Wesprzyj nas i przeglądaj Hejto bez reklam

Zostań Patronem

🎁 4. edycja #rozdajo na #ksiazki pod patronatem #kzp! 📘

Weź udział
szymas

Jedzenie na świeżym powietrzu zawsze smakuje najlepiej a to wygląda naprawdę dobrze !

czesioniemen

@Rybsonk toć po to są kubki obok puszek

Rybsonk

@czesioniemen no ale wlewasz cały syf zebrany w rowku do kubka

Zaloguj się aby komentować

Dzisiaj moja dziewięciolatka, oglądając zdjęcia z opuszczonej po wybuchu w Czarnobylu Prypeci, stwierdziła że straszne marnotrawstwo miejsca i że ona wpuściła by tam koparki, wyburzyla wszystko i pobudowała nowe domy. Rośnie mi w domu rasowy deweloper.


#rodzicielstwo #dzieci #patodeweloperka #heheszki

Zaloguj się aby komentować

Zgodnie z obietnicą wracam z szerszym opisem przejażdżki rowerowej z Wenecji do Krakowa, która odbyła się niedawno.


Jak część z was zapewne pamięta, żaliłem się na tym portalu, że po czterech latach związku zostawiła mnie narzeczona; wydarzenie to całkowicie rozbiło mnie psychicznie i oczywiście wywróciło życie o 360 stopni ༼ ͡° ͜ʖ ͡° ༽

Nie miałem w związku z tym żadnego pomysłu na urlop, a wakacje w zakładzie pracy już były klepnięte, więc musiałem coś wymyślić i padło na podróż rowerową, bo w czasie wolnym coś tam lubię pojeździć, lubię też biwakować w lasach, a i kondycję mam powyżej średniej.


Wybór padł na słynną trasę Alpe Adria. Jest to najmniej wymagająca przeprawa przez Alpy między Austrią a Włochami, na śladzie byłej linii kolejowej wylano asfalt i stworzono wyjątkową trasę rowerową. Chciałem to również zrobić maksymalnie budżetowo, więc w grę wchodziły same noclegi na dziko lub campingi.


Tak się składa, że istnieje bardzo dogodne połączenie autokarowe Flixbus z Krakowa docelowo do Marsylii z przystankiem w Wenecji, więc byłem zdecydowany na tę formę dojazdu. Wsiada się do autokaru o 17:00, o 08:00 rano dnia następnego wysiada się na miejscu, człowiek oczywiście jest trochę połamany, ale da się zdrzemnąć. Koszt to niecałe 250 zł, zatem jak dla mnie cena wręcz doskonała!


Postanowiłem zatem, że z Wenecji przejadę Alpe Adria i następnie dojadę do domu, bo na tyle dni mam urlop. W ostatniej chwili dołączył do mnie dobry przyjaciel, więc aż do Wiednia jechaliśmy razem i było do kogo usta otworzyć, a to w sumie dość ważne, bo jestem człowiekiem towarzyskim.


Dziennie robiliśmy około stówy, przy średniej około 20 km/h to kilometraż w sam raz, by przy wyjeździe o 9:00 dojechać na miejsce przed 15:00, spokojnie rozbić namiot, zjeść, przeprać gacie i ogarnąć to wszystko przed zmrokiem bez pośpiechu.


Posiadam rower crossowy, do którego przytwierdzony miałem wór z dwuosobowym namiotem i cztery sakwy. Całość bagaży ważyła około 20-25 kg. Z wyposażenia: kartusze z gazem, poduszka, śpiwór, karimata, bardzo dużo jedzenia z Polski, dużo ciepłych ubrań (w Alpach już zdarzają się dni ze śniegiem), sandały, porządne buty tzw. "podejściowe", w których jechałem, książka "Samolubny gen" Dawkinsa, która mi spleśniała i muszę ją odkupić bibliotece, Sudokrem, woda i narzędzia do roweru.


Marszruta przedstawia się następująco:

Dzień -1: 7 km na dworzec Kraków Główny


  1. Wenecja - okolice Bibione: nocleg na dziko przy jakiejś marinie. Aklimatyzacja, picie ekspresso za 1,2 euro i takie tam

  2. okolice Bibione - Grado: piękne nadmorskie okolice, Grado leżące na lagunie tak jak Wenecja i nocleg legalnie na campingu. W Grado zaczyna się też szlak Alpe Adria

  3. Grado - Gemona del Friuli: podróż już głównie po ścieżce rowerowej, przejazd przez Udine, stabilny podjazd w stronę Alp, które wyłaniają się pionowymi ścianami z równiny, robi to na mnie piorunujący widok, gdyż widzę Alpy pierwszy raz w życiu. Nocleg na campingu średniej jakości.

  4. Gemona del Friuli - VIllach: zdecydowanie najpiękniejszy dzień wyprawy, widoki niesamowite, tunele, mosty nad rzeką, potężne szczyty gór. Nocleg na parszywym campingu, namiot rozbity na bagnie i w deszczu.

  5. Villach - Bad Gastein: dzień z najbardziej wymagającym podjazdem do miejscowości Mallnitz. Podjazd z serpentynami jak na Giro d Italia, w zasadzie jedyny wymagający podjazd na całej trasie. Następnie wsiada się do pociągu i przejeżdża pod Wysokimi Taurami tunelem, nie ma tam przebitej drogi. Nocleg na campingu, bardzo eleganckim zresztą. Bad Gastein to bodaj najbardziej malownicza miejscowość, jaką widziałem w swoim życiu.

  6. Bad Gastein - Salzburg: spokojny zjazd na drugą stronę przełęczy, słuchałem sobie podcastów cały dzień. Widoki dalej przepyszne, ale nic już nie robiło tak wielkiego wrażenia po wrażeniach dni poprzednich. Nocleg na parszywym campingu, gdzie chcieli 3 euro za WiFi (sic!). W Salzburgu kończy się defacto Alpe Adria, przez następne dni podróż będzie wiodła głównie szlakami EuroVelo

  7. Salzburg - Passau: dalej jedziemy wzdłuż rzek Salzach i Inn, by w Pasawie złączyć się z Dunajem. Na campingu średniej jakości spotykamy Francuza, który będzie nam towarzyszyć przez następne 3 dni. Jedzie on do Rumunii along the Danube river

  8. Pasawa - Ottensheim: swobodne toczenie się w dół Dunaju pięknym przełomem rzeki, który raz to się piętrzy raz nie. Nocleg na campingu, dość podłym ale tanim, bo około 24 euro. Zazwyczaj gdzieś koło 30 euro na dwie osoby płaciliśmy

  9. Ottensheim - Pochlarn: dalej w dół Dunaju. Odbijamy w bok, by zwiedzić KL Mauthausen. Nocleg na dziko przy jakiejś opuszczonej budce tutejszego PTTKu, jest woda ze szlaucha, więc bierzemy prysznic z rury. Fajnie!

  10. Pochlarn - Tulln: dalej jedziemy wzdłuż Dunaju, odbijamy na zwiedzanie gigantycznego sanktuarium w Melk. Nocleg na campingu dobrej jakości, ale też kosztownego (35 euro, pewni z powodu bliskości Wiednia)

  11. Tulln-Wiedeń: tego dnia robimy tylko 35 km do Wiednia i później robię za cicerone dla kolegi i pokazuję mu w miarę możliwości Wiedeń z wysokości siodełka. Wiedeń to moje ulubione miasto, jestem w nim trzeci raz. Odstawiam kolegę na Flixbusa, a sam udaję się na nocleg do znajomych znajomej.

  12. Wiedeń - krzaki nad zbiornikiem na rzece Dyja: teraz już jadę sam, a samemu się jedzie znacznie szybciej, więc robię w następnych dniach między 120-160 km z nudów. Podróż przez region Weinviertel na północ od Wiednia, a nocleg w Czechach w jakiejś opuszczonej budce nad rzeką. W nocy ktoś lub coś chodziło wokół niej i się wydzierało, tak jakby kruk krakał ale sopranem. Trochę się przestraszyłem, ale poszedłem spać dalej, bo wszystko mi jedno if I am alive or not

  13. Krzaki nad zbiornikiem na rzece Dyja - obóz młodzieżowy w Lobodicach: tego dnia przejeżdżam przez urocze Brno, kręcę się trochę po centrum i robię dużo zdjęć. Następnie jadę przez morawski kras ze wszystkimi jaskiniami, rzekami i wywierzyskami. Znajduję ładną rzekę w lesie i się w niej kąpię. Na koniec rozbijam namiot pod wiatą przy wiejskim boisku na opłotkach wsi. Nikt mnie nie niepokoi, ale tego wieczoru psuje się pogoda i aż do Krakowa jadę w mniejszym lub większym deszczu.

  14. obóz młodzieżowy w Lobodicach - Gorzyce: tego dnia chciałem już nocować w okolicy Pszczyny u znajomego, ale ulewny deszcz i wiatr prosto w twarz weryfikują te plany negatywnie, więc dojadę tam gdzie dojadę. Zaczynam jechać przez tereny dotknięte powodzią, w jednym miejscu rzeka Beczwa obrywa ścieżkę rowerową na wale, objazd jest po błocie, w którym uszkadzam przedni hamulec oraz kabel od dynama, więc dalej jadę bez hamulca z przodu i oświetlenia. Staram się dojechać jak najdalej przed zmrokiem, szczęśliwie dojeżdżam do Polski zaraz przed zmierzchem. Bardzo dużo siły kosztował mnie ten dzień.

  15. Gorzyce - Kraków: wyjazd zaraz po świcie, by dojechać przed zmrokiem i nie kupować niepotrzebnych lampek. Od razu dostałem w twarz zapachem palonych butelek PET, więc wiedziałem, że jestem u siebie. Paskudny i deszczowy dzień


Podsumowując, jechałem 16 dni, a nie 17, przepraszam za błąd. Całość wyjazdu kosztowała mnie 1641 zł (w tym autokar i ubezpieczenie PZU). Doskonała to była przygoda, odpocząłem psychicznie, a to chciałem głównie osiągnąć. Po kilku dniach człowiek doświadcza imersji i skupia się jedynie na jeździe, jedzeniu i spaniu, no i oczywiście higienie, woda biężąca jest bardzo ważna.

Być może w przyszłości się gdzieś jeszcze wybiorę, ale wolałbym to zrobić autokarem z dwóch powodów:


  • staram się nie latać samolotami z przyczyn środowiskowych

  • podróż samolotem z rowerem wyszłaby mnie jakieś 1000-1500zł, a to bardzo dużo pieniędzy dla mnie


Jeśli moja sytuacja życiowa się nie zmieni do przyszłych wakacji, to pewnie wybiorę się do Estonii. Bardzo dużo lasów i jezior.

Pozdrawiam wszystkich, którzy dotarli aż tutaj! A poniżej kilka fotografii:

#rower #rowery #podroze #podrozojzhejto #alpy

bbc0bf1c-c59c-47b8-93f4-1404ba340aa9
a720ddf0-8b86-4c2b-871a-872a0dec88da
f9c590c5-f10c-43f8-b4c9-df674988c312
f1ece30e-4206-4d7b-b595-70b738d718fd
52cced7d-c2d3-41b0-8f2a-eb97bc43d18c

Zaloguj się aby komentować

Cześć wszystkim!


Od jakiegos czasu przegladam hejto niezalogowany - ze wzgledu na niezadowolenie z konkurencji (trafiłem tu przez google - przypadkiem i tak zostałem bo atmosfera jest o niebo lepsza chodź dość kameralna). Trochę o mnie: jestem zootechnikiem, kocham zwierzęta i hobbystycznie programuję. Możecie mnie kojarzyć ze stron do porównywania cen podczas Black Week czy innych świąt czy pseudopromocji


Chciałbym się zacząć udzielać na Hejto i mieć w tym jakąś regularność. Nie ukrywam, że sporo czasu spędzam przeglądając różne oferty i mam w tym trochę doświadczenia. Jeśli macie ochotę, mogę czasem podzielić się z Wami tym, co uda mi się znaleźć, idą święta może coś komuś sie przyda. Jeśli będzie zainteresowanie tym tematem i zastanawiacie się, czy będę wrzucał linki z reflinkiem czy bez – to będą dwie opcje, żebyście mieli wybór bez żadnego wymuszania wspierania mnie w tym co robie dodatkowo #hejto #okazje #pytanie


Poniżej dołączam ankiete odnośnie mojego pomysłu, mam nadzieje być regularny, ale nie obiecuje Wasza decyzja:

Czy wrzucać co jakiś czas najlepsze oferty/promocje jakie znajde w sieci?

369 Głosów
artur200222

@waldi dzień dobry, miłego dnia, chętnie zwrócę uwagę na dobre promki

jaczyliktoo

@waldi witamy zootechnika ( ͡° ͜ʖ ͡°)

f7054fbf-df70-452b-8573-ab0406f56c49
libertarianin

śmiało, jak to nie będzie chińskie gówno z temu łowców promocji, aliexpres czy inne e-śmieci to jestem chętny podpatrzec co wrzucasz

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Udało mi się trzasnąć kilka widoczków na #riwiera , których używam teraz jako tapetki na telefon. Trzeba przyznać, że w Ligurii jest ładnie fchuj i to gdzie się nie pojedzie. ¯\_(ツ)_/¯

1. Riomaggiore

2, 3. Manarola

4. Camogli

5. Bogliasco


Jednak udało mi się zobaczyć kilka kotów, może skleję jakąś małą serię po powrocie, ale na pewno będzie króciutka.


#wlochy #podroze

ee645fe9-4ebe-441d-a677-a8ee47fc73f1
f6bf8533-df65-4bfc-a641-c261ae4da4b4
83f11d82-b545-49d6-9d09-9be7e22a7eb2
e142d731-f265-4e1c-bc3b-79ce89f6b368
4fcf641d-6395-4ba0-a958-d97cc18c82c4

Zaloguj się aby komentować

Być w Rio i nie zobaczyć z bliska pomnika Chrystusa Odkupiciela to jak być w Paryżu i nie wjechać na wieżę Eiffla. Czyli teoretycznie można olać, ale w sumie spoko odhaczyć. Choć jeśli mam wziąć pod uwagę nie samą statuę, a rozpościerające się ze szczytu góry Corcovado widoki (na której to górze zbudowano pomnik), to wizytę tamże zdecydowanie rekomenduję. Lepsze krajobrazy w Rio odnotowałem jedynie na Pedra de Gavea, ale o tym może w którymś z kolejnych wpisów.


Na szczyt góry liczącej 710 metrów można się dostać na dwa sposoby - specjalną turystyczną kolejką, na którą bilety kosztują około 100 zł od osoby, albo pieszym szlakiem mającym początek w parku Henrique Lage. Do opcji pieszej zniechęcały dwie rzeczy. Pierwsza - szlak ten liczy ponad 3 km i blisko 600 metrów przewyższenia, co przy panującym w Rio upale i wilgotności powietrza może być sporym wyzwaniem. Druga - wertując internet natknąłem się na mnóstwo informacji, że na szlaku tym dochodziło nie tak dawno do sporej liczby napadów. Z drugiej strony nieco nowsze komentarze głosiły, że jednak znowu jest raczej bezpiecznie. 


Oczywiście zdecydowałem się iść pieszo, no bo skoro jest "raczej bezpiecznie", a na dodatek można się za darmo zmęczyć, to nad czym się tu zastanawiać. Oczywiście wciąż było ryzyko, że za darmo to i owszem, ale w głupi ryj dostanę i jeszcze mnie okradną, ale postanowiłem się o tym przekonać na własnej skórze.


W parku Lage byłem przed południem. Zbyt późno, by uniknąć na szczycie tłumów, ale wolałem się tego dnia wyspać. Może to i błąd, bo jak wieść gminna niesie, najmniejsze ryzyko napadów jest rano, bo bandyci i złodzieje też lubią pospać. Park był zaskakująco ładny, ale nie miałem czasu na jego zwiedzanie - poszedłem bezpośrednio w kierunku punktu startowego szlaku pieszego, przy którym jednocześnie mieścił się niewielki posterunek policji. Policjanci widząc, że zamierzam wchodzić na szczyt pieszo, wskazali palcem na księgę wyjść, w którą miałem się wpisać. Pewnie po to, żeby łatwiej było później identyfikować zwłoki - zażartowałem sam do siebie.


- Czy na szlaku jest niebezpiecznie? - zapytałem po angielsku. 

- Eso peligroso? - dorzuciłem niezgrabnie po hiszpańsku, widząc konsternację policjantów. 


Zapewnili, że wszystko jest ok, ruszyłem więc przed siebie. Dopiero po chwili pomyślałem, że być może chodziło im o techniczną trudność szlaku, a nie zagrożenie ze strony ludzi, ale bez sensu było wracać i podpytywać. Mimo wszystko miałem oczy dookoła głowy i postanowiłem chwycić w rękę coś do samoobrony, a mianowicie solidny teleskopowy selfie-stick od gopro, które wcześniej schowałem na dno plecaka. Oczywiście kij nic by mi nie dał w starciu z przeciwnikiem uzbrojonym w pistolet lub właściwie cokolwiek, no ale co tam - czułem się pewniej. Każdorazowo, gdy mijałem z naprzeciwka kogoś wyglądającego podejrzanie, ściskałem kij mocniej w garści i szedłem energiczniej niż zwykle, jak gdybym chciał komuś wpierdolić. Przynosiło to efekty, bo miałem wrażenie, że ludzie starają się mnie obchodzić szerszym łukiem


Na szlaku zauważyłem bardzo nieruzinkową postać - gość miał pofarbowane na jaskrawożółto włosy zaczesane do tyłu, kilka oryginalnych tatuaży pokrywających blade, szczupłe ciało i przede wszystkim jebitne, błyszczące chromowane zęby. Kto wie, może to była jedynie nakładka, w każdym razie efekt był piorunujący. Przysiągłbym, że gdzieś w okolicy kręcą nowego Jokera, bo typ był praktycznie wypisz wymaluj jak postać złoczyńcy z komiksów o Batmanie. Z tym, że tam był tylko turystą, który piął się samotnie w górę, by obejrzeć figurę Chrystusa. Facet zdecydowanie zwracał na siebie uwagę i zastanawiałem się jak często swoim wyglądem ściąga na siebie kłopoty. Chyba, że był ich źródłem dla tych, którzy zdecydowali się go zaczepiać. Naprawdę ciężko było stwierdzić. 


Po kilkudziesięciu minutach stromego podejścia ścieżką prowadzącą przez las, dotarłem do torów kolejki turystycznej - według mapy to był znak, że szczyt już niedaleko. Dalej można było iść albo asfaltową drogą (ano tak, dało się jeszcze wjechać na szczyt jakimiś busami, czy taksówkami) albo wzdłuż torów. Postanowiłem wybrać opcję drugą. Dotarłem na peron końcowy, na którym dzikie tłumy czekały na kolejny kurs powrotny, i gdy już prawie właziłem na platformę, zostałem zauważony przez obsługę stacji, która nakazała mi się cofnąć do drogi asfaltowej i tamtędy dotrzeć na teren monumentu. Nie rozumiałem po co te komplikacje, ale po chwili stało się to jasne - również piesi wędrowcy musieli uiścić opłatę za wejście, a ja idąc wzdłuż torów omijałem nieświadomie kasy biletowe. Poza zastosowaniem się do nakazu ubrania koszulki, którą wcześniej zdjąłem podczas wyciskające siódme poty podejścia, musiałem jeszcze chwilę odczekać przed wejściem. Dopiero gdy straż uznała, że na górze mogą pojawić się dodatkowe osoby, puścili mnie dalej. 


W istocie, na niewielkiej przestrzeni na samym szczycie pod pomnikiem kłębiło się sto kilkadziesiąt osób, jeśli nie więcej. Zacząłem żałować, że nie pojawiłem się tu z samego rana, bo w tym momencie przyjemność z podziwiania pomnika była zerowa. Moją uwagę przykuły jednak widoki majaczące za barierkami. Wszak byliśmy na ponad 700 metrach nad poziomem morza. Gdy dopchałem się do barierek i zobaczyłem panoramę Rio de Janeiro w pełnej okazałości, oniemiałem z zachwytu. Ta kombinacja intensywnej zieleni bujnej roślinności, przerywanej szarością granitowych skał, wystrzeliwujących gdzieniegdzie setki metrów ku górze, mieniących się na biało w słońcu zabudowań metropolii oraz błękitu nieba przechodzącego w granat oceanu - robiło to wszystko niesamowite wrażenie. Gapiłem się łapczywie na otaczające mnie piękno i nie żałowałem ani kroku zainwestowanego we wspinaczkę do tego miejsca. Oczywiście, wolałbym być sam, a nie w dzikim tłumie ludzi, ale wciąż - byłem pod wielkim wrażeniem. 


Całkowitym zbiegiem okoliczności metr obok znalazł się gość, z którym dzieliłem pokój w hostelu. Pogadaliśmy chwilę, zrobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia i po niedługim czasie udaliśmy się na dół - on kolejką turystyczną, a ja pieszo. Bardzo możliwe, że osiągnąłem cel szybciej, bo kolejka do kolejki była monatrualna i trzeba było trochę odstać.


Koniec końców wyprawę na Corcovado oceniam bardzo pozytywnie, ale to przede wszystkim ze względu na widoki. Sama figura Chrystusa Odkupiciela była trochę bez znaczenia - ginęła zarówno w tłumie ludzi jak i w pamięci, przyćmiona magiczną panoramą Rio de Janeiro.


#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie

996046f1-e645-4b0f-a813-a7a8b01f2967
4144a9eb-fbaa-4387-bd59-df778a1a4097
f25d0f9d-b036-4d95-a3b0-971f2dafc969
457ee05b-f256-4542-8245-ce5e230033fc
GrindFaterAnona

@Sniffer ladne to Rio, przynajmniej z takiej odleglosci

splash545

Fajny Jezus ale w Świebodzinie lepszy

Markos610

Też wchodziłem tą trasą kilka lat temu. Akurat trafiliśmy na ulewę i byliśmy drugą parą, która tego dnia wchodziła (bynajmniej tak wynikało z wpisu z zeszyciku). Był niezły hardkor, żeby tam wejść, ale już głupio było się wracać. Jakoś udało się nie zabić i na dotarliśmy na górę. Okazało się niestety, że gościu z budki z biletami poszedł sobie ze względu na ulewę. Dobrze że pokazałeś fotki, to przynajmniej wiem jak to wygląda przy spoko pogodzie 😉 ps. Nie wiedziałem, że tak jest tam niebezpiecznie! Jak lecieliśmy do Salvadoru, to wszyscy nas straszyli, ale na szczęście nic się nie stało 😁

Zaloguj się aby komentować

PKP intercity to porządna firma. Mimo 4 przesiadek nie spóźniłem sie na żaden pociąg. Wszystkie były poprostu opóźnione. XD

#pociagi #pkpintercity


Tak, to ten śnieg je spowolnił. Całe 5 cm i 0°C.

65ffc491-e06e-4700-8aa3-ef83e162b2fb
Cybulion userbar

Zaloguj się aby komentować

Budzik rozdźwięczał w środku nocy, oznajmiając konieczność zwinięcia namiotu. Już drugi raz podczas tego trekkingu wstawałem, gdy na zewnątrz wciąż panowały całkowite ciemności, ale tak jak poprzednim razem spokojnie jadłem śniadanie w samotności, wsłuchując się w ciszę, tym razem tłok w kuchni był niesamowity - ludzie kompresowali się do minimalnych rozmiarów, byleby wszyscy zmieścili się na drewnianych ławach ustawionych wzdłuż stołów. Przyczyną tego stanu rzeczy wcale nie było to, by zdążyć na wschód słońca w jakimś urokliwym miejscu, lecz by zdążyć na kolejny camping przed jego przed zachodem.


Ok, może to zabrzmiało zbyt dramatycznie w stosunku do rzeczywistości. Do przejścia tego dnia było raptem 15 kilometrów, ale oszacowano je na 11 godzin marszu. Trasa prowadziła przez Paso John Garner - przełęcz, do której trzeba było zrobić 700 metrów podejścia w pionie, a potem zejść z niej w stronę campingu, znajdującego się o 1100 metrów bliżej poziomu morza. No niby niedużo, ale dorzućcie do tego ciężkie plecaki z przytroczonymi namiotami i zapasami żywności, możliwość wystąpienia bardzo silnego wiatru w okolicach przełęczy i fakt, że spora część ludzi raczej nie była jakimiś zaawansowanymi piechurami. Gdy rozmawiałem poprzedniego dnia z pewną siwą już Włoszką, nie ukrywała dużych obaw związanych z tym dniem. Zresztą moi znajomi chilijscy studenci też darzyli ten odcinek dużą estymą, z góry zakładając jeden dzień odpoczynku przed wyruszeniem na niego. Tak więc nikt nie wolał ryzykować wystartowaniem zbyt późno. Zwłaszcza że, zgodnie z informacjami od strażników parkowych, kluczem było dotarcie na przełęcz w jak najwcześniejszej porze dnia - patagoński wiatr miał zwyczaj budzić się dopiero jakiś czas po świcie, a godzinę za przełęczą wchodziło się już w teren zalesiony, co skutecznie chroniło przed silnymi podmuchami. Potencjalnej siły wiatru akurat nie demonizuję - przekonałem się na własnej skórze pierwszego dnia, że gdy wieje, ciężko jest zrobić choćby krok do przodu (a przy okazji oddychać).


Korzyści z rozpoczęcia trekkingu nocą były nie do zignorowaniania. Wśród wad, poza wstawaniem o horrendalnej godzinie, chłód, słaba widoczność, no i jakieś tam ryzyko natknięcia się na nocne drapieżniki, a przede wszystkim pumy, o których pisałem już w jednym z poprzednich wpisów. Nie były to jednak wady, których nie dało się zaadresować - z chłodem poradzimy sobie ciepłym ubraniem się (lub energicznym marszem), z ciemnością - latarką, a z pumami - po prostu idąc w większej grupie ludzi. Albo magicznym zaklęciem, które już wypróbowałem w drodze na wschód słońca przy Torres del Paine


Nie chciało mi się wlec razem ze wszystkimi - uwielbiam chodzić sam, w ciszy i swoim tempem. Widząc, że większa grupka ludzi właśnie robi pierwsze kroki w stronę wyjścia z campingu, chwyciłem naprędce plecak, wziąłem kijki w dłoń i dokańczając zapinanie kurtki już w marszu, dyskretnie ich wyprzedziłem, póki było na to dużo miejsca. Po ciemku, na wąskich ścieżkach jest to odrobinę trudniejsze.


Po kilku minutach szybkiego marszu słyszałem już wyłącznie swój przyspieszony oddech, głuche dudnienie ziemi pod moimi stopami i miarowe szuranie materiału plecaka oraz kurtki - "grupa pościgowa" została daleko w tyle. Szło się naprawdę bardzo przyjemnie. Było rześko, ale nie jakoś bardzo zimno. Szlak był nieźle oznaczony, zresztą wydeptana ścieżka nie pozostawiała wątpliwości, którędy należy iść. Do czasu.


W pewnym momencie ścieżka rozlewała się na jakby klepisko w środku lasu i nie sposób było mi dojrzeć dokąd dalej. Pierwsza próba znalezienia drogi zakończyła się niepowodzeniem - pozorna ścieżka, którą podążyłem, nagle kończyła się chaszczami. Wróciłem w to samo miejsce i zacząłem się rozglądać. Moja najbardziej budżetowa czołówka z Decathlonu była wystarczająca, by nie upaść i głupiego ryja nie rozwalić, ale zdecydowanie za słaba, by widzieć dalej niż kilka metrów.


Nie jest tak, że wpadłem w panikę, bo do tego nie było żadnego realnego powodu, ale jakoś tak ta głucha cisza, ciemność i newiedza, w którą stronę iść, wzbudziła we mnie dziwny niepokój. Wyobraźnia podsuwała widmo nienazwanego zagrożenia.


- Dzień dobry, ja w sprawie pumy! Tej, co ma jaja z gumy! - rzuciłem w mrok swe zaklęcie, co od razu dodało mi animuszu. Metodą prób i błędów zlokalizowałem w końcu dalszą część szlaku.


Po kilkudziesięciu minutach wyszedłem ponad linię lasu. W odległości mniej więcej 15 minut marszu widniały dwa światełka czołówek.


- Oho, czyli nie startowałem z obozu jako pierwszy - pomyślałem. - Ale jako pierwszy wejdę na przełęcz. 30 minut i przy moim tempie powinienem ich wyprzedzić.


Ale minęło 30 minut, 45, cała godzina, a oni wciąż utrzymywali dystans. Co więcej, mimo coraz bardziej stromego podejścia, wcale nie robili przerw. Miałem do czynienia z mocnymi zawodnikami. Już nawet wiedziałem którymi.


W końcu zaczęło szarzeć i można było schować czołówkę do kieszeni. Po kolejnych 30 minutach, w końcu dwójka na przedzie zatrzymała się - oto moja szansa na wysforowanie się na nic nie znaczące prowadzenie! Zbliżam się dziarskim krokiem i widzę, a jakże, dwójkę holenderskich młodzieniaszków, z którymi od kilku dni prowadziłem nienazwaną rywalizację o miano najszybszego i najwytrwalszego piechura. O czym oni pewnie nie wiedzieli. Ale może jednak wiedzieli, bo za każdym razem jak się wymijaliśmy, wymienialiśmy między sobą tryumfalne spojrzenia.


- Smacznego! - Wołam w ich stronę, widząc, że chłopaki właśnie ustawiają garnek z wodą na kartuszu gazowym, a w miseczkach już mają wsypaną owsiankę. Cieszę się, że robią dłuższą przerwę śniadaniową, bo i ja zaraz będę mógł zrobić sobie chwilę przerwy bez stracenia pole position. Podchodzę kawałek wyżej, tak by mnie nie widzieli (nie chcę, by się dowiedzieli, że też jestem zmęczony - a co, niech myślą, że starzec ma niezniszczalną kondycję ) i zrzucam plecak na ziemię. Odliczam w głowie czas potrzebny im na zagrzanie wrzątku, doliczam 5 minut i ruszam wyżej, bliski pewności, że oni jeszcze pałaszują. Owszem, lubię rywalizację


Jednocześnie przypominam sobie, że na terenie parku panuje surowy zakaz używania jakiegokolwiek ognia poza wyznaczonymi miejscami na campingu. Wiąże się to z pożarami, które potrafią strawić wielkie obszary Patagonii. Wiejące tu wiatry sprawiają, że nawet niewielki ogień potrafi się błyskawicznie rozprzestrzeniać. W samym Torres del Paine w 2005 roku spłonęło 15 000 hektarów parku. W 2011 - 17 000 hektarów. W obu przypadkach winni byli nieostrożni turyści. Szczęśliwie, chłopaki, których mijałem, podgrzewali wodę w otoczeniu gołych skał i kamieni - nie było więc powodów do obaw.


W końcu docieram do znaku oznaczającego przełęcz. Jest chwilę po wschodzie słońca. Przełęcz jest dość szeroka, więc nie widzę jeszcze dobrze co jest po drugiej stronie grzbietu, na który się wspinałem - trzeba jeszcze kawałek przejść. Po niedługiej chwili zbliżam się do jego krawędzi. Widoku, który wtedy ujrzałem, nie zapomnę do końca życia.


Od znajdującego się po przeciwległej stronie pasma górskiego oddzielało mnie istne morze lodu - lodowiec Grey. Jego ogrom robił wielkie wrażenie. I tak jak przed dotarciem do przełęczy myślałem, żeby jak najszybciej dojść do campingu i wtedy oddać się lenistwu, tak z chwilą dotarcia do tego miejsca zmieniłem plany. Już nigdzie mi się nie spieszyło. Chciałem być tu i teraz.


Zatrzymałem się kawałek dalej, rozłożyłem karimatę i usiadłem wygodnie, chłonąc widoki. Parę minut później dogonili mnie młodzi Holendrzy, ale i oni zamiast przeć do przodu, wszak byli świeżo po dłuższym postoju, usiedli nieopodal i wpatrywali się w lodowego kolosa.


Lodowiec znajdował się w cieniu, jako że poranne słońce dopiero przebijało się przez przełęcz Johna Garnera. A ja bardzo chciałem zobaczyć go oświetlonego.


Minuty mijały, a ja w ciszy obserwowałem powolny spektakl światła i lodu. Moi "rywale" to samo. Z przełęczy schodziło coraz więcej ludzi i wszyscy przystawali w zachwycie na ten niesamowity widok. Był on zaiste wspaniałą nagrodą za pokonanie najwyższego punktu na całym trekkingu.


Pierwsi ludzie zaczęli w końcu kontynuować wyprawę w stronę campingu. To postawiło na nogi szybkobieżnych Holendrów, którzy krzyknęli w moją stronę - Go, go go!


Ale ja nigdzie się nie spieszyłem. Było mi było dobrze tam gdzie byłem - na wielkim kamieniu, z widokiem na ocean lodu. Mijały mnie kolejne grupy ludzi, nawet najwięksi maruderzy, ale ja chciałem ujrzeć cały lodowiec w słońcu. Spędziłem tam ponad dwie godziny.


Gdy już żaden fragment lodowca nie pozostawał w cieniu, poczułem że mogę ruszać. Byłem zarówno bardzo zrelaksowany jak i pozytywnie nabuzowany. Mimo ogólnego zmęczenia, ciężkiego plecaka i niebanalnej stromizny, mojemu schodzeniu bliżej było do biegu niż do marszu. Szybko połykałem kolejne grupki ludzi, przemykając między nimi jak łania. Może zabrzmi to jak jakiś samozachwyt, ale wtedy czułem niesamowitą energię i jedność ze ścieżką. Normalnie byłbym ostrożny, żeby nie rozpieprzyć sobie operowanych przed laty kolan, ale wówczas po prostu sadzilem długie susy, umiejętnie asekurując się kijkami.


Przy okazji kijków, nieustannie jestem zdumiony widząc ludzi na szlakach z kijkami trekkingowymi, z których nie potrafią korzystać. Albo niosą je jak rekwizyt, który nic im nie daje poza stylówką Włóczykija, albo wręcz utrudniają sobie marsz (co dzieje się zwłaszcza na podejściu, gdy ktoś ma zbyt wydłużone kijki i pozycjonuje je przed sobą). Tak więc, moi drodzy, podstawowa zasada - gdy podchodzimy pod górę, kijki mają być krótsze i wbijamy je bardziej za siebie (na wysokości pięty nogi znajdującej się z tyłu), dzięki czemu będziemy się odpychać w stronę wzniesienia; gdy schodzimy, wydłużamy kijki i stawiamy je lekko przed sobą, by odciążyć kolana (poprzez przyjęcie części impaktu kroku na ręce).


Po drodze do docelowego campingu Grey znajdował się jeszcze jeden, w którym co prawda nie można było nocować, ale zatrzymać i zagrzać legalnie wodę na kartuszu gazowym - jak najbardziej. I tak sobie zalewam kurczaka curry z ryżem z Decathlonu, a tu zaczepia mnie jakiś gość:


- Wow, skąd to masz?


- Przywiozłem z domu - odpowiadam, myśląc że pytał, czy udało mi się kupić liofilizaty w Puerto Natales, z którego wyruszały wszystkie wycieczki do parku.


- Tak tak, ale skąd jesteś? Z Kanady?


- Nie, z Polski.


- Wow, nie wiedziałem, że tam też mają Decathlona! Bo też mam żarcie ich firmy, a jestem z Kanady.


Ciekawe jak to ludzi dziwi, że niektóre firmy są globalne. Ale jeszcze lepsi byli ci moi poznani na szlaku Chilijczycy. Widząc, że mam spodenki Forclaz i inne ciuchy z Decathlonu, pokazywali swoje i kiwali z dużym zadowoleniem głowami. Gdy zauważyli kolejną osobę w ciuchach Decathlonu zwarły im się styki i powiedzieli:


- Kurde, nie wiedzieliśmy, że Decathlon jest tak popularny poza Chile.


- No jasne, w końcu globalna firma - odpowiadam.


- Ale że jak?


- No normalnie - kontynuuję - ich markety są praktycznie w całej Europie. W moim rodzinnym mieście jest ich kilka.


- Zaraz zaraz, to to nie jest chilijska firma?!


XDDD


To by tłumaczyło ich początkową dumę, gdy widzieli, że połowę rzeczy mam z Decathlonu


Po obiadku kontynuowałem zejście. Właściwie zaraz za tym pośrednim campingiem natrafiłem na kolejny niesamowity punkt widokowy. Znów uznałem, że nie mam się gdzie spieszyć i kolejne 40 minut spędziłem gapiąc się na lodowiec, tym razem pod innym kątem. Widziałem, że inni ludzie przechodzą szlakiem trochę nieświadomi, że 10 metrów w bok czeka ich uczta dla oczu, więc wołałem znajome mi twarze. Gdy już ujrzeli to co ja, zostawali w tym miejscu na co najmniej kilka minut.


W końcu trzeba było ruszyć tyłek dalej. Kontynuowałem zejście. Jakąś godzinę od finału tego odcinka pojawiło się rozwidlenie na opcjonalny punkt widokowy - razem 20 minut dodatkowego marszu w obie strony. Niby byłem zmęczony, ale do cholery, prawdopodobnie nigdy już nie miałem wrócić w to miejsce. Położyłem plecak koło znaku i ruszyłem na lekko. Powiem krótko - znów było warto, bo w końcu można było zobaczyć lodowiec od jego czoła.


Więcej odnóg szlaku już nie było, więc po przejściu jeszcze dwóch lub trzech wiszących mostów, w końcu dotarłem na camping Grey. Widziałem wiele znajomych twarzy. Zbiłem żółwika z młodym gościem, który kilka dni wcześniej przypadkowo zalał moje zapałki na campingu Central. Widziałem wyczerpaną, ale przeszczęśliwą siwą Włoszkę, z którą rozmawiałem wieczór wcześniej.


- Ależ wy szybko chodzicie! - komplementowalem młodych Holendrów.


- Siła! - wyrazili swoje uznanie w moją stronę.


Dla każdego z nas był to długi i męczący, ale zarazem wspaniały dzień.


Niby poznałem wcześniej trochę osób, ale wieczorem nie miałem specjalnej ochoty się socjalizować. Paradoksalnie mało mi było widoków. Na mapie zobaczyłem kolejny punkt widokowy, raptem 20 minut pieszo w jedną stronę. Ubrałem się, wziąłem ze sobą piwo i poszedłem nad zatokę.


Dochodząc prawie do celu mijałem wracające już osoby - było niedługo po zachodzie słońca, więc żałowałem, że wcześniej się nie zebrałem. Ale mimo wszystko wciąż było pięknie.


Usiadłem wygodnie na skalnym siedzisku. Wpatrywałem się w górę lodową, która oderwała się od czoła lodowca i zacumowała w tej zatoce, by zakończyć swój żywot rozpadając się na przestrzeni dni na coraz to mniejsze kawałki.


Robiło się coraz ciemniej. Chłonąłem otoczenie wszystkimi zmysłami. Zapomniałem o zmęczeniu. Czułem jakąś dziwną wdzięczność, że mogłem przeżyć ten dzień.


I wtedy z całą mocą zdałem sobie sprawę, że choć życie daje czasem w kość aż do znienawidzenia, potrafi być też niesamowicie piękne. I choć często są to tylko chwile, to dla nich warto żyć. Za wszelką cenę.


Tego dnia odnalazłem moją definicję szczęścia.


#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo i trochę #walkazdepresja

b1be2eb0-3749-4f40-bd5f-056f65622023
e541a7ce-654a-4135-b9c1-f0c371da019b
ddbe6f75-71db-49ca-9681-d5593ff2bd57
832e4103-d9e2-45e9-b8bc-70915dd33d41
0b4e34c2-b4d1-43ce-af08-5dc9da57fd35
Sniffer

@devmanu dzięki! Przyznam, że oprócz tego ludzie


( ͡° ͜ʖ ͡°)

Sniffer

@maciekawski bardzo dziękuję za miłe słowa! Nie ukrywam, że zawsze się trochę obawiam, czy nie przynudzam, a sam gdy widzę tak długie wpisy, często daję za wygraną Tak więc gratulacje dla Ciebie, że dotrwałeś do końca wpisu


A widoki nieziemskie masz też przecież w Skandynawii, gdzie jak widzę rezydujesz

maciekawski

@Sniffer ale ja rezyduję pośrodku niczego, jedyne co tu mam to skocznia, kopalnia, i zamarznięte jezioro Zwiedzanie dalszych zakątków dopiero mam w planach na wiosnę, może wtedy odkryję coś ciekawszego niż kamienie w lesie

Zaloguj się aby komentować

Pogadajmy o oparzeniach słonecznych


Wczorajszy wpis @SST82 o jego oparzeniu słonecznym po kajakach zainspirował mnie do stworzenia poradnika-informatora, co robić, gdy doznamy takiej nieprzyjemności.


TL;DR: Nie doprowadzajcie do oparzeń. Używajcie kremów z filtrem. Zapomnijcie o wszystkich radach, żeby nakładać śmietany/jogurty/maślanki/smalce na oparzenia. Schładzanie + jałowy, wilgotny opatrunek = Wasi przyjaciele. Nie ignorujcie oparzeń. 


No to szklaneczka wody w dłoń i jazda!


Q: A kim Ty w ogóle jesteś, żeby się wypowiadać na takie tematy? Masz na to jakieś papiery?


A: No w zasadzie to mam. Jestem ratowniczką kwalifikowanej pierwszej pomocy, więc mam odpowiedni certyfikat (jeden, nie cztery), że w sprawie oparzeń coś wiem.

Jednak jak zawsze podkreślam: w sprawach zdrowia nigdy nie ufajcie na słowo ludziom z internetu i sami zweryfikujcie wiedzę, którą Wam przekazują. Tak jak na drodze, tak i tu obowiązuje zasada ograniczonego zaufania. W końcu tylko ja wiem na 100%, że Was nie oszukuję. 


Q: Co w takim razie mam robić?


A: Najlepiej, mordo, nie doprowadzać do powstania oparzeń — unikać słońca i stosować kremy z filtrem. Z uwagi na zmiany klimatu powinniśmy używać ich na odsłoniętą skórę już w zasadzie cały rok. SPF 30 to już w mojej ocenie minimum poza sezonem, w sezonie SPF 50 i w górę. Bezwzględnie stosujemy filtry wtedy, gdy słońce ma godziny robocze, czyli w zasadzie jakoś od 9:00 do 16:00.

Obecne kosmetyki z filtrem są na tyle fajne, że się nie lepią i nie dają uczucia "kleju" na twarzy. Jeśli się malujesz, to możesz kupić albo podkład/krem BB z filtrem, albo używać sprayu z filtrem, który przeznaczony jest do aplikowania na makijaż.


Q: Ale w sumie to gdzie i jak nakładać filtr?


A: Najlepiej na wszystkie odsłonięte części ciała, przede wszystkim na twarz i znamiona, kark, barki, stopy (jeśli tuptamy w sandałach) — to są takie newralgiczne miejsca. Ale wiadomo, możemy płynąć kajakiem w szortach i wtedy najbardziej dostaną nasze łydy i przedramiona.

Tak że dla bezpieczeństwa: smarujemy się wszędzie tam, gdzie widać, solidną ilością kremu (albo piankujemy pianką, albo sprejujemy sprejem, albo sztyftujemy sztyftem), nie ma co sobie żałować.


Filtry należy reaplikować co ~3 godziny. Jeśli uprawiacie sport, upewnijcie się, że używacie kremu z filtrem odpornego na wodę i ścieranie (filtry "miejskie", np. kremy nawilżające do twarzy z filtrem, nie ochronią Was przed promieniowaniem słonecznym).


Szczególnie dbamy o skórę dzieci — jeśli mocno je kochacie, to smarujcie je gorliwie, i reaplikujcie filtr jeszcze gorliwiej. Mnie mama nie smarowała. Nie wiem, co to mówi o naszej relacji.


Q: Jednak słońce mnie jebło i mam oparzenia. Co teraz?


#UWAGA: te rady mają zastosowanie w przypadku oparzeń I stopnia. Jeśli występuje poważne oparzenie — jest obrzęk, pojawiają się pęcherze, oparzenie jest rozległe albo coś Cię niepokoi — zgłoś się do lekarza.


A: Schładzanko to Twój największy przyjaciel. Czysta, letnia woda z kranu — ale nie lodowata, raczej pokojowotemperaturowa — na minimum 10-15 minut po powstaniu oparzenia. To bardzo ważne, i pewnie masz ochotę po 2 minutach przestać schładzać, bo "już starczy". Nie olewaj tego, mordo. Polewamy albo moczymy, albo trzymamy oparzony fragment skóry w misce z wodą.


Dlaczego takie długie schładzanie jest ważne? Wyobraźcie sobie gruby skórzany pas od spodni, który leżał na słońcu przez bóg wie ile godzin. Polewacie taki pas wodą przez 30 sekund i zostawiacie. Po minucie dotykacie pasa i okazuje się, że jest dalej ciepły, bo skóra "trzyma ciepło" — ciepło dalej się rozprzestrzenia po tkankach, uszkadzając je. Aby zapobiec jego rozprzestrzenianiu się, należy wydłużyć czas schładzania. 


Rany po oparzeniach (i ogólnie rany) należy zabezpieczyć opatrunkiem. W przypadku oparzeń słonecznych początkowo warto zastosować chłodne, wilgotne okłady. Opatrunek nie powinien być suchy, nie powinien przywierać do skóry. Warto zainwestować w opatrunek hydrożelowy. Działa cuda.

Oparzenia osłaniamy jałowymi opatrunkami i chronimy przed słońcem do całkowitego zagojenia.


Gdy rana zacznie się zabliźniać, można wprowadzić delikatne apteczne środki na oparzenia — np. na bazie pantenolu. Należy jednak robić to ostrożnie: kiedyś zbyt szybko zastosowałam piankę z pantenolu na oparzenie i O JA PIERNICZĘ jak to piekło. Tak że spokojnie — nie spieszy się.


Poza tym, nie muszę przypominać, by szczególnie teraz dbać o nawodnienie.


Q: Czego nie robić?


A: Jeśli oparzenie jest świeże (do 2 dni), NIE SMARUJ GO NICZYM MORDO. Nigdy nie nakładaj żadnych spożywczych rzeczy typu maślanka/śmietana/smalec, bo to prosta droga do infekcji, z którą będziesz się jeszcze dłużej męczyć. Pamiętaj, oparzenie to RANA — skóra, czyli Twoja bariera ochronna, jest uszkodzona i walczy teraz o powrót do normalności. Trzeba o nią zadbać, a nie robić z niej ziemniaki w mundurkach.


Przy konkretniejszych oparzeniach mogą pojawić się pęcherze. Pęcherze to cudowne rozwiązanie naszego ciała, które odizolowuje delikatne tkanki ochronną warstwą płynu surowiczego — organizm tworzy sobie "poduszkę bezpieczeństwa", pozwalając krwinkom na dziarską pracę w walce z zarazkami, na które to miejsce jest teraz szczególnie narażone. Wiecie, co to oznacza? Przebijając taki pęcherz, sabotujecie swój układ odpornościowy.  Wara więc od pęcherzy.


Q: Co się stanie, jeśli oleję prawidłową opiekę nad oparzeniami?


A: Proces gojenia się znacznie wydłuży, oparzenia mogą pozostawić trwałe blizny, mogą też doprowadzić do martwicy, a w dłuższej perspektywie do nowotworów skóry.

Nie jestem tu, by Was straszyć, ale by zwrócić uwagę na coś, co mimo wszystko dalej się olewa — swoje zdrowie na przyszłość.


PS. Raz w roku warto pójść do lekarza pierwszego kontaktu i poprosić o skierowanie do dermatologa na badanie znamion. Dermatolog obejrzy Waszą skórę, oceni wszystkie pieprzyki, znamiona, krostki i inne wytwory ciała i powie Wam, czy na coś trzeba zwrócić uwagę. Ja np. dzięki temu wiem, że mam jeden pieprzyk, który należy obserwować, bo ma stosunkowo nieregularny kształt — dermatolożka powiedziała mi, żebym zrobiła sobie jego zdjęcie, porównywała je ze stanem obecnym co jakiś czas, i za rok (lub w razie wystąpienia niepokojących objawów) przyszła na kontrolę tego i pozostałych znamion.


#zdrowie #slonce #oparzenia #wakacje #hejtouczyhejtobawi

4b505f23-0819-41c5-bfc7-0f785c9b2afb
Wrzoo userbar

Zaloguj się aby komentować

Siema mordeczki. Jak obiecalem tak robie - kolejne rozdajo. Tym razem do oddania sa 4, a wlasciwie 3 pocztowki i jeden magnes. Dlaczego 3 pocztowki, a nie 4? Bo ostatnio ktos mnie prosil pod jednym z postow o pocztowke z Korei, wiec prosilbym, zeby sie ta osoba odezwala, jesli to czyta, najlepiej z linkiem do tego komentarza

(bo wam nie ufam😂, a mi sie nie chce szukac)


Takze tego, 4 malutkie gifty do rozdania.


Zasady gry:

- napierdalacie sie w kislu nago

- last man (or woman) standing wygrywa wszystko


- a tak serio to oczywiscie wylosuje z piorunow z tego posta. Osoby majace konto krocej niz 1 miesiac moga kulac bobla.


#rozdajo #barteknamorzu #podroze #hejto

10ccee22-0317-4d81-8e4b-3b087ca3b164

Zaloguj się aby komentować

#rodzicielstwo z okazji rozpoczęcia roku szkolnego wrzucam po raz kolejny twórczość mojego narybku.

kisnę z tego do tej pory, kto nie widział wcześniej, to ma okazję

9c0455b0-1c02-4ad2-8cbd-5a4c1bd81599

Zaloguj się aby komentować

Kochani, dziś będzie o moim chyba najpiękniejszym noclegu w całym Peru. Zapraszam, jeśli nie do lektury, to chociaż do zerknięcia na zdjęcia. 





Kolejny dzień trekkingu Salkantay w stronę Machu Picchu miał dwa warianty. W pierwszym robiło się około 18 kilometrów niezbyt skomplikowanej trasy, głównie w dół, do wioski Lucmabamba i tam zostawało na nocleg. W drugim wydłużało się drogę o kolejne 7 km. z prawie kilometrem do podejścia w pionie i kończyło się na jednym z kempingów nieopodal odkrywki archeologicznej Llactapata. Wiele osób wybiera krótszy wariant, żeby to podejście zrobić na świeżo kolejnego dnia, jednak ja byłem z góry nastawiony na dotarcie dalej, bo z uzyskanych wcześniej informacji wynikało, że nocleg w Llactapata jest absolutnie wspaniały. Uprzedzając fakty (choć pewnie już same się uprzedziły dzięki załączonym zdjęciom) - tak właśnie było.


Wyruszyłem z Chaullay wkrótce po śniadaniu - bez spiny, ale też bez zbędnego ociągania się. Kilka grup zdążyło wyjść niedługo przede mną. Początek tego odcinka nie był zbyt oczywisty. Widziałem na mapie, że albo można dość szybko dojść do drogi dla pojazdów i nią pokonać pierwszy fragment trasy, albo pójść jakimś skrótem, co do którego nie miałem pewności czy gdzieś się nie urywa. Stwierdziłem, że bezpieczniej będzie pewnie pójść nieco nudniej, ale nie zabłądzić. Rzecz w tym, że prawdopodobnie źle skręciłem wychodząc z samego kempingu i gdzieś po 15 minutach zorientowałem się, że jednak podążam rzeczonym skrótem. Postanowiłem kontynuować marsz, bo w oddali widziałem drogę, którą pierwotnie chciałem podążać i wydawało mi się że dostrzegam też miejsce, w którym mój skrót powinien się z nią łączyć. Po jakimś czasie ścieżka zaczęła być coraz mniej wyraźna, aż dotarłem na sypkie, kamieniste zbocze, skąd w istocie wystarczyło zejść kilkadziesiąt metrów i być już na głównej drodze. Tak też uczyniłem, zaliczając jeszcze nieco wstydliwe poślizgnięcie się na kamieniach, skutkujące upadkiem na tyłek. 


Kolejny fragment trasy był nudny, bo szło się wzdłuż drogi, którą raz po raz przejeżdżał jakiś samochód. Dopiero po pewnym czasie szlak turystyczny odbijał w lewo, prowadząc wśród drzew typową ścieżką dla pieszych. Prawie że na starcie tej ścieżki lokalna kobiecina oferowała na mini straganie napoje, jakieś owoce i kanapki. Od mojego opuszczenia kempingu wciąż nie minęło zbyt wiele czasu - nie byłem ani głodny ani spragniony, więc nie zdecydowałem się na żaden zakup, choć pewnie każdy klient był dla tej kobiety na wagę złota. Dopiero sto-kilkadziesiąt minut później, gdy słońce mocno już grzało, a mój poziom energii zaczął się wyraźnie obniżać, zdecydowałem się na krótki postój przy kolejnym, już nieco bardziej stacjonarnym sklepiku przy jakimś gospodarstwie. Posiliłem się kanapką z serem i awokado, dwoma bananami i najprostszyn z możliwych lodów wodnych w postaci zamrożonego napoju wlanego do wąziutkiej foliowej torebki. 


Idąc dalej wyprzedziłem kilkuosobową grupę zorganizowaną, której przewodnik akurat pokazywał ludziom jakąś roślinę, sugerując jej powąchanie i opowiadając historię jej uprawy. Pomyślałem przez chwilę, że idąc solo omijają mnie takie lokalne ciekawostki. Z drugiej strony bardzo ceniłem sobie swoją niezależność, brak konieczności dostosowania tempa marszu do najwolniejszego członka wyprawy, zaoszczędzone pieniądze no i samotność samą w sobie, która miała dla mnie pewne działanie terapeutyczne. 


Po jakimś czasie dotarłem do Lucmabamby - niewielkiej wioski/mieściny, w której potencjalnie mogłem zatrzymać się na nocleg. Było jednak wciąż wystarczająco wcześnie, żeby na spokojnie przejść pozostałe 7 km. i zakończyć dzień zgodnie z planem w Llactapata Lodge. W Lucmabambie postanowiłem się jedynie nieco posilić. Miałem nadzieję na zamówienie czegoś na ciepło, ale znów jedyne co dało się kupić to kanapka z serem, jajkiem i awokado oraz owoce. Dobre i to. 


Na wyjściu z Lucmabamby zostałem jeszcze zaczepiony przez jakieś dziecko pytające, czy szukam tutaj noclegu. Pokiwałem przecząco głową i ruszyłem w górę - w stronę przełęczy, za którą mieścił się mój docelowy przystanek na ten dzień.


Podejście nie było specjalnie strome ani wymagające, choć oczywiście mając już kilkanaście kilometrów w nogach i niemałą wilgotność powietrza przy relatywnie wysokiej temperaturze - można się było trochę zmęczyć. Nie miałem jednak co narzekać - w pewnej odległości przede mną widziałem parę lokalsów w średnim wieku, którzy taszczyli w rękach torby wypełnione po brzegi zakupami spożywczymi - też zmierzali w stronę przełęczy. Zanim ich dogoniłem, kobieta przekazała mężowi swoją torbę, odbiła ścieżką w nieco inną stronę a on sam kontynuował żmudny marsz pod górę. No, nie do końca sam, bo towarzyszył mu krok w krok niewielki psiak - prawdopodobnie nie przybłęda, bo mężczyzna zdawał się raz po raz coś do niego mówić w raczej przyjazny sposób.


Gdy już się zbliżałem, mężczyzna postanowił zatrzymać się i zaczekać aż nie znajdę w odległości umożliwiającej zagajenie. Zanim otworzył usta zastanawiałem się o co może chodzić. Czy o pomoc z torbami? A może prośba o jałmużnę, bo facet wyglądał raczej na ubogiego? Z rozważań wyciągnął mnie jego głos:


- Idziesz w stronę Machu Picchu?

- Tak, robię Salkantay Trail.

- Za przełęczą mam łóżka do wynajęcia i obserwatorium, z którego jest widok na Machu Picchu. Zapraszam do Mesa Pata. 

- Dziękuję, ale mam już plan na nocleg.

- Gdzie?

- Llactapata Lodge.


Wyraz jego twarzy oddawał mieszaninę rozczarowania i irytacji. Brud jego stóp, odzianych w stare sandały, nabrał dodatkowej czerni płynącej z jego zranionego, dumnego serca. Trochę miałem wyrzuty sumienia, bo być może dla niego każdy gość był istotnym źródłem dochodu, zapewniającego byt jego rodzinie, tymczasem ja udawałem się do profesjonalnego ośrodka noclegowego, który dało się znaleźć nawet na bookingu i który raczej nie narzekał na brak ruchu. Zapewne ciężko mu było konkurować z Llactapata Lodge, zwłaszcza, że do jego miejsca trzeba było nieco odbić ze szlaku - który z piechurów by na to wpadł? Z drugiej strony byłem dość podekscytowany noclegiem w Llactapata Lodge, bo na zdjęciach prezentował się świetnie. Oczywiście nie miałem pewności czy znajdzie się dla mnie miejsce (nie miałem żadnej rezerwacji), ale wcale mnie to nie zrażało - w najgorszym wypadku cofnąłbym się kilka minut i odszukał to Mesa Pata. Nie zamierzałem jednak z góry zmieniać oryginalnych planów tylko dlatego, że facetowi mogło zrobić się przykro. Życie. 


Niedługo po minięciu przełęczy trafiłem jeszcze na jakieś fragmenty starych inkaskich budowli, a po kolejnym kwadransie byłem już przy bramie wejściowej do Llactapata Lodge. Natychmiast zacząłem się cieszyć, że nie zmiękło mi serce i nie podążyłem za obładowanym torbami Peruwiańczykiem z Mesa Pata. To co ujrzałem prezentowało się niesamowicie. Szeroka polana, na której pasły się konie i osły, domki letniskowe wyglądające wielokrotnie bardziej komfortowo niż warunki zastane w dwóch poprzednich miejscach noclegowych (ok. o to nie było specjalnie trudno), no i przede wszystkim ten genialny widok szczytów górskich z majaczącymi w oddali zabudowaniami słynnego miasta Inków, Machu Picchu. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.


Młody chłopak, którego znalazłem w budynku stanowiącym jadalnio-recepcję, wręczył mi kluczyk do mojego domku, przyjął zamówienie dotyczące kolacji oraz śniadania i wydał zimne piwo z lodówki. Byłem wniebowzięty. Wypiłem piwo na ławce przed domkiem, zapatrzony w niewyobrażalnie piękny krajobraz i wszedłem do domku. Domki były dwuosobowe, ale wiele wskazywało na to, że będę tej nocy sam, bo póki co nikt inny nie pojawił się w ośrodku. Luksusowo! Na dodatek w domkach były łazienki z darmową gorącą wodą (przypominam, że na poprzednich kempingach ciepły prysznic był za dodatkową opłatą). Byłem wniebowzięty po raz drugi. Będąc precyzyjnym - domki same z siebie to był raczej mocno średniawy standard jak na warunki polskie - coś na kształt raczej tanich ośrodków wypoczynkowych nad morzem zbudowanych jeszcze w czasach PRLu. Na szlaku który jednak właśnie pokonywałem, były niezwykle fancy. No i te widoki, absolutna pierwsza klasa światowa. 


Po relaksującym prysznicu przebrałem się w czysty komplet ciuchów, znów pogapiłem w krajobraz i o wyznaczonej godzinie poszedłem na kolację. Ostatecznie okazało się, że gości jest czwórka - ja, także samotnie wędrująca Holenderka, którą poznałem już pierwszego dnia trekkingu w Soraypampie oraz jeszcze jedna parka Holendrów, która dzień wcześniej nocowała w Lucmabambie. Co ciekawe, parka ta robiąc rezerwację z wyprzedzeniem poprzez booking (chcieli mieć pewność, że będą dla nich miejsca) zapłaciła o kilkadziesiąt procent więcej za nocleg niż my, piechurzy w trybie YOLO, liczący po prostu, że się uda. A udało się idealnie, bo każde z nas miało swój całkiem prywatny domek do dyspozycji.


Po zmroku temperatura dość znacznie spadła, a że w nogach miałem zrobionych tego dnia 25 kilometrów z przewyższeniami, dość szybko postanowiłem wgramolić się pod koc w moim luksusowym domku i zasnąć. Kolejnego dnia czekało mnie kolejnych 15 km. marszu prowadzącego już do miasta Machu Picchu Pueblo, skąd dwa dni później miałem wchodzić na teren właściwego, inkaskiego, historycznego miasta, stanowiącego jeden z siedmiu nowych cudów świata. Ale o tym następnym razem.


#polacorojo #podroze #peru #salkantay #mojezdjecie

9c697e30-77e0-4826-ad47-c77a447a68df
4bba6776-c52f-441c-a7c7-40fda5d216c6
3474a099-3b83-4cc3-aa28-a433c1beaf55
3beb061a-f836-4a08-8dd1-8cd216d66a26
3a3da4d9-15d1-49ba-84aa-7648c50b9604

Zaloguj się aby komentować

Po kilku dniach aklimatyzacji przyszedł czas na wyprawę na Tęczową Górę Vinicunca, wznoszącą się na wysokość 5200 m.n.p.m. (tak dokładniej, to na punkt widokowy na 5038 m.).


Napisałem "wyprawę", choć precyzyjniej byłoby opisać to jako wycieczkę - busy dowożą turystów na parking znajdujący się jakieś 3,5 kilometra od docelowego punktu widokowego, więc do przejścia jest relatywnie niewiele. Z drugiej strony każdy krok na wysokości 5 km. jest dość męczący, a tu trzeba było jeszcze pokonać prawie 400 metrów w pionie.


Na zwiedzanie mieliśmy ściśle określony czas (coś za co nie lubię zorganizowanych wycieczek), ale wystarczał on spokojnie na podziwianie widoków. Wcześniej rozpatrywałem jeszcze, czy nie wolę udać się na tę górę nieco bardziej niezależnie, ale wymagało to niesamowitego kombinowania - najpierw jazda autokarem przez kilka godzin, potem branie taksówki, żeby pokonać ostatnie 2 godziny drogi - nawet przy 4 osobach wychodziło wyraźnie drożej niż zorganizowana wycieczka w 15 osób, a przecież byłem sam. Dodatkowo - górę ponownie otwarto dla zwiedzających dopiero jakiś tydzień wcześniej, więc lepiej było zabrać się z jakąś ogarniętą agencją, niż jechać niezależnie po to, by na miejscu się dowiedzieć, że jednak znowu zamknięte.


Czemu dostęp na górę był wcześniej zamknięty? Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Góra leży między terenami należącymi do dwóch klanów, kontrolujących drogi dojazdowe na parkingi pod górą. Klany te kłóciły się o podział zysków za opłaty za wstęp, co doprowadziło do kilkutygodniowego zablokowania dróg. Na szczęście dla mnie rodziny doszły do porozumienia i atrakcja znów była dostępna dla turystów.


Vinicunca leży ponad 100 kilometrów od Cuzco, z czego ostatnie kilkanaście to jazda po górskich wertepach. Wycieczka zaczynała się więc bardzo wcześnie - zbiórka byla o 4:30 rano. O 6:30 zatrzymaliśmy się na proste śniadanie w opłaconym wcześniej miejscu i jechaliśmy dalej. Tu mała anegdotka - widząc, że przy knajpie tej zatrzymało się kilka identycznych busików zrobiłem zdjęcie numerów rejestracyjnych mojego, żeby się nie pomylić wracając. No i traf chciał, że po śniadaniu nasza pilotka chciała wsiąść do złego busa (bo nasz przeparkował) i potem skonsternowana szukała właściwego, w czym zaradny "ja" pomógł.


O 10 byliśmy na parkingu pod górą , na którym ponownie mieliśmy się spotkać o 13:30. Chętnym rozdawali jeszcze kije do podpierania się przy chodzeniu, ale nie widziałem żadnego powodu, by się w takowy zaopatrzyć. Po skorzystaniu z prowizorycznej toalety (niby muszle były, ale już bez wody i wszelkie nieczystości leciały bezpośrednio do dołu pod tymiż sławojkami, a każdy wchodzący dostawał napełnione wiaderko wodą w celu spłukania tego co naprodukował) zacząłem marsz w stronę punktu widokowego w towarzystwie dwóch innych względnie młodych turystów (nie żebym ja był młody, ale oni byli i nie odstawali kondycją). Właściwie to na górę szły tłumy ludzi z dziesiątek busów - taki urok popularnego miejsca. Niektórzy decydowali się na pokonanie tego dystansu na grzbiecie muła, bo sami nie czuli się wystarczająco na siłach na tej wysokości - jak wspominałem w poprzednich wpisach, aklimatyzacja robi różnicę. Skorzystanie z transportu kopytnego oczywiście swoje kosztowało.


Po godzinie marszu byliśmy na miejscu - całkiem nieźle jak na 3,5 km. trasy z 400 m. przewyższenia na tej wysokości. Z punktu widokowego góra faktycznie wyglądała kolorowo - może nie tak jak na wielu zdjęciach, które można znaleźć w internecie (z nałożonymi filtrami), ale akurat to co ja tu wrzucam to surowe, nieobrobione fotki. Mam też takie z filtrami, ale nie wiedzieć czemu, hejto nie chce ich przyjąć (mimo, że są mniejsze).


W kolejce do zdjęcia na punkcie widokowym stało kilkadziesiąt osób. Będąca w naszej trójce dziewczyna też chciała tam stanąć, ale gdy dowiedziała się, że czas oczekiwania na swoją kolej to jakieś 40 minut, odpuściła. Tym bardziej, że udowodniłem jej, że stając trochę obok tej kolejki ma się prawie identyczne ujęcie i to bez wchodzenia w kadr tym, którzy w końcu doczekali się swojej kolejki w "głównym punkcie". Zrobiliśmy więc sobie zdjęcia w 2 minuty nikomu nie wadząc i podeszliśmy wyżej, gdzie moim zdaniem widoki były jeszcze ciekawsze, a i ludzi było znacznie mniej. Cały teren dookoła był niezwykle malowniczy - nie tylko sama Tęczowa Góra.


Po półtorej godzinie przebywania w punkcie widokowym zbieraliśmy się powoli do zejścia. Tymczasem na górę dotarła nasza pilotka, towarzysząca najwolniejszym piechurom. Skorzystałem z okazji i podpytałem ją o znajdujące się tuż obok Valle Rojo, czyli czerwoną dolinę - widziałem na mapie, że punkt widokowy na dolinę jest praktycznie o rzut beretem - wystarczyło nieco odbić w lewo podczas wracania na parking i wspiąć się o 100 metrów wzwyż. Pani przewodnik powiedziała, że jeśli czuję się na siłach, to mogę tam iść, bylebym zdążył w ciągu godziny pojawić się na parkingu. Było to jak najbardziej do zrobienia, więc pomysł ten od razu zacząłem wcielać w życie. Moi dotychczasowi towarzysze stwierdzili, że nie chce im się po raz kolejny podchodzić tak wysoko, więc ruszyłem sam dziarskim krokiem.


Podejście na punkt widokowy na Valle Rojo nie było skomplikowane - ot kawałek do przejścia pod górę po nieco sypkiej ścieżce. Co ciekawe, tuż przed przełęczą, na której był punkt widokowy, wyrósł jak spod ziemi lokalny "bileter", pobierający chyba 10 soli za możliwość wejścia na przełęcz. Przewodniczka o tym wspominała, ale zdziwiłem się widząc gościa po prostu siedzącego na kamieniu i pobierającego gotówkę od każdego zapuszczającego się w tę stronę. Tuż za mną podchodził jakiś facet z aparatem z dużym obiektywem i przerażony stwierdził, że nie ma przy sobie gotówki. Próbował ubłagać biletera o możliwość wejścia chociaż na chwilę, ale ten był nieugięty. Widząc rozpacz w oczach fotografa spytałem lokalsa, czy 8 soli wystarczy, bo tyle mi zostało. Dobiliśmy targu, a fotograf wylewnie mi dziękował (ostatecznie w punkcie widokowym po kilkunastu minutach zjawili się jacyś jego znajomi z gotówką, więc dostałem całą kwotę z powrotem).


Sama czerwona dolina była naprawdę niesamowita. Intensywność czerwieni skał przyprawiała o zdumienie, zwłaszcza gdy była zestawiona z czernią i zielenią pozostałych elementów krajobrazu. Naprawdę magiczne miejsce, które zapadło mi w pamięć chyba bardziej niż sama Vinicunca. Niestety nie mogłem być w tym punkcie widokowym zbyt długo, bo musiałem zdążyć na parking na godzinę zbiórki. Przeciągałem moment ruszenia tak długo jak się dało, nastawiając się na zbieganie części drogi w dół. Każda sekunda spędzona na górze była warta dodatkowego wysiłku podczas zejścia. Koniec końców byłem na parkingu jakieś 60 sekund po umówionym czasie zbiórki, ale i tak byłem dopiero drugą osobą na miejscu spośród kilkunastu innych pasażerów. Około 14:00 wyruszyliśmy w drogę powrotną do Cuzco, docierając na miejsce niedługo przed zmrokiem.


#polacorojo #podroze #peru

2aa15991-b9ad-4747-a810-f4f543474ecc
80cc5606-9f33-407c-8726-6b93a689023b
30cb5d26-d3a8-4b56-a743-6f92814e01a8
53bd1285-010c-424a-b0ce-29c66babcfd7
534bde07-6d8a-4c07-b100-f606a3f71e23

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Mojego ostatniego dnia w El Chalten poszedłem na trzeci z najdłuższych szlaków w okolicy - na punkt widokowy pod Cerro Torre. Ta charakterystyczna góra w kształcie iglicy jest jednym z najtrudniejszych do zdobycia szczytów na świecie. Mimo względnie niewielkiej wysokości nieco ponad 3100 metrów, jej kształt oraz bardzo częsty silny wiatr powodują, że na wierzchołku stają jedynie nieliczni spośród profesjonalnych wspinaczy.


Dlaczego był to mój ostatni dzień w tej pięknej okolicy? Poza faktem, że spędziłem tam już ponad tydzień, a na mapie Ameryki Południowej zostało jeszcze kilka punktów do obejrzenia, miałem jeszcze dwa prozaiczne powody. I akurat nie chodziło o coraz bardziej zimowe warunki czy postępujące wyludnienie miasteczka, skutkujące zamykaniem kolejnych hosteli i knajp. 


Pierwszy powód - kończyła mi się gotówka. Jak już nieraz wspominałem, cash is king w Argentynie, bo płatności kartą lub wypłaty z bankomatów odbywały się po dwukrotnie mniej korzystnym kursie. El Chalten było na tyle małe, że nie istniała tam filia Western Union, abym mógł zlecić transfer samemu sobie (choć jeden z niewielkich sklepików miał firmową naklejkę WU na szybie i robił nadzieję), a zabrane przeze mnie z Polski dolary i euro zdążyłem już wymienić i wydać. 


Drugim powodem był ostatni w tym sezonie autobus odjeżdżający do Bariloche, na północ Patagonii. Gdybym do niego nie wsiadł, pozostałby mi albo autostop (co było bardzo karkołomne po sezonie, a nawet jeśli, to nie miałem na to ochoty) albo powrót autobusem do el Calafate i łapanie samolotu, co znacząco zwiększało koszty podróży.


Zanim jednak wsiadłem do wieczornego autobusu do Bariloche, miałem jeszcze prawie cały dzień na ostatni trekking. Teoretycznie od Laguna Torre, dokąd zmierzała większość turystów, dzieliło mnie 3 godziny marszu. Do położonego jeszcze dalej Mirador Maestri szło się godzinę dłużej. Gdyby faktycznie całość miała zająć 8 godzin, mógłbym nie zdążyć na autobus, ale doświadczenie już pokazało, że chodzę wyraźnie szybciej. Kolega znów musiał popracować, więc na ten ostatni trekking szedłem w doborowym towarzystwie samego siebie.


Trasa była przyjemna, a warunki pogodowe znów sprzyjały doskonałym widokom. Gdy dotarłem do Laguna Torre, mój czas wyglądał na tyle dobrze, że spokojnie mogłem kontynuować marsz do tego bardziej wysuniętego punktu widokowego. Wiodła do niego jednak wąska, ośnieżona ścieżka położona w poprzek dość stromego zbocza góry, więc przez chwilę się zastanawiałem czy na pewno sensownie się tam pchać. Właściwie to ani przez chwilę nie myślałem o żadnym zagrożeniu lawinowym (śniegu wydawało się być zbyt mało), ale z daleka trasa wyglądała na totalnie nie uczęszczaną. Było więc ryzyko, że przez ewentualne blądzenie lub wzmożoną czujność podczas stawiania kroków na nieprzetartej ścieżce zejdzie mi znacznie więcej czasu niż zakładałem. Stwierdziłem jednak, że jeśli będzie szło topornie, to po prostu zawrócę.


Już po chwili okazało się, że szlak nie jest aż taki nieuczęszczany jak sądziłem. Moją uwagę przykuły zwłaszcza odciśnięte w śniegu ślady łap. Dużych łap. Większych niż dużego psa. Niewykluczone, że patrzyłem na ślady pumy. Rozejrzałem się po okolicy, ale oprócz grupy turystów znajdujących się kilkaset metrów poniżej, nikogo nie widziałem. Ślady łap też w końcu skręcały ze szlaku i niknęły gdzieś, gdzie śniegu było mało. Pumy polują raczej w nocy, więc nie spodziewałem się, żebym miał jakąś spotkać - kontynuowałem więc marsz podążając za zdecydowanie ludzkimi śladami.


Ślady urywały się dość logicznie w miejscu, w którym widniała tabliczka z napisem Mirador Maestri. Teoretycznie był to więc koniec trasy, ale aplikacja Maps.me pokazywała, że ścieżka prowadzi jeszcze kilkaset metrów dalej. Żądny przygód, podjąłem próbę jej odnalezienia w śniegu. Raz obrałem złą drogę i musiałem się cofnąć o kawałek, ale ostatecznie dotarłem do miejsca oznaczonego na mapie. Rozpościerał się stąd nielichy widok na Cerro Torre, lodowiec na sąsiadującej górze i polodowcowe jeziorko u jej stóp. Warto było tu zajść. 


Mimo świadomości, że od El Chalten dzieli mnie kilka godzin powrotnego spaceru, a wieczorem odjeżdża ostatni autobus do Bariloche, nie spieszyłem się ani będąc w punkcie widokowym ani w drodze powrotnej. Musiałbym mieć niesamowitego pecha, aby nie zdążyć. Docierając do obrzeży miasteczka wciąż miałem sensowny zapas czasu, więc chwilę pogapiłem się na wspinaczy łojących jakieś drogi w skale. Trochę zacząłem żałować, że mój wyjazd musi nastąpić za niecałe 2 godziny, bo chętnie bym do nich dołączył.


Ostatecznie lekko się przeliczyłem z czasem, bo samo dopakowywanie się w hostelu zajęło mi istotnie więcej niż się spodziewałem - nie mogłem nigdzie zlokalizować swojego "zapasowego telefonu", który wziąłem z Polski na wypadek wychodzenia gdzieś w niebezpieczniejsze rejony miast (żeby w razie napadu rabunkowego oddać ten gorszy telefon). W końcu musiałem już ruszać na dworzec. Właściwie to musiałem biec przez kwadrans z ciężkim dużym plecakiem na plecach i podręcznym w ręce. Ledwo udało mi się wskoczyć do sklepu po coś do żarcia i picia na drogę, a już wybijała godzina odjazdu. Można rzec, że zdążyłem w ostatniej chwili. Ale udało się i oto siedziałem w wypełnionym po brzegi autokarze do Bariloche. Udało mi się też znaleźć ten cholerny telefon, więc już ze znacznie spokojniejszą głową otworzyłem wino i sączyłem je, aż nie zmorzył mnie sen.


#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie

21f26ac4-806e-4a85-bd4a-c2fe025da63b
c0074986-2323-4866-a35c-74beffc5ccde
1459251e-c1fb-4c2c-b264-b746d9464dd9
07656464-204b-4f7b-b615-2a31ba778f96
acaef696-8a71-441a-ba5f-a90c8d52af10
DerMirker

Piorun w ciemno i czytam.

fidel

@Sniffer Świetnie się Ciebie czyta. Masz pióro, odwagę i pomysł. Oby więcej!

michalnaszlaku

Tak sobie wczoraj oglądałem kolejny odcinek serialu Nasza Planeta na Netflix i trafiły się Pumy hasające po Patagoni. I tak sobie pomyślałem o tej Twojej wyprawie. One polują też w dzień - taka ciekawostka

Zaloguj się aby komentować

#japonia


Po wylądowaniu w Osace, wyszliśmy przed terminal, aby odszukać autobus, który zawiezie nas do centrum. Na stanowisku piątym, zgodnie z planem, stoi pojazd, przed nim krząta się obsługa, a obok zaczyna formować się mała kolejka, składająca się obecnie z dwóch osób. Panowie zamykają już luki bagażowe i krzykiem oraz gestem oznajmiają, że odjazd. Biegniemy i machamy rękami, że jeszcze my!


W kolejce czeka parka Amerykanów. Państwo dość słusznej postawy, a obok nich dwa razy mniejszy Japończyk coś tłumaczy. Potem podchodzi do nas.

\

Jeśli chcecie jechać tym autobusem, to mamy tylko miejsca o niskim standardzie. Oni nie chcą jechać (wskazuje na Jankesów), a wy?


No jasne, że chcemy, lepiej w niskim standardzie teraz niż w normalnym za pół godziny.


Ok, wsiadajcie.


Wchodzimy do środka, wszystkie siedzenia zajęte. Stajemy w przejściu i czekamy. Czy ten niski standard to po prostu miejsca stojące? Podchodzi do nas kierowca i z oparcia jednego z zajętych miejsc wysuwa rozkładane krzesełko. Tutaj będziecie siedzieć, w przejściu.

\

Dobiega jeszcze jeden pasażer, on także decyduje się na podróż z obniżonym standardem.

c5982066-05e1-4154-8ea1-1c4e53b02251

Zaloguj się aby komentować

Zachęcony pozytywną reakcją na mój poprzedni wpis będę tutaj od czasu do czasu wrzucać co ciekawsze zdjęcia. Szkoda że się nie da dodać filmików (chyba że ktoś poradzi jak to ogarnąć?) bo tego też mam sporo


Dajcie znać czy mam zakładać jakiegoś autorskiego hashtaga czy to że jest w dziale podróże wystarczy.


Jeśli macie jakieś pytania to też postaram się odpowiedzieć.


Tutaj zdjęcia z plantacji glonów z sąsiedniej wyspy na którą wybraliśmy się na weekend.


BTW Zawsze myślałem że takie czapki azjatyckie to nosiło się pewnie ze 100 lat temu a tutaj okazuje się że one są w powszechnym użyciu

2c72fdce-52c3-441b-95bf-c0c2c052f4b0
d1b1280b-6bc4-4b03-a909-4ba0209a9fa8
dd4e1b23-7f5a-4088-a5a9-a00ea162edd1
conradowl

4h temu dodane... Chłopie, zlituj się w Europie ludzie spali.

Ja się nie znam, będę śledzić posty.

Ja myślałem, że te berety z Peaky Blinders noszono kiedyś, a w UK bardzo dużo ludzi w tym śmiga ot mają swój styl.

Zapster

Zakładaj hasztag to nie pójdziesz na czarna a tylko twoje wypociny

figa-rybka

@Wolvi wracasz filmik na streamable albo dowolny hosting video i wklejasz linki w wiadomości ¯⁠\⁠_⁠(⁠ツ⁠)⁠_⁠/⁠¯

https://streamable.com/pjeod9

Zaloguj się aby komentować

Nie powiem, zastanawiałem się, czy wrzucać to zdjęcie, bo raz że jest takie mocno atencyjne, a dwa - aż tak tych gwiazd nie było widać na żywo, bo jest to rzecz jasna efekt długiego naświetlania. Tak więc nie dość, że atencjusz, to jeszcze oszust.


Z drugiej strony stargazing był właściwie głównym powodem mojego pojawienia się w rejonach pustyni Atacama, a takie zdjęcie było w cenie każdej "wycieczki" na podziwianie gwiazd. Reporterskim obowiązkiem wrzucam więc to, co mam.


Pustynia Atacama słynie z doskonałych warunków na obserwowanie nocnego nieba. Brak chmur przez absolutną większość roku, wspaniała przejrzystość powietrza dzięki zimnym nocom i położeniu na wysokości ok. 2500 m.n.p.m., brak "zanieczyszczenia światłem" ze względu na bezkresne, niezamieszkane pustkowia - wszystko to sprawia, że jest to jedno z najlepszych miejsc na świecie na podziwianie firmamentu po zmroku


Od dawna chciałem udać się w takie miejsce, gdzie znów mógłbym zobaczyć wyraźną Drogę Mleczną. Miałem w pamięci dwie takie sytuacje z dzieciństwa, gdy byłem zdumiony, jak dobrze nazwa oddaje to, co widać na niebie, więc w późniejszych latach podejmowałem mniej lub bardziej śmiałe próby, by znów to przeżyć. W Bieszczadach nie ogarnąłem dobrze pory miesiąca, więc pełnia księżyca popsuła moje plany (no nie podumał). Na norweskich odludziach towarzyszyły mi chmury przez dwa tygodnie. Na Islandii nie zdążyła jeszcze ustąpić szarość poprzedniego dnia, a już zaczynało szarzeć od wschodu, więc też d⁎⁎a. Prawie idealne warunki zapowiadały się w Nowej Zelandii - podczas nowiu akurat byłem nieopodal jednego z "rezerwatów ciemnego nieba", na terenie którego stoi jeden z większych teleskopów, niebo było bezchmurne, no ale... jakoś tak nie wiem. Było pięknie, ale to nie było to. Może było trochę za ciepło i to nie pomagało w uzyskaniu odpowiedniej klarowności powietrza?


W każdym razie Atacama była moją kolejną próbą i też precyzyjnie celowałem, żeby pojawić się tam podczas nowiu. Jako, że byłem mimo wszystko w miasteczku emitującym trochę światła, a nie miałem samochodu, by udać się gdzieś na odludzie, zdecydowałem się wraz z ziomkami z hostelu na wykupienie wycieczki. W jej ramach mieliśmy również obserwować gwiazdy i galaktyki przez teleskop. Zapowiadało się więc nieźle.


Ku mojemu zdziwieniu i rozczarowaniu, samochód zatrzymał się raptem kilka minut po minięciu ostatnich zabudowań malutkiego przecież miasteczka.


Jak to, to tu? - myślałem sobie. - Mógłbym tu przecież z buta podejść, ba, dzień wcześniej zrobiłem sobie spacer chyba w jeszcze bardziej odludne miejsce.


No ale to było właśnie tam. Odeszliśmy kilkuosobową grupą dosłownie kilkadziesiąt metrów od drogi, którą raz po raz przejeżdżał samochód, rzucając snop ostrego światła i kalecząc oczy, próbujące się akomodować do ciemności. No niby wystarczyło się odwrócić, by już nie widzieć ulicy ani samochodów, od miasteczka też nie biła nawet najmniejsza łuna, ale czułem się trochę oszukany.


Postanowiłem się jednak nie wkurwiać zanadto, tylko wyciągnąć z tej przygody jak najwięcej. Koncentrując wzrok wyłącznie na niebie udało mi się w końcu osiągnąć spokój i nie zwracać uwagi na szum opon dobiegających moich uszu co kilka minut.


To właśnie w tamtym miejscu przewodnik poopowiadał trochę o tym co widać na niebie, jak to się zmienia z biegiem nocy, który to jest Krzyż Południa i jeszcze mnóstwo ciekawostek. Szkoda, że po hiszpańsku, który wciąż znałem wyłącznie w stopniu pozwalającym zamówić piwo lub siarczyście zakląć z zachwytu nad krajobrazem.


W sumie to przypomniała mi się historia jeszcze z Patagonii, gdy jeden z poznanych chilijskich studentów mówił mi:


- Sniffer, gdy masz przed sobą taki piękny widok jak teraz, powinieneś zakrzyknąć concha tu madre!


W dosłownym tłumaczeniu znaczy to "c⁎⁎a twojej matki", ale jak to bywa z przekleństwami, zastosowań może być wiele, tak więc nie zdziwiłem się nic a nic, że tymi słowami da się też wyrazić zachwyt. No i później niejednokrotnie chwaliłem się tym sformułowaniem przed nowopoznanymi lokalsami, którzy z uznaniem kiwali głową nad akcentem i kontekstem, w jakim użyłem wyjątkowo parszywych mimo wszystko słów.


Wracając do oglądania gwiazd - po chwili przyszło do robienia zdjęć, gdzie zmuszeni byliśmy stać bez ruchu przez kilkanaście sekund, bo tyle trwało naświetlanie - bez tego fotki nie wyszłyby tak imponująco. Nie omieszkałem zrobić widocznej na zdjęciu pozy zadumanego, półnagiego imbecyla. Czy było zimno? No było - ale wciąż powyżej zera, więc dało się spokojnie wytrzymać.


Po zdjęciach udaliśmy się w stronę teleskopów. Te okazały się być zapewne dość nieskomplikowanymi teleskopami półamatorskimi, stojącymi gdzieś na pobliskiej działce, skierowanymi zawczasu na odpowiednie galaktyki i mgławice. Nie miałem wielkich oczekiwań wobec tej części wycieczki, więc obyło się bez rozczarowań. W sumie nawet ciekawie było zobaczyć jakieś galaktyki "z bliska". Na koniec dostaliśmy po 2 shoty jakiegoś miejscowego likieru i odwieźli nas na główną ulicę San Pedro de Atacama.


Czy z perspektywy czasu żałuję wycieczki? No nie, było ok. Czy spełniła pokładane nadzieje? Niestety też zdecydowanie nie. Raz że, liczyłem na udanie się na jakieś faktyczne zadupie, a nie podziwianie gwiazd przy ulicy, a dwa - to znów nie było to, co zapamiętałem z dzieciństwa. Zaczynam jednak podejrzewać, że po prostu za dzieciaka dodałem sobie to i owo w wyobraźni, albo po prostu pierwsze zetknięcie się z tak rozgwieżdżonym niebem dostarcza większych emocji niż powtórzenie tego. Sam nie wiem.


Po wycieczce oostanowiłem, że podczas jednej z kolejnych nocy zafunduję sobie ponowne podziwianie gwiazd - tym razem jednak na własną rękę, we własnym tempie i bez żadnych już oczekiwań. O tym jednak w jednym z kolejnych wpisów.


#polacorojo #podroze #chile #atacama #pokazmorde

e058ea22-ba45-450d-94bd-678d6e919df5
4pietrowydrapaczchmur

A masz! Niech cie piorun trzaśnie.

LeonardoDaWincyj

@Sniffer Sama Droga Mleczna to była mieniąca się kolorowo "kasza z gwiazd". Na pierwszy rzut oka bezbarwna ale przyglądając się można było dojrzeć fluktuacje atmosfery i szum z gwiazd ogólnie ale z widocznymi też milionami gwiazd na tle tej "kaszy". Kolorów mgławic nie widziałem ale to normalne, nikt chyba nie widział gołym okiem. Szkoda że nie mogłem tam być całą noc, byłem tam z kimś, ale i tak ze 2 godziny oglądałem.

Sorry za literówki w poprzednim komentarzu, śpieszyłem się bo miałem wyjść.

Zaloguj się aby komentować