#argentyna

1
64
Podobno Javier Milei naprawdę chce zamknąć bank centralny, prawda to?

Nie mogę znaleźć potwierdzenia nie znam hiszpańskiego. Wszędzie jakieś odnośniki do gówno artykułów z tabloidów.

#argentyna #liberalizm #ekonomia #libertarianizm
c913983b-ceec-45d4-8ffc-aed4db879acd
Matkojebca_Jones

@SiostraNieZdradziDziewczynaTak Prawda.

bojowonastawionaowca

@SiostraNieZdradziDziewczynaTak No właśnie chciał, ale są problemy — Emilio Ocampo, będący wybrańcem Mileia jeśli chodzi o politykę gospodarczą, powiedział, że nie będzie chciał być prezesem banku, bo on nie chce zamykać banku centralnego, tylko przeprowadzić dolaryzację


https://www.ft.com/content/f574a3af-fec2-41ed-b093-40bc9b20bdd2

bojowonastawionaowca

@SiostraNieZdradziDziewczynaTak


A tu jeszcze cytat z samego Emilio Ocampo: "“Lo que hay que cerrar es, definitivamente, la capacidad del poder político de emitir dinero discrecionalmente para financiar su exceso de gasto. Eso es lo que hay que terminar, definitivamente. Hay ciertas funciones del Banco Central que son necesarias. Cuando hablamos de cerrar el Banco Central es terminar con este cáncer que ha sido la inflación”, dijo el economista"

tłumacząc:

"To co trzeba zlikwidować to zdecydowanie możliwość władzy politycznej poprzez emisję pieniądza według własnego uznania w celu finansowania nadmiernych wydatków. Są pewne funkcje banku centralnego, które są niezbędne. Kiedy mówimy o zamknięciu banku centralnego, mamy na myśli zlikwidowanie tego raka, który powoduje inflację"


https://www.lanacion.com.ar/economia/emilio-ocampo-aclaro-que-significa-cerrar-el-banco-central-la-propuesta-de-javier-milei-nid14112023/

Zaloguj się aby komentować

Jeśli ktoś natrafił na informacje o wyborach w Argentynie i chwytliwych nagłówkach dotyczących nowego prezydenta, Javiera Milei, i jest ciekaw o co chodzi to tu dwa kompletne źródła które pomogą Wam zrozumieć:

  • kim jest ten człowiek
  • skąd się wziął
  • co reprezentuje
  • czemu został wybrany
  • jaki wpływ to będzie miało na Argentynę

Obydwa podcasty dostępne są też na spotify

https://www.youtube.com/watch?v=MSn4rHpLZmw

https://youtu.be/1lIOt02eU4s?si=GlI8JUsq1qagtRLu&t=117

(z góry przepraszam za brak tagu 'polityka', pomyślałem że może on obciąć zasięgi dla ludzi którzy mogliby uznać temat za interesujący, ale zablokowali politykę ze względu na nasze polskie podwórko)

#argentyna #wiadomosciswiat
Konto_serwisowe

Jestem prostym człowiekiem. Widzę Dział Zagraniczny, daje pioruna.

bojowonastawionaowca

@Maciek IMO nawet nie sama postać Javiera Milei jest ważna, co sytuacja, w jakiej Argentyna znajduje się od wielu lat oraz możliwości, jakie ma do sprawowania władzy (brak swojej siły w parlamencie)

Zaloguj się aby komentować

Argentyńczycy wybrali Javiera Mileia na nowego prezydenta. Kadencja będzie trwała 4 lata. Spytacie mnie, co w tym ciekawego? Otóż jest to anarchokapitalista. Taki argentyński Korwin. Teraz będziemy mogli zobaczyć libertariański sen w praktyce. Zobaczymy jak ten szur rozwali Argentynę doszczętnie, bo jak każdy wie, starczy ciąć wydatki i gospodarka sama się naprawi. Polecam śledzić temat. Najciekawsze pomysły i ciekawostki na temat owego pana:

  1. Rozmawia ze swoim zmarłym psem, który mu doradza.
  2. Wyzywa wszystkich od komuchów i nie chce z komuchami współpracować. (Tylko zapomniał, że mają powiązania gospodarcze z Chinami i Brazylią )
  3. Aborcja będzie nielegalna, ale planuje wprowadzić wolnorynkowe mechanizmy adopcji.
  4. Wprowadzenie USD jako waluty. (jak wiadomo własna waluta tylko przeszkadza )
  5. Prywatyzacja więzień (mają przynosić zyski) i zmniejszenie wieku ludzi sądzonych jako dorośli (chce chyba podaż zapewnić)
  6. Prywatyzować co się da (to wiadomo, stara mantra libertariańska)
  7. Cięcie wydatków budżetowych
  8. Zlikwidowanie banku centralnego
  9. Wolny rynek w handlu organami (już widzę mafię, która będzie łowić ludzi na organy)
  10. Zaprzeczanie globalnemu ociepleniu
  11. Liberalizacja posiadania broni

Argentyna miała piękny pogrzeb

#polityka #argentyna #konfederacja #libertarianizm
b288cacb-0aeb-44c4-a005-18fed4012ccc
tosiu

@niepopularna_opinia 12. nie ma większości w parlamencie, więc chuja zdziała

evilcozord

Zrobię sobie screenshot, za 4 lata się pośmiejemy z tego posta.

HueHue

@niepopularna_opinia A to tylko mała część jego zalet.

Zaloguj się aby komentować

Kanciak

Biorąc pod uwagę że Argentyna zbankrutowała już 9 razy i bliska jest kolejnemu, to wcale się nie dziwię że go wybrali. Ale czy mu się uda coś zmienić?

Helio09.

Kiedy myślą że nie może być gorzej....

Podejmujesz decyzję takie że udowadniasz im że jednak może.

Zaloguj się aby komentować

Przedstawiam państwu nowego prezydenta Argentyny
#argentyna #heheszki #cosplay
c5521fdd-9cd0-42be-98b5-3fc45c364547
KLH2

Fajnie byłoby, gdyby to był jego oficjalny strój. Zwłaszcza w czasie wizyt zagranicznych. Fajnie głównie dlatego, że nie mieszkam w Argentynie

lukmar

Kapitan anty-Państwo!

Zaloguj się aby komentować

Dziś wybory prezydenckie w Argentynie.

O fotel walczy umiarkowany lewicowy minister gospodarki Sergio Massa oraz ultraliberalny i skrajnie prawicowy Javier Milei.

Ten drugi zapowiada wywracanie politycznego stolika, zmianę peso na dolara, swobodny dostęp do broni, legalizację handlu organami i mówi, że papież Franciszek to komunista.

Sam Millei identyfikuje się jako „liberał”, minarchista (czyli zwolennik państwa minimum) oraz anarcho-kapitalista. Zdecydowanie opowiada się przeciwko aborcji (zostawiając wyjątek w przypadku gwałtu). Jest zwolennikiem prawa wolnego wyboru w takich sprawach jak narkotyki, prostytucja, małżeństwo, preferencje seksualne czy identyfikacja płciowa.

Wyrażał sceptycyzm wobec ideologii „zmian klimatycznych” czy masowego zastosowania "eksperymentalnych preparatów mRNA przeciwko COVID-19". Nieprzychylne mu media przedstawiają go jako szaleńca, zwolennika handlu ludzkimi organami, „denialistę” klimatycznego, wyznawcę „teorii spiskowych” czy też po prostu zwykłego „foliarza” i płaskoziemcę. Symbolem jego kampanii wyborczej jest piła lańcuchowa, której używa na swoich wiecach.

https://wydarzenia.interia.pl/zagranica/news-argentyna-decyduje-o-swojej-przyszlosci-starcie-dwoch-skrajn,nId,7158543

https://www.bankier.pl/wiadomosc/Javier-Milei-Ostatnia-nadzieja-Argentyny-8647665.html

#wiadomosciswiat #argentyna
31a04aac-a632-4b2f-82ae-8f1c471b7973
VeniVidiVici

@smierdakow 


>zmianę peso na dolara


Nikt nam tu nie będzie rządził, viva Argentinans. Te postulatu brzmią jak przypadkowy zlepek tego co ludzie by chcieli.

jimmy_gonzale

Plaskoziemcę xD piękna analiza.

Zaloguj się aby komentować

Jakiś czas temu śledziłem kanał podróżniczy bikepackera Iohana Gueorguieva, który jechał na rowerze z Alaski do Argentyny. Filmy przyciągały nie tylko ze względu na szalony pomysł, ale również świetne widoki, dobrą muzykę i pozytywny komentarz autora.
Niedawno sobie o tym przypomniałem i okazało się, że ostatni film wrzucił ponad 2 lata temu. Doczytałem, że chłop niestety nie żyje, popełnił samobójstwo. Na wiki podana jest informacja, że cierpiał na jakieś problemy z oddychaniem podczas snu.
Smuteczek mnie ogarnął i zacząłem oglądać cykl "see the world" od początku, co również Wam proponuję.

Filmy są dość długie (30-60 min.), bez wartkiej akcji, ale fajnie sobie włączyć wieczorem, świetny relaks.
Poniżej odcinek 27. z Boliwii, gdzie taszczy rower na 5000 mnpm.
W komentarzu daję stronę z wszystkimi odcinkami, z jakiegoś powodu nie wszystko jest wylistowane na jego kanale YT.
#rower #podroze #gory #bikepacking #alaska #argentyna
https://youtu.be/LcqGISh5kJs
Farmer111

Nasi też byli niezli:


https://festiwalterra.pl/bike-the-world-rowerami-dookola-swiata/


https://www.youtube.com/live/mag0OwUGbZo?si=HN_kwLWMwRyIV7_a


Najciekawsze jest to, że dziewczyna miała rower z marketu za 100 euro kupiony gdzieś w Turcji, a na pytanie jak się ubrać na taką wyprawę mówi, że do południowych brzegów Afryki dojechała w klapkach... Ludzie, którzy ruszyli w dobie e-maili z kompa, a wrócili w dobie smartfonów. W międzyczasie w świecie nastąpiła rewolucja technologiczna, której sobie nie uświadamiamy będąc jej częścią każdego dnia. Teraz mają mowy motywacyjne dla banków z których wynika, że najważniejsze to zrobić pierwszy krok i się nie bać. Podróż miała kilka dramatycznych zwrotów akcji: w Turcji zmarł jeden z chłopaków. Ona z drugim kolesiem wróciła do Polski na jego pogrzeb po czym doszli do wnioskuz że miałby życzenie, żeby pojechali dalej więc wrócili i ruszyli dalej. Dołączył do nich kolejny chłopak. w Afryce kolejny wypadek z udziałem ciężarówki - chłopak był w stanie krytycznym pomogli Polacy mający transport lotniczy i Polska ambasada. kolesia przetransportowano do Polski. Lekarze przewidywali padaczkę w wyniku urazu głowy i ogólne złamania dyskwalifikujace jakąkolwiek jazdę na rowerze. Koleś po roku rehabilitacji poleciał do Afryki do miejsca gdzie był wypadek i ruszył w pogoń za tamtą dwójką. Dojechał samotnie na południe Afryki, złapał stopa na jachcie do Ameryki południowej (Argentyny) i pojechał na południe spotykając się po drodze z tamtą dwójką, która w międzyczasie dojechała na sam dół Ameryki i powoli jechała na północ. Doszedł do wniosku, że też dojedzie na sam dół Ameryki południowej i ruszy jak oni na Alaskę. Nigdy ich nie dogonił, poznał po drodze dziewczynę chyba w Chile, ożenił się z nią i mają dziecko.

Farmer111

@nieinteresujsie Dzięki za fajny materiał do obejrzenia.

Zaloguj się aby komentować

Czy w warszawie jest jakaś dobra Argentyńska restauracja? Najlepiej coś ala typowa padrilla - czyli argentyński grill gdzie griluje się duże kawałki wołowiny kiełbasy i warzywa, oczywiście grilowanie na drewnie albo mieszance drewna i węgla drzewnego. Wiadomo że prawdziwej padrilli w warszawie nie będzie bo się nie utrzyma.

---------------------------------------------------------------------------------------
Znalazłem steak house hoża ale ta mają tylko zwykłe steki i burgery, brak informacji z kąt pochodzi mięso i czy jest robione na na grilu elektrycznym /gazowym z kamieniami z lawy czy na węglu drzewnym

no i te warszawskie ceny
butelka taniego hiszpańskiego trempanillo 300zł
jakieś lepsze wino typu barolo czy brunello włoskie 600-1000zł
najtańszy szampan 690 Xd nie dla mnie ceny dziewczyny tam nie zabiorę
https://steakhousehoza.pl/menu/

#warszawa #restauracje #jedzenie #gastronomia #argentyna
7e008bfb-4e81-44cb-95a2-9124f5b5a7f7
GtotheG

@SiostraNieZdradziDziewczynaTak w Krakowie (jakbys kiedys zawital) jest jakis ze stekami argentynskimi czy jakimis tam, ale tez w uj drogie. Od siebie NIE polece Salta Resto bar - tam zjadlam najgorszego steka ever, nawet sama na chacie zrobilam lepsze. To co oni tam serwuja niejadalne. Jeszcze w jakims innym jadłam i tez mega sredni.

Za to za granicą jak zamawiałam zawsze dostawałam dobre steki... Nie wiem o ciul tu chodzi - czemu w Polsce ciezko kupic dobrze zrobiony stek tak czy inaczej powodzenia. Jak cos ogarniesz dobrego to wrzucaj recenzje!

Zaloguj się aby komentować

Z magicznej, górzystej i chłodnej Patagonii przeniosłem się w całkowicie inny rejon Argentyny - w substropikalną parną... już chciałem napisać Amazonię, ale gdzie Rzym, gdzie Krym, a raczej gdzie Amazonia, gdzie wodospady Iguazu - do najbliższego punktu leżącego w dorzeczu Amazonki dzieliło mnie jakieś 1500 km, a więc kawał drogi (choć uczciwie trzeba przyznać, że z Krymu do Rzymu jest jednak zdecydowanie dalej). W każdym razie było tropikalnie i dżunglowato.

W Puerto Iguazu wylądowałem z moim dwumetrowym tajwańskim kolegą, który dość spontanicznie wsiadł ze mną do samolotu w Bariloche. Właściwie obaj czuliśmy się dość wyobcowani w tym nowym miejscu. Z jednej strony zupełnie inny klimat, z drugiej jakoś tak nawet obsługa i goście hostelu, w którym się zatrzymaliśmy, wydawali się niezbyt przyjaźni. Nie miałem ochoty zostawać w tym mieście dłużej, niż to było konieczne. A konieczność sprowadzała się do zobaczenia wodospadów.

Co warto wspomnieć, wodospady znajdują się na granicy Argentyny i Brazylii oraz można je podziwiać z dwóch różnych stron - dwóch różnych państw. Tak na dobrą sprawę tuż obok jest jeszcze granica z Paragwajem, ale ten akurat dostępu do wodospadów nie ma.

Słyszałem wcześniej, że wodospady warto zobaczyć z obu stron, bo wrażenia są bardzo odmienne. Na pierwszy ogień szła więc strona argentyńska, a dzień później mieliśmy zaplanowane przekroczenie granicy i obejrzenie wielkiej wody z perspektywy brazylijskiej.

Do wodospadów po "naszej" stronie można się było dostać dość łatwo - wystarczyło wsiąść w autobus i podjechać do bram parku narodowego. Dalej prowadziły liczne ścieżki piesze, którymi można było dojść do rozmaitych wodospadów zasilanych przez rzekę. Warto wspomnieć, że liczba strug liczy sobie 275, a więc jest to bardziej olbrzymi kompleks wodospadów aniżeli pojedynczy kolos.

Nas interesował przede wszystkim główny punkt widokowy, nazywany Garganta del Diablo (gardło diabła) - kładka na rzece prowadząca na skraj bodajże największego uskoku, przez który przewala się najwięcej wody. Wiedzieliśmy, że jest to cholernie popularne miejsce, dlatego do parku przyjechaliśmy praktycznie na otwarcie i naszym celem było dotarcie w to gardło diabła przed dzikimi tłumami.

Spod wejścia do parku prawie pod sam punkt widokowy wiodła wąskotorowa kolejka szynowa zabierająca na pokład kilkudziesięciu pasażerów. My jednak zamiast zabrać się pierwszym kursem postanowiliśmy przechytrzyć system i iść szlakiem pieszym prowadzącym wzdłuż torów. Niby miało to zająć ponad 20 minut, ale wiedzieliśmy, że dzięki temu dotrzemy na miejsce przed kolejką, która miała ruszać dopiero za kwadrans. Plan udał się idealnie, bo mieliśmy praktycznie 10 minut podziwiania tego potężnego zbioru wodospadów w towarzystwie ledwie kilku innych osób. Później jednak na kładkę wgramoliło się kilkadziesiąt osób z kolejki i magia prysła, więc udaliśmy się na inne ścieżki wiodące po parku, pod inne strugi wodospadów. Zanim tam się jednak przeniesiemy, drogi czytelniku, nadmienię jeszcze, że drobinki wody unoszące się przy Garganta del Diablo działają jak deszcz i nie da się przejść na sucho tej kładki - większość turystów albo ubiera foliowe poncho, albo przywdziewa kurtki przeciwdeszczowe. Ja dla odmiany po prostu zdjąłem i schowałem do plecaka koszulkę, bo było dość gorąco

Pozostałe strugi wodospadów nie robiły już może takiego wrażenia, ale wciąż były piękne. Dodam tutaj, że kilkadziesiąt lat temu były jeszcze piękniejsze - woda w rzece i w wodospadach była przejrzysta i klarowna, ale masowa wycinka drzew w górnym biegu rzeki spowodowała, że woda zaczęła wypłukiwać glebę i materiał skalny oraz nieść go ze sobą, powodując takie a nie inne zabarwienie rzeki. Szkoda. Może za kilkadziesiąt lat wodospady odzyskają utracony blask. Na razie jednak się na to nie zanosi, patrząc na kontrowersyjne decyzje rządów brazylijskich pozwalających na dalsze wycinanie dziewiczej puszczy amazońskiej i nie tylko.

A teraz anegdota, o którą nikt nie prosił, ale się podzielę. Przy jednym z wodospadów stwierdziłem, że wlezę sobie na trudno dostępny głaz stojący nad wodą, do czego użyłem moich skromnych zdolności wspinaczkowych. Podczas powrotu na ścieżkę, gdy wciąż trzymałem się rękoma skały, nagle poczułem bardzo bolesne ukłucie w palec. Po chwili zobaczyłem co mnie użądliło - wielki czerwony owad przypominający osę, choć rozmiarami dorównujący szerszeniowi. Najwyraźniej nieopacznie chwyciłem dłonią tego fragmentu skały, na którym to cholerstwo akurat przebywało.

Nie powiem, zestresowałem się trochę, bo nie miałem pojęcia co to jest za owad, jak bardzo toksyczny ma jad i czy jestem w jakimś realnym niebezpieczeństwie. Niby alergii na jad pszczoły i osy nie mam, ale to był mimo wszystko zupełnie inny owad. Zrobiłem mu na szybko zdjęcie, żeby później pokazać je komuś, kto się lepiej zna na okolicznej faunie. Tak się złożyło, że wraz z kolegą jakieś 15 minut wcześniej spiknęliśmy się podczas robienia fotek z pewną Brazylijką, która pracowała od niedawna w... punkcie medycznym na terenie tego właśnie parku - tego dnia miała jednak wolne i po raz pierwszy wybrała się obejrzeć wodospady. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. Babka obejrzała mój palec oraz zdjęcie owada, zaleciła się nie przejmować za bardzo, a przy wyjściu z parku zaprosiła jeszcze do punktu medycznego, gdzie mimo dnia wolnego posmarowała mi opuchliznę maścią o działaniu antyhistaminowym. Wiem, że dla niektórych zabrzmi to jak wstęp do pornola, ale na tym się skończyło

Pozwólcie, że wycieczkę na stronę brazylijską opiszę w kolejnym wpisie, być może już jutro. Trochę tam będzie tekstu o kłopotach na granicy i związanych z taksówkami, a nie chcę się was teraz zanudzać aż taką ścianą tekstu. No i zdjęć mam sporo, więc znacznie łatwiej będzie je podzielić na dwa osobne wpisy.

#polacorojo #podroze #argentyna #mojezdjecie
8330b311-557e-48ca-870e-9b16c104e751
a6ad5c8e-dbcb-473d-b228-7bc776b579a6
1994dc4e-8c11-4564-b4c9-09305f20921c
7e041bcc-d256-4ef5-91db-f22f710d6d7b
53297e4f-94d4-4908-a462-8a302b2cf573
Sniffer

Dorzucam zdjęcia mapki parku oraz owada, który mnie użądlił (wybaczcie, brak banana dla skali, ale tak jak wspomniałem we wpisie, był gdzieś wielkości szerszenia).

815489a4-f76b-4fa4-bebb-318dd01a46cc
d45daf71-c8fa-42ca-a4a7-48ba42a6dc1f

Zaloguj się aby komentować

Czołem po nieco dłuższej przerwie. Jakoś tak życie nie zostawiało energii ani chęci na pisanie, mimo że teoretycznie miałem wspominać jeden z najfajniejszych dni mojej wyprawy. Niestety nie mam z niego dobrych zdjęć - albo inaczej, mam jedno przecudowne, ale jest to selfie z osobą, z którą dzieliłem ten dzień, a nie zwykłem wrzucać selfiaczków na hejto.

Tego dnia byłem umówiony na wspinanie z "zaginioną dziewczyną" z El Chalten (wspominałem już o niej dwa razy). Na żaglówce bowiem okazało się, że dziewczyna ta się wspina i tak jak ja wzięła ze sobą w podróż uprząż, ekspresy i buty wspinaczkowe. Byłem cholernie podekscytowany, bo powoli traciłem nadzieję na użycie tej uprzęży, którą zdecydowałem się targać z Polski, zabierając tym samym cenne miejsce w plecaku. Tym razem jednak
miała pójść w użytkowanie.

Nie mieliśmy jedynie liny i kasków (liny nie brałem, bo zajęłaby pół plecaka i całkiem sporo waży, więc było to totalnie bez sensu). Dało się je jednak wypożyczyć (choć za całkiem duże pieniądze, jak mam być szczery, bo wyszło chyba 200 zł na 2 osoby). Skały znajdowały się jakieś 20 minut drogi samochodem od Bariloche, więc umówiliśmy się z wypożyczalnią sprzętu na pakiet usług - wypożyczenie sprzętu oraz transport w obie strony.

Dotarliśmy na miejsce już po południu, na co wpływ miał męczący mnie od rana kac i fakt, że zrzuciłem na koleżankę obowiązek znalezienia wypożyczalni. Nie dość, że trochę bolała mnie głowa, to jeszcze zapomniałem wziąć ze sobą jakiejkolwiek wody poza resztką, którą miałem w bidonie (jakieś 200 ml). Palące słońce i pustynny krajobraz wzmagały moje cierpienia.

Zaczęliśmy się wspinać, nie rzucając się na jakieś tam trudne drogi - trzymaliśmy się raczej wycen piątkowych w skali francuskiej, aby po prostu czerpać przyjemność z wysiłku fizycznego, nie forsując się za bardzo (mimo wszystko woleliśmy też nie odpadać na wypożyczonej linie, której wieku i kondycji nie znaliśmy). To były naprawdę bardzo miło spędzone godziny - sporo też gadaliśmy o własnych sytuacjach życiowych.

Gdy zbliżał się zachód słońca wyciągałem z plecaka butelkę wina. Dokładnie tak - o wodzie zapomniałem, ale butelkę białego wina miałem ze sobą Przyznam, że wypicie tego winka z koleżanką na skalistym pustkowiu przy zachodzącym słońcu było czymś niesamowitym. Idealne zwieńczenie dnia.

W sumie to dzień się kończył, ale noc miała trwać jeszcze długo - był weekend i już wcześniej byliśmy dogadani z większą ekipą na udanie się na imprezę. Wróciliśmy więc do hostelu, zjedliśmy jakąś kolację i rozpoczęliśmy powolne przygotowania do wyjścia. Dlaczego powolne? W Bariloche kluby otwierały się dopiero o północy, ale wcale nie oznaczało to, że od razu się zapełniały. Pamiętam jak kilka dni wcześniej chciałem obadać jakiś klub i udałem się pod niego o 1:45 w nocy. Kilka kroków od wejścia ochroniarz zatrzymał mnie gestem dłoni. Popatrzyłem na niego zdziwiony, zacząłem myśleć czy jest jakiś dress code czy coś, a ten do mnie:

- Za wcześnie, nikogo jeszcze nie ma.

No więc tak - pierwsi ludzie zbierali się dopiero około 2 w nocy, ale imprezy trwały do 7 rano.

Nie inaczej było tym razem - gdzieś po drugiej dotarliśmy do pierwszego klubu na imprezę tematyczną - była grana muzyka elektroniczna, co jak na kluby południowoamerykańskie nie było normą. W środku było niemało osób, ale przeważali turyści, stęsknieni za tego typu muzyką. Mi ona nie podchodziła za bardzo, podobnie zresztą jak części dziewczyn z hostelu, więc po pół godzinie przenieśliśmy się do innego klubu, umiejscowionego tuż pod naszym hostelem. Tam królował reggaeton, który siadł naszej grupie idealnie i tuptaliśmy sobie w jego rytmach aż do zamknięcia przybytku.

Mój kolejny dzień był już dniem podróży. Opuszczałem Bariloche, opuszczałem Patagonię. Z jednej strony byłem zakochany w tych rejonach, ale z drugiej coś pchało mnie naprzód. W okolicach Bariloche nie spodziewałem się zobaczyć już żadnych pięknych miejsc ani łazić po szlakach, bo zima coraz śmielej wchodziła w wyższe partie gór i przynajmniej te bardziej wymagające wycieczki były poza moim zasięgiem. Postanowiłem więc eksplorować inne partie Ameryki Południowej.

Po wcześniej zasłyszanych relacjach kilku osób, na mojej liście miejsc do odwiedzenia pojawiły się wodospady Iguazu - tam właśnie planowałem polecieć (samolot był jedynym sensownym środkiem transportu z Patagonii na daleką północ Argentyny). Gdy już wyklikiwałem przez internet bilet lotniczy, zdałem sobie sprawę, że sporo za niego przepłacę - wszak musiałem zapłacić kartą po cholernie niekorzystnym oficjalnym kursie dolara. Wpadłem na genialny w swej prostocie pomysł i podbiłem w hostelu do jednego z poznanych wcześniej Argentyńczyków z uprzejmym pytaniem, czy mógłby mi pomóc w kupnie biletu z użyciem jego karty wydanej przez lokalny bank, a ja oddałbym mu gotówkę. Dzięki temu manewrowi oszczędzałem jakieś 40% na bilecie Co prawda wypstrykałem się z prawie całej gotówki, ale pomyślałem, że w razie czego zrobię jeszcze mały transfer w Western Union i będzie git. Niestety jednak ta jedyna placówka w Bariloche była wyjątkowo zamknięta, a w Iguazu miało nie być żadnej. Trudno, pomyślałem, dam radę z tym co mi zostało.

Gdy już się zbierałem do wyjścia z hostelu, zaczepił mnie mój dwumetrowy kolega Tajwańczyk z pytaniem gdzie się wybieram. Gdy odpowiedziałem, że jadę na lotnisko i lecę do Iguazu, powiedział, żebym chwilę zaczekał, bo on chętnie zabierze się ze mną uberem na lotnisko i podpyta o ceny biletów. Po chwili dołączył do mnie z plecakiem i ruszyliśmy na lotnisko. Na lotnisku przy okienku kolega stwierdził, że w sumie to on też poleci do Iguazu tym samym lotem Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, pytając co z bagażem, a ten odpowiada "no to jest mój bagaż" - wkazując na swój niepozorny plecak. Był on pojemnościowo mniejszy niż moja Salewa 70+10 litrów, nie wyglądał też na typowego turystyka, a w dodatku na dwumetrowym koledze prezentował się raczej skromnie. W rzeczywistości jednak mieścił sporo. Kolega zdradził, że to jest właśnie sekret jego tanich podróży - on zawsze brał ten plecak jako bagaż podręczny, mimo że wymiarami był jakieś 2 razy większy niż powinien - nikt się jednak nigdy go nie czepiał, bo na jego wielkich plecach nie wyglądał zbyt okazale.

Leciałem więc do Iguazu z kolegą Tajwańczykiem. Było to totalnie nieoczekiwane, ale w sumie cieszyłem się z takiego obrotu sprawy. Był to naprawdę super gość, z którym przegadałem wcześniej długie godziny i raz zrobiliśmy taką furorę na karaoke, że miejscowi robili sobie z nami zdjęcia . No cóż, gdy inni śpiewali jakieś pitu-pitu, my daliśmy z grubej rury Bohemian Rhapsody Później wyciągnęli nas jeszcze na scenę, żebyśmy śpiewali jakiś argentyński hicior, co było zwłaszcza dla mnie absurdalne, bo ani nie znałem utworu, ani hiszpańskiego Szczęśliwie gdzieś od 3 refrenu zajarzyłem linię melodyczną i robiłem za chórki

Ach, Bariloche, nigdy go nie zapomnę. Bardzo chciałbym tam kiedyś wrócić. Tymczasem byłem w samolocie do Iguazu, gdzie atmosfera była zupełnie, zupełnie inna. Ale o tym w kolejnym wpisie.

#polacorojo #podroze #argentyna #gory
db0827ca-4351-4458-99d0-d15d1ad05b7d
9a041956-8d6d-4b81-8329-3681744b5cfb
e8d50350-e890-4380-bc91-9b527f4a0651
56e0120f-820a-446d-a50a-9bd475ec5310
9241d8cd-470e-4d14-a25d-79d0911f593c
SiostraNieZdradziDziewczynaTak

Ale fajnie, w schroniskach i hostelach spotyka się najbardziej otwartych ludzi z którymi łatwo złapać kontakt

ciszej

@Sniffer eh żegnaj Patagonio, czekam na dalsze części!

michalnaszlaku

Już się byłem, że to koniec a tu lecimy na następną przygodę

Zaloguj się aby komentować

W poprzednim wpisie wspominałem, że miałem dwie opcje spędzenia kolejnego dnia - grill z Argentyńczykami lub żeglowanie po jeziorze Nahuel Huapi, nad którym położone jest Bariloche. Sam nie jestem ani sternikiem ani nawet majtkiem (he he), więc przez żeglowanie rozumiem zapakowanie tyłka na statek wraz z innymi turystami i bycie przewiezionym po wodzie od zatoki do zatoki, przy jednoczesnej degustacji wina, sera i wędlin. Jak to teraz czytam, to brzmi to jak rozrywka bogatych białasów i taki wagabunda jak ja (a przynajmniej tak się tu trochę przedstawiam) powinien raczej wybrać żucie grillowanej wołowiny z lokalsami. Rzeczywistość była jednak znacznie bardziej swojska. Po pierwsze, na łódkę wybrali się podobni mi wędrowcy, tymczasowi nomadzi odkrywający świat (i siebie przy okazji), a część z nich była zresztą Argentyńczykami. Po drugie - degustacja polegała na piciu niedrogich win z plastikowych kubeczków i jedzenia sera oraz wędlin z marketu, które sami zresztą kroiliśmy sobie na pokładzie. No to wygadałem się już, którą opcję spędzenia tego dnia wybrałem

Nasza mała wycieczka startowała z hostelu Selina. Na miejscu czekało już kilka osób, które kojarzyłem lepiej lub gorzej z podróży autokarowej z El Chalten sprzed tygodnia. Po chwili pojawił się też niejako pośrednik całego przedsięwzięcia, czyli Argentyńczyk również będący w tych stronach jedynie turystą. Później dowiedziałem się, że ma polskie korzenie (o czym świadczyło choćby nazwisko Wdowiak). W sumie była to kolejna osobiście poznana przeze mnie osoba z Argentyny, której przodkowie wyemigrowali z Polski.

Gdy już zebrali się wszyscy, a było nas nieco ponad 10 osób, 2 rozklekotane busiki zabrały nas spod hostelu do przystani oddalonej o kilkanaście kilometrów. Tam skipper przetransportował wszystkich w 3 turach wiosłową łódką na żaglówkę zacumowaną dalej od brzegu. Klasy łódki niestety nie opiszę, bo się nie znam, ale można było zejść pod pokład, gdzie był mały kibelek, mikro kuchnia i chyba ze dwie ciasne kajuty. Łódź raczej miała swoje lata i specyficzny zapaszek pod pokładem, ale i tak praktycznie siedzieliśmy cały czas na górze. A nawet jeśli - nie oczekiwaliśmy żadnych luksusów. Choć właściwie to było na swój sposób luksusowo, bo chwilę po wypłynięciu na szersze wody otworzyliśmy pierwsze 2 wina, a zaraz potem zaczęliśmy kroić wędliny i ser.

Było bardzo przyjemnie, choć chłodno, żeby nie powiedzieć zimno. Miałem długie spodnie, polar i kurtkę przeciwdeszczową chroniącą przed wiatrem, a później nawet naciągnąłem na łeb czapkę. Reszta wycieczkowiczów była ubrana podobnie, jeśli nie cieplej. Rozgrzewało nas jednak wino i przede wszystkim radosne rozmowy.

Kątem ucha podsłuchałem jak przy jednej z burt wesoła blondynka tłumaczyła małej grupce ludzi ze śmiechem:

- Nie sądziłam, że to może się skończyć wysłaniem przez nią straży parku na moje poszukiwania!

Przyjrzałem się bliżej osobie, na którą wskazywała - jej twarz wyglądała znajomo, ale nie kojarzyłem skąd. Ten fragment wypowiedzi mnie jednak oświecił.

- Zaraz, zaraz - wtrąciłem się do rozmowy - to ty jesteś tą zaginioną dziewczyną spod Fitz Roya?
- Tak! Jakim cudem też o tym słyszałeś?
- No cóż, Twoja koleżanka zrobiła nieźle larum wieczorem tego dnia. W barze Fresco, gdzie zebrała się chyba połowa pozostających jeszcze w El Chalten ludzi, słyszeli o tej historii wszyscy.

Opisywałem to już wcześniej, no ale przecież mało kto czytał, a nie pamięta już pewnie absolutnie nikt, w każdym razie "zaginiona dziewczyna" wcale się nie zgubiła, tylko poszła na piwo z poznanymi na szlaku ludźmi, nie zahaczając wcześniej o hostel i nie dając koleżance znać, że wszystko u niej ok. Gdy czyta się tę historię, to można sobie myśleć "no co za tępa dzida", ale po poznaniu tej dziewczyny osobiście stwierdziłem, że jest to niesamowicie pozytywna osoba i moja ocena jej gapostwa nie jest już taka surowa

- Zaraz, zaraz, a ty nie jesteś tym gościem, który udawał ślepca schodząc spod Fitz Roya?

No cóż, bingo, miała mnie. Innymi słowy spotkaliśmy się tego dnia na szlaku i w pewnym sensie wiedzieliśmy o swoim istnieniu, ale pierwszy raz mieliśmy okazję pogadać dopiero ponad tydzień później i 1400 kilometrów dalej, siedząc na łódce na środku jeziora.

Rejs przebiegał w bardzo miłej atmosferze. Śmiechu było co nie miara, ktoś nawet miał ze sobą mały głośnik bluetooth, więc po chwili pokład zamienił się w parkiet do tuptania nóżką. Puryści być może powiedzą: co za plebs, zamiast podziwiać przyrodę w ciszy i spokoju, to zrobili sobie imprezę na żaglówce. To nie tak. Rejs łącznie trwał 4 godziny, więc był czas i na gapienie się w ciszy na widoki, i na rozmowy przy winie, i na ruszanie się w rytm muzyki. To była prawdziwa afirmacja życia.

- Zrobimy tu postój na jakieś 20 minut, więc jeśli chcecie, to możecie tu popływać - powiedział skipper z uśmiechem na ustach w jednej z zatoczek.

Wszyscy spojrzeli na niego spod czapek i posłali zwrotne uśmiechy, zapinając wyżej zamki od kurtek. Niby już podczas zapisywania się było powiedziane, że normalny harmonogram rejsu zakłada przerwę na kąpiel w jeziorze i że latem jest to ulubiony element uczestników rejsu. Nie dziwota - woda była niesamowicie czysta, a otoczenie przepiękne. Teraz jednak był środek jesieni i, co by nie mówić, troszkę piździło.

- Chyba tylko jakiś szaleniec by się tu teraz kąpał - rzekła jedna z osób.
- To prawda - odparłem - i oto stoi on przed wami.

Obróciłem się na piecie i zszedłem pod pokład. Otóż zabrałem ze sobą z hostelu kąpielówki i ręcznik na wszelki wypadek, choć wsiadając na łajbę nie wierzyłem, że mi się przydadzą. Teraz jednak czułem wielką chęć skoczenia do tego zimnego jeziora. Czy to wino mnie rozgrzało, czy może chciałem się popisać spontanicznością, czy też pragnąłem nadać sens targania ze sobą tych kąpielówek - po prostu poczułem, że sobie skoczę, a co.

Gdy wyszedłem na pokład w samych kąpielówkach reszcie załogi trochę opadły szczęki, bo byli przekonani, że tylko żartowałem i po prostu poszedłem do kibla.

- Serio będziesz pływał? - spytał argentyński kolega z polskim nazwiskiem.
- Wiadomo - odparłem.
- To czekaj, ja też! - po czym czmychnął pod pokład. Ewidentnie miał w sobie polską krew.

Gdy już obaj staliśmy na pokładzie w samych gaciach i chcieliśmy jak najszybciej ulotnić się z tego wystawionego na chłodny wiatr pokładu do jeszcze zimniejszej wody, reszta ekipy koniecznie chciała sobie zrobić z nami zdjęcia, co na szczęście nie trwało zbyt długo. W końcu nastał moment prawdy. Wiedzieliśmy, że powolne wchodzenie do wody po drabince zakończy się naszą kapitulacją, więc zdecydowaliśmy się na skok synchroniczny saltem w tył z rufy statku. Punktów za styl pewnie nie zebralibyśmy dużo, ale to nie było istotne. Najważniejsze, że żaden z nas sobie głupiego ryja nie rozwalił.

Cóż mogę rzec - woda była zimna. Tak zimna, że nie zamierzaliśmy w niej zostać dłużej niż wymagało tego od nas dopłynięcie do drabinki. Zdecydowanie orzeźwiające doświadczenie. Trochę się zastanawiałem później, czy się nie rozchoruję przez ten szczeniacki, bądź co bądź, wybryk, na szczęście jednak szybkie osuszenie się, przebranie w suche i ciepłe ciuchy oraz dogrzanie kubkiem wina wystarczyło.

Jak już wspomniałem, rejs trwał łącznie 4 godziny i muszę przyznać, że tak jak początkowo nie byłem w stu procentach przekonany, że będę się na nim dobrze bawił wśród praktycznie obcych mi ludzi (jestem raczej typem introwertyka), tak popołudnie spędzone na tej żaglówce było jednym z przyjemniejszych momentów mojej wyprawy, czego główną zasługą byli współtowarzysze rejsu właśnie. Właściwie to od czasu do czasu wciąż wymieniamy wiadomości na WhatsAppie, mimo że od naszego spotkania na łódce minął już ponad rok.

Rzucę więc teraz strasznym truizmem, ale podróże to nie tylko miejsca, które odwiedzamy, ale też ludzie których poznajemy. Nierzadko zostają oni w pamięci dłużej niż najpiękniejsze widoki.

#polacorojo #podroze #argentyna #gory #mojezdjecie
4cd787ac-bf49-4806-a7c1-e901fc486095
3c1b6166-9816-4531-9493-6f8dad3a0c34
c49896ad-321b-468a-9389-6e8fbcf16eba
f44feca0-4c1e-48c2-b39b-d748e4e28222
71dd445f-70ba-46a1-9c31-ce622c13b84c
ciszej

@Sniffer patrzyłam na mapę i to kawał jeziora! Dużo łodzi poza waszą było na widzie? Chyba nie był to typowy sezon na pływanie


Coraz mocniej mnie pociąga ta Argentyna

Man_of_Gx

@Sniffer Skakanie z suchego" do zimnej wody może zabić, kilka lat temu zginął tak jeden mój znajomy, pół życia wokół wody, żagle itp. w tym roku drugi, młody chłopak.

Uwierz mi da się wejść powoli i jest znacznie bezpieczniej.


Szerokiej drogi


Gx

michalnaszlaku

Woda taka, że sam bym wskoczył

Zaloguj się aby komentować

Ok, tym razem serio będą nudy na pudy (ktoś jeszcze w ogóle kojarzy takie sformułowanie?).
Chciałem się udać na kolejne dwa punkty widokowe w okolicy Bariloche, czyli Cerro Otto i Cerro Campanario. Do obu dało się dojechać autobusami i na oba wiodły kolejki linowe, choć nie zamierzałem z nich korzystać, bo w jednym przypadku dojście na górę miało zająć 1,5 godziny a w drugim ledwie pół. Zawsze to też ileś peso w kieszeni.
Zacząłem od Cerro Otto. Słyszałem w hostelu, że wejście na szczyt jest bardzo, bardzo trudne, gdy jednak dopytałem o szczegóły, okazało się, że po prostu podejście jest dość strome - na przestrzeni 2 km pokonywało się 500 metrów w pionie. Trasa wiodła wzdłuż słupów kolejki linowej i praktycznie niczym się nie wyróżniała. Była dość nudna, gdzieniegdzie z luźnym piachem i kamieniami, trochę też zarośnięta (jednak niewiele osób tamtędy chodziło, zwłaszcza że na szczyt można było też chyba dojechać samochodem). Faktycznie podejście było strome, bez żadnych zakosów, więc można się było trochę zmachać. Zwłaszcza, że w dolnej części trasy było dość gorąco, a słońce grzało jak głupie. Na szczycie pojawiłem się niemiłosiernie zgrzany i spocony, więc ucieszyłem się, że zalegał tam jeszcze zeszłotygodniowy śnieg, który nie zdążył całkowicie stopnieć i posłużył mi do lekkiego schłodzenia się.
Nie spędziłem na szczycie wiele czasu, bo akurat trwał remont tej kolejki (więc i tak bym tam nie wjechał), co pociągało za sobą wyjątkowo nieprzyjemne wrażenia słuchowe - odgłosy walenia młotami, spawania i cięcia metalu wygoniły mnie stamtąd po 10 minutach. Widoki zresztą też nie były jakieś spektakularne. Schodząc znów spociłem się jak świnia, a na dolnym odcinku trasy szedłem już z lekko opuszczonymi porami dla lepszej wentylacji. Nie prosiliście o takie szczegóły, ale trudno - piszę jak było.
Zanim złapałem autobus wiodący dalej na zachód, w stronę Cerro Campanario, zdążyłem już trochę przeschnąć. Kolejka na drugi szczyt była czynna i widziałem sznurek ludzi stojących do kas, ale wejście na tę górkę zajmowało zaledwie pół godziny, więc tym bardziej nie miałem ochoty ułatwiać sobie wycieczki. Jedyne co, to słyszałem gdzieś wcześniej, że zdarzały się na tym szlaku napady rabunkowe, choć raczej w jakichś godzinach wieczornych i raczej dawno temu. Jako że opcję pieszą wybrało co najmniej kilka osób, a wszystkie wyglądały raczej na normalnych ludzi niż zbirów, bez większych obaw szedłem w górę. W porównaniu do wejścia na Cerro Otto, ta trasa była niczym spacer po parku. Niby 230 metrów przewyższenia przy nieco ponad kilometrze drogi, ale szło się przyjemnie (może dlatego, że praktycznie cały czas w cieniu). Na szczycie znajdowała się jakaś mała restauracja, w której wypiłem piwo i po zrobieniu kilku fotek zawijałem się na dół. Widoki znów raczej bez szału, a dodatkowo trochę tłoczno przez wycieczki wjeżdżające kolejką.
Gdy wróciłem do hostelu, było względnie wczesne popołudnie, więc polazłem sobie do miejscowej boulderowni, aby się powspinać. Wieczorem natomiast poszedłem na kolację z grupą chyba 15 Argentyńczyków. Wyciągnęła mnie na nią Argentynka z mojego pokoju, która ni w ząb nie znała angielskiego, ale jej gadatliwość i upór sprawiły, że coś tam pogadaliśmy i zgodziłem się dołączyć do jej ekipy, której specjalnie nie znałem. Właściwie to ona też ich chyba wcześniej nie znała, ale zgadali się w hostelu i tak to jakoś poszło.
Nie czułem się ultra komfortowo będąc jedynym gringo w towarzystwie, choć parę osób wysilało się i zagadywali mnie po angielsku. Właściwie to cała grupa była cholernie miła i roześmiana, ale niestety przez barierę językową czułem się trochę wyobcowany. Wspominali, że kolejnego dnia planują udać się na jakieś wzgórze i zrobić tradycyjnego argentyńskiego grilla i zapraszali bym do nich dołączył, ale nie byłem co do tego przekonany. Jednocześnie bowiem dostałem kontrpropozycję od dziewczyn z poprzedniego hostelu (tych, z którymi łaziłem przez ponad godzinę w poszukiwaniu noclegu po 4 nad ranem w dniu przyjazdu do Bariloche) - ich ekipa szukała chętnych do zapisania się na rejs żaglówką po jednym z okolicznych jezior. To brzmiało dość ciekawie, a na pewno ciekawiej niż jedzenie grillowanej wołowiny.
Część z was pewnie rozdziawia teraz usta - co może być lepszego niż jedzenie grillowanej wołowiny w Argentynie w otoczeniu lokalsów? Ja jednak byłem już trochę przeżarty tym mięsem. Nie wspominałem o tym wcześniej, ale mięsa je się w Argentynie dużo. Bardzo dużo. Te wszystkie milanesy, wielkie kawały wołowiny, które wcześniej pokazywałem - to był jeden z najczęstszych posiłków które jadłem. Z ciekawostek - wołowina jest tak popularna w Argentynie, że jeśli ktoś używał słowa carne (według słownika: mięso), to miał na myśli wołowinę. Gdy więc chodziło o inny typ mięsa, trzeba to było wyraźnie zaznaczyć. Można więc założyć, że nie ma w Argentynie słowa na mięso, jako grupy określającej wołowinę, wieprzowinę, jagnięcinę, drób itd. Wołowina to wołowina, a próba pakowania jej do jednej szuflady z innym, podrzędnym mięsem, to rzecz niemieszcząca się w głowie. Ok, zapędziłem się z interpretacjami - po prostu zapamiętajcie, że nie trzeba dopytywać Argentyńczyków, o jakie mięso im chodzi, jeśli użyli słowa carne.
Jeszcze dokończę temat kuchni argentyńskiej i domykam wpis - jej pewnym problemem jest brak warzyw. Nigdy nie uważałem się za jakiegoś wielkiego fana warzyw i spokojnie mogę zjeść 6 schabowych nie dopychając się niczym innym, ale jednak po blisko miesiącu braku jedzenia jakichkolwiek warzyw do obiadu (na śniadania czasem sobie upolowałem pomidora czy awokado), zaczęło mi ich trochę brakować. Jedynym warzywem występującym w daniach obiadowych były frytki (lub inna forma smażonych ziemniaków). A i tak dawali ich niewiele. Zamawiałeś mięso, to dostawałeś mięso. Kropka.
To wszystko sprawiało, że wizja rejsu żaglówką połączona z degustacją win, wędlin i serów brzmiała znacznie atrakcyjniej. Ale o tym w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #argentyna #gory #mojezdjecie
0f509264-6241-4109-b343-b06a10d74139
d9f47ef1-2c49-4a3e-86ba-e65ec47b9282
e0329223-b37e-4934-b6be-c57bb7562d12
ef6199d0-c9f0-4d07-8ac3-6b81aacd7b7d
e82b3f16-8589-4383-a8e5-20b54cad6fb3
ciszej

@Sniffer proszę szybko kolejny wpis, bo już nie mogę się doczekać opisu rejsu

Zaloguj się aby komentować

Wystarczyło trochę ponarzekać, że poprzednio dostałem mało grzmotów i nagle jak nie obrodziło w pioruny pod moim ostatnim wpisem Właściwie to nie był on jakiś super ciekawy ani moim zdaniem nie miał specjalnie dobrych zdjęć, a mimo tego zdobył ponad 300 grzmotów Dziękuję Wam pięknie, to bardzo miłe Idę za ciosem - skoro nastał czas na krótsze wpisy, to udało mi się dość szybko spłodzić kolejny.
-----
Dzień po tym, jak odwiedziłem park Llao Llao byłem umówiony na wyprawę samochodem, wiodącą przez Camino de los Siete Lagos, czyli innymi słowy drogę siedmiu jezior. Wszyscy dookoła mówili, że jest to taki must see w okolicy, bo w ciągu ponad 100 km trasy w jedną stronę można podziwiać super widoki jezior i natury w ogóle. Brzmiało dobrze. Na dodatek ta jedna wycieczka sprawiała, że wyrobienie przeze mnie międzynarodowego prawa jazdy tuż przed wyjazdem nie okazało się bezcelowe.
Na wycieczkę umówiłem się z dwiema dziewczynami poznanymi jeszcze w poprzednim hostelu. Wynajęcie samochodu solo było stanowczo za dużym wydatkiem. Jedna z dziewczyn też miała prawo jazdy, ale wolała nie prowadzić, gdyby nie było to naprawdę niezbędne. Bycie kierowcą przez cały czas nie przeszkadzało mi nic a nic. W sumie bardzo lubię prowadzić samochód w malowniczych sceneriach i wręcz uwielbiam górskie serpentyny. Mam też wrażenie, że mimo konieczności skupiania się na drodze i tak oglądam oraz widzę więcej, niż będąc pasażerem, gdy wzrok mimowolnie ląduje w telefonie.
Po zrobieniu krótkiego rekonesansu dzień wcześniej zdecydowaliśmy się wypożyczyć Nissana Micrę z Hertza. Różnic cenowych pomiędzy globalnymi i lokalnymi wypożyczalniami nie było zbyt dużych, więc postanowiliśmy postawić na znaną firmę. Marka i moc samochodu była dla nas bez znaczenia - ani nie potrzebowaliśmy osiągów ani dużej przestrzeni w samochodzie - po prostu miał nas przewieźć z miejsca A do B i z powrotem.
Wyruszyliśmy chyba około 10, więc nieco później niż zakładaliśmy, ale wydanie samochodu i dopięcie formalności się nam nieco przedłużyło. Cała wycieczka była planowana na ok. 10 godzin, więc wiedzieliśmy, że będziemy wracać po zmroku. Szkoda, że nie pamiętałem o tym mniej więcej po 60 minutach jazdy, gdy kątem oka widziałem świetny krajobraz, ale nie chciałem się zatrzymywać, "bo przecież tyle pięknych widoków przed nami, a zresztą będziemy wracać tą samą trasą, więc najwyżej wtedy zrobimy mały przystanek".
Cóż mogę powiedzieć o samej trasie. No było ładnie, ale dupy nie urywało. Znalazło się kilka naprawdę uroczych widoków, ale oczekiwałem jakiejś totalnej petardy. Znów padłem ofiarą własnych oczekiwań, wyniesionych na wyżyny po spędzeniu ponad tygodnia w El Chalten.
Z historii, które pamiętam - po kilku godzinach jazdy zatrzymaliśmy się już konkretnie głodni w jakiejś klimatycznej knajpce w stylu starej wiejskej gospody (może nie było to aż tak super wystylizowane miejsce, ale pierwsze, gdzie dało się coś zjeść, więc z automatu dawałem więcej punktów wszystkiemu czego tam doznawałem). Zamówiliśmy sobie żarcie, ja oraz jedna z dziewczyn wzięliśmy sobie coś do picia, ale ta druga stała krucho z kasą i wzięła jedynie coś małego do jedzenia, nie decydując się na żaden napój. Warto jeszcze w tym miejscu wspomnieć, że z twarzy wyglądała baaardzo młodo. Gdy skończyliśmy składać zamówienie, właściciel z troską w głosie spytał mnie coś w stylu:
- Nada de beber para la niña?
W wolnym tłumaczeniu oznaczało to: czy dziewczynka nie chce niczego do picia? Gość najwyraźniej założył, że jesteśmy rodziną, a laska jest moją córką
Jako wzorowy ojciec nie mogłem nie zapewnić mojemu dziecku napoju, więc leciutko krztusząc się ze śmiechu domówiłem Fantę, puszczając do dziewczyny oko, że ja stawiam.
Dziewczyna nie była zachwycona faktem, że facet wziął ją za dziecko, bo najpierw zaczęła wściekle tupać, a potem rzuciła się z płaczem na podłogę. No dobra, żartowałem - raczej wzięła to na spokojnie, trochę ze śmiechem, ale chyba też trochę ją to zasmuciło, bo najwyraźniej nie był to pierwszy raz.
Właściwie to chyba tyle opowieści z tego dnia. A nie! Jeszcze jedna historia! Gdy już wracaliśmy po ciemku, będąc jakieś 15 minut od celu, na rogatkach miasta zatrzymała nas policja. Był to taki punkt kontrolny, przy którym wszystkie samochody musiały zwolnić i policjanci ruchem ręki pokazywali, czy można jechać dalej czy trzeba zjechać na bok. Nam kazali się zatrzymać.
Pierwsze co mi przyszło do głowy, to że zobaczyli turystów i chętnie się do byle czego dopierdolą, żeby przyjąć łapówkę. Policja w Argentynie ma bardzo słabą reputację i byłem ostrzegany przez wcześniej poznanych lokalsów, że takie wymuszanie pieniędzy to norma. Stwierdziłem jednak, niczym Pudzian, że tanio skóry nie sprzedam.
Po skrupulatnym sprawdzeniu dokumentów policjant zaczął gadać coś, czego za cholerę nie rozumiałem. Mój hiszpański wystarczał do zrozumienia wcześniejszego faux pas właściciela restauracji, ale nie doszedłem jeszcze do lekcji z zakresu prawa ruchu drogowego czy korupcji. Patrzyłem więc tępo lecz życzliwie na policjanta, wierząc że moja aparycja niegroźnego przygłupa przekona go do puszczenia nas wolno. Gdy zorientował się, że naprawdę nic nie rozumiemy, zaprosił mnie na zewnątrz samochodu. Wyglądało na to, że mamy kłopoty.
Szczęśliwie obyło się bez rzucenia na maskę i skucia kajdankami, ani też zderzaka samochodu nie pokrywała ludzka krew czy szczątki, ale zrozumiałem, że mieli realny powód by nas zatrzymać - nie działało jedno z przednich świateł. Niby takich samochodów-cyklopów mijaliśmy całe dziesiątki i wyglądało to na normę, ale my byliśmy turystami - zdecydowanie łatwiej było nas wydoić.
Zamiast pultać się, że oto właśnie przepuścili kilka innych samochodów z przepalonymi żarówkami, przyjąłem strategię bycia zaskoczonym (co w sumie było zgodne z prawdą) i tłumaczyłem po angielsku i ultra łamanym hiszpańskim, że rano gdy braliśmy samochód z wypożyczalni, wszystkie światła działały (co prawdą raczej nie było, ale tego nie weryfikowaliśmy w żaden sposób).
Policjant wydawał się rozumieć co do niego mówię, ale miał wyraźnie wyczekującą postawę. Ja natomiast prowadziłem narrację naiwnego, ale przyjaznego głupola, dziękując za ostrzeżenie i mówiąc, że za 10 minut oddajemy samochód do wypożyczalni i przypilnujemy, by żarówka została wymieniona. Powtórzyłem to kilkukrotnie, żeby zaszczepić w jego umyśle przekonanie, że dokładnie tak powinny potoczyć się dalsze wydarzenia. Brakowało jedynie, żebym przemówił do niego niczym Obi-Wan Kenobi, kreśląc tajemne znaki Jedi swoim palcem mocy w powietrzu:
- Nie wlepisz nam mandatu, ani nie weźmiesz łapówki. Puścisz nas dalej i będziesz życzył udanego wieczoru.
O dziwo zadziałało. Najwyraźniej uwierzył w to, że postrzegamy policję jako tych, co chronią i służą, a nasza znikoma znajomość hiszpańskiego nie pozwoliłaby mu zbyt szybko wyprowadzić nas z błędu. W końcu skrzywił się, przewrócił oczyma i kazał nam jechać.
Trzeba przyznać, że przyfuksiliśmy. Cieszyliśmy się, że się nam udało, ale z drugiej strony byliśmy trochę źli na Hertza, że dali nam samochód bez sprawnych świateł. Nie chciało mi się wierzyć, by żarówka przepaliła się właśnie dziś. Gdy grzecznie zwróciłem na to uwagę podczas oddawania samochodu i napomknąłem, że zatrzymała nas policja co było dość stresujące, kierownik oddziału odpowiedział beznamiętnie, że powinniśmy byli sami sprawdzić samochód przed ruszeniem w podróż. Zamurowało mnie. Spodziewałem się przeprosin i zapewnień, że zaraz wymienią tę żarówkę, może nawet jakiegoś rabatu ze względu na niedogodności, a tymczasem typ twierdził, że to nasz problem, a nie jego. Lekko już wkurwiony odpowiedziałem, że płacąc za wypożyczenie auta, zwłaszcza w tak znanej firmie, oczekuję że z samochodem będzie wszystko w porządku i to oni powinni być za to odpowiedzialni. Miałem może jeszcze sprawdzać poziom oleju i stan klocków hamulcowych? Kierownik w końcu odburknął bylejakie przeprosiny, bardziej po to, by już mógł iść do domu (właśnie wybiła godzina zamknięcia placówki), niż dlatego, że miałem rację. Mi też już nie chciało się z nim kłócić, więc po prostu wyszliśmy.
Gdy po kilkuset metrach dziewczyny skręciły w stronę swojego hostelu, pomyślałem "żegnaj córeczko, już nigdy cię nie zobaczę"
#polacorojo #podroze #argentyna #gory #mojezdjecie
4f3b68fc-9673-4952-a18a-4a97606ea125
8bd31c58-1cc7-4d8e-9e67-b3209389cb40
2adac9c0-b72e-4c62-92ea-0372c1d6c077
6bb38f10-ea4b-4f17-a2d5-081034b68333
1e6632fa-ba6e-4148-a4ca-9c9d94fd2d3d
enio

Twoje zdjęcia robią piorunujące wrażenie!

camelowski

W Argentynie teraz jesień? Tak te drzewa na zdjęciach wyglądają. A btw zdjęcia super!

Zaloguj się aby komentować

Zaczynam robić krótsze wpisy. I to nie dlatego, że ten ostatni, będący chyba najdłuższym ze wszystkich, zebrał ledwie nieco ponad 20 grzmotów, ginąc w tłumie memesów i wiadomości dotyczących buntu Pirożygina. Po prostu nie pamiętam zbyt wielu szczegółów z moich kolejnych dni, bo odbyte (he he) wycieczki nie były jakieś spektakularne. 
Co prawda w okolicy Bariloche znajdowały się wysokie szczyty i wymagające trasy trekkingowe, ale na tych naprawdę konkretnych panowały już mocno zimowe warunki, dlatego bez stosownego wyposażenia nie było sensu się tam wybierać. Zostały mi więc mało wymagające spacery po okolicznych punktach widokowych. Na pierwszy ogień wziąłem park Llao Llao znajdujący się 25 km od Bariloche.
Zanim jednak wsiadłem do autobusu jadącego w tamtą stronę, postanowiłem zmienić hostel. Selina, w której spędziłem dwie poprzednie noce była spoko, jednak jej problemem była odległość od centrum. 15 minut spaceru to może nie jest dużo dla kogoś, kto uwielbia chodzić po górach, ale jednak łażenie nudną trasą po kilka razy dziennie nie jest tym samym, co wejście na jakiś punkt widokowy. A skoro o punktach widokowych mowa, to mój nowy hostel właśnie takowy posiadał - z 10 piętra obiektu o wdzięcznej nazwie Penthouse 1004 rozpościerał się niesamowity widok na miasto, jezioro i odległe góry. Mimo, że nocleg tam kosztował więcej niż w Selinie, stojącej przecież na bardzo dobrym poziomie, ten widok był zdecydowanie wart dodatkowych pieniędzy. Co więcej, obsługa była bardzo miła - gdy pojawiłem się tam wcześnie rano, by spytać czy mogę już zostawić mój bagaż, stwierdzili że mogę nawet zjeść sobie bufetowe śniadanie, mimo że technicznie należało mi się ono dopiero od kolejnego dnia. 
Wróćmy do wypadu do parku Llao Llao. Wystarczyło wsiąść w autobus jadący tuż pod moim hostelem i gdzieś po godzinie docierał on na obrzeża parku. Zanim doszło się na szlak trzeba było jeszcze podejść kawałek poboczem drogi, ale nie stanowiło to problemu, bo ruch był niewielki.
Sam szlak wiodący naokoło parku był niestety dość rozczarowujący. Albo inaczej - był rozczarowujący dla kogoś kto właśnie przyjechał z El Chalten, gdzie zrobił ponad 100 km piechotą po jednych z najpiękniejszych zakątków tej części globu. Choć z drugiej strony po prostu trasa szału nie robiła. Ot spacer po lesie z 2 czy 3 zejściami nad jezioro z przyjemnym widokiem. No ok, jeszcze niektóre drzewa wyglądały ładnie.
Gdy już prawie kończyłem pętlę i miałem kierować się ku wyjściu, dostrzegłem jeszcze na mapie, że można podejść ze 150 w pionie na kolejny punkt widokowy, czyli gór(k)ę Llao Llao. Z jednej strony mi się nie chciało, bo poprzednie miejsca oznaczone jako punkty widokowe były takie sobie, ale z drugiej miałem jeszcze sporo czasu do autobusu powrotnego. Ruszyłem więc pod górę. Już po chwili uznałem to za dobrą decyzję, bo przynajmniej czułem przyjemne zmęczenie.
Na samym "szczycie" były ze dwa miejsca niezarośnięte krzakami, z których rozpościerał się w sumie bardzo ładny widok. Ostatecznie stwierdziłem, że warto było tu przyjechać choćby i dla niego. Klapnąłem sobie na tyłku, pogapiłem się w dal, włączyłem sobie nawet ze dwa utwory na słuchawkach i tak sobie chillowałem z pół godziny. Koniec końców trzeba było jednak wracać, żeby złapać kolejny autobus powrotny.
Gdy tak sobie szedłem bardzo szybkim tempem ku wyjściu z parku, dostrzegłem jakąś dziewczynę idącą dokładnie w tym samym kierunku. Gdy tylko mnie zauważyła, wyraźnie przyspieszyła kroku - wciąż jednak nie na tyle, żeby dystans między nami się nie zmniejszał. Gdy byłem z 10 metrów za nią, nagle zaczęła biec. Nie jakoś super szybko i w panice, ale ewidentnie się mnie obawiała, bidulka W sumie się nie dziwię - to był środek lasu i dookoła nie było już żywej duszy. Gdy mi uciekła poza zasięg wzroku zastanawiałem się, czy nie czai się gdzieś za drzewem z jakimś konarem w ręku, żeby mi w razie czego przydzwonić
Na autobus zdążyłem prawie w ostatniej chwili, ale ani razu nie przeszedłem w trucht, ślepo ufając, że nie odjedzie przed czasem. Może i było to lekko ryzykowne (a kolejny miał jechać jakieś 1.5h później), ale co tam. Pogoda była spoko, najwyżej bym sobie posiedział na trawie.
Niejako w ramach rekompensaty za szlak, który dupy nie urywał, wieczór zaserwował mi piękny zachód słońca, który podziwiałem sącząc lokalne craftowe na hostelowym tarasie. Co by nie mówić, to był przyjemny dzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
35b6a037-5763-4519-952c-4094f0e2468e
899d3880-03c8-4268-9e51-d5dd328358c2
b392ac88-0df3-48ad-8b49-4259f0f66cc3
e9229a2f-060f-457b-ac24-3d7cf4b99378
ac7c27e8-7489-4808-ae2f-e4ae7c113cc3
Corrosive_Dust

@Sniffer Stary, ni chuja nie czytam, co napisałeś, ale foty wyjebały mnie z kapci xD

Piękna to planeta... Póki co...

Sniffer

@Corrosive_Dust dzięki! Zgadzam się, mamy przepiękne miejsca na tej planecie i właśnie dlatego uważam że warto ruszyć dupę i ich poszukać. A wcale nie trzeba lecieć na drugi koniec świata

michalnaszlaku

Widoczki jak na trasę bez szału to petarda

Zaloguj się aby komentować