
Społeczność
Podróże
Namibia jak z filmu - gotowy plan na samodzielną podróż
Namibia jest stworzona do samodzielnego podróżowania i samotnych spotkań ze zwierzętami, dzięki czemu poczuć się można jak na planie przyrodniczego filmu dokumentalnego. To nie tylko pustynia Namib i Kalahari, ale także niesamowicie różnorodne widoki i doświadczenia.
#rudeiczarne #namibia #afryka #podrozujzhejto #historia #ciekawostki
Niesamowita Namibii, z której niedawno wróciliśmy i przygotowaliśmy gotowy plan jej zwiedzania!
Namibia jak z filmu - gotowy plan na samodzielną podróż
Kilka ciekawostek o Namibii, którą odwiedziliśmy podczas samodzielnej podróży autem z namiotami na dachu we wrześniu tego roku:
Międzynarodowy kościół Cannabis. Denver, Colorado
#religia #narkotykizawszespoko #hejto #podroze #podrozujzhejto #usa #tworczoscwlasna




@wombatDaiquiri niech zstapi buch Twój
@ostrynacienkim
Jezus wziął chleb i odmówiwszy błogosławieństwo, połamał i dał uczniom, mówiąc: «Bierzcie i jedzcie, i jedzcie, i jedzcie, i jedzcie...
Yeah man.
@wombatDaiquiri to jak lecimy w przyszłym roku do Denver?
@zjadacz_cebuli ogólnie nie polecam ale trawę mają dobrą
@wombatDaiquiri Stanów nie polecasz czy tylko Denver?
O ja cie, ale to musi być wkręt iść tam na mszę po palonku
Zaloguj się aby komentować
Jawor to miasto położone w województwie dolnośląskim znane przede wszystkim z wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Kościoła Pokoju. Oprócz tego zobaczyć można tam pozostałości murów obronnych, ciekawy rynek i piękny ratusz. Jawor włączam do projektu “Miasta stojące murem”.
Co ciekawego zobaczyć w Jaworze?
-
Kościół Pokoju w Jaworze to prawdziwa perełka i unikat wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zbudowano go w mniej niż rok w latach 1645-1655 w konstrukcji szachulcowej z gliny, drewna i słomy.
-
Pozostałości murów obronnych z XIII wieku, których przetrwało blisko 250 metrów z około 1300 metrów, a także basztę Strzegomską.
-
Kościół św. Marcina z przełomu XIII i XIV wieku.
-
Muzeum Regionalne w Jaworze, które mieści się w dawnym klasztorze bernardynów przy Franciszkańskiej. W jego skład wchodzi kościół NMP z końca XV wieku, a także zabudowania klasztorne z tego samego okresu. We wnętrzach muzeum można zobaczyć bogate zbiory archeologiczne, etnograficzne i militarne. W części kościelnej zachowały się fragmenty polichromii z przełomu XV i XVI wieku.
-
Rynek z ratuszem, którego wieża powstała przetrwała od czasów średniowiecznych.
-
Zamek Piastowski, który zbudowano w XIII wieku. Niestety dzisiaj jest on nieco zaniedbany.
-------------------------------------------
Jeśli chcesz być na bieżąco z moimi znaleziskami to zapraszam do śledzenia hashtagu #antekpodrozuje
Jeśli chcesz, żebym Cię wołał w przyszłości, to zostaw piorun pod odpowiednim komentarzem poniżej
#antekpodrozuje #polska #dolnoslaskie #dolnyslask #jawor #podroze #podrozujzhejto #turystyka #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne #zainteresowania #architektura





@antekwpodrozy ależ bogate zdobienia i malowidła w tym klasztorze. Aż sobie googlnąłem. Metoda szachulcowa pełną gębą. Jak Bawaria, tylko jeszcze w środku!
A ryneczek zabawny, trochę jak szachownica :D. Dzięki za ciekawostkę


@Atexor wnętrza są fajne, w pobliżu jest jeszcze Świdnica, tam w mojej ocenie Kościół Pokoju jest jeszcze ładniejszy
Fajen wpis! Osobiscie bylem tam raz w życiu, przelotem pod wieczór i dawno temu...wychodzi na to, że warto zatrzymać się choć na chwilę dłużej.
@AndrzejZupa zdecydowanie warto
@antekwpodrozy jawor to nie miasto, jawor to rozczarowanie xD
@Sweet_acc_pr0sa no mogliby troche odrestaurowac
@Sweet_acc_pr0sa zaniedbany trochę jest ale mam do niego wielki sentyment, nocowaliśmy tam parę razy bo jest sympatyczny hotel a nastrój miasteczka coś w sobie ma. Teraz częściej lądujemy w Jeleniej Górze.
Zaloguj się aby komentować

„Islay. Wyspa Skarbów" - ROBERT MAKŁOWICZ SZKOCJA odc.250
W tym odcinku pokażemy, jak wygląda szkocka wyspa Islay. Zobaczymy jej miasteczka, plaże i zatoki, pastwiska oraz torfowiska, przyjrzymy się też z bliska najsłynniejszej rzeczy na wyspie wytwarzanej, whisky. Wejdziemy do jednej z destylarni, by przyjrzeć się procesowi produkcji, podejrzymy, jak...
Zwiedzanie egipskiego południa. Po opuszczeniu Luksoru spłynęliśmy Nilem do Edfu i Kom Ombo mijając w nocy cieśninę Esna, co mnie zerwało na równe nogi, bo chyba jakąś kotwice zrzucili o 2 w nocy. Podobno w kilka minut podnieśliśmy poziom o 6 metrów. W Edfu zwiedzaliśmy świątynie Horusa. Kolejny kultowy obiekt, który robi wrażenie swoim ogromem. Widać na zdjęciu, ze ludzie przy tych ścianach to małe pionki. Po załadunku popłynęliśmy dalej do Kom Ombo, gdzie wieczorem zwiedzaliśmy kompleks świątynny kilku bóstw. Świątynia dosyć zniszczona, ale można zobaczyć chociażby zmumifikowane krokodyle. Niestety zwiedzanie w tłoku. Zazwyczaj jest tak, że płyniemy flotą kilkunastu promów, które dobijają do brzegu tego samego dnia, więc wysypuje się tyłu turystów i nie wszystkie atrakcje są w stanie wszystkich pomieścić. Po powrocie na statek w nocy dopłynęliśmy do Asuanu. Tutaj brutalna pobudka o 1:30 i wyjazd godzinę później autokarem. Jechaliśmy konwojem 309(!) autokarow eskortowani przez policję na trasie do Abu Simbel, której długość wynosiła 300 km. Podobno dzien wczesniej było święto Ramzesa Wielkiego i w to miejsce zjechało się 1850 (sic!) autokarów i prezydent Egiptu. Czym jest Abu Simbel? To wykute w skale dwie swiatynie, jedna poświęcona Ramzesowi Wielkiemu, a druga jego żonie Nefertari. Strzegą ich wielkie posągi przedstawiające obu małżonków. W latach 60 przy budowie Wielkiej Tamy Asuańskiej świątyni groziło zalanie. Powstał przełomowy plan przeniesienia swiatyni wyżej, co udało sie pod kierownictwem Kazimierza Michałowskiego. Pocięto ją na kawałki i w ciągu 4 lat przeniesiono i zrekonstruowano. Z tego miejsca do Sudanu jest już tylko ok. 10 km. Po południu zwiedzanie tamy i ogrodu botanicznego na wyspie Kitchenera. Spodziewałem się więcej kwiatów, ale można było troche odetchnąć od zgiełku miasta mimo wszystko. Niestety nawet tam są handlarze ¯\_( ͡° ͜ʖ ͡°)_/¯
#podrozujzhejto #podroze #starozytnyegipt #turystyka





W jakiej formie jest ta wycieczka? Biuro podróży? Ile trwa? Jaki koszt?
@ipoqi Moja pierwsza wycieczka objazdowa z biurem podróży, bo to jednak nadal afrykański kraj nastawiony na zbiorową turystykę, a nie indywidualną. Pod naciskiem biur muszą się trzymać pewnych standardów. Trwa to tydzień, z dwoma dniami w Marsa Alam, reszta to rejs po Nilu. Koszt 4000 + wycieczki fakultatywne (nieobowiązkowe) za 700 USD. Do tego wszędzie Egipcjanie widzą nas, jako chodzące dolary i chcą nam sprzedać na każdym kroku badziewie lub liczą na bakszysz za wątpliwej jakości usługi (typu zrobienie nam zdjęcia). Mozna sobie zmienić formę wyjazdu na objazd + wypoczynek, ale te ich kurorty są mocno średnie.
Zaloguj się aby komentować

Sesriem w Namibii, Sossusvlei i Deadvlei - najbardziej znane miejsce w Namibii • Rudeiczarne
Jedno z najsłynniejszych miejsc w Namibii - Deadvlei - przyciąga tutaj wszystkich fanów surrealistycznych widoków. Kilkusetletnie, martwe akacje pośród pomarańczowych, jednych z najwyższych wydm świata wraz z porannymi mgłami to prawdziwy raj dla miłośników nieoczywistej...

Albania, kraj plaży, widoków, kamiennych twierdz i niedostępnych gór
Albania to kierunek zyskujący na popularności. Riwiera przyciąga lazurową wodą i wspaniałymi widokami linii brzegowej. Wnętrze kraju szczyci się atrakcjami UNESCO jak Berat czy Gjirokastra. Przyciągają też starożytne zabytki jak Butrint czy amfiteatr w Durres. A na północy trudno dostępne...
W końcu mam chwilę żeby coś na spokojniej napisać. Wstałem wcześnie rano, żeby przepłynąć na drugi brzeg Nilu i tam konwojem chyba z 50 rozpadających się marszutek dojechać na lądowisko. Aż do dzisiaj nie sądziłem, że lot balonem o wschodzie słońca nad Luksorem to jest coś co powinienem chociaż raz zrobić w życiu. W grupie kilkudziesięciu balonów wzbiliśmy się w powietrze obserwując pobudkę słońca oświetlającego starożytne świątynie, Luksor i Dolinę Królów. Na pewno to będzie cos czego nie zapomnę. Po powrocie na statek i śniadaniu pojechałem do Doliny Królów. Miałem bardzo mało czasu i zobaczyłem tylko grobowiec Ramzesa I, grobowiec Tutenhamona (dodatkowo płatny) i grobowiec Ramzesa IV. Zamiast Ramzesa I mogłem pójść do Ramzesa III, bo podobno znacznie bogatszy. W dolinie gorąco fest (ok. 37'C) i dzikie tłumy. Do grobowców są półgodzinne kolejki, a podobno latem potrafią mieć 3 godziny. Następnym punktem była świątynia Hatszepsut. Badana przez Polaków (nawet jest Dom Polski) w środku nie robi aż takiego wrażenia, a do głównego budynku nawet sie przez kolejki nie dostałem. Kolejnym miejscem była nekropolia robotników Deir El Medina. Budowniczowie Doliny Królów w wolne dni tworzyli sobie własne miejsca spoczynku wykute w skale. Ciaśniejsze i wąskie komory mają za to świetnie zachowane malowidła. Wyglądają jakby były malowane 10 lat temu, a nie 3000. Jest to niesamowite. Skąd taka jakość? Robotnicy kradli najlepsze farby z Doliny Królów dla siebie. Dalszym punktem wycieczki była świątynia Ramzesa III. Był to wojowniczy faraon, co było widać na gigantycznych hieroglifach. Wiele sie słyszy o monumentalnych budowlach, ale dopiero na miejscu człowiek zdaje sobie sprawę do czego byli zdolni Egipcjanie. Ściany świątyni były wysokości bloku z wielkiej płyty, a budowali to 3000 lat temu! Na koniec jeszcze krótki postój przy kolosach memnona, posągach na czesc Amenhotepa III. Mimo tych wkurzających, natrętnych handlarzy i dzieciaków to był naprawdę dobry dzień!
#podrozujzhejto #podroze #starozytnyegipt #starozytnosc #turystyka #egipt





@Earl_Grey_Blue intensywna ta wycieczka!
@cebulaZrosolu Dzisiaj szalone tempo, ale teraz chillerka z piwami na górnym pokładzie
Zaloguj się aby komentować

Jak wygląda rzeczywistość podróżowania po Sri Lance?
Sri Lanka: Plantacje herbaty, górskie widoki i podróżnicze wyzwania!
Zapraszam Was na najnowszy odcinek, w którym zabieram Was w głąb Sri Lanki, a konkretnie do urokliwej górskiej miejscowości Ella!
W tym odcinku:
W końcu udało się dojechać do Luksoru i zobaczyć coś konkretniejszego. Na pierwszy ogień poszła świątynia w Karnaku. Jest to wielkie założenie świątynne w dawnych Tebach poświęcone głównie Amonowi. Robi naprawdę duże wrażenie, bramy i kolumny są wielkości naszych bloków z płyty, a były zbudowane kilka tysięcy lat temu. Następnie wieczorem wycieczka do świątyni Luksorskiej połączonej z Karnakiem aleją sfinksów. Druga najważniejsza w Tebach. Tłok był tu naprawdę spory, ale udało się zobaczyć kilka monumentalnych budowli i pomników. Są nawet ślady działalności Rzymian. Po zwiedzaniu przejażdżka dorożką po mieście, wątpliwe przeżycie. Ciągły hałas, wszyscy trąbią, duszące spaliny. Żal mi tych koni. Opis trochę krótki i chaotyczny, ale śpieszę się na wschód słońca, a internet mam tu kiepski.
#podrozujzhejto #podroze #egipt #starozytnyegipt





Klątwa Faraona dopadła?
@DamBa juz tydzień przed wyjazdem brałem probiotyki, wszystko ok
Ja raz brałem tez probiotyki i ostatniego dnia przed wylotem mnie złapało jak odstawiłem alkohol ;]
Byłem, widziałem, zachwycałem się.
Zaloguj się aby komentować
Było już dawno po zachodzie słońca gdy przekraczałem próg niewielkiej zajezdni autobusowej w Huaraz, zresztą jednej z kilku w tym mieście, jako że prawie każdy przewoźnik miał swoją niezależną bazę, skąd autokary ruszały w różne części kraju. Ze względu na niezbyt precyzyjne informacje w internecie co do dostępności biletów na interesujący mnie kurs do Trujillo, odwiedziłem kilka z nich już dzień wcześniej. Niestety nie było już miejsc w tych super wygodnych autokarach, w których oparcia pochylają się do 140 stopni (a w niektórych całkowicie na płasko!), więc pozostała mi nocna podróż w mniej komfortowych, zbliżonych do standardu Flixbusa warunkach. Na domiar złego praktycznie wszystkie miejsca były zajęte, więc nie miałem co liczyć na wyciągnięcie się na dwóch fotelach i jako takie przespanie nocy.
Na osłodę dostałem selfie od roześmianej Nadege, stojącej pod drzwiami hostelu Black Llama w Limie i trzymającej klucz w ręku. Jeśli, co zrozumiałe, nie pamiętacie Nadege z moich wpisów sprzed ponad roku - to ta dziewczyna, z którą dreptałem na kilku trekkingach w rejonie Huaraz. Jeszcze większym cudem byłoby, gdybyście pamiętali moją historię o kluczach, których zapomniałem oddać wymeldowując się z hostelu Black Llama ponad dwa tygodnie wcześniej i czego nie uczyniłem również jakiś czas później, mimo że znów byłem w Limie, przechodziłem obok i ogólnie bardzo chciałem to zrobić, ale moja chwilowa zaćma sprawiła, że po prostu nie odnalazłem ich w kieszeni plecaka pomimo kilkuminutowych poszukiwań. Wygrzebałem je dopiero, gdy już byłem w drodze do Huaraz. Tak więc gdy usłyszałem, że następnym przystankiem Nadege w podróży będzie Lima i że planuje zatrzymać się w dzielnicy Miraflores, gdzie mieści się ten nieszczęsny hostel, poprosiłem ją o wyświadczenie przysługi i oddanie kluczy w moim imieniu. Miałem nadzieję, że obsługa hostelu nie zareaguje nerwowo - na szczęście według relacji mojej francuskiej koleżanki byli pozytywnie zaskoczeni. Tego wieczora mogłem zamknąć oczy ze spokojniejszym sumieniem, wcześniej racząc się białym winem prosto z butelki, jak to miałem w zwyczaju podczas dłuższych autokarowych podróży (na tamten moment wierząc, że dzięki temu będzie mi się lepiej spało - ale pisząc te słowa po ponad trzech latach i ograniczeniu konsumpcji alkoholu do minimum widzę, że jest zupełnie na odwrót).
Pierwszy etap podróży był męczący. Z autokaru wysiadałem po prawie ośmiu godzinach jazdy z uczuciem zarówno ulgi, że w końcu mogę rozprostować kości, jak i rezygnacji, że czekają mnie jeszcze dwie przesiadki i sumarycznie kilkanaście godzin jazdy, zanim dotrę do miejsca docelowego - miasteczka Mancora, uchodzącego za najbardziej popularny kurort nadmorski w Peru.
Do kolejnego autokaru w stronę Piury miałem jeszcze ponad 3 godziny. W sam raz, żeby na spokojnie zjeść jakieś śniadanie, mimo że póki co centrum niemałego skądinąd miasta wydawało się opustoszałe. Pojedynczy przechodnie przecinający centralny plac pokryty wilgocią, szare mury, szare chmury opatulające okolicę, jakby trwale z nią zrośnięte, niczym stara choroba, której początku nikt nie pamięta i na wyzdrowienie nawet już nie liczy. Czy mogłem napisać "szaro, buro i ponuro"? Mogłem, ale jak już być grafomanem, to pełną gębą.
W autokarze poznałem Izraelkę, która podobnie jak wielu jej krajan robiła sobie właśnie wielomiesięczną przerwę na podróże po zakończeniu obowiązkowej służby wojskowej. Ona też udawała się do Mancory, więc uznaliśmy, że raźniej będzie trzymać się razem, zwłaszcza, że żadne z nas nie było pewne ostatniej przesiadki w mieście Piura - teoretycznie powinniśmy zdążyć na ostatni wieczorny autokar w stronę wybrzeża, ale gwarancji nie było. Najpierw jednak wyzwaniem okazało się zorganizowanie śniadania - wszystko było pozamykane na cztery spusty i nic nie zapowiadało, że coś ma się w tej materii zmienić. Z drugiej strony czego innego spodziewać się w niedzielę przed 7 rano - absolutna większość mieszkańców odpoczywała po trudach tygodnia lub sobotniej nocy - po co więc otwierać podwoje, skoro potencjalnych klientów brak. Na szczęście po kilku minutach zauważyłem ruch w oknie jednej z kawiarni. Drzwi wciąż mieli zamknięte na klucz, bo formalnie lokal ten miał stać się czynny dopiero po około 10 minutach, ale widząc nas, zbłąkanych i głodnych turystów, gapiących się zmęczonymi oczami przez szybę, postanowili wcześniej zaprosić nas w swe progi. Z gościnności skorzystaliśmy skwapliwie, kierując nasze umęczone ciała wpierw do stolika, przy którym złożyliśmy nasze plecaki, a zaraz potem do toalety, jedno po drugim, wydając westchnienia ulgi każdym z końców układu pokarmowego. W każdym razie mówię za siebie.
Posiliwszy się kawą, czy tam herbatą, sam już nie pamiętam, i jakąś gorącą strawą, opłukawszy twarze lepkie od potu i brudu drobinek wszelakich, krążących w powietrzu bez celu, a jednak trafiających bez trudu w lica nasze, wyszliśmy z kawiarni i udaliśmy się na kolejny dworzec autobusowy, jako że powoli zbliżała się godzina odjazdu kolejnego autokaru w stronę Piury. Po zakupie biletów nadaliśmy nasze duże plecaki na stanowisku odprawy pasażerów, prawie jak na lotnisku, i skierowaliśmy się w stronę pojazdu, cały czas rozmawiając o wszystkim i o niczym. Tuż przed wyjściem na peron czekała nas jeszcze kontrola bezpieczeństwa (znów prawie jak na lotnisku) i tam w końcu naszą rozmowę przerwał ochroniarz, który ku mojemu zdziwieniu wyciągnął z mojego podręcznego plecaka butelkę z resztką białego wina, którego nie dopiłem poprzedniego wieczoru. Zupełnie zapomniałem, że je mam.
- Wnoszenie alkoholu na pokład jest zabronione. Proszę włożyć tę butelkę do bagażu, albo wyrzucić - poinstruował Peruwiańczyk.
Chwyciłem butelkę i wróciłem do stanowiska odprawy pasażerów. Najwyraźniej mój duży plecak został już zaniesiony do luku bagażowego. Zresztą wina w butelce było tak niewiele, że bez sensu było bawić się w jego chowanie na później. Dostrzegłem śmietnik tuż przed budynek dworca, ale gdy już do niego podszedłem, pomyślałem - nie no, wyrzucać też szkoda - i naprędce wypiłem te ostatnie dwa łyki przed umieszczeniem butelki w koszu. Odwracając się w stronę drzwi wejściowych poczułem na sobie ciężar czyichś oczu. Oburzone spojrzenie sąsiadujące z gniewnie nastroszonymi wąsami należało jednego z pracowników dworca, który zaczął czynić mi jakieś wyrzuty po hiszpańsku. Niespecjalnie rozumiejąc, o co to te pretensje, podniosłem jedynie bezradnie brwi i kontynuowałem marsz w stronę autokaru. Minąłem kontrolera pokazując mu pusty plecak i już miałem wchodzić na pierwszy stopień pojazdu, gdy usłyszałem rozgorączkowany głos. Odwróciłem się i zdębiałem - na peron, z wyciągniętą ze śmietnika butelką po moim winie, wbiegał tamten oburzony wąsacz i żądał mojego zatrzymania. Uprzejma wcześniej mina kontrolera zmieniła się nie do poznania. Wysłuchawszy relacji swojego kolegi, bardzo poważnym tonem spytał, czy wypiłem to wino.
- No... tak - odpowiedziałem.
- Nie może pan jechać tym autokarem - oświadczył jeszcze poważniej.
- Co? Przecież tam była odrobinka! Un poco, poquito! - pokazywałem palcami o jak niewielkiej ilości mówimy.
- Spożywanie alkoholu jest zabronione - zmarszczone brwi Peruwiańczyka nachodziły na siebie coraz bardziej, niczym płyty tektoniczne, wypiętrzając kolejne warstwy skóry. Cóż, najwyraźniej byłem w tarapatach.
- Przepraszam, nie wiedziałem - starałem się wybronić na tyle grzecznie, na ile się dało. Doświadczenie życiowe podpowiadało zachowanie uprzejmej, czy wręcz podporządkowanej postawy. Było nie było, facet miał w tym momencie pewną władzę nade mną i stawianie się mogłoby sprawić, że by ją wykorzystał. Mimo to, moje tłumaczenia zdawały się go nie obchodzić, bo wciąż nieprzejednanie kręcił głową.
- Przecież on nie jest pijany - na pomoc ruszyła mi Izraelka, starając się wpłynąć na podjętą już, jak się zdawało, decyzję o wykluczeniu mnie z dalszego etapu podróży.
Pracownik przewoźnika poprosił mnie o okazanie paszportu, wyciągnął telefon i zaczął gdzieś dzwonić. - No chyba wzywasz policji? - pomyślałem.
- Mam tu taki problem... obcokrajowiec, Polak... wypił wino... - moja bliska zeru znajomość hiszpańskiego pozwalała mi wyławiać jedynie pojedyncze słowa. Wyglądało na to, że facet rozmawiał ze swoim kierownictwem. Było to w sumie dość absurdalne - czy naprawdę musiałem mieć zgodę centrali na to, by wejść na pokład autokaru? I to tylko dlatego, że wypiłem przed podróżą 2 łyki wina - nie w pojeździe, nawet nie na dworcu, tylko w miejscu publicznym. Czy gdybym wypił kieliszek wina w restauracji koło dworca, też robiliby taki problem? Moje rozważania przerwała reakcja kontrolera na coś, co usłyszał w słuchawce. Zrobił skwaszoną minę i zakończył rozmowę telefoniczną. Spojrzał na mnie spod byka i ledwie widocznym ruchem dłoni wskazał mi drzwi do autokaru. Udało się, mogłem kontynuować podróż.
Po kolejnych kilku godzinach dojechaliśmy do Piury. Tam czekała nas już tylko jedna przesiadka na ostatni tego dnia autobus do Mancory i już można się było rozkoszować pobytem nad morzem. Z tym, że ten ostatni autobus ani miał na myśli być prawdziwy. W sensie widniał na rozkładzie, ale wszyscy dookoła twierdzili, że nie jedzie. Gdy usłyszałem zapewnienia taksówkarzy, że ostatni kurs tego dnia odbył się godzinę wcześniej, zignorowałem je, bo byłem przekonany, że po prostu chcą naciągnąć nas na kurs. Gdy jednak ze stoickim spokojem tę samą informację podała mi kasjerka w okienku biletowym, zrozumiałem że rozkład jazdy swoje, realia swoje. Po raz kolejny w tej podróży stałem przed dylematem - brać drogą taksówkę i dojechać jeszcze tego samego dnia, czy szukać hostelu i pojechać z samego rana znacznie tańszym transportem publicznym. I po raz kolejny niechęć do przeciągania podróży w nieskończoność nakazała skierowanie się w stronę taksówkarzy.
Gdy udało się nam już wynegocjować względnie satysfakcjonującą stawkę, wybrany kierowca spakował nasze plecaki do bagażnika i polecił wsiąść do samochodu. - No, może i drożej, ale przynajmniej zaraz ruszymy, zamiast ślęczeć na dworcu - powiedziałem do Izraelki i zapiąłem pasy. Z tym, że kierowca zamiast również wsiąść do samochodu, zniknął gdzieś nagle w budynku dworca. - Może poszedł po coś do picia - pomyślałem. Musiałby jednak mieć pragnienie słonia, bo nie było go już dobry kwadrans. W końcu wyszedłem z samochodu w poszukiwaniu naszego kierowcy. Długo nie musiałem się rozglądać - siedział jakby nigdy nic i gadał z innymi kierowcami.
- Dlaczego nie jedziemy?
- Jeszcze chwila, spokojnie.
- Czekamy już dobre 15 minut.
- Czekamy na jeszcze jedną osobę.
- Gdzie ona jest? I kiedy będzie?
- Nie wiem, czekamy.
- Ale to jest ktoś konkretny?
- Po prostu czekam na kolejną osobę, żeby mi się opłacił kurs.
- Przecież gdy negocjowaliśmy stawkę, nie mówiłeś, że jeszcze zamierzasz kogoś zabrać!
- Jeszcze maksymalnie jedna godzina.
- O nie, w takim razie rezygnuję!
Dopiero na te słowa zaczął mi poświęcać pełnię uwagi - nawet zwlókł tyłek z krzesła i zaczął za mną iść, bojąc się o utratę całego kursu. W końcu po kolejnych kilku minutach byliśmy w drodze.
Było już po zachodzie słońca gdy kierowca znów zaczął coś do mnie mówić. Wyrwany z lekkiego letargu próbowałem zrozumieć o co mu chodzi. Wydawało mi się, że mówi o jakimś postoju w mieście po drodze. Kierowca wykonał telefon, a ja zacząłem się lekko niepokoić. Po chwili dostałem słuchawkę do ręki - po drugiej stronie usłyszałem głos wypowiadający się całkiem niezłym angielskim
- Dobry wieczór. Jestem właścicielem tej firmy taksówkowej. Kierowca prosił mnie, bym wytłumaczył, że zatrzymacie się jeszcze w miasteczku Sullana, aby poczekać na kolejnego pasażera.
- Dobry wieczór, jakiego pasażera? Czy ten ktoś już tam czeka?
- Nie, po prostu staniecie w centrum i może ktoś się pojawi, kto będzie chciał jechać do Mancory. To zajmie maksymalnie 15-20 minut, a jeśli nikt się nie znajdzie, pojedziecie dalej.
Gdyby nie skrajne zmęczenie, solidnie bym się zagotował.
- Proszę Pana. My już czekaliśmy dobre 20 minut w Piurze, mimo że uzgodniliśmy stawkę za nas dwoje, a na dodatek kierowca twierdził później, że jedzie prosto do Mancory! Jesteśmy w podróży już ponad 24 godziny jadąc z Huaraz i naprawdę chcielibyśmy już dojechać na miejsce i pójść spać.
- Dobrze, rozumiem. W takim razie powiem kierowcy, żeby się nie zatrzymywał.
Szczerze mówiąc oniemiałem. Spodziewałem się jakichś negocjacji, nakłaniania i narzekania, a tymczasem właściciel firmy zgodził się ze mną natychmiastowo. Zdumiewające. Aż zacząłem się zastanawiać, czy mi się to po prostu śni.
W końcu tuż przed północą dojechaliśmy do Mancory. Kierowca zatrzymał się nieopodal dworca autobusowego i rzekł - to tutaj. Zacząłem mu pokazywać na mapie gdzie jest hostel mojej Izraelskiej współtowarzyszki podróży, ale kierowca z kwaśną miną odparł, że nigdzie dalej nie jedzie, bo skoro tu się zatrzymuje autobus, to i on się tu zatrzymał. Spojrzałem na niego z mieszaniną zdumienia i zirytowania. Rozumiałem, że był obrażony na nasz brak zgody na czekanie na kolejnego potencjalnego pasażera, ale myślałem, że skoro jechał tu z nami trzy godziny, mógł ten dodatkowy kilometr (i to dosłownie jeden) jeszcze przejechać. Zwłaszcza, że było już cholernie późno i niezbyt byliśmy pewni bezpieczeństwa w tej mieścinie. Kierowca był jednak nieprzejednany, wcisnąłem mu więc umówioną kwotę w rękę i bez słów pożegnania czy podziękowania oddaliłem się z Izraelką w stronę hosteli. A co, też potrafię strzelać fochy.
Hostel Izraelki znajdował się nieopodal mojego. Postanowiłem ją odprowadzić pod same drzwi z uwagi na późną porę. Drzwi do niewielkiego hosteliku otworzył nieco zaspany facet w rozpiętej koszuli. Nie wyglądał na Peruwiańczyka, ale okazał się faktycznym gospodarzem przybytku i oczekiwał na przyjazd mojej współtowarzyszki podróży.
- W rezerwacji mam informację tylko o jednej osobie... Czy Ty również chcesz zostać na noc?
- Nie, nie. Mój hostel jest kawałek dalej, ale chciałem się upewnić, że koleżanka bezpiecznie dotrze do celu.
- To bardzo miłe! OK, dziękuję, że zadbałeś o mojego gościa. Dobrej nocy!
W tym gospodarzu było coś nietypowego, czego nie potrafiłem na tamten moment wytłumaczyć. Wyglądał jak podróżnik, jego akcent był dość nietypowy, więc na pewno nie pochodził z anglojęzycznego kraju. Może Polak - pomyślałem, ale jednocześnie pokręciłem głową na tę myśl - co Polak miałby robić w jakiejś peruwiańskiej dziurze jako właściciel hostelu. Ano właśnie - dziurze, bo mimo szumnych zapowiedzi, że Mancora to najbardziej znany kurort w Peru, była to mała mieścinka z ledwie kilkoma asfaltowymi ulicami i ogólnie przypominająca wioskę, a mój hostel, polceany tu i ówdzie oferował nocleg w kilku drewnianych chatkach bez oświetlenia. Prostota miejsca wcale mi jednak nie przeszkadzała. Wziąłem szybki prysznic i padłem bez siły na łóżko, by w końcu wypocząć.
Czy w kolejnych dniach Mancora mnie zachwyciła? Zdecydowanie nie. Na wieść o tym, że to jeden z najlepszych nadmorskich kurortów w kraju, spodziewałem się idyllicznych plaż, lazurowej wody, tętniącej życiem promenady i tłumów roześmianych turystów. A jeśli nie wszystkiego na raz, to choćby jednej z tych rzeczy. Tymczasem było po prostu ok - plaża w porządku, choć znacznie wyżej cenię choćby nasze nadbałtyckie. Morze oczywiście cieplejsze niż Bałtyk (i czystsze), więc to na plus, ale w moim top 20 raczej się nie mieściło. Promenady raczej brak i ogólnie ciężko mówić o jakiejś lepiej rozwiniętej infrastrukturze turystycznej - ot mała, nadmorska mieścinka, która sprawiała wrażenie bycia po sezonie lub pod jego koniec. Nie żeby mi to jakoś bardzo przeszkadzało - podobnie braku tłumu turystów nie oceniam negatywnie (wręcz przeciwnie) - po prostu zupełnie czegoś innego się spodziewałem.
Mniej więcej po dobie spędzonej w Mancorze czułem, że mógłbym już wracać. Z tym, że nie było dokąd. Mój samolot do Kolumbii odlatywał dopiero za kilka dni, więc pozostało mi podjąć próbę przekonania się do tego miasteczka.
Spacery plażą nie przynosiły frajdy, bo poza tym, że nie było zbyt pięknie, nie opuszczało mnie przekonanie, że lepiej mieć oczy dookoła głowy. Nie czułem się w 100% bezpiecznie - Angielce z hostelu obok ukradli torebkę ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi gdy siedziała ze znajomymi na plaży (nawet się nie zorientowała) i ogólnie słyszałem, że wokół kręci się sporo trudniących się grabieżami imigrantów z dotkniętej wielkim kryzysem Wenezueli. Konieczność zachowania wzmożonej czujności nie pozwalała ani na zbytni relaks w pozycji poziomej, ani na dalekie samotne wędrówki wzdłuż wybrzeża. Choć raz wybrałem się ze dwa lub trzy kilometry na północ, z dala od miasta, aby dojść na umocniony kamienny falochron i stamtąd pogapić się we wszystkie strony świata. Cóż z tego, skoro gdy tylko wspiąłem się na pierwsze kamienie, nagle jak spod ziemi wyrósł ochroniarz informujący o zakazie chodzenia po tym obiekcie.
Spacer w stronę południową też nie oferował jakichś atrakcji czy choćby spokoju i wystarczającej ilości uroku, by uznać go za bardzo przyjemny. Mijało się raz po raz hostele, bliżej centrum były nieopodal brzegu jakieś knajpki, szkoła surfingu, potem część rybacka, za którą do dalszego spaceru zniechęcały zniszczone sieci rybackie i inne śmieci walające się tu i ówdzie.
Wziąłem w ciągu tych kilku dni jedną lekcję surfingu, ot tak, by ponownie spróbować tego sportu.
Szczerze mówiąc średnio mi on pasował ze względu na znikome umiejętności, ale chciałem zobaczyć, czy może tym razem poczynię jakieś postepy. I o ile podczas lekcji kilka razy udało mi się wstać i sunąć na fali przez kilka sekund, zdawałem sobie sprawę, że to głównie dzięki pomocy instruktora, który wiedział którą falę i kiedy łapać. Gdy po lekcji próbowałem tej sztuki samodzielnie, w ciągu godziny nie udało mi się wstać ani razu, więc zniechęcony, opity słoną wodą i zmęczony wyszedłem w końcu na brzeg.
Ciężko może spodziewać się solidnych postępów, gdy tak realnie miałem w życiu ledwie dwie godzinne lekcje (pierwszą w Portugalii 5 lat wcześniej) i łącznie 4 podejścia do tego sportu (samą deskę, bez lekcji, pożyczałem również na Hawajach i Bali). Co gorsza jednak, jakoś nie czułem radości z podejmowanych prób. Dlatego kolejny raz po Peru do surfingu podszedłem dopiero po 3 latach na Sri Lance, tym razem w końcu załapując mniej więcej o co chodzi i w bardzo przyjaznym dla początkujących miejscu zaliczając kilkanaście kilkudziesięciometrowych przejażdżek na fali. Ale o tym będzie traktować osobna historia mojej samotnej podróży po tej wyspie tuk-tukiem, bez prawa jazdy (a raczej z pożyczonym od pewnego Włocha w hostelu), spisana za kilka lat. Żartuję, pewnie nie będzie mi się chciało niczego skrobać, wszystkiego zapomnę, lub po prostu umrę zanim napiszę pierwsze słowa.
Wracając do Peru i surfingu - po lekcji podszedł do mnie współpracujący ze szkołą fotograf oferując przesłanie mi jednego zdjęcia za 20 soli lub 30 za wszystkie, które mi zrobił. Trochę z grzeczności obejrzałem cały materiał, bo nie planowałem wydawać żadnych pieniędzy, ale dwa ujęcia przykuły moją uwagę - były naprawdę przyzwoite. To znaczy wszystkie zdjęcia były technicznie niezłe, ale na dwóch wyglądałem, jakbym naprawdę surfował i miał wszystko pod kontrolą. Zacząłem się targować.
- Dam 20 za te 2.
- No nie, za 20 możesz dostać jedno. Ewentualnie mogę opuścić do 25 za wszystkie.
- Tyle nie mam - odparłem zgodnie z prawdą.
- No trudno, może po prostu weź to jedno - zaproponował.
- Raczej w tej sytuacji nie wezmę żadnego. Aż tak mi nie zależy - zgrywałem niezainteresowanego - Swoją drogą, nie lepiej Ci sprzedać te zdjęcia za 20, skoro całą robotę już wykonałeś i albo dostaniesz za to pieniądze albo nic?
Fotograf spojrzał na mnie uważniej, krzywo się uśmiechając. Chyba zacząłem go irytować, ale koniec końców się zgodził. Wyciągnąłem garść pieniędzy z kieszeni.
- Przecież tu jest tylko 18,5 soli - rzucił do mnie z wyrzutem.
Ups. Chyba źle wcześniej podliczyłem albo gdzieś mi wypadła moneta, bo byłem przekonany, że mam 19,5 soli.
- Oj, to tylko półtorej sola różnicy - udawałem jakby to nie miało absolutnie żadnego znaczenia, choć zaczęło mi być trochę głupio.
Nic już nie odpowiedział, ale spojrzenie jakim mnie obdarzył tkwi mi w pamięci do dzisiaj. Plażę opuszczałem bogatszy o kilka cyfrowych zdjęć i ciężko zmywalne piętno gringo-sknery.
Co jeszcze można było robić w Mancorze? Jeść ceviche. Ten narodowy przysmak Peruwiańczykow był dostępny w każdej knajpie i raczej nie miałem obaw o jakość czy przede wszystkim świeżość surowej przecież ryby z cebulą, marynowanej w soku z limonki... Nie jestem typem smakosza, ale ceviche zapadło mi bardzo pozytywnie w pamięci.
Na miejscu miałem jeszcze okazję oglądać barażowy mecz między Peru i Australią o awans na mistrzostwa świata piłki nożnej w Katarze. W tym celu udałem się do jednego z barów, aby usiąść pośród lokalsów, wraz z nimi emocjonować się wydarzeniami na boisku i świętować zwycięstwo zapewniające grę na najważniejszej imprezie piłkarskiej na świecie. Mecz był jednak nudny jak flaki z olejem. Dopiero w drugiej połowie Peruwiańczycy zapędzili się pod pole karne rywali na tyle, żeby słychać było okrzyki emocji widzów zgromadzonych przed ekranami telewizorów. Wtedy też dopiero zorientowałem się, że chyba każda knajpa korzysta z innego sygnału, bo okrzyki zza ściany wyprzedzały oglądane przeze mnie wydarzenia o dobre pół minuty. Dopiłem resztkę piwa i zajrzałem do baru obok - tu zegar boiskowy w istocie wskazywał na odrobinę bardziej zaawansowaną fazę meczu, ale znów usłyszałem krzyki z drugiej strony ulicy, mimo że na obserwowanym ekranie jeszcze się nic nie działo - dopiero po kilku sekundach akcja, która mogła dać Peru gola. No nie no - pomyślałem - muszę znaleźć knajpę, która nadaje najbardziej "na żywo", bo co to za przyjemność słyszeć, że zaraz coś się wydarzy. Dziwiło mnie, że innym to nie przeszkadzało.
Koniec końców usiadłem w kawiarni, która zdawała się pokazywać obraz najszybciej z okolicznych miejsc i tam śledziłem rozgrywki do samego końca. Żałowałem jedynie, że w przypadku gola i awansu, akurat w tej kawiarni jakiejś wielkiej eksplozji radości nie będzie, bo siedziała tam garstka starszych ludzi i jeden nastolatek. Reprezentacja Peru rozwiązała jednak ten dylemat nie zdobywając żadnego gola aż do rzutów karnych, w których ostatecznie uległa Australijczykom. Fiesty nie było, a miasteczko wróciło do swojego sennego trybu życia.
Mój pobyt w Mancorze miał jeszcze jeden piłkarski akcent. Wracając pewnego dnia do mojego hostelu zauważyłem parkę oglądającą mecz... Polska-Belgia w ramach Ligi Narodów. Przyznam, że zaskoczył mnie nieco fakt transmisji tego spotkania, a jeszcze bardziej to, że ktoś się katuje tym widowiskiem po drugiej stronie globu.
Może jacyś Belgowie - pomyślałem.
K⁎⁎wa - mruknął facet po właśnie spartaczonej akcji naszej reprezentacji.
Tak właśnie poznałem Mateusza i Martynę, polskich podróżników prowadzących profil @projekt_wyprawa na Instagramie. Super pozytywni młodzi ludzie, którzy spędzają lato pracując na Islandii, a zimę eksplorując różne zakamarki globu. Podróżnicy pełną gębą, a nie taka popierdółka jak ja, która gdzieś była, coś zobaczyła, ale to by było na tyle. A do tego, gdy piszę te słowa, już dwukrotnie ich wideorelacja zagościła na profilu Make Life Harder, co w obecnych czasach jest wyznacznikiem pół-sławy, mówiąc pół-żartem. Ale już zupełnie serio, bardzo fajni ludzie.
Mateusz i Martyna to nie jedyni rodacy, których spotkałem w Mancorze. Otóż gospodarz hostelu, do którego odprowadziłem tuż po przyjeździe tamtą Izraelkę, faktycznie okazał się być Polakiem. Przekonałem się o tym, gdy wraz żoną przyszli do mojego hostelu na jakiś wieczór muzyczny i prowadzili rozmowę po polsku.Też absolutnie niesamowici ludzie, z wyjątkową historią. Oczywiście jedną z pierwszych rzeczy, o które ich spytałem było to, to jakim cudem prowadzą hostel na drugim końcu świata. Ostatecznie okazało się, że nie są faktycznymi posiadaczami przybytku, a “jedynie” przez kilka miesięcy zastępują w roli gospodarza realnego właściciela. A jak do tego doszło? Po prostu odpowiedzieli na ogłoszenie w internecie.
Jeśli dobrze pamiętam nasze rozmowy, Maurycy i Ewa, bo takie imiona noszą bohaterowie tej opowieści, nie mieli jakiegoś ultra bogatego doświadczenia w prowadzeniu hosteli, choć, znów jeśli mnie pamięć nie myli, wynajmowali w Polsce jakieś nieruchomości na AirBnb. W każdym razie, gdy obserwowałem Maurycego w roli gospodarza, wpadając do ich hostelu na śniadanie pewnego dnia, byłem ujęty tym, z jakim zaangażowaniem, ciepłem i olbrzymią dozą życzliwości odnosił się do wszystkich swoich gości. Może i w niewielu miejscach byłem i niewiele widziałem, ale Maurycy był gospodarzem idealnym. Jedyna osoba, która mogła z nim stanąć w szranki, to argentyński właściciel chilijskiego hostelu El Patagonico w Puerto Natales, którego opisywałem już wcześniej. W każdym razie - topka.
Wraz z Ewą, Maurycym, Martyną i Mateuszem udało mi się spędzić jeden “polski” wieczór w hostelu tych drugich, rozmawiając w ojczystym języku, żartując, wymieniając się historiami (choć ja z naszej piątki miałem ich zdecydowanie najmniej) i jakoś tak obudziło to częściowo tęsknotę za rodzimym krajem, w którym miałem znaleźć się już po tygodniu.
Mój pobyt w Mancorze dobiegał końca. W dniu wyjazdu odwiedziłem ponownie Ewę i Maurycego, by się z nimi pożegnać i pojechałem autobusem do Piury, skąd kolejnego dnia odlatywałem do Medellin. Wieczorem jeszcze umówiłem się z Giancarlo - administratorem facebookowej grupy backpackersów eksplorujących Peru, który służył mi parokrotnie rekomendacjami w poprzedzających kilku tygodniach. Postawiłem mu piwo i ceviche w kilku knajpach, które odwiedziliśmy - chociaż tak mogłem mu się odwdzięczyć za wcześniejsze nieocenione rady i słowa otuchy, które tego wieczoru wlał w moje serce w związku z powrotem do trudnej dla mnie rzeczywistości w Polsce. Bo z jednej strony byłem już lekko znużony tułaczką, ale z drugiej nie byłem gotowy na to, by ponownie osiąść w jednym miejscu i to w nowej, bardzo wymagającej roli ojca, którym miałem już po kilku miesiącach zostać.
W Peru spędziłem około miesiąca - podobnie jak w przypadku Chile i Argentyny w poprzednich etapach mojej podróży. Z tych trzech krajów Peru chyba najmniej przypadło mi do gustu. Nie żeby mi się nie podobało, ale po prostu zarówno w Chile jak i Argentynie towarzyszyły mi raczej same zachwyty. W Peru było jednak trochę więcej przeciętnych momentów. A może to już po prostu zmęczenie podróżą tak wpłynęło na moją ocenę. Sam nie wiem. I raczej się już nie przekonam, bo i ile do Chile czy Argentyny bardzo chętnie bym kiedyś wrócił, do Peru raczej już nie. No chyba, że w celu zrobienia trekkingu w Cordillera Huayhuash. Może kiedyś, jeśli starczy życia.
#polacorojo #peru #podroze





Bardzo dobrze, jak zwykle, się czytało. O kluczach ofc pamiętałem 😉
@Czarmiel Panie kochany, aż sprawdziłem kiedy pisałem o kluczach - pierwszy raz w październiku 2023, a potem w styczniu 2024. Jeśli jakimś cudem faktycznie pamiętasz wpisy jakiegoś randoma sprzed prawie dwóch lat, to chylę czoła. A jeśli zgodnie z emotką, pamiętałeś z przymróżeniem oka, to mrużę je zwrotnie do Ciebie
@Sniffer z ręką na sercu, pamiętałem. Emotka dlatego, że zdaję sobie sprawę, że do końca nie jest to normalne, ale chyba były to takie egzotyczne wydarzenia dla mojego mózgu, że się wygrawerowały na długo.
@Sniffer po tym, co wszędzie piszą o terenach przy granicy z Ekwadorem, to spodziewałbym się, że zawijają Cię i jadą kroić na nerki minutę po wyjściu ze środka transportu, a tu widzę, że nienajgorzej
@cweliat nigdzie nie napisałem, że mi nie wycięli
Ogólnie to chyba nigdzie nie jest tak strasznie jak piszą. Nie dajmy się zwariować
@Sniffer O panie, co to za długa nieobecność. Stęsknion byłem. Niemniej tak jak mówili, mogłeś nam dawkować szczęście bo naprawdę mega długi wpis wyszedł :D
Izreelka o dziwo spoko, nie prosiła potem o 5 szekli za pomoc :P?
I skisłem z tego:
Podróżnicy pełną gębą, a nie taka popierdółka jak ja, która gdzieś była, coś zobaczyła, ale to by było na tyle.
Tymczasem wcześniej i później w tym wpisie:
pierwszą w Portugalii [...] pożyczałem również na Hawajach i Bali [...] 3 latach na Sri Lance [...] podobnie jak w przypadku Chile i Argentyny
a wcześniej w starych Całe Peru, Brazyli i cholera wie co jeszcze. Ja o Hawajach i pewnie innych mogę co najwyżej pomarzyć :P
Co do naszych, to jak widać są wszędzie. W ogóle odzywaj się częściej. Masz lekkie wirtualne pióro
@Atexor Dziękuję za miłe słowa! Co do Izraelki - była miła i na tamte czasy naród ten aż takich negatywnych (dziś słusznie) emocji nie budził jak dziś. Zaskoczyło mnie jednak delikatnie, że mimo ukończenia służby wojskowej faktycznie bała się iść sama kilkaset metrów po zmroku i dziękowała za okazaną pomoc. Myślałem, że po 2 latach w wojsku nawet kobiety są nieco bardziej "zahartowane".
A co do moich podróży - wiem, że to brzmi dziwnie, ale jak zestawisz moje typowo turystyczne destynacje z autostopem po Iranie czy innym Kirgistanie, to tak jakbyś porównywał All Inclusive z survivalem
A Hawaje moim zdaniem przereklamowane
@Sniffer ja się zafascynowałem Kauai poprzez film Devida Grahama (A go poznałem jak kręcił teledyski dla skrzypaczki Lindsey Stirling którą lubię). Po prostu sporo dzikiej natury, choć miejscami widziałem tam już "cywilizację dla bogatych" typu pola golfowe czy inne atrakcje. Jak mniemam taka podróż pewnie słono Cię kosztowała.
I tak, sporo zwiedziłeś - jak ktoś zrobi tripa życiowego w jedno z tych miejsc, a na "co dzień" Chorwacja/Włochy/Turcja to jest dobrze. Najbardziej mnie fascynuje to, że te tripy robisz w pojedynkę :D. Ja też właśnie bym się obawiał, poza tym w dwójkę łatwiej ogarnąć to i owo... z drugiej strony robisz co chcesz i kiedy chcesz... z trzeciej strony, jak się nie chce, to towarzysz zawsze daje kopa aby wstać i iść :D
Z Izraelką faktycznie dobrze - może u nich służba bardziej skupia się na obsłudze broni, komendach itp. a nie na sprawności fizycznej, to pewnie nie studia że można to "oblać", tym bardziej że obowiązkowe dla wszystkich.
I tak jak mówiłem wcześniej, odzywaj się częściej. Niekoniecznie podróżniczo z takimi postami, brakuje pozytywnie zakręconych ludzi :)
Zaloguj się aby komentować

„W drodze na Islay" - ROBERT MAKŁOWICZ SZKOCJA odc.249
Odcinek ów jest zapisem samochodowej oraz morskiej podróży z Glasgow na wyspę Islay, leżącą na Morzu Hebrydzkim. Zobaczymy między innymi, jak wygląda słynna droga na przełączy Argyll, łącząca szkockie niziny, czyli Lowlands, z górską częścią kraju, czyli Highlands. Dowiemy się, co miejscowi...

Rudawy Janowickie, mniej znane góry ze skalistymi szczytami
Rudawy Janowickie, dawniej Góry Łomnickie, to urokliwe pasmo ze skalistymi Sokolikami i Kolorowymi Jeziorkami. Skalnik, najwyższy szczyt, nie jest widokowy, choć jego drugi wierzchołek Ostra Mała już tak. Przyciągają też wspaniałe średniowieczne zamki jak w Bolkowie, Świny czy odbudowywany...








