeś, że jeszcze zamierzasz kogoś zabrać!

- Jeszcze maksymalnie jedna godzina.

- O nie, w takim razie rezygnuję!


Dopiero na te słowa zaczął mi poświęcać pełnię uwagi - nawet zwlókł tyłek z krzesła i zaczął za mną iść, bojąc się o utratę całego kursu. W końcu po kolejnych kilku minutach byliśmy w drodze.


Było już po zachodzie słońca gdy kierowca znów zaczął coś do mnie mówić. Wyrwany z lekkiego letargu próbowałem zrozumieć o co mu chodzi. Wydawało mi się, że mówi o jakimś postoju w mieście po drodze. Kierowca wykonał telefon, a ja zacząłem się lekko niepokoić. Po chwili dostałem słuchawkę do ręki - po drugiej stronie usłyszałem głos wypowiadający się całkiem niezłym angielskim


- Dobry wieczór. Jestem właścicielem tej firmy taksówkowej. Kierowca prosił mnie, bym wytłumaczył, że zatrzymacie się jeszcze w miasteczku Sullana, aby poczekać na kolejnego pasażera.

- Dobry wieczór, jakiego pasażera? Czy ten ktoś już tam czeka?

- Nie, po prostu staniecie w centrum i może ktoś się pojawi, kto będzie chciał jechać do Mancory. To zajmie maksymalnie 15-20 minut, a jeśli nikt się nie znajdzie, pojedziecie dalej.


Gdyby nie skrajne zmęczenie, solidnie bym się zagotował.


- Proszę Pana. My już czekaliśmy dobre 20 minut w Piurze, mimo że uzgodniliśmy stawkę za nas dwoje, a na dodatek kierowca twierdził później, że jedzie prosto do Mancory! Jesteśmy w podróży już ponad 24 godziny jadąc z Huaraz i naprawdę chcielibyśmy już dojechać na miejsce i pójść spać.

- Dobrze, rozumiem. W takim razie powiem kierowcy, żeby się nie zatrzymywał.


Szczerze mówiąc oniemiałem. Spodziewałem się jakichś negocjacji, nakłaniania i narzekania, a tymczasem właściciel firmy zgodził się ze mną natychmiastowo. Zdumiewające. Aż zacząłem się zastanawiać, czy mi się to po prostu śni.


W końcu tuż przed północą dojechaliśmy do Mancory. Kierowca zatrzymał się nieopodal dworca autobusowego i rzekł - to tutaj. Zacząłem mu pokazywać na mapie gdzie jest hostel mojej Izraelskiej współtowarzyszki podróży, ale kierowca z kwaśną miną odparł, że nigdzie dalej nie jedzie, bo skoro tu się zatrzymuje autobus, to i on się tu zatrzymał. Spojrzałem na niego z mieszaniną zdumienia i zirytowania. Rozumiałem, że był obrażony na nasz brak zgody na czekanie na kolejnego potencjalnego pasażera, ale myślałem, że skoro jechał tu z nami trzy godziny, mógł ten dodatkowy kilometr (i to dosłownie jeden) jeszcze przejechać. Zwłaszcza, że było już cholernie późno i niezbyt byliśmy pewni bezpieczeństwa w tej mieścinie. Kierowca był jednak nieprzejednany, wcisnąłem mu więc umówioną kwotę w rękę i bez słów pożegnania czy podziękowania oddaliłem się z Izraelką w stronę hosteli. A co, też potrafię strzelać fochy.


Hostel Izraelki znajdował się nieopodal mojego. Postanowiłem ją odprowadzić pod same drzwi z uwagi na późną porę. Drzwi do niewielkiego hosteliku otworzył nieco zaspany facet w rozpiętej koszuli. Nie wyglądał na Peruwiańczyka, ale okazał się faktycznym gospodarzem przybytku i oczekiwał na przyjazd mojej współtowarzyszki podróży.


- W rezerwacji mam informację tylko o jednej osobie... Czy Ty również chcesz zostać na noc?

- Nie, nie. Mój hostel jest kawałek dalej, ale chciałem się upewnić, że koleżanka bezpiecznie dotrze do celu.

- To bardzo miłe! OK, dziękuję, że zadbałeś o mojego gościa. Dobrej nocy!


W tym gospodarzu było coś nietypowego, czego nie potrafiłem na tamten moment wytłumaczyć. Wyglądał jak podróżnik, jego akcent był dość nietypowy, więc na pewno nie pochodził z anglojęzycznego kraju. Może Polak - pomyślałem, ale jednocześnie pokręciłem głową na tę myśl - co Polak miałby robić w jakiejś peruwiańskiej dziurze jako właściciel hostelu. Ano właśnie - dziurze, bo mimo szumnych zapowiedzi, że Mancora to najbardziej znany kurort w Peru, była to mała mieścinka z ledwie kilkoma asfaltowymi ulicami i ogólnie przypominająca wioskę, a mój hostel, polceany tu i ówdzie oferował nocleg w kilku drewnianych chatkach bez oświetlenia. Prostota miejsca wcale mi jednak nie przeszkadzała. Wziąłem szybki prysznic i padłem bez siły na łóżko, by w końcu wypocząć.


Czy w kolejnych dniach Mancora mnie zachwyciła? Zdecydowanie nie. Na wieść o tym, że to jeden z najlepszych nadmorskich kurortów w kraju, spodziewałem się idyllicznych plaż, lazurowej wody, tętniącej życiem promenady i tłumów roześmianych turystów. A jeśli nie wszystkiego na raz, to choćby jednej z tych rzeczy. Tymczasem było po prostu ok - plaża w porządku, choć znacznie wyżej cenię choćby nasze nadbałtyckie. Morze oczywiście cieplejsze niż Bałtyk (i czystsze), więc to na plus, ale w moim top 20 raczej się nie mieściło. Promenady raczej brak i ogólnie ciężko mówić o jakiejś lepiej rozwiniętej infrastrukturze turystycznej - ot mała, nadmorska mieścinka, która sprawiała wrażenie bycia po sezonie lub pod jego koniec. Nie żeby mi to jakoś bardzo przeszkadzało - podobnie braku tłumu turystów nie oceniam negatywnie (wręcz przeciwnie) - po prostu zupełnie czegoś innego się spodziewałem.


Mniej więcej po dobie spędzonej w Mancorze czułem, że mógłbym już wracać. Z tym, że nie było dokąd. Mój samolot do Kolumbii odlatywał dopiero za kilka dni, więc pozostało mi podjąć próbę przekonania się do tego miasteczka.


Spacery plażą nie przynosiły frajdy, bo poza tym, że nie było zbyt pięknie, nie opuszczało mnie przekonanie, że lepiej mieć oczy dookoła głowy. Nie czułem się w 100% bezpiecznie - Angielce z hostelu obok ukradli torebkę ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi gdy siedziała ze znajomymi na plaży (nawet się nie zorientowała) i ogólnie słyszałem, że wokół kręci się sporo trudniących się grabieżami imigrantów z dotkniętej wielkim kryzysem Wenezueli. Konieczność zachowania wzmożonej czujności nie pozwalała ani na zbytni relaks w pozycji poziomej, ani na dalekie samotne wędrówki wzdłuż wybrzeża. Choć raz wybrałem się ze dwa lub trzy kilometry na północ, z dala od miasta, aby dojść na umocniony kamienny falochron i stamtąd pogapić się we wszystkie strony świata. Cóż z tego, skoro gdy tylko wspiąłem się na pierwsze kamienie, nagle jak spod ziemi wyrósł ochroniarz informujący o zakazie chodzenia po tym obiekcie.


Spacer w stronę południową też nie oferował jakichś atrakcji czy choćby spokoju i wystarczającej ilości uroku, by uznać go za bardzo przyjemny. Mijało się raz po raz hostele, bliżej centrum były nieopodal brzegu jakieś knajpki, szkoła surfingu, potem część rybacka, za którą do dalszego spaceru zniechęcały zniszczone sieci rybackie i inne śmieci walające się tu i ówdzie.


Wziąłem w ciągu tych kilku dni jedną lekcję surfingu, ot tak, by ponownie spróbować tego sportu.

Szczerze mówiąc średnio mi on pasował ze względu na znikome umiejętności, ale chciałem zobaczyć, czy może tym razem poczynię jakieś postepy. I o ile podczas lekcji kilka razy udało mi się wstać i sunąć na fali przez kilka sekund, zdawałem sobie sprawę, że to głównie dzięki pomocy instruktora, który wiedział którą falę i kiedy łapać. Gdy po lekcji próbowałem tej sztuki samodzielnie, w ciągu godziny nie udało mi się wstać ani razu, więc zniechęcony, opity słoną wodą i zmęczony wyszedłem w końcu na brzeg.


Ciężko może spodziewać się solidnych postępów, gdy tak realnie miałem w życiu ledwie dwie godzinne lekcje (pierwszą w Portugalii 5 lat wcześniej) i łącznie 4 podejścia do tego sportu (samą deskę, bez lekcji, pożyczałem również na Hawajach i Bali). Co gorsza jednak, jakoś nie czułem radości z podejmowanych prób. Dlatego kolejny raz po Peru do surfingu podszedłem dopiero po 3 latach na Sri Lance, tym razem w końcu załapując mniej więcej o co chodzi i w bardzo przyjaznym dla początkujących miejscu zaliczając kilkanaście kilkudziesięciometrowych przejażdżek na fali. Ale o tym będzie traktować osobna historia mojej samotnej podróży po tej wyspie tuk-tukiem, bez prawa jazdy (a raczej z pożyczonym od pewnego Włocha w hostelu), spisana za kilka lat. Żartuję, pewnie nie będzie mi się chciało niczego skrobać, wszystkiego zapomnę, lub po prostu umrę zanim napiszę pierwsze słowa.


Wracając do Peru i surfingu - po lekcji podszedł do mnie współpracujący ze szkołą fotograf oferując przesłanie mi jednego zdjęcia za 20 soli lub 30 za wszystkie, które mi zrobił. Trochę z grzeczności obejrzałem cały materiał, bo nie planowałem wydawać żadnych pieniędzy, ale dwa ujęcia przykuły moją uwagę - były naprawdę przyzwoite. To znaczy wszystkie zdjęcia były technicznie niezłe, ale na dwóch wyglądałem, jakbym naprawdę surfował i miał wszystko pod kontrolą. Zacząłem się targować.


- Dam 20 za te 2.

- No nie, za 20 możesz dostać jedno. Ewentualnie mogę opuścić do 25 za wszystkie.

- Tyle nie mam - odparłem zgodnie z prawdą.

- No trudno, może po prostu weź to jedno - zaproponował.

- Raczej w tej sytuacji nie wezmę żadnego. Aż tak mi nie zależy - zgrywałem niezainteresowanego - Swoją drogą, nie lepiej Ci sprzedać te zdjęcia za 20, skoro całą robotę już wykonałeś i albo dostaniesz za to pieniądze albo nic?


Fotograf spojrzał na mnie uważniej, krzywo się uśmiechając. Chyba zacząłem go irytować, ale koniec końców się zgodził. Wyciągnąłem garść pieniędzy z kieszeni.


- Przecież tu jest tylko 18,5 soli - rzucił do mnie z wyrzutem.


Ups. Chyba źle wcześniej podliczyłem albo gdzieś mi wypadła moneta, bo byłem przekonany, że mam 19,5 soli.


- Oj, to tylko półtorej sola różnicy - udawałem jakby to nie miało absolutnie żadnego znaczenia, choć zaczęło mi być trochę głupio.


Nic już nie odpowiedział, ale spojrzenie jakim mnie obdarzył tkwi mi w pamięci do dzisiaj. Plażę opuszczałem bogatszy o kilka cyfrowych zdjęć i ciężko zmywalne piętno gringo-sknery.


Co jeszcze można było robić w Mancorze? Jeść ceviche. Ten narodowy przysmak Peruwiańczykow był dostępny w każdej knajpie i raczej nie miałem obaw o jakość czy przede wszystkim świeżość surowej przecież ryby z cebulą, marynowanej w soku z limonki... Nie jestem typem smakosza, ale ceviche zapadło mi bardzo pozytywnie w pamięci.


Na miejscu miałem jeszcze okazję oglądać barażowy mecz między Peru i Australią o awans na mistrzostwa świata piłki nożnej w Katarze. W tym celu udałem się do jednego z barów, aby usiąść pośród lokalsów, wraz z nimi emocjonować się wydarzeniami na boisku i świętować zwycięstwo zapewniające grę na najważniejszej imprezie piłkarskiej na świecie. Mecz był jednak nudny jak flaki z olejem. Dopiero w drugiej połowie Peruwiańczycy zapędzili się pod pole karne rywali na tyle, żeby słychać było okrzyki emocji widzów zgromadzonych przed ekranami telewizorów. Wtedy też dopiero zorientowałem się, że chyba każda knajpa korzysta z innego sygnału, bo okrzyki zza ściany wyprzedzały oglądane przeze mnie wydarzenia o dobre pół minuty. Dopiłem resztkę piwa i zajrzałem do baru obok - tu zegar boiskowy w istocie wskazywał na odrobinę bardziej zaawansowaną fazę meczu, ale znów usłyszałem krzyki z drugiej strony ulicy, mimo że na obserwowanym ekranie jeszcze się nic nie działo - dopiero po kilku sekundach akcja, która mogła dać Peru gola. No nie no - pomyślałem - muszę znaleźć knajpę, która nadaje najbardziej "na żywo", bo co to za przyjemność słyszeć, że zaraz coś się wydarzy. Dziwiło mnie, że innym to nie przeszkadzało.


Koniec końców usiadłem w kawiarni, która zdawała się pokazywać obraz najszybciej z okolicznych miejsc i tam śledziłem rozgrywki do samego końca. Żałowałem jedynie, że w przypadku gola i awansu, akurat w tej kawiarni jakiejś wielkiej eksplozji radości nie będzie, bo siedziała tam garstka starszych ludzi i jeden nastolatek. Reprezentacja Peru rozwiązała jednak ten dylemat nie zdobywając żadnego gola aż do rzutów karnych, w których ostatecznie uległa Australijczykom. Fiesty nie było, a miasteczko wróciło do swojego sennego trybu życia.


Mój pobyt w Mancorze miał jeszcze jeden piłkarski akcent. Wracając pewnego dnia do mojego hostelu zauważyłem parkę oglądającą mecz... Polska-Belgia w ramach Ligi Narodów. Przyznam, że zaskoczył mnie nieco fakt transmisji tego spotkania, a jeszcze bardziej to, że ktoś się katuje tym widowiskiem po drugiej stronie globu.


Może jacyś Belgowie - pomyślałem.

K⁎⁎wa - mruknął facet po właśnie spartaczonej akcji naszej reprezentacji.


Tak właśnie poznałem Mateusza i Martynę, polskich podróżników prowadzących profil @projekt_wyprawa na Instagramie. Super pozytywni młodzi ludzie, którzy spędzają lato pracując na Islandii, a zimę eksplorując różne zakamarki globu. Podróżnicy pełną gębą, a nie taka popierdółka jak ja, która gdzieś była, coś zobaczyła, ale to by było na tyle. A do tego, gdy piszę te słowa, już dwukrotnie ich wideorelacja zagościła na profilu Make Life Harder, co w obecnych czasach jest wyznacznikiem pół-sławy, mówiąc pół-żartem. Ale już zupełnie serio, bardzo fajni ludzie.


Mateusz i Martyna to nie jedyni rodacy, których spotkałem w Mancorze. Otóż gospodarz hostelu, do którego odprowadziłem tuż po przyjeździe tamtą Izraelkę, faktycznie okazał się być Polakiem. Przekonałem się o tym, gdy wraz żoną przyszli do mojego hostelu na jakiś wieczór muzyczny i prowadzili rozmowę po polsku.Też absolutnie niesamowici ludzie, z wyjątkową historią. Oczywiście jedną z pierwszych rzeczy, o które ich spytałem było to, to jakim cudem prowadzą hostel na drugim końcu świata. Ostatecznie okazało się, że nie są faktycznymi posiadaczami przybytku, a “jedynie” przez kilka miesięcy zastępują w roli gospodarza realnego właściciela. A jak do tego doszło? Po prostu odpowiedzieli na ogłoszenie w internecie.


Jeśli dobrze pamiętam nasze rozmowy, Maurycy i Ewa, bo takie imiona noszą bohaterowie tej opowieści, nie mieli jakiegoś ultra bogatego doświadczenia w prowadzeniu hosteli, choć, znów jeśli mnie pamięć nie myli, wynajmowali w Polsce jakieś nieruchomości na AirBnb. W każdym razie, gdy obserwowałem Maurycego w roli gospodarza, wpadając do ich hostelu na śniadanie pewnego dnia, byłem ujęty tym, z jakim zaangażowaniem, ciepłem i olbrzymią dozą życzliwości odnosił się do wszystkich swoich gości. Może i w niewielu miejscach byłem i niewiele widziałem, ale Maurycy był gospodarzem idealnym. Jedyna osoba, która mogła z nim stanąć w szranki, to argentyński właściciel chilijskiego hostelu El Patagonico w Puerto Natales, którego opisywałem już wcześniej. W każdym razie - topka.


Wraz z Ewą, Maurycym, Martyną i Mateuszem udało mi się spędzić jeden “polski” wieczór w hostelu tych drugich, rozmawiając w ojczystym języku, żartując, wymieniając się historiami (choć ja z naszej piątki miałem ich zdecydowanie najmniej) i jakoś tak obudziło to częściowo tęsknotę za rodzimym krajem, w którym miałem znaleźć się już po tygodniu.


Mój pobyt w Mancorze dobiegał końca. W dniu wyjazdu odwiedziłem ponownie Ewę i Maurycego, by się z nimi pożegnać i pojechałem autobusem do Piury, skąd kolejnego dnia odlatywałem do Medellin. Wieczorem jeszcze umówiłem się z Giancarlo - administratorem facebookowej grupy backpackersów eksplorujących Peru, który służył mi parokrotnie rekomendacjami w poprzedzających kilku tygodniach. Postawiłem mu piwo i ceviche w kilku knajpach, które odwiedziliśmy - chociaż tak mogłem mu się odwdzięczyć za wcześniejsze nieocenione rady i słowa otuchy, które tego wieczoru wlał w moje serce w związku z powrotem do trudnej dla mnie rzeczywistości w Polsce. Bo z jednej strony byłem już lekko znużony tułaczką, ale z drugiej nie byłem gotowy na to, by ponownie osiąść w jednym miejscu i to w nowej, bardzo wymagającej roli ojca, którym miałem już po kilku miesiącach zostać.


W Peru spędziłem około miesiąca - podobnie jak w przypadku Chile i Argentyny w poprzednich etapach mojej podróży. Z tych trzech krajów Peru chyba najmniej przypadło mi do gustu. Nie żeby mi się nie podobało, ale po prostu zarówno w Chile jak i Argentynie towarzyszyły mi raczej same zachwyty. W Peru było jednak trochę więcej przeciętnych momentów. A może to już po prostu zmęczenie podróżą tak wpłynęło na moją ocenę. Sam nie wiem. I raczej się już nie przekonam, bo i ile do Chile czy Argentyny bardzo chętnie bym kiedyś wrócił, do Peru raczej już nie. No chyba, że w celu zrobienia trekkingu w Cordillera Huayhuash. Może kiedyś, jeśli starczy życia.


#polacorojo #peru #podroze

59092d2b-a85c-4c64-9b9b-38acd3029ef8
89d85aa0-2433-4cab-965d-3b2c20162adf
d880c8e2-724e-4abb-9763-104ef128f147
85d98f1d-eb02-4f07-b3ed-0f7c40ed1f50
a4840243-94ec-4e9c-95f9-d3f66736911e
Czarmiel

Bardzo dobrze, jak zwykle, się czytało. O kluczach ofc pamiętałem 😉

Sniffer

@Czarmiel Panie kochany, aż sprawdziłem kiedy pisałem o kluczach - pierwszy raz w październiku 2023, a potem w styczniu 2024. Jeśli jakimś cudem faktycznie pamiętasz wpisy jakiegoś randoma sprzed prawie dwóch lat, to chylę czoła. A jeśli zgodnie z emotką, pamiętałeś z przymróżeniem oka, to mrużę je zwrotnie do Ciebie

Czarmiel

@Sniffer z ręką na sercu, pamiętałem. Emotka dlatego, że zdaję sobie sprawę, że do końca nie jest to normalne, ale chyba były to takie egzotyczne wydarzenia dla mojego mózgu, że się wygrawerowały na długo.

cweliat

@Sniffer po tym, co wszędzie piszą o terenach przy granicy z Ekwadorem, to spodziewałbym się, że zawijają Cię i jadą kroić na nerki minutę po wyjściu ze środka transportu, a tu widzę, że nienajgorzej

Sniffer

@cweliat nigdzie nie napisałem, że mi nie wycięli


Ogólnie to chyba nigdzie nie jest tak strasznie jak piszą. Nie dajmy się zwariować

Atexor

@Sniffer O panie, co to za długa nieobecność. Stęsknion byłem. Niemniej tak jak mówili, mogłeś nam dawkować szczęście bo naprawdę mega długi wpis wyszedł :D

Izreelka o dziwo spoko, nie prosiła potem o 5 szekli za pomoc :P?

I skisłem z tego:

Podróżnicy pełną gębą, a nie taka popierdółka jak ja, która gdzieś była, coś zobaczyła, ale to by było na tyle.

Tymczasem wcześniej i później w tym wpisie:

pierwszą w Portugalii [...] pożyczałem również na Hawajach i Bali [...] 3 latach na Sri Lance [...] podobnie jak w przypadku Chile i Argentyny

a wcześniej w starych Całe Peru, Brazyli i cholera wie co jeszcze. Ja o Hawajach i pewnie innych mogę co najwyżej pomarzyć :P

Co do naszych, to jak widać są wszędzie. W ogóle odzywaj się częściej. Masz lekkie wirtualne pióro

Sniffer

@Atexor Dziękuję za miłe słowa! Co do Izraelki - była miła i na tamte czasy naród ten aż takich negatywnych (dziś słusznie) emocji nie budził jak dziś. Zaskoczyło mnie jednak delikatnie, że mimo ukończenia służby wojskowej faktycznie bała się iść sama kilkaset metrów po zmroku i dziękowała za okazaną pomoc. Myślałem, że po 2 latach w wojsku nawet kobiety są nieco bardziej "zahartowane".


A co do moich podróży - wiem, że to brzmi dziwnie, ale jak zestawisz moje typowo turystyczne destynacje z autostopem po Iranie czy innym Kirgistanie, to tak jakbyś porównywał All Inclusive z survivalem


A Hawaje moim zdaniem przereklamowane Choć byłem tylko na Maui przez 5 dni

Atexor

@Sniffer ja się zafascynowałem Kauai poprzez film Devida Grahama (A go poznałem jak kręcił teledyski dla skrzypaczki Lindsey Stirling którą lubię). Po prostu sporo dzikiej natury, choć miejscami widziałem tam już "cywilizację dla bogatych" typu pola golfowe czy inne atrakcje. Jak mniemam taka podróż pewnie słono Cię kosztowała.

I tak, sporo zwiedziłeś - jak ktoś zrobi tripa życiowego w jedno z tych miejsc, a na "co dzień" Chorwacja/Włochy/Turcja to jest dobrze. Najbardziej mnie fascynuje to, że te tripy robisz w pojedynkę :D. Ja też właśnie bym się obawiał, poza tym w dwójkę łatwiej ogarnąć to i owo... z drugiej strony robisz co chcesz i kiedy chcesz... z trzeciej strony, jak się nie chce, to towarzysz zawsze daje kopa aby wstać i iść :D

Z Izraelką faktycznie dobrze - może u nich służba bardziej skupia się na obsłudze broni, komendach itp. a nie na sprawności fizycznej, to pewnie nie studia że można to "oblać", tym bardziej że obowiązkowe dla wszystkich.

I tak jak mówiłem wcześniej, odzywaj się częściej. Niekoniecznie podróżniczo z takimi postami, brakuje pozytywnie zakręconych ludzi :)

Zaloguj się aby komentować

7. Neapol ma trzy zamki i ma też trzech, fundamentalnych świętych. Kolejność, w której te osobistości wymienię, jest zupełnie losowa, gdyż nie mnie rozsądzać ich rangi. Pierwszy – oczywiście święty January, którego krwi wspaniały cud, transmitowany na telebimach i w internecie miał dzisiaj miejsce. Neapol uratowany, świat będzie istniał. 


Drugim świętym, którego wizerunek jest praktycznie wszędzie jest Ojciec Pio. Ja wiem, że pochodzę z Polski. Jedyny słuszny i taki, któremu się buduje pomniki to Jan Paweł II. Jedyny prawdziwy papież pośród tych włoskich uzurpatorów. Ale ojciec Pio? Żeby miał aż taką nadreprezentację obrazów, pomników i czcicieli w Neapolu? Nie godzi się. Zupełnie się nie godzi. Znalazłem jeden, dosłownie jeden wizerunek naszego papieża pośród ogromu ojców Pio. 


A trzecim neapolitańskim świętym, czczonym na równi z Pio jest przenajświętszy Diego Maradona. Jego wizerunki, obrazy, odwołania są dosłownie wszędzie. Ba, jest kawiarnia mająca ołtarz poświęcony jego czci. W centralnym jego punkcie znajduje się relikwia. Włos z genitaliów Maradony. Czy prawdziwy? Właściciel kawiarni twierdzi, że on wierzy a ja muszę zdecydować jak głęboka jest moja wiara w świętego Diego Maradonę i sam ocenić autentyczność relikwiarza. 

#krystekwdrodze #podroze

197601b5-cb14-46f9-ade9-5ddc6eb70c56
c98284ed-7d32-4b07-9cf8-b25af905e536
41f50f7b-7d88-4c4b-a33a-1ffd006e9b60
6798cf9c-3d90-4c2e-a4c1-de998349d4c2
b5aadae8-e8a1-4fa3-9660-4b2126d6fcda
splash545

Po⁎⁎⁎⁎ne. xd

Zaloguj się aby komentować

Ledwo zdążyłem na przesiadkę, dobrze, że znam lotnisko w Bergen to wiedziałem gdzie biec xd

Jeee.. ane Wideroe.


Bagaż oczywiście do Gdańska nie doleciał... Ech, jakbym wiedział gdzie iść to bym zdążył na wcześniejszy pociąg, a tak to trzeba było szukać.


#podroze #lotnictwo #norwegia

42e20ec9-b948-4564-9b96-66e7ad5ed74e
bori

@AdelbertVonBimberstein Kuźwa, znowu jedzie

d6f24b31-aee3-4195-8d05-0ffeb0ae28ce
AdelbertVonBimberstein

@bori dobrze byś robił to byś nie poprawiał

Z_buta_za_horyzont

wiedziałem gdzie biec

To trening już zrobiony szkoda tylko, że bez obciążenia znaczy się bagaży .

AdelbertVonBimberstein

@Z_buta_za_horyzont plecak wypchany

Opornik

@AdelbertVonBimberstein już minęły dwa tygodnie?

Zaloguj się aby komentować

6. Na pamiątkę męczeńskiej śmierci świętego Januarego, nomen omen biskupa z Benewentu odbywa się doroczne, uroczyste nabożeństwo. Cała ceremonia ma miejsce w Katedrze Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, zwanej również katedrą świętego Januarego. W tym wyjątkowym dniu (jak i kilku innych) ponad 1700 letnia krew ze stanu stałego przechodzi w płynny. Cud powtarza się rokrocznie, a w przypadku porażki w transformacji – zwiastuje nieszczęście. Czy to dla świata czy też Neapolu. Choć wiadomo: upadnie Neapol to i świat nie będzie miał żadnej sensownej przyszłości. Cud nie wydarzył się w roku 1944, gdy doszło do erupcji Wezuwiusza, a także podczas wizyty jedynego, prawdziwego papieża w 1979 r. sic!


Zmierzamy w kierunku kościoła. Jest około 9:30, trwa msza prowadzona przez arcybiskupa Neapolu - Domenico Battaglia. Na placu przed katedrą stoi niemały tłum ludzi. Niewątpliwie widać postęp i fakt podążania z duchem czasu. Mimo, że stoimy na szarym końcu – wielki telebim wraz z fantastycznym nagłośnieniem pozwalają uczestniczyć w nabożeństwie. Myślę, że przemiana stanu skupienia krwi, to jeden z niewielu cudów na świecie, który można zobaczyć na żywo. Ba, nie dość, że na żywo, to jeszcze jest transmitowany w internecie. Wot – technologia.


Pośród tłumów chodzi tradycyjny włoski sprzedawca kluczy świętego Januarego (It's I, Leclerc!), z którym spotkanie wygląda mniej więcej tak:

- klucze świętego Januarego! Klucze świętego Januarego!

- o, a co to jest? Co pan sprzedaje?

- sprzedaję klucze świętego Januarego w cenie euro za sztukę

- dobra cena. Ale czym one są?

- to klucze świętego Januarego

- ale co to jest? O co z nimi chodzi?

- TO KLU-CZE ŚWIĘ-TE-GO JA-NU-A-RE-GO! – odpowiada sylabizując powoli


Po dłuższym postoju na placu, usatysfakcjonowany kluczem świętego Januarego, który oczywiście jest super ważnym kluczem – stwierdzam, że warto może wejść do katedry. Mimo, że drzwi obstawione są przez le carabinieri (patrz zdjęcie poglądowe), to ludzie wchodzą jednymi drzwiami i odmienieni wychodzą drugimi. Podążamy ich śladem. Stajemy w kolejce do wejścia. Może z nas też uda się ulepić lepsze jednostki. Po komunii i zakończeniu nabożeństwa przychodzi czas na wielki finał. Arcybiskup bierze relikwiarz, potrząsa nim i… na naszych oczach dzieje się cud! Krew wraca do płynnej postaci. Neapol uratowany. Świat uratowany! Kapłan przechodzi z relikwiarzem wśród tłumów. Są zdjęcia, owacje, oklaski i ogromna ekscytacja, że potencjalna tragedia została odsunięta o przynajmniej jeden rok. Eh. Piękna to była chwila. Podniosła i mistyczna.

#krystekwdrodze #podroze

60eb3b64-05f6-4ee6-8e64-3a99c0ccdf00
c8015d18-f826-43dc-bdca-44c8183cc6b6
8ab8617e-e93f-45b7-b0e5-85bb8715a185
2f051318-1bc0-4412-9830-f940eac7c8cb
f85db6a9-8e22-41f8-882e-20ce8a32ce36
zuchtomek

@kr5t3k No i niech mi ktoś wytłumaczy, że te obrzędy nie są spuścizną pogaństwa


  • związanie losu miasta, a nawet świata z corocznym rytuałem

  • kult relikwii, magiczne właściwości krwi.

  • tłumne zgromadzenia z telefonami (no offence), trochę festyniarski charakter, zamiast 'uczestnictwa' i skupienia

  • obawa przed niepomyślnością w razie niepowodzenia rytuału.


BTW. To bardzo fajny klucz!

2cb55178-9e42-4eaf-8b19-60a7de52bf5d
kr5t3k

@zuchtomek Dla mnie się to podoba "Cud", który dzieje się na żywo. Nutka niepewności - uda się albo nie. Transmitowany on-line. Jak dla mnie jest to przeuroczy poziom absurdu. Tak, klucz jest świetny, choć wciąż nie wiem co otwiera

Tam jeszcze jeden smaczek się wydarzył. Na uroczystości, w pierwszym rzędzie obecny był inny Gennaro. Były, włoski minister kultury, który wsławił się romansem z influencerką. A zasłynął głównie tym, że pokazał się podrapany przez żonę, gdy sprawa wypłynęła xD

zuchtomek

@kr5t3k No mi jako festyn absolutnie nie przeszkadza, zastanawiam się jaki tu po prostu związek z chrześcijaństwem

Seele

January jest tylko jeden

#420

cd1fa073-eb42-401e-bec0-a2ed3ef5d01e
AdelbertVonBimberstein

@kr5t3k ja potrafię taką sztuczkę, że zamieniam Twaróg śmietankowy w czekoladowy.

Zaloguj się aby komentować

ludzie nie lubią wracać z urlopu z różnych powodów. Moim jedynym powodem jest zasrana polska czapa z chmur.


Wsiadasz sobie w słonecznym miejscu, lecisz i słonko obok się uśmiecha, a potem jest obniżanie pułapu, wylatujesz z szarej jak szmata szkolnej sprzątaczki chmury i już wiesz że to słonko zobaczysz na dłużej jakoś w kwietniu.


Echhhhhh....


#gorzkiezale #zalesie #pogoda #urlop #podroze

27b401db-d38c-4655-876b-ff0cec437c4a
WilczyApetyt

@Maciek ale też działa w drugą stronę. Ja już się jaram, że w styczniu będę uciekać od tej szaroburej pogody, okraszonej ciapą na drogach i chodnikach, by po kilkunastu godzinach lotu, rozkoszować się upałem przez kolejne 2 miesiące.

Wystarczy dobrze planować urlop. 😉

Maciek

@WilczyApetyt dlatego latamy w październiku

Zaloguj się aby komentować

5. Pora na tradycyjne włoskie śniadanie. Espresso z rogalikiem czy też innym małym zasładzaczem. Poranna porcja cukru, wraz z wyzwalaczem numeru dwa. Ta kombinacja ma wystarczyć do wczesnego popołudnia. Udajemy się (wszak pielgrzymi się udają, normalni ludzie by poszli) do cukierni Sfogliatelle Attanasio. Aleks pobiera numerek, idzie do kasy, zamawia coś, co za ladą nie jest w żaden sposób opisane, płaci i czekamy na swoją kolej. Nie ma wielkich tłumów, ale swoje odstać trzeba. Uśmiechnięta pani podaje nam 4 bułeczki. Z cukierni przechodzimy na drugą stronę ulicy. Tam – mała kawiarenka serwująca kawę. Siadamy na polu przy stoliku (mam nadzieję, że neapolitańczycy nie wychodzą na dwór!) i odpływam. Sfogliatelle to typowe ciastko / drożdżówka pochodzące z Neapolu. Przypomina ciasto filo, tylko zdecydowanie bardziej chrupiące. Zawartość? Ultra-słodki ser jak w serniczku, niestety bez rodzynek, choć ze skórą i kandyzowanymi cytrusami. Obłęd. Zakochałem się w tej chrupkości.


Z wnętrza kawiarni dobiegają pokrzykiwania. Młody chłopak próbuje coś zamówić, aczkolwiek jego język znacznie odbiega od włoskiego. Kelnerka żwawo gestykuluje próbując przekazać jak bardzo go nie rozumie i że ma w wielkim poważaniu jego nieznajomość włoskiego. Aleks chce pomóc i zagaja:

- mówisz po angielsku?

- nie

- po hiszpańsku?

- nie

- może po portugalsku?

- też nie - a może po polsku?

- nie

- po niemiecku?

- nie

- została mi tylko łacina. Znasz?

- nie

- to jakie języki znasz?

- serbski. Badum tssss!

Niby bycie poliglotą powinno pomóc w komunikacji. Niestety, okazuje się, że nauka języków jest zdecydowanie przereklamowana i nawet umiejętności Aleksa nie dały rady. Zaś przyjazd do Włoch ze znajomością „kompletnie bezużytecznego” języka, którym posługuje się około 12 milionów ludzi – definitywnie i w żaden sposób nie ułatwia zamówienia śniadania. Szczęśliwie – technologia i tłumacz w komórce już tak. A i gestykulacja swoje trzy grosze dołożyła.
#krystekwdrodze #podroze

c7247689-b887-46e4-9805-c5ba68676673
f96c7bda-3cf2-4624-91d0-02421fbe5173
2dfdfca1-b2f1-4d8c-b8c8-a4156f198623
9c0a3c89-ebac-4066-bdca-778c76065f49
db8bd562-9a9a-47b7-85a9-3580fbcd2613
LaMo.zord

@kr5t3k z jednej strony jak przypomnę sobie zapach na mercato przy stoisku rybnym to tak średnio, ale z drugiej tęskni człowiek za Neapolem...

Ehhh. Co za życie.

kr5t3k

@LaMo.zord Czy to tęsknota za wysokim poziomem abstrakcji i absurdu?

LaMo.zord

@kr5t3k czym? Przecież to takie "naturalne" tam było

Ale nie ma już tak jak dawniej z tego co słyszałem. Jak ja tam mieszkałem to pełna kulturka z sangrią za kierownicą i na skrzyżowaniu bez zwracania uwagi na jakieś tam światła się jeździło

3 w nocy człowiek w samych gaciach śpiewał z rodowitymi Włochami piosenki o wielkiej Italii i złych karabinach XD

Piękne to były czasy

Zaloguj się aby komentować

DzejZi

Fajnie. Miłej przygody. Fotony na twarz !

Hoszin

@Rzeznik chyba rurkę zostawiłem #pdk

kodyak

Przepraszam czy to miejsce na którym pan siedzi jest wolne. Mój gówniak chciałby przy oknie siedziec

Rzeznik

@kodyak nie, dość szybkie mi się trafiło

Zaloguj się aby komentować

#podroze #pytanie #hiszpania

Polska w zimie szarzyzną stoi i w związku z tym mam co roku doła. Tym razem postanowiłem z tym walczyć i zaplanować krótki wypad z rodziną w rejony, gdzie będzie przyjemniej. Niestety finanse i dni urlopowe nie pozwalają na przesadne szaleństwo. W zasięgu jest Hiszpania i tu pytanie - czy kalkuluje się robić krótki trzy-czterodniowy wypad? Celowałbym w Alicante, bo i ładnie z tego,c o wiem i woda i zima lekka (w granicach 20-15 stopni) i często słoneczna. Jedno, co mnie powstrzymuje, to właśni mała liczba dni, które moglibyśmy na taki wypad wykorzystać. Jeśli ktoś był na tak krótko w Hiszpanii niech daje sygnał

a04a0720-c605-4038-a065-42bf6f33c10b
Marcus_Aurelius

@WatluszPierwszy w Alicante polecam wsiąść w tramwaj i jeden dzień w jedną stronę pojechać - Villajoyosa - Altea (Benidorm omijać ). A potem w drugą - np. Torrevieja.


Poza tym Alicante jest moim ulubionym hiszpańskim miastem, także moim zdaniem warto właśnie tam. Dla mnie 3 dni to za krótko, ale jak kto woli, na pewno na to jedno miasto to więcej niż wystarczająco.

Villdeo

Leć do Alicante, ale zatrzymaj się gdzie indziej, ja byłam parę lat temu na przedłużony weekend w Cala d'Or i nie żałuję, plaże równie szerokie i piękne, a przynajmniej turystów znacznie mniej

pfu

Jak masz dobre połączenie to zawsze się kalkuluje ruszyć d⁎⁎ę, nawet na dzień czy dwa. W Alicante sporo brytoli ale samo miasto spoko, w okolicznych pipidowach gorzej. No i teraz mimo że ciepło to potrafi mocno popadać na południu, ale i tak warto

Zaloguj się aby komentować

4. Jedziemy do Neapolu na wielkie święto. Cud San Gennaro (świętego Januarego). Wysiadamy z autobusu. Odbieram telefon. Aleks łapie mnie za rękę i odpycha w pustą przestrzeń na płycie placu. Kończę rozmowę i pytam: - Co to było? - To jest Neapol. Jeśli nie musisz, nie wyciągaj telefonu. Gdy potrzebujesz go użyć, upewnij się, że nie ma wokół ciebie podejrzanych ludzi. – odpowiada Aleks - Co? Żartujesz sobie oczywiście? – pytam. - Nie, nie żartuję. Po prostu uważaj. Chodźmy na kawę i coś zjeść, bo widzę, że zbladłeś. Schowałem telefon w kieszeń. Upewniłem się, że plecak mam na plecach. Niby nic w nim nie ma, ale skoro trzeba uważać, to przynajmniej będę takie wrażenie sprawiał.

Przeszliśmy może z 300-500 metrów. Tuż obok nas – przebiega gość w kolorze afroamerykańskim. Na plecach targa zawiniętą płachtę. Coś na kształt złapanego za rogi prześcieradła wypełnionego niezidentyfikowaną zawartością. W tle - słychać dźwięk syren radiowozów. Mija nas drugi gość również biegnąc z czymś na plecach. Za chwilę przebiega jeszcze kolejnych trzech. Jest i policja. Dwóch funkcjonariuszy ‘la polizia noooo’ biegnie za nimi, a radiowozy próbują dotrzymać tempa w zakorkowanym mieście. Uciekinierzy nikną pośród tłumów w wąskich uliczkach. Funkcjonariusze wracają do radiowozów. Dzisiaj się nie udało. Co to było? Pościg za handlarzami podróbkami. Torebki, paski, perfumy i takie tam. Widziałem takie rolki na Instagramie. Chyba z Francji. Dzisiaj – na żywo w Neapolu, jakieś 15 minut od wyjścia z autobusu. Boże! Gdzie ja się znalazłem?!

Żeby domknąć etap pościgu – Aleks opowiada historię sprzed kilku lat. Tak jak i my dzisiaj – szli sobie z przyjacielem Leonem z dworca autobusowego. Zaczepił ich tradycyjny, neapolitański sprzedawca skarpet (It is I, Leclerc!) dźwigający ich całą ikeową niebieską torbę. Po długim żmędzeniu i negocjacjach udało się mu przekonać Leona do zakupu dwóch par, w cenie 2 euro. Po otrzymaniu banknotu 50 euro Leclerc rzuca torbę ze skarpetami i ucieka w popłochu zostawiając osłupiałych chłopaków z niebieską torbą na ulicy. Leon chciał 2 pary – otrzymał całą torbę. Można by pomyśleć – zapas na całe życie. Zrezygnowany – postanowił zabrać skarpety ze sobą do wynajmowanego pokoju. Torba ciężka, droga długa ale kosztowało go to 50 euro. Po dotarciu na miejsce – zaczął rozpakowywać torbę. I tu – niemałe zaskoczenie. Rzeczywiście, pełno było skarpet. Zapas nawet na dwa życia. Jeden mały szkopuł psuł radość z dokonanej transakcji. Wszystkie skarpety były koronkowo-pończochowo damskie.
#krystekwdrodze #podroze

e50cecfe-8df4-4c24-ac34-349887b5885e
5031c07d-ff68-48c7-beb1-2cea84f9cc58
0501dfcf-319e-4aa2-83ab-b3349c7e9eb8
d13e559e-dbb5-4bc7-a303-d2b975d81085
e4ebf6fc-45b3-4a04-8b6d-13bc36b5d7cf

Zaloguj się aby komentować

Niv

@Pol616 wygląda jakby mu się marzył czysty rasowo Sanok

aerthevist

@Niv Miau Furher, palujemy wszystkie psy

Zaloguj się aby komentować

FriendGatherArena

@RogerThat leżysz na Krecie? ah jo!

RogerThat

@FriendGatherArena na Korfu, a tam w tle to Albania

FriendGatherArena

@RogerThat jezus maria, tak miałem Korfu na mysli ale zamuliłem pozdrawiam i udanego wywczasu

Zaloguj się aby komentować

3. Benewento słynie z kilku rzeczy  i pomimo bycia małym miasteczkiem – naprawdę ma się czym pochwalić, mimo to od początku mojego pobytu nazywamy go „wioską”. Do tych większych rzeczy wrócimy później. Teraz wyjedźmy z miasta na moment.


Bardzo urzekło mnie rondo w drodze do Pietrelciny. Rondo jak rondo, czyż nie? A nie! Na jego wyspie znajduje się fenomenalna rzeźba mechanicznego Ojca Pio. Takiego, który tylko czeka aby zejść z piedestału i dokonać ostatecznego zniszczenia świata. Bądź walczyć jak Godzilla kontra Megaguirus. Pod figurą czcigodnego świętego w godzinach porannych uprawia się handel arbuzami. Oczywiście, gdy jest na nie sezon. Popołudniami a może i bliżej wieczora tradycją było, że sprzedawcy się zawijali. Ich miejsce zajmowały n*geryjskie panie świadczące wiadome usługi. Niestety. Aura Ojca najwyraźniej miała przerwy  w protekcji, gdyż doszło do kilku nieszczęść i porachunków pomiędzy pracowniczkami najstarszego zawodu świata. A może pomiędzy ich klientami lub o zgrozo opiekunami? Co za tym idzie – panie od dłuższego czasu przy rondzie nie pracują. Sezon na arbuzy też się skończył. Został już tylko Ojciec dumnie górujący nad rondem i wzbudzający słuszny postrach.


Po ekscytacji Mech-Ojcem ruszamy dalej, do samej Pietrelciny. Mała, urocza wioska mieszcząca się na wzgórzu, w której żyje około 3000 mieszkańców. Zasłynęła i stała się miejscem pielgrzymek dzięki Ojcu Pio, który tam się urodził. W zasadzie cała wieś żyje z turystyki i eksponowania wszystkiego co z nim związane. Jesteśmy poza sezonem, więc między uliczkami hula wiatr a tubylcy, którzy jeszcze stąd nie uciekli debatują w porze obiadowej. Zwiedzamy miejsca związane z ojcem i zachwycamy się skalą abstrakcji, którą serwuje się wiernym. Ot choćby relikwie II stopnia, na przykład wyeksponowany kamień. Napis nad nim głosi: „Kamień ten, służył w dzieciństwie małemu Franciszkowi jako poduszka”.


Oprócz Ojca dość popularnym świętym jest Carlo Acutis, po którym relikwią jest choćby konsola (ot, kościół idzie z duchem czasu). Carlo był wyjątkowy już za życia. Może nie spał jak Ojciec na kamieniu ale. Tu cytując Wikipedię: „Pamiętam, jak beształ tych spośród kolegów, którzy przechwalali się, że odwiedzają strony pornograficzne i czytają rzeczy, które mój syn uważał za ,,szkodliwe dla duszy’’, albo otwarcie przyznawali, że praktykują autoerotyzm” „Pamiętam, że niektórzy z jego przyjaciół chodzili na dyskoteki, zażywali narkotyki i pili alkohol. Wiele razy prosili Carla, żeby do nich dołączył, ale on nie cierpiał dyskotek. Anioł Stróż nieraz dawał mu znaki, przestrzegające przed niebezpieczeństwami, od których aż roi się w takich miejscach.


Z bólem stwierdzam, że niestety jedyny, słuszny i prawdziwy Papież, TEN Papież jest w okolicach zdominowany przez Ojca Pio. Zakonnik jest wszędzie a Papież praktycznie nie istnieje. Czy ci Włosi postradali zupełnie zmysły?! Jak w ogóle można pomijać jedynego prawdziwego papieża? No jak?!

#krystekwdrodze #podroze

db2594f0-df80-47c5-8ad8-42cd14072282
ecc75158-57ec-433b-94a4-379c1fb55f8b
f8e6618c-026d-4600-9737-0c7865e87462
c010d1e8-86e5-4f66-bbc6-97288769559e
6efa1305-1ce6-43a1-bc89-fed1f0253c17
k0201pl

@kr5t3k Pan z Peschichi (pomiędzy Peschichi a San Menaio) jak się dowiedział że my z Polski, to zapytał (po niemiecku) czy znamy Karola Wojtyłę, więc coś tam o Polsce wiedzą na tym półwyspie Gargano.

7dcad9d2-1d3b-450b-b317-f51d5e85130b

Zaloguj się aby komentować

2. Kolacja. Pizza zamówiona, piwo polane. Opowiadam o tym jak minęła mi podróż. Podchodzi do nas młody chłopak i mówi:


- Moja praca polega na tym, że jestem w takim pomieszczeniu. I tam – są obiekty, na różnych płaszczyznach i różnych poziomach. Ja te obiekty biorę i przemieszczam pomiędzy poziomami. Czasem obiekty są nieregularne, więc potrzebuję zewnętrznej pomocy do ich przemieszczenia.

[Co?! Gość pracuje jako biofizyk prowadząc tajne eksperymenty?]

- Nie bój się, nic ci nie zrobię [wyciągając dwa noże, tapeciaki z kieszeni]

[Co!!! Otwieram szeroko oczy, tym razem już z pełnym przerażeniem]


Jest ok. Naprawdę się nie bój. Choć po takich słowach przywitania też bym się bał. Szymon Suprematysta jest w porządku. Trochę nietypowy (tak, wiem jak to teraz brzmi) ale w porządku. – próbuje mnie uspokoić Aleks.


Wracamy do domu. Po raz drugi próbuję zapiąć pasy. Niestety. To punto ich z tyłu nie posiadało dwie godziny temu. Teraz też ich nie ma. Wtem, widzę jak przejeżdżamy z premedytacją na czerwonym świetle.

- Co to było?! – pytam z kolejnym już dzisiaj przerażeniem.

- Nic, czerwone. Było bezpiecznie przecież.

- Co?!

- Opowiem Ci pewną historię – zaczyna Aleks. Pewnie u was też tak jest, że żeby jeździć samochodem, należy przejść kurs. Uczysz się tych wszystkich znaków. Jak się zachowywać na drodze, kiedy i komu ustąpić pierwszeństwa. Rozumiesz po co są sygnalizatory i jakie znaczenie mają poszczególne kolory. I przeszedłem ten cały kurs. Kilkadziesiąt godzin teorii i jazdy po mieście. I na sam koniec, mój instruktor usiadł za kierownicą i mówi do mnie: „Widzisz to czerwone światło sygnalizatora? Ono zostało stworzone przez człowieka. A wiesz co dla mnie oznacza? Absolutnie nic! [i tu wcisnął gaz przejeżdżając na czerwonym]” Wtedy zrozumiałem, że znaki, zasady, światła mają sens ale nad nimi największe znaczenie ma zdrowy rozsądek. A przede wszystkim – sygnalizator stworzył człowiek. On nie znaczy nic!


- Aleks – ja chyba muszę odpocząć po tej podróży. Nie jestem pewien czy to, co się dzieje rzeczywiście ma miejsce.

- Zaraz ogarnę Ci łóżko. Ostatnio spał na nim Meksykanin przez miesiąc. Nie narzekał. Ty też powinieneś być zadowolony.

- Dzięki! A jakiś grubszy koc dostanę?

- Jest 28 stopni, na pewno chcesz?!

- Z Polski jestem. Nie zasnę bez.

- Jak sobie życzysz.

#krystekwdrodze #podroze

fab352b0-de13-4d10-809a-d5fc56046a9f
7dd82f41-9eb4-4aff-a2fc-84c5e453fc2c
adb68e69-bf45-4823-930f-68c2db2db38c

Zaloguj się aby komentować

1. Zostałem Janosikiem! Ultra Janosik Legenda, to niecałe 80km po tatrzańskich oraz spiskich szlakach. Miało być lekko i przyjemnie a sponiewierało i zniszczyło. Nasze góry w porównaniu ze słowackimi to pagórki. Ale ja nie o tym. Dobiegam na metę. Medal na szyję, pasem na d⁎⁎ę. Uśmiech, zdjęcia, flesze, fejm.

- Siema, masz może jakieś butelkowe piwo?

- Niestety. Tylko lane. Chcesz?

- Nie, muszę wrócić samochodem na nocleg.

- Masz rację. Szkoda ryzykować. Sobota. Na pewno gdzieś stoją.

- […co?…]

Ciekawe czy kiedyś mentalność jazdy i picia zniknie w tym narodzie. Przy weekendzie nie ryzykujemy, bo może stoją. A normalnie? Przecież to nie problem.


Kimka. Odbiór statuetki. Znów: zdjęcia, flesze, fejm. Zmęczon. I to bardzo. Zegarek mówi, że już dawno umarłem a wszystko jest tylko halucynacją. Docelowy wyjazd opóźniony o co najmniej 8 godzin. Cóż. Dam radę. Powrót do Krakowa. 60 minut przepakowywania. Samochód zatankowany do pełna. 15:15 wyjeżdżam. Do celu około 1800km. Polska – nuda. Czechy – nuda. Austria – o panie! Cóż za szczęście mnie spotkało, że Wiedeń przejeżdżam wieczorem. Ruch koszmarny. Wszystkie pasy ruchu tętnią życiem i ruchem. Mózg nie do końca już pracuje. Zatrzymuję się na noc gdzieś w ¾ Austrii. Może chociaż odrobinę się zregeneruję tak po zawodach jak i kilkuset kilometrach za kółkiem.

Dzień kolejny. Przekraczam granicę austriacką. Boże. Z ziemi włoskiej do Polski. A nie, wróć. W drugą stronę. Pierwszy raz jestem we Włoszech. Do celu jeszcze w cholerę. Wieczorem powinienem być na miejscu. Unikam zbędnych postojów, ładuję się espresso, wodą i bezołowiową. Oczywiście „self” wszak umiem zatankować. Ciekawe dlaczego pistolet nie ma blokady jak u nas. Żeby podnieść poziom upierdliwości samoobsługi? Przypadek?

Pierwsze zaskoczenie pojawia się na autostradzie. Zwężenie 4 pasów do wąskich 2. Ograniczenie do 50km/h. Wszyscy mnie wyprzedzają. Co najmniej 2x szybciej.


Drugie, podobne zaskoczenie przychodzi na ostatnich kilkudziesięciu kilometrach. Zwykła droga krajowa. Zwalniam na ograniczeniach. Słyszę klakson i samochody wyprzedzają mnie w zupełnie losowych miejscach jadąc zdecydowanie powyżej limitów. Jestem wyprzedzany na zakrętach, podwójnej ciągłej, skrzyżowaniu i wszędzie gdzie się da. Strasznie dziwne uczucie. U nas, w Polsce jest różnie. W Czechach było w miarę spokojne. W Austrii? Ordnung muss sein i to zdecydowanie bardziej niż w Niemczech. A tutaj? Nie wiem co się dzieje. Niby G8,  niby cywilizacja zachodniego człowieka a czuję się jak w Gruzji.

20:07 zaparkowałem u celu. Oczywiście stanąłem na miejscu oznaczonym żółtymi liniami. Czyli w złym kolorze. To miejsce dla mieszkańców. Ale to już mało istotny detal. Przeparkowałem na białe.


#krystekwdrodze #podroze


//Mam nadzieję, że się spodoba i będzie się dobrze czytać.

40925187-8efe-45cd-a6e7-9974efb33b2f
b4d12838-c2cf-4135-b8f9-dc5b49b2a05c
2fcbb242-3249-4536-a2c5-bf35ef40c478
9659bd61-2ac8-4de1-b7ab-c0551bef9d88
Fishery

@kr5t3k W Italii znaki drogowe to tylko sugestie. Jedyny znak zakazu to betonowa bariera. Poczekaj, trafisz do dużego miasta, wtedy zobaczysz co znaczy włoska szkoła jazdy. Pro tip na takie okazje: Ustal azymut i jedź. Nie przejmuj się znakami, światłami itp. Jedź. Koniecznie trąb. Nie wkurwiaj rowerzystów i skuterów: wyłamie Ci lusterko, pokaże faka i pojedzie.

kr5t3k

@Fishery O tym będzie w następnym wpisie Dziki kraj

modulator_serwisu

@Fishery jedź w małe miasteczka na obrzeżach Turynu - jak burmistrz Pierdziszowa - powie policmajstrom że kasy w budżecie mało to najważniejsze drogi i skrzyżowania Policmajstry obstawią.

Ciekawostka: wyprowadziłeś psa na spacer, wys*ane gów*o zebrałeś do woreczka i wyrzuciłeś do kosza.

zatrzymują Cię policmajstry - pytają o torebki na gów*a, nie masz, zużyłeś ostatnią - nie interesuje ich to że pies już się wysr*ł - jak nie masz torebki na gów*no to dostajesz mandat

Zaloguj się aby komentować