Zdjęcie w tle
cyberpunkowy_neuromantyk

cyberpunkowy_neuromantyk

Autorytet
  • 304wpisy
  • 1247komentarzy

Piszę o rzeczach związanych z cyberpunkiem na blogu: https://cyberpunkowyneuromantyk.blogspot.com/

Marcin Przybyłek nagrał film, w którym opowiada o redakcji dwóch powieści wchodzących w skład serii „Gamedec”, przetłumaczonych na język angielski.


Link: https://youtu.be/yAmuVJ7jkpA


Opis filmu:


„W czasie produkcji gry wideo "Gamedec", na język angielski został przełożony pierwszy i drugi tom książkowej sagi "Gamedec", czyli "Granica rzeczywistości" i "Sprzedawcy lokomotyw". Przekładu dokonał Pan Ben Koschalka. Następnie redakcją tekstów zajęła się firma Roboto. Warto nadmienić, że całość finansowała firma Anshar Studios, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Firma Roboto zasugerowała poprawę stylistyczną tekstów oraz "modyfikacje", których celem miała być "obrona przed atakami SJW". Film ten traktuje o historii powstania sagi "Gamedec" oraz o tym, jak prace redakcyjne spowodowały, że w zasadzie nie są to już moje książki.


W skrócie: usunięto z ważnych miejsc słowo "mężczyzna", zlikwidowano wzmianki o otyłości, dodano zdania, których w moich książkach nie ma, zwłaszcza podkreślające uczucia i rolę kobiet, nawet jeśli te kobiety są postaciami NPC (czyli programami, które żadnych uczuć nie posiadają, a ich rola jest marginalna), dodano zdania zmieniające sens fraz, a jeśli kobieta widzi męską erekcję, koniecznie musi z niej zakpić (chociaż w oryginale reaguje pozytywnie).


I wiele, wiele innych, na których nie wystarczyło miejsca, bo materiał musiałby mieć pięćdziesiąt godzin, albo więcej.”


#ksiazki #literatura #czytajzhejto #hejtoczyta

Zaloguj się aby komentować

176 + 1 = 177


Tytuł: „Ametyst: Książęca krew”


Autor: Cezary Czyżewski


Kategoria: marynistyczne fantasy


Wydawnictwo: Wydawnictwo IX


Ocena: 7/10


Własny licznik: 3 + 1 = 4


Mamy do czynienia z marynistycznym fantasy. Głównym bohaterem jest „Ametyst” i jego załoga, nieco pechowa, bo przypadkiem (i decyzją podjętą przez przystawionego do ściany kapitana) uwikłała się w sporą intrygę. W międzyczasie poznajemy także Tharę - kobietę pochodzącą z kraju tamtejszych wikingów - która po krótkim małżeństwie z mężczyzną z Południa stara się wrócić na Północ. Przypadkiem jej losy splatają się z „Ametystem”, nie bezpośrednio, ale o tym możecie przeczytać więcej już sami. :')


Przede wszystkim dużym plusem są wyraziste i sympatyczne postacie. Załogę „Ametysta” da się polubić od pierwszych stron i szczerze, czułem się zawiedziony, gdy po paru rozdziałach spędzonych właśnie z marynarzami, akcja przeskakiwała do Thary, którą niestety mniej polubiłem. Nie, żeby było z nią coś nie tak - po prostu banda nieokrzesanych mężczyzn jest bliższa memu sercu.


Dlatego fajnym kontrastem i dopełnieniem jest Wenno - chłopak, nowicjusz jeszcze w Wielkim Klasztorze, który ani trochę nie przypomina pozostałych bohaterów. Kolejny jasny punkt w powieści.


Fantasy nie może się obyć bez magii. Tak też jest w tym przypadku. Jednakże w powieści magia pełni funkcję bardziej użytkową, opartą na władaniu żywiołów. Na przykład na pokładzie „Ametysta” znajdzie się mag wiatru, który pomaga załodze, gdy wiatr nie jest skory do współpracy. Z kolei jeden mag wody na wyspie zajmuje się odsalaniem wody morskiej i uzdatnianiem jej do picia. Oczywiście, magia może zostać wykorzystana także do walki, jednakże w moim odczuciu magowie nie są potężnymi istotami.


Wrócę jeszcze do określenia „marynistycznego fantasy”. Mamy statek, statek pływa po wodzie i to całkiem sporo. Widać, że autor zdecydowanie skorzystał ze swojego życiowego doświadczenia - wielu godzin spędzonych na żeglowaniu. Często i gęsto możemy spotkać się z opisami typowych czynności na okręcie: wybieranie żagli, oddawanie cumy, stawienie foka et cetera. Autor zna się na tym, jednakże nie widać, żeby się chełpił wiedzą - wszelkie opisy są nienachalne, pasujące do historii. Dla szczurów lądowych przewidziany jest słowniczek pojęć na końcu książki.


Na koniec mała dygresja: miałem okazję przeczytać całą historię jakoś rok przed oficjalną premierą. Autor poszukiwał betaczytelników, którzy byli gotowi przeczytać tekst i dać feedback. Cieszę się na myśl, że moja wyrażona wtedy pozytywna opinia mogła mieć chociaż niewielki wpływ na to, że „Ametyst” ujrzał światło dzienne i inni czytelnicy także mają okazję do przeczytania tej skądinąd do dobrej opowieści. Pozostaje tylko czekać na kolejną część.


Jak rozumiem poszczególne oceny:


1 - beznadziejna


2 - bardzo słaba


3 - słaba


4 - może być


5 - przeciętna


6 - dobra


7 - bardzo dobra 


8 - rewelacyjna


9 - wybitna


10 - arcydzieło 


#bookmeter #ksiazki #literatura #czytajzhejto #hejtoczyta #fantasy #fantastyka

468b80de-3477-4df8-b214-8b7a070f1c63

Zaloguj się aby komentować

Ostatnio wybrałem się do Centrum nauki i zmysłów - Womai Kraków na wystawę „W stronę ciemności”.


Zostaliśmy (byliśmy w grupie ośmioosobowej - chyba tyle wynosi maksymalna liczba osób na dane wejście) na godzinę pozbawieni najważniejszego ze zmysłów* - wzroku. Wrażenie cokolwiek dziwne, nagle przestać widzieć. Było trudno się przyzwyczaić, szczególnie, że mój musk ciągle wmawiał mi, że coś jest na wysokości mojej głowy i za chwilę w to uderzę. Stąd bardzo często po prostu szedłem przygarbiony. :')


Przewodniczka** pani Sylwia poprowadziła nas przez szereg wyzwań, z którymi na co dzień musi radzić sobie osoby niewidome/słabowidzące. Przejście przez ruchliwą ulicę ze światłami sygnalizacyjnymi, rozpoznawanie przedmiotów za pomocą dotyku/węchu, poleganie na słuchu - nie chcę się za bardzo o tym rozwodzić, żeby nie zaspoilerować. ; )


Jedyny minus - czas mija zbyt szybko. Naprawdę, ledwo przebrnęliśmy przez wszystkie wyzwania, a minęło już czterdzieści minut. Na końcu mieliśmy czas na "odpoczynek" i dłuższą rozmowę z przewodniczką, podczas której mogliśmy zadać jej nurtujące nas pytania.


Całość daje małą namiastkę codziennego życia osób pozbawionych wzroku. Można niefortunnie powiedzieć, że wystawa otwiera oczy, jakkolwiek to nie brzmi. :')


*według badań wzrok odpowiada za 80% informacji o otaczającym nas świecie


**osoby niewidome/słabowidzące. Fajnie, że zostało stworzone takie miejsce i osoby z niepełnosprawnościami mogły znaleźć tam zatrudnienie.


https://womai.pl/


#krakow #nauka #ciekawostki

a3b8ba23-1595-4ad8-b9ca-9357c2fa1506
cyberpunkowy_neuromantyk

@groovy


Mam plan się tam wybrać. W zasadzie to najpierw chciałem pojechać do Warszawy właśnie na Niewidzialną Wystawę, ale dowiedziałem się, że coś podobnego jest w Krakowie, do którego jest mi zdecydowanie bliżej.

Zaloguj się aby komentować

156 + 1 = 157


Tytuł: „World War Z”


Autor: Max Brooks


Kategoria: horror, reportaż(?)


Wydawnictwo: Zysk i S-ka


Tłumacz: Leszek Erenfeicht


Ocena: 7/10


Własny licznik: 2 + 1 = 3


Zagrałem w grę, obejrzałem film, to i dla dopełniania postanowiłem przeczytać także książkę - tym bardziej, że kumpel zachwalał, jakoby była o wiele lepsza niż ekranizacja czy egranizacja. I ja się z tym zgadzam.


W książce trudno szukać ogromu akcji znanej z filmu czy właśnie gry. Mamy do czynienia ze swego rodzaju reportażem - główny bohater oddaje głos ludziom, którzy przeżyli wojnę zombie. Pozwala im się wygadać, opowiedzieć swoją opowieść z różnych etapów apokalipsy.


I tak na początku mamy do czynienia między innymi z historią lekarza, który dokonywał transplantacji we własnej klinice. W przypadkowy sposób odkrył, że wirus przemieniający ludzi w zombie przenosi się także poprzez zarażone organy, wykorzystywane później do przeszczepu, co zdecydowanie pomogło w rozprzestrzenieniu się zarazy na inne kraje. Albo relację przemytnika ludzi. Albo opowieść żołnierza z samego początku wojny, kiedy jeszcze nie za dobrze radzili sobie z walką z zombie czy innego z późniejszej jej fazy, gdy dowództwo wymyśliło już sposób na przeciwnika.


Otrzymujemy strzępki informacji, które zbierane łączą się powoli w całość, pozwalając na spojrzenie na samą wojnę z różnych perspektyw. Bardzo fajny zabieg tym bardziej, że niektórzy rozmówcy wspominają o czymś, co zostaje później uzupełnione przez kolejnego. Albo zostało już opowiedziane, też zależy.


Największą wadą powieści jest to, że czasem miałem wrażenie, jakbym czytał relację tego samego człowieka, który był po prostu w różnych miejscach w różnym czasie. Brakowało mi jakiejś takiej większej różnorodności w sposobie mówienia, co czasami jednak trudno jest oddać w formie pisemnej.


Jak rozumiem poszczególne oceny:


1 - beznadziejna


2 - bardzo słaba


3 - słaba


4 - może być


5 - przeciętna


6 - dobra


7 - bardzo dobra 


8 - rewelacyjna


9 - wybitna


10 - arcydzieło 


#bookmeter #ksiazki #czytajzhejto #hejtoczyta #literatura

54107836-14be-4590-923d-b57fe97a2063
cyberpunkowy_neuromantyk

@franaa


Nie wiedziałem nawet.


Niestety, nie przepadam za audiobookami. Łatwo się rozpraszam, jak czegoś słucham, i potem muszę ciągle wracać do fragmentu, w którym przestałem słuchać. :')

franaa

@Niggauke wpisz world war z audiobook pl i będzie

Zaloguj się aby komentować

Obserwator_Z_Ramiona_RIGCZ

Czy oprócz przykładowych coś maluje?

( ͡° ͜ʖ ͡°)

Zaloguj się aby komentować

Kto by się spodziewał, że współpraca z redakcją renomowanego czasopisma, które na polskim rynku jest obecne od prawie trzydziestu(!) lat, może być tak problematyczna i zakrawająca o kpinę? Na pewno nie mój znajomy, Silvaren z bloga „Silvaren cRPG”, który miał (nie)przyjemność się o tym przekonać.


Zapraszam do przeczytania o tym, jak nie dać się oszukać przy współpracy z „CD Action”?


Link: https://www.silvaren.pl/gaweda/cd-action/


#afera #gry #crpg #rpg #cdaction

c5576aa6-3b77-4b41-a24c-c5fdc1cd1799
SarahCrimson

@cyberpunkowy_neuromantyk Nie czytam tej gazety ale wydaje mi się że autor próbuje dmuchać pusty balonik. Już po tym jak go olewali można było dojść do wniosku że im nie zależy na tym autorze. Nie potrzebnie się w to pakował.


Pomijając że teksty za które ci płacą powinny być ekskluzywne, czyli nota bene nie mogą latać na twoim fb czy blogu czy być fragmentem większego projektu nawet jeśli rzecz działa się x lat temu. To jest dość częsta reguła przy wydawaniu czegokolwiek, czy to książek czy nie. Widziałam to wielokrotnie u pisarzy którzy żeby zachęcić ludzi do czytania i kupowania ich e-książek pisali coś w rodzaju "darmowego starteru" w którym mogli się popisać piórem.


Także myślę że jeśli chodzi o formę edycji nie ma się tutaj czego doczepić. Co najwyżej sprawy umowy ale o to powinien zabiegać właśnie twój znajomy autor jeszcze właściwie przed publikacją. I jakby nie było umowa na gębę to też umowa zobowiązująca. Tzn żeby ją wyegzekwować trzeba często iść do sądu i udowodnić że takowa umowa była tzn 150 pln za tekst ale najlepiej się nie pakować w sądowe wojenki ze wszystkimi nawet jak ma się racje, bo wydawnictwa w papierze to dość wąska grupa osób.

cyberpunkowy_neuromantyk

@SarahCrimson


"Pomijając że teksty za które ci płacą powinny być ekskluzywne, czyli nota bene nie mogą latać na twoim fb czy blogu czy być fragmentem większego projektu nawet jeśli rzecz działa się x lat temu."


Tylko że Silvaren powiedział o tym panu Poprawie. Wrzucił mu nawet linki do wpisów na blogu. Poprawa powiedział, że spoko, tylko byłoby fajnie, jakby Silvaren zdjął teksty ze strony na czas ich publikacji w czasopiśmie.


Oni sami się do niego odezwali po pięciu latach od pierwszego kontaktu z pytaniem, czy dalej chciałby coś u nich opublikować, bo panu Poprawie bardzo zależało, żeby je wydrukować, bo były po prostu dobre.


Kilkukrotnie pytał o umowę, ale za każdym razem był zbywany, aż wybiło szambo, gdy redaktor naczelny dowiedział się, że teksty zostały już opublikowane i cała praca poszła na marne. Mimo że pan Poprawa przez cały czas zapewniał, że wszystko jest w porządku. W końcu pracowali już nad tekstem, były przymiarki wyglądu tekstów w czasopiśmie et cetera.

justypl

@cyberpunkowy_neuromantyk nadrabiam zaległości na Hejto, dlatego po tylu dniach odpisuję Przestańcie się nabijać, a dajcie facetowi konkretne rady jak pisać teksty. Nawet na tym portalu czytam ciekawe wpisy o tematyce, której nie mam zielonego pojęcia i zupełnie mnie nie interesuje. Kiedy ktoś „siedzi” w temacie, to czasami ciężko mu tą wiedzę przekazać laikom. Niech facet ogarnie przystępność artykułów i redakcje będą walczyły w kisielu o jego teksty

Zaloguj się aby komentować

770 opowiadań i 232 książki.


Tyle pozycji zawiera Lista Pomocnicza do Nagrody Zajdla, a to pewnie nie wszystko, co ukazało się w 2022 roku. A mowa głównie o wszelkiego rodzaju fantastyce.


Rocznie wychodzi tyle różnych książek i opowiadań, że nie da się tego wszystkiego ogarnąć. Dla porównania w 2022 roku przeczytałem 9 książek i 184 opowiadania - przy czym niewiele z tego należało do nowości.


Mam wrażenie, jakby było więcej piszących niż czytających.


#ksiazki #czytajzhejto #hejtoczyta #fantastyka

ciszej

@cyberpunkowy_neuromantyk początkowo też mnie to w pewien sposób denerwowało - nigdy nie dojdę do końca, nigdy nie przeczytam wszystkiego co mnie interesuje. Po zastanowieniu doszłam jednak do wniosku że lepszy nadmiar niż niedobór. Poza tym nigdy wszystko nie trafi idealnie w nasze gusta

cyberpunkowy_neuromantyk

@ciszej


Jak najbardziej się zgadzam - lepiej mieć z czego wybierać niż ciągle czytać to samo. Fajnie jest rozwijać swoje „kompetencje czytelnicze” poprzez sięganie po książki, których na co dzień nie czytamy i tak dalej.


Bardziej chodziło mi o to, że rocznie wychodzi więcej tekstów niż jest głosujących na Zajdla. Głosuje jakieś 300-400 osób (gdzieś przeczytałem taką informację, nie pamiętam gdzie, więc mogę się mylić). Wątpię, żeby każdy z głosujących przeczytał wszystkie teksty - głosuje się raczej na pozycje szerzej znane lub w niektórych przypadkach na znajomych. :')


Ale taka jest właśnie bolączka plebiscytów. Wygra najpopularniejsze nazwisko.

ciszej

@cyberpunkowy_neuromantyk Ah to rzeczywiście zmienia postać rzeczy i odbiór posta. Plebiscyty niestety są konkursem popularności a nie jakości, przykładem może być konkurs na książkę roku serwisu Lubimyczytać xd

W kategorii horror King zawsze będzie na podium, bo jest poczytny, ale jego odbiorcy to nie koniecznie fani horroru przez co dobre pozycje są często na końcu stawki

Zaloguj się aby komentować

Ach, jaram się, że Legimi biblioteczne działa także na Kindle'u. Teraz mogę dołożyć rocznie 120 książek do mojej kupki wstydu.


(Nie)stety, jest limit dziesięciu książek miesięcznie, ale to i tak o wiele więcej, niż jestem w stanie przeczytać w tym czasie.


#ksiazki #heheszki #czytajzhejto #hejtoczyta #chwalesie

43eb46f6-e010-4d64-b194-673d807799dd
cyberpunkowy_neuromantyk

@cweliat


Trudno mi się do tego odnieść. Do tej pory na Legimi przeczytałem jedynie Świat Dysku i parę innych książek, a przede mną jeszcze sporo różnych tytułów, które już dodałem na półkę. :')

cweliat

@cyberpunkowy_neuromantyk no i byle sluzylo jak najdluzej Milej lektury zycze

Zaloguj się aby komentować

komiks „Cyberpunk 2077. Trauma Team”


Wpis możecie przeczytać także na moim blogu.


#cyberpunkstories  - piszę o rzeczach związanych z cyberpunkiem


UWAGA, POTENCJALNE SPOILERY.


Odkąd pamiętam, uwielbiam grać healerami w MMORPG-ach, supportami w grach MOBA, medykami w strzelankach pokroju „Project Reality” czy „Wolfenstein: Enemy Territory”. Bardziej od zabijania stworków i przeciwników interesuje mnie utrzymywanie przy życiu i przywracanie do życia współgraczy, chociaż wiadomo, fajnie jest czasem zdobyć fraga.; )


Gdy lata temu kupiłem podręcznik do „Cyberpunka 2020”, momentalnie zakochałem się w idei Trauma Team – ogromnej korporacji zapewniającej między innymi usługi pogotowia medycznego. Gdy klient znajdzie się w potrzebie, dzwoni po ambulans. Można się zdziwić, gdy zamiast dobrze znanej nam karetki przyleci ciężko uzbrojony i opancerzony pojazd, z którego wysypie się oddział równie dobrze uzbrojonych ochroniarzy i medyków, których jedynym celem jest zapewnienie klientowi bezpieczeństwa za wszelką cenę, nie licząc się z życiem nikogo, kto mu zagraża. Dlatego cieszę się, że powstał komiks z medykami niedalekiej przyszłości w roli głównej.


Nadię, główną bohaterkę, poznajemy podczas rozmowy z panią psycholog, która ma ocenić, czy kobieta jest gotowa na powrót do czynnej służby. Ta niegotowość spowodowana została nieudaną akcją, w której oprócz Nadii zginął cały oddział. Spodobał mi się motyw nabytej traumy oraz pokazanie, że wyleczenie straumatyzowanej osoby wcale nie jest takie łatwe, bo kiedy wydaje się, iż to się udało, trauma potrafi się niespodziewanie ujawnić w warunkach podobnych do tych, które ją wywołały.


Dlatego dziwię się, że nie przebadano Nadii dogłębnie – tak to przynajmniej zostało pokazane w komiksie. Według mnie powinna zostać wysłana do jakiegoś centrum szkoleniowego w wirtualnej rzeczywistości i wrzucona w wir walki, by zbadać jej potencjalne zachowania w bardzo stresującej sytuacji. Trochę to podburzyło moją wizję oddziału pełnego profesjonalistów, wśród których każdy wie, czego może spodziewać się po pozostałych. Tym bardziej w przypadku medyczki, która wraca do służby po traumatycznych wydarzeniach.


Zastanawiam się też, w jaki sposób była prowadzona selekcja rekrutów. W szczególności interesuje mnie profil psychologiczny kandydatów. Nie wyobrażam sobie, by w uniwersum, w którym wielkie korporacje rządzą światem, zatrudnić kogoś, kto przedkłada życie własne bądź kogoś bliskiego nad interesy klientów, a tym samym i firmy/korporacji. Rekrutacja powinna być bardzo wymagająca, by odsiać słabe i przede wszystkim niepasujące ogniwa.


Chociaż biorąc pod uwagę fakt, tu mały spoiler, że członkowie Trauma Team często giną, chętnych może nie być aż tak dużo, jakby się wydawało. Czyżby ogromną motywacją było równie ogromne wynagrodzenie? Albo chęć niesienia pomocy jest na tyle wielka, że przysłania wszelkie wady tak niebezpiecznego zawodu?


Bardzo spodobał mi się zwrot akcji, w którym okazało się, że klientem w pierwszej misji po powrocie do służby jest… gość, który wykończył poprzedni oddział Nadii. Od tej pory cały czas zastanawiałem się, w jaki sposób zachowa się główna bohaterka. Profesjonalnie, tak jak „chwaliła się” w rozmowie z panią psycholog, że utrzymała klienta przy życiu nawet w obliczu śmierci całego oddziału, czy jednak górą wezmą emocje i chęć zemsty.


Moim największym zarzutem, oprócz zbyt pobieżnego badania psychologicznego Nadii, jest to, że historia niemiłosiernie pędzi przez siebie, przez co niektóre wątki po prostu nie mają czasu, by właściwie wybrzmieć. Retrospekcje są krótkie i wydawałoby się, że trochę na siłę wciśnięte w środek akcji. Przydałby się dodatkowy zeszyt lub dwa, by było na nie więcej miejsca.


Kolory samego komiksu (narysowanego przez Miguela Valderramę) wydają mi się nieco wyblakłe – może to specjalny zabieg rysownika. Jakby to był podprogowy przekaz, że samo Night City może i jest kolorowe, ale życie w nim już niekoniecznie. Szczególnie, jeśli jest się pracownikiem Trauma Team. Jako że niezbyt potrafię pisać o rysunkach, pozwólcie, że pokażę Wam przykładowy kadr, który jednocześnie uważam za najładniejszy z całego zeszytu.


„Trauma Team” to pierwszy z kilku komiksów wykorzystujących świat znany z „Cyberpunka 2077”. Prędzej czy później możecie spodziewać się opinii o kolejnych. :') Fanem gry może i nie jestem, ale bardzo lubię to uniwersum i (mam nadzieję) z przyjemnością przeczytam pozostałe historie. Tym bardziej, że „Trauma Team” spodobał mi się nawet pomimo drobnych problemów z tempem fabuły.


#cyberpunk2077 #komiksy #tworczoscwlasna #czytajzhejto

c0eed384-ae53-4b3e-ae0f-5c09be53e981
ccea3585-4822-4d36-8aeb-fc10e0beda1b

Zaloguj się aby komentować

26 + 1 = 27


Tytuł: Rozwinąć skrzydła


Autor: Grzegorz Polok


Gatunek: poradnik? reportaż? religijna? Trudno mi jednoznacznie określić


Ocena: 5/10 - przeciętna


Własny licznik: 1 + 1 = 2


Książkę przeczytałem wyłącznie dlatego, że była wymagana do zaliczenia przedmiotu na studiach. :')


Z jednej strony mogę ją polecić - porusza ważny temat dorosłych dzieci alkoholików (DDA) i dorosłych dzieci z rodzin dysfunkcyjnych (DDD). Raczej wątpię, żeby była odkrywcza dla kogoś, kto już ma jakąś wiedzę w tej materii, jednakże mnie pomogła poszerzyć horyzonty oraz uświadomić sobie, że posiadam pewne cechy i zachowania DDD.


Co ciekawe, pomiędzy tym, co pisze autor, pojawiają się także komentarze/przemyślenia różnych DDA/DDD. Tak samo koniec książki został poświęcony historiom/przeżyciom, dzięki czemu można lepiej poznać to, co czują i w jaki sposób myślą osoby z dysfunkcyjnych rodzin.


Z drugiej strony widać i czuć, że książka została napisana przez księdza. To nie zarzut - osobiście nie jestem religijny, jednakże absolutnie nie przeszkadza mi czyjaś wiara. Trochę niezręcznie czytało mi się o chrześcijańskim Bogu i o tym, jak ważny był i jest w trudnych sytuacjach dla ludzi. Odniosłem wrażenie, może mylne, że przekonywali o tym, że co prawda terapia może pomóc, ale gdyby nie Bóg, to nie poradziliby sobie z syfem, który ich otaczał. Jak najbardziej to rozumiem, jednakże... ach, zostawię ten temat w spokoju. :')


Książkę w formacie PDF można ściągnąć za darmo ze strony autora.


Jak rozumiem poszczególne oceny:


1 - beznadziejna


2 - bardzo słaba


3 - słaba


4 - może być


5 - przeciętna


6 - dobra


7 - bardzo dobra 


8 - rewelacyjna


9 - wybitna


10 - arcydzieło 


#bookmeter #ksiazki #literatura #hejtoczyta #czytajzhejto

236bc2c1-605b-43bc-b5da-6aa92d1d73b7

Zaloguj się aby komentować

Ciąg dalszy przerzucania tekstów z wypoku na Hejto:


#cyberpunkstories - autorski tag


Wpis możecie przeczytać także na moim blogu.


Czy e-booki to czytelnicza przyszłość?


Chciałem raz pożyczyć „kilka” książek od mojej znajomej. Skończyło się na tym, że w torbie podróżnej znalazło się ponad trzydzieści różnych pozycji (niech żyje brak zdecydowania!). Dodajcie do tego ciuchy na cały tydzień i wyjdzie Wam całkiem niezły ciężar do dźwigania. Sam chciałem. Tamta sytuacja dała mi dużo do myślenia. Zainteresowałem się czytnikami e-booków. Wizja posiadania wszystkich książek w jednym małym urządzeniu była bardzo kusząca. Tak bardzo, że w końcu kupiłem mój pierwszy czytnik. Służył mi dzielnie przez kilka lat, a teraz, gdy sprawiłem sobie nowy, równie dzielnie służy mojej cioci.


Książki to były kryształki z utrwaloną treścią. Czytać można je było przy pomocy optonu. Był nawet podobny do książki, ale o jednej, jedynej stronicy między okładkami. Za dotknięciem pojawiały się na niej kolejne karty tekstu. Ale optonów mało używano, jak mi powiedział robot-sprzedawca. Publiczność wolała lektany – czytały głośno, można je było nastawiać na dowolny rodzaj głosu, tempo i modulację.


Tak pan Stanisław Lem, w swoim „Powrocie z gwiazd” z 1961 roku, pisał o e-bookach (i audiobookach), chociaż nazwał je inaczej. Na swój sposób przewidział przyszłość.


Ale czy e-booki rzeczywiście zastąpią papierowe książki?


Przed wynalezieniem druku przez Gutenberga, książki były przepisywane ręcznie. Cały proces był czasochłonny i trudny; spróbujcie przepisać całą powieść bez ani jednej pomyłki. Czasem też kopiści zmieniali treść, bo wydawała im się nieodpowiednia. Trudno się dziwić, że tak wiele osób nie potrafiło wtedy czytać oraz że książki były drogie.


Wszystko zmieniło się w roku 1450. Nareszcie można było w łatwy i szybki sposób zrobić nie jedną, ale wiele kopii. Miało to ogromny wpływ chociażby na edukację, ale nie o skutkach wynalezienia druku chcę pisać. No, nie do końca. Mnisi stracili pracę, ponieważ coraz mniej osób zlecało im przepisanie książki. Czy to dobrze, czy nie, nie mnie oceniać.


Do czego jednak zmierzam?


Skoro wynalezienie druku sprawiło, że ręczne, mozolne i arcytrudne przepisywanie książek przeszło do historii, to dlaczego e-booki nie zrobiły tego samego? Z technicznego punktu widzenia powinny mieć tak wielki wpływ, jak druk - przecież przez brak fizycznej kopii zdecydowanie ułatwiają ich kopiowanie. Wystarczy na komputerze użyć odpowiedniego skrótu, by mieć drugiego e-booka. Dlaczego ludzie wciąż wolą czytać wydania papierowe? Wydaje mi się, że znam odpowiedź. Albo nawet kilka. Oczywiście wszystkie dotyczą sytuacji w Polsce.


1. Ludzie to tradycjonaliści, którzy nie lubią korzystać z nowych technologii. Oczywiście nie mam zamiaru uogólniać, ale tak szczerze, to ile starszych osób korzysta chociażby ze smartfonów czy komputerów? Wiem, że pod tym względem jest coraz lepiej, coraz więcej ludzi się do tego przekonuje, ale myślę, że jednak więcej osób jest na „nie”. Bo nowe, bo „komputer”, bo coś tam.


2. Aspekt technologiczny. Gdy zdecydowałem się na kupno czytnika, szukałem w Internecie informacji o różnych modelach. I tu pojawia się problem: który wybrać. Czy postawić na dość znany Kindle od Amazona, polski inkBook czy może mało znany francuski Cybook od firmy Booken? Czy wziąć z systemem pracującym na Androidzie, czy na jakimś innym? Duży czy mały? Jak długo wytrzymuje bateria? Czym się różnią formaty epub, mobi oraz PDF? Jest wiele rzeczy, które początkujący musi sprawdzić, żeby potem nie żałować swojej decyzji. A co z papierową książką? Wystarczy wejść do biblioteki/księgarni i wypożyczyć/kupić. W innych sklepach będzie się najwyżej różnić ceną (pomijam kwestię różnych wydań i twardej/miękkiej oprawy).


3. Następny aspekt technologiczny. Kiedyś czytałem, że raptem jedna trzecia osób czytających e-booki korzysta z czytników. Reszta używa tabletów, smartfonów i komputerów. Skoro się da, to dlaczego inwestować w dodatkowe urządzenie? Chociażby dlatego, że od czytania na ekranie tabletu bolą oczy, podobnie jest z monitorem komputera czy smartfona. Ludzie myślą też tak o czytnikach, co akurat jest błędne, zważywszy na technologię w nich wykorzystywaną. Ale nie da się tego wytłumaczyć każdemu.


4. Aspekt kolekcjonerski. Kiedy wchodzę do czyjegoś mieszkania, od razu widzę, czy właściciele czytają książki. Wystarczy poszukać jakichś regałów czy półek. Przy okazji równie łatwo określić wielkość zbioru. Krótko mówiąc, można się chwalić. W przypadku e-booków, no cóż, nie da się ich postawić na półkach, chyba że na tych wirtualnych. Odpowiednikiem pokoju przerobionego na dobrze zaopatrzoną, domową biblioteczkę, jest jedno urządzenie, często mieszczące się w kieszeni spodni. Czymś takim ciężko się pochwalić.


5. Opinia przeczytana w Internecie. E-book to nie prawdziwa książka. Jeśli komuś jest lepiej z taką myślą, to jego wola, nie ma co na siłę nikogo przekonywać. Po prostu zauważyłem tendencję do częstych kłótni na linii: zwolennicy książek elektronicznych i tych papierowych. Najczęściej, co mnie dziwi,j wywołują je ci drudzy, jakby przeszkadzało im, że ktoś woli korzystać z czytników.


Ogółem odnoszę wrażenie, jakoby ludzie czytający książki czuli się lepsi od innych, bardziej inteligentni et cetera, o czym można przekonać się na dowolnej facebookowej grupie skupiającej zwolenników czytania.


6. Aspekt dostępności. Papierową książkę teoretycznie łatwiej pożyczyć. Po prostu idziemy, bierzemy z półki i tyle, bez kombinowania z włączaniem komputera, noszenia kabla czy włączania Internetu. Papierową książkę teoretycznie łatwiej też przeczytać. Bierzemy i czytamy, nie martwiąc się, czy wystarczy nam baterii, czy będzie działać na naszym urządzeniu. Jedynie światło, a raczej jego brak, może być problemem. Piszę „teoretycznie”, bo wszystko zależy od osobistych preferencji.


7. Aspekt cenowy. Teoretycznie e-booki powinny być dużo tańsze od papierowych wersji. W końcu odpadają koszty druku, magazynowania et cetera. Często zdarza się jednak tak, że ceny utrzymują się na tym samym poziomie albo na korzyść papieru. Dlaczego tak jest? Oczywiście żeby zachęcić do kupowania tradycyjnych książek. Jedna osoba, która wydała własną powieść powiedziała, że w momencie pojawienia się e-booka straciła dochody z papieru. Elektroniczną książkę można w bardzo łatwy sposób „spiracić” i upowszechnić całkowicie za darmo, a jestem pewien, że wydawnictwa zdają sobie sprawę z tego ryzyka.


Nawet niedawna obniżka podatku VAT na e-booki nie sprawiła, że ceny drastycznie spadły. Wydawnictwa, księgarnie i pośrednicy mają po prostu więcej do podziału.


Myślę, że wymieniłem wszystkie najważniejsze powody, dla których na razie wygrywają tradycyjne papierowe książki. Uważam, że w najbliższych kilkunastu latach sytuacja się nie zmieni, ale jestem przekonany, że e-booki stanowią czytelniczą przyszłość, o ile następne pokolenia w ogóle będą chciały czytać. ; )


Argumenty?


Proszę bardzo.


Po pierwsze: czytniki naprawdę potrafią ułatwić czytanie. Między innymi oferują możliwość zmiany czcionki na bardziej czytelną i przede wszystkim większą, czego nie spotkamy w przypadku papierowych wersji. Macie problemy z czytaniem drobnych literek albo męczy się Wam wzrok? Czytnik jest dla Was.


Czcionka to jedno, rozmiar książki — drugie. Czekacie w kolejce w sklepie? Stoicie w ścisku w tramwaju czy autobusie i chcielibyście poczytać? Żaden problem. Czytnik można śmiało trzymać w jednej ręce, by w razie potrzeby bez problemu schować do kieszeni lub go z niej wyciągnąć. W przypadku papierowych wydań nie zawsze jest to takie łatwe. Niektóre, jak „To” Kinga czy „Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa” to ciężkie i obszerne knigi. Owszem, istnieją wydania kieszonkowe, ale wtedy w parze z małym rozmiarem idzie mała czcionka.


Jedziecie pociągiem, jest noc, chcielibyście poczytać, ale nie chcecie włączać światła, by nie obudzić pozostałych pasażerów w przedziale? Sporo czytników oferuje opcję podświetlania ekranu, co rozwiąże Wasz problem.


Po drugie: wspomniana przeze mnie możliwość trzymania całej biblioteki w jednym małym urządzeniu, co idealnie sprawdza się podczas częstych podróży lub dłuższego urlopu, na który chcielibyście zabrać kilka bądź kilkanaście pozycji. Nie dość, że nie zabiera dużo miejsca (wspomniana kieszeń spodni), to jeszcze macie dostęp do ilu tylko chcecie książek. Skończy się zapas? Wystarczy dostęp do Internetu i można zakupić kolejne powieści, które dostaniecie praktycznie od razu.


Przydatne też dla osób, które cenią sobie minimalizm lub nie chcą marnować miejsca na regały czy półki. Gdzieś te wszystkie książki trzeba przecież trzymać, a jeśli nie na półkach, tylko w kartonach, to po co w ogóle je mieć?


Po trzecie: dostępność. Obędzie się bez sytuacji*, w których wydawnictwo stwierdza, że nie zrobi dodruku. Tu mogę przytoczyć własną: brakowało mi dwóch ostatnich części wiedźmińskiej sagi w białym wydaniu, których nie można było już zdobyć w sklepach (przyznaję, że popisałem się głupotą, odwlekając zakup, gdy było to jeszcze możliwe, ale kto by się spodziewał?), więc pozostało mi jedynie odkupić używane tomy od osoby prywatnej.


Można tutaj dodać też możliwość zabezpieczenia swoich plików poprzez wrzucenie ich na wirtualny dysk.


Po czwarte: wyszukiwanie informacji jest o wiele łatwiejsze. Chcecie przypomnieć sobie jakiś ważny dla Was fragment? Musicie wertować strony książki… albo po prostu wpisać zdanie w ramach wskazówki. Podobnie z robieniem notatek, zaznaczaniem fragmentów et cetera. To wszystko można z powodzeniem zrobić również w przypadku papieru, ale elektronika zdecydowanie to ułatwia. Może się to przydać podczas pisania różnego rodzaju prac, chociażby na studiach.


Po piąte: napisałem, że do e-booków może zniechęcać ich cena, zazwyczaj niewiele niższa od cen papierowych wersji. Jednak często pojawiają się promocje: swego czasu otrzymałem kod na pięćdziesięcioprocentową obniżkę na książki, wliczając w to też obniżone już e-booki. Piętnaście złotych za jedną powieść to niezbyt wygórowana cena.


Podobnie jest z pakietami e-booków, wśród których królują, przynajmniej moim zdaniem, te od artrage.pl. Trzydzieści parę złotych za sześć książek? Proszę bardzo.


Nie można też zapominać o Legimi, czyli serwisie oferującym prawie nieograniczony dostęp do ogromnej bazy e-booków i audiobooków. Bardzo fajna inicjatywa, szczególnie dla osób, które czytają naprawdę dużo w ciągu miesiąca. Wtedy czterdzieści złotych za abonament, z którego możemy zrezygnować w dowolnym momencie, nie wydaje się wielkim wydatkiem, kiedy podzielimy go przez liczbę przeczytanych książek. Cztery złote za sztukę? Śmiech na sali.


Dodatkowo coraz więcej bibliotek oferuje dostęp do nieco okrojonej, ale darmowej, bibliotecznej wersji Legimi.


Oczywiście nie mam zamiaru przekonywać nikogo do kupna czytnika. Technologia lubi się psuć (chociaż Cybook, czyli ten „mój pierwszy”, nadal świetnie działa pomimo upływu lat), a sam czytnik to wydatek często kilkuset złotych już na starcie, do tego trzeba doliczyć oczywiście cenę poszczególnych powieści, które chcielibyście przeczytać. Mnie samemu zdarza się kupować papierowe wersje, ze względu na estetykę (antologię „Inne światy” kupiłem w papierze dla obrazów, a „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach” ze względu na prześliczne wydanie). Czasopisma, komiksy czy mangi też wolę w tradycyjnej formie, ale powieści i opowiadania czytam głównie na czytniku. Wygoda, łatwy dostęp i możliwość czytania w praktycznie każdych warunkach, to ważne dla mnie rzeczy, ale każdy ma swój gust.


Pewnie mogę się mylić, że e-booki to czytelnicza przyszłość, ale wystarczy spojrzeć chociażby na gry komputerowe, gdzie cyfrowa dystrybucja pokonuje tradycyjne pudełka. Jestem przekonany, że to samo kiedyś stanie się z papierowymi książkami i każdy będzie miał przy sobie swój własny czytnik (albo wszczepiony – vide cyberpunkowe ulepszenia).


Do następnego!


* Głównym niebezpieczeństwem jest wygaśnięcie licencji na sprzedaż e-booków, co na przykład spotkało niektóre z powieści wchodzących w cykl „Świat Dysku” Pratchetta.


#ksiazki #czytajzhejto #literatura #tworczoscwlasna #kultura #ebook #hejtoczyta

251ac59f-fa9e-462a-a4af-5fad4421fef3
Fearaneruial

@cyberpunkowy_neuromantyk tak, to dokładnie, dukaj tam wspominał o starciu cywilizacji kultury oralnej i kultury tekstu i ich wzajemnym niezrozumieniu się

cyberpunkowy_neuromantyk

@Fearaneruial


Miałem ten filmik w zapisanych do obejrzenia

Zaloguj się aby komentować

Postanowiłem przenieść się ze swoją twórczością (nie żeby było jej wiele ) z wypoku na Hejto. Na początku przerzucę stare wpisy, z czasem pojawią się też nowe (jak w końcu znajdę ten czas, żeby je napisać :').


#cyberpunkstories - autorski tag


Wpis w czytelniejszej formie i z obrazkami znajdziecie na moim blogu .


Rok 2020 miał należeć do #cyberpunk2077 , ale dwukrotnie przełożona premiera oraz nowe gameplaye sprawiły, że przestałem interesować się tą grą. Zainteresowanie przeniosłem na „Gamedeca”… tyle że premiera również została przeniesiona na o wiele później. Z cyberpunkowych, dodatkowo polskich gierek, został „Ghostrunner”, którego demo było bardzo obiecujące. Przeszedłem pełną wersję i postanowiłem podzielić się opinią o najnowszej grze studia One More Level.


Fabuła


Wcielamy się w rolę tytułowego Ghostrunnera – jednego ze stu strażników zbudowanych do ochrony Dharma Tower. Można dodać, że ostatniego działającego, gdyż pozostali zostali zniszczeni przez Marę, Główną Złą. Naszego protagonistę spotkał podobny los, tyle że to szczęściarz, którego szczątki zostały odnalezione przez ruch oporu i jako tako naprawione. Nieudolność lub brak wiedzy spowodowały, że Duchobiegaczowi brak niektórych funkcji, o których opowiem później. Jako że zemsta zawsze jest świetnym motorem napędowym, prowadzony przez tajemniczego Architekta protagonista wspina się po kolejnych piętrach Wieży, by dopaść Główną Złą.


Sama Dharma Tower została zbudowana, by zapewnić schronienie społeczeństwu przetrzebionemu przez kataklizm, po którym powierzchnia Ziemi przestała nadawać się do życia.


Nie ma co ukrywać – fabuła w „Ghostrunnerze” nie jest specjalnie interesująca ani tym bardziej ważna. Spełnia swój cel, czyli stanowi całkiem zgrabne umotywowanie przedzierania się przez zastępy wrogów oraz tłumaczy zdobywanie nowych umiejętności w trakcie rozgrywki. Czy jest to wada? W żadnym wypadku! W tej grze opowieść nie jest najważniejsza.


Największy problem jest jednak z ekspozycją historii. Przedstawiana jest głównie za pomocą dialogów, które często uruchamiają się w tle, kiedy Duchobiegacz pędzi po kolejnych etapach. Łatwo jest ominąć wypowiadane przez bohaterów kwestie, tym bardziej że powroty do checkpointów nie resetują dialogów – te lecą dalej, jakby postacie nie przejmowały się, że Ghostrunner przed chwilą zginął. Jasne, można przystanąć i wysłuchać dialogu do końca, ale zaburza to tempo rozgrywki, które potrafi być szaleńcze.


Rozgrywka


Do głowy przychodzi mi jedno, nie do końca pasujące porównanie – „Ghostrunner” to połączenie „Hotline Miami” i „Mirror’s Edge”, podlane cyberpunkowym sosem.


Z pierwszego tytułu czerpie dynamiczną rozgrywkę. Podobnie jak tam, co chwilę trafiamy na „areny” pełne wrogów i podobnie — wystarczy jeden cios kataną, by zabić przeciwnika. To działa także w drugą stronę – jeden celny strzał posyła naszego bohatera do piachu. Z tego względu gra premiuje mobilność; jeśli idziemy prosto w stronę przeciwnika, ten z łatwością może nas trafić. Wystarczy jednak pobiec po ścianie, by zajść oponenta z boku, żeby bezproblemowo sobie z nim poradzić.


W utrzymaniu postaci w ruchu pomagają: ślizg, nadający Duchobiegaczowi prędkość, oraz uniki, które warto wykorzystywać. W podstawowej, szybkiej wersji, jest to zwyczajny skok w bok (lub do przodu/tyłu), ale gdy przytrzymamy odpowiedni przycisk dłużej, w momencie kiedy postać jest w powietrzu, czas zwalnia na chwilę i mamy możliwość dokładniejszego wycelowania, gdzie nasz bohater za chwilę się znajdzie.


Z „Mirror’s Edge” kojarzą mi się etapy zręcznościowe. Nie jest to aż tak zaawansowany parkour; zakres ruchów Duchobiegacza ogranicza się do biegania i skakania po ścianach, ślizgania po pochyłych powierzchniach i wspinania się. Co rusz znajdą się też odpowiednie miejsca, do których nasza postać może przyciągnąć się energetyczną linką; jest to wymagane w etapach zręcznościowych i pomocne podczas starć.


W „Ghostrunnerze” ginie się naprawdę często, ale na szczęście checkpointy porozrzucane są gęsto i powrót do nich trwa zaledwie parę sekund. Czyli szybko giniemy i równie szybko wracamy do akcji. Walki z przeciwnikami potrafią być bardzo wymagające i pewnie też frustrujące, tyle że wszystkie wydają się być zaprojektowane w sprawiedliwy sposób.


Gdy przeszedłem demo kilka miesięcy przed premierą, moją największą obawą było to, czy pokazana formuła wystarczy na co najmniej kilka godzin zabawy. Przede wszystkim martwiłem się o zróżnicowanie wrogów, ale jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Oczywiście na samym początku gry mamy do czynienia z najprostszymi przeciwnikami, których pojedyncze strzały bardzo łatwo ominąć (albo odbić). Z czasem jednak pojawiają się coraz bardziej wymagający wrogowie: żołnierze strzelający seriami z karabinów, snajperzy, samuraje toczący z nami pojedynki na katany, latające drony, dwunożne roboty, które strzelają w naszą stronę laserowymi falami, ścigające nas i wybuchające w pobliżu dziwne stworki, „mimik” tworzący kilka swoich kopii, wśród których ukrywa się oryginał, a także kule, które otaczają przeciwników energetycznymi barierami… Jest co ciachać.


I jest czym ciachać. Oprócz katany, którą Ghostrunner włada z mistrzowską precyzją, główny bohater otrzymuje kilka umiejętności specjalnych: Błysk — pozwalający doskoczyć do przeciwnika (lub paru, jeśli ustawią się odpowiednio) i pociąć go na kawałeczki, Burza — przypominająca uderzenie Mocy z Gwiezdnych Wojen, Fala… która jest po prostu falą śmiercionośnej energii wywoływaną przez miecz oraz Władca — na dłuższą chwilę przekabacający wroga na naszą stronę. Jednakże z racji tego, że czas odnowienia umiejętności jest wspólny dla nich wszystkich i trochę to trwa (tym dłużej, im więcej ulepszeń wybierzemy), wciąż jesteśmy zdani głównie na miecz oraz na swój własny refleks.


Wszystko, co potrafi Duchobiegacz, możemy ulepszyć. Unik może się szybciej odnawiać lub możemy wykonać dwa w krótkim odstępie czasu, odbijanie wrogich pocisków staje się łatwiejsze, a sami przeciwnicy uzyskują obrys ułatwiający ich namierzenie, poszczególne umiejętności mają większy zasięg, trwają dłużej et cetera. Odblokowuje się je z czasem, ale nie potrzeba żadnych punktów rozwoju, by je rozwinąć. Wystarczy wybrać z menu ulepszeń. Fajnym rozwiązaniem jest to, że ulepszenia przypominają klocki z gry „Tetris”. Mamy planszę, na której zmieści się tylko określona liczba ulepszeń i musimy kombinować, by ułożyć wszystkie interesujące nas w odpowiedni sposób. Jest nawet osiągnięcie za zapełnienie całej planszy.


Gdyby tego było mało, to w zaplanowanych przez twórców miejscach pojawiają się tymczasowe boosty, zawsze potrzebne do przejścia dalej. Na przykład spowolnienie czasu, które pozwoli nam dobiec i przeskoczyć przez szybkotnące powietrze wiatraki. Albo shurikeny, dzięki którym możemy pozbyć się sporej grupy wrogów albo odciąć zasilanie, w wyniku czego otworzą się drzwi. Ciekawy jest także „super skok”; ten z kolei umożliwia dostanie się w normalnie niedostępne miejsca. Bardzo fajne urozmaicenie rozgrywki.


Skoro mamy cyberpunkową grę, to nie mogło zabraknąć cyberprzestrzeni. Jednocześnie jest to pomysł z najbardziej zmarnowanym potencjałem. Do cyberprzestrzeni wchodzimy w określonych momentach, głównie po to, by zyskać kolejne umiejętności, co wiąże się z krótkimi samouczkami ich używania. Gdyby wizyty ograniczały się tylko do tego, nie miałbym powodu do narzekania. Niestety, twórcy wpadli na mało interesujący pomysł dodania zagadek logicznych. Może to być prosty labirynt, w którym drzwi prowadzą w różne miejsca, ustawianie klocków czy przewodów w poprawnej kolejności. Jedna wyróżnia się w negatywny sposób; zbieranie około dwudziestu kropek na planszy, która co parę sekund się obraca. I tak podłoga po chwili zamienia się w ścianę, a potem w sufit. Nie ma checkpointa – gdy spadniesz, zaczynasz od nowa.


Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zagadek nie da się pominąć. Nie są zbyt trudne ani specjalnie irytujące (oprócz tej zmieniającej Duchobiegacza w Pac-Mana), ale znacznie spowalniają tempo rozgrywki. Chcę biegać po ścianach i ciachać wrogów, a nie uganiać się za kropkami.


W grze są także znajdźki, początkowo trudne do zlokalizowania. Szybko jednak otrzymujemy ulepszenie, które pomaga w ich szukaniu. Do znalezienia są artefakty, czyli przedmioty ze świata gry, z krótkimi opisami, zdradzającymi nieco więcej na temat uniwersum. W nasze ręce wpadną także audiologi nagrane przez bardzo starego już Adama, szukającego sposobu na dalszą opiekę nad Wieżą Dharma, w efekcie czego powstał towarzyszący nam od początku Architekt. Znaleźć można również skórki zmieniające wygląd mieczy, utrzymane w cyberpunkowym klimacie. Z czasem do gry zostały dodane także skórki rękawic, dostępne w dodatkowych paczkach za pieniądze, ale o nich napiszę w osobnym wpisie.


Bossowie


Gdy w końcu dotarłem do pierwszego bossa i zobaczyłem go na własne oczy… miałem ochotę się rozpłakać. Obracający się wokół własnej osi ogromny walec z laserami, których dotknięcie oznaczało śmierć i powrót do początku poziomu, wydawał się niemożliwy do pokonania. Pierwsze kilkanaście, może kilkadziesiąt prób kończyło się zgonem już po paru sekundach, więc szybko dopadło mnie uczucie rezygnacji. Tym bardziej, że trzeba było dotrzeć na sam szczyt Strażnika, po czym… uruchamiał się kolejny etap, jeszcze bardziej wymagający. A potem kolejny, na szczęście ostatni.


Mimo że checkpointy zostały porozrzucane gęściej, niż myślałem i tak namęczyłem się okropnie przy tym bossie. Po jego pokonaniu poczułem ulgę i jednocześnie strach. Skoro już teraz poprzeczka została ustawiona naprawdę wysoko, to co będzie dalej?


(Nie)stety, zawiodłem się.


Walka z drugim bossem była dziecinnie prosta. Takie QTE, zostawiające spory margines błędu, które trzeba było wykonać cztery razy, by uporać się z przeciwnikiem. Więcej trudności przysparzają okazjonalne błędy w wyświetlaniu animacji ataków oraz problemy z odklejaniem się postaci od ściany, po której biegnie. Pokonanie Hel nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Największym minusem tej walki jest brak checkpointów, więc jeśli Hel nas trafi, to potyczkę zaczynamy od nowa. Z drugiej strony gdyby były, to sam boss byłby banalny.


Główna Zła również nie należała do wymagających przeciwników. O wiele więcej problemów niż walka sprawił mi ostatni, zręcznościowy fragment.


Po krótkim monologu Mary, ta zaczyna atakować nas swoimi mackami. Zakres ruchów jest strasznie ograniczony – zaledwie cztery rodzaje, które łatwo przewidzieć tym bardziej, że przy kolejnych podejściach nie zmienia się kolejność ataków. Dodatkowym, niewielkim utrudnieniem jest to, że co jakiś czas Mara podłącza fragmenty podłoża do elektryczności; nadepnięcie kończy się zgonem. Gdy już naprawdę się wścieknie po odcięciu jednej z macek, całość jest śmiertelnie niebezpieczna. Nasz Duchobiegacz zmuszony jest do przyciągnięcia się linką do ściany i przeskakiwania z jednej na drugą, aż Kluczniczce się znudzi i pozwoli nam zeskoczyć na arenę.


Walka trwa jakieś pięć minut. Tak, przedzieramy się przez kilka godzin, by ostatniego bossa pokonać w pięć minut. Rozczarowujące.


Grafika


Pędziłem przez poziomy tak szybko, że nie miałem czasu przystanąć i podziwiać widoków…


A tak na serio, to na początek dwie rzeczy:


Po pierwsze, nie jestem typem gracza, dla którego grafika jest ważna. Nie przeszkadzają mi różnego rodzaju potworki, pixel arty et cetera, dopóki wpasowują się w moją estetykę. Stąd niewygórowane wymagania względem grafiki gier.


Po drugie, grałem na czteroletnim laptopie z i7-7700HQ, GTX-em 1050 Ti, 8 GB RAM-u, dyskiem HDD i piętnastocalowym ekranem. Powtórzę się — nie jestem wymagający.


Pomimo dość leciwego sprzętu granie na najwyższych ustawieniach było w miarę komfortowe. Momentami dokuczały mi sporadyczne spadki fps-ów, które przeszkadzały podczas walk, ale wciąż mogłem grać i cieszyć się wyglądem otoczenia.


Otrzymujemy cyberpunkowy standard, czyli tereny silnie zurbanizowane z wysokimi i ogromnymi budynkami, deszcz, neony, dość mroczny klimat et cetera. Na pewno brakuje tutaj tłumów – nie pamiętam, czy zobaczyłem chociaż jednego mieszkańca*. Zabudowania zostały oczywiście dostosowane do platformowego charakteru gry, dzięki czemu przemieszczanie się jest płynne, ale wygląda to trochę nienaturalnie, o ile można tak powiedzieć o architekturze.


Elementy świata przedstawionego przyspawane są do podłoża, nie można ich też w żaden sposób zniszczyć, ale to dobrze - walające się nogi od stołów czy połamane krzesełka jedynie przeszkadzałaby w grze i odciągały uwagę od wrogów.


Ogółem podobało mi się to, co widziałem podczas rozgrywki.


*ich nieobecność została poniekąd wyjaśniona w dialogach


Audio


Zacznę od ścieżki dźwiękowej. Utwory skomponowane przez Daniela Deluxe idealnie wpasowują się w klimat gry. Niektóre mniej, niektóre bardziej energicznie, ale wszystkie wpadające w ucho na tyle, że często słucham ich także poza grą, co prawie nigdy nie zdarza mi się, jeśli chodzi o soundtracki z gier. Może dlatego, że muzyka elektroniczna to coś, co lubię. Kiepsko mi się pisze o muzyce, dlatego polecam posłuchać samemu.


Poszczególne utwory przypisane są do poszczególnych poziomów. Przez cały czas lecą w tle, zapętlając się, jednak nie wychodzą na pierwszy plan i nie zagłuszają dialogów. Zapętlanie może niektórych irytować, ale dla mnie nie stanowiło to problemu.


Klimat tworzą także dobrze dobrane głosy postaci pierwszoplanowych, od wyrachowanego Architekta, przez żądnego zemsty, ale zachowującego zimną krew (w końcu jest maszyną…) Duchobiegacza, po często przejętą Zoe — jedną z rebeliantek.


Do pozostałych dźwięków gry nie mogę się przyczepić. Nie są ani wybitnie dobre, ani szczególnie złe.


Stan techniczny


Nie spotkało mnie wiele bugów. Raz czy dwa główny bohater wpadł pod podłogę i nijak nie udawało mu się stamtąd wydostać – cofnięcie się do ostatniego punktu kontrolnego rozwiązało problem.


Za to kilkukrotnie trafiłem na buga, który sprawiał, że nie wyświetlały się pociski wystrzeliwane przez wrogów albo lasery pierwszego bossa. W skrajnych przypadkach przeciwnicy również byli niewidzialni i wciąż mogli mnie zabić. Działo się to przede wszystkim wtedy, kiedy często ginąłem i wracałem do checkpointa. Niezbyt uciążliwe, gdyż tak jak wcześniej, wystarczyło znowu się odrodzić i problem znikał.


Jeśli chodzi o stabilność gry… tuż po premierze lubiła się wysypywać. A jak już się wysypała, to lubiła też zrestartować poziom, tak samo jak „grzeczne” wyjście z gry przed zakończeniem etapu. Na szczęście w obecnej formie nie ma śladu po tych upodobaniach. Chociaż ze wstydem muszę przyznać, że nie chciałem ryzykować resetowania postępów w trybie hardcore. Nie uśmiechało mi się przechodzenie poziomów jeszcze raz, więc zawsze je kończyłem, zanim wyłączałem grę. ; )


Mam też wrażenie, że sama gierka działa teraz ciut gorzej niż wcześniej. Jednak nie wiem, czy to kwestia kolejnych aktualizacji, czy po prostu mój kilkuletni już laptop powoli odmawia posłuszeństwa. Ot, zwróciłem na to uwagę, tyle że nie jestem w stanie podać przyczyny.


Podsumowanie


Nie licząc rozczarowujących bossów (oprócz pierwszego) i niepotrzebnych zagadek logicznych, „Ghostrunner” jest bardzo udaną grą. Walki z wrogami są satysfakcjonujące, szczególnie wtedy, gdy wszystko wyjdzie nam tak, jak sobie zaplanowaliśmy i potyczkę wygramy za pierwszym razem, bez zgonu. Twórcy też nie porzucili gry po premierze – po dwóch miesiącach pojawił się Hardcore Mode, po paru kolejnych Kill Run Mode i zapowiedziany jest kolejny… Jest to też tytuł idealny dla fanów wykręcania coraz to lepszych wyników, speedrunningu w szczególności. Zresztą, twórcy na oficjalnym Discordzie co jakiś czas organizują eventy z nagrodami.


Zdecydowanie polecam, tym bardziej że gierka co jakiś czas pojawia się na wyprzedażach w przystępnej cenie.


#cyberpunk #gry #tworczoscwlasna

dae9eb4f-6af4-4501-9f8e-b9645efe5800
cyberpunkowy_neuromantyk

@ShinpuTokubetsu


I'll do my best, Dad!

Zaloguj się aby komentować

#bookmeter 16 + 1 = 17


Tytuł: Wolny jak Hamilton


Autor: Romuald Pawlak


Gatunek: science fiction


Ocena: 5/10 - przeciętna


Po świetnym „Podarować niebo” i równie dobrym „Pusty ogród”* byłem przekonany, że „Wolny jak Hamilton” również mnie nie zawiedzie. I w pewnym sensie tak było - otrzymałem kolejną ciekawą historię, rozszerzającą nowoutworzone uniwersum pana Romualda. Znajomość poprzednich opowieści nie jest wymagana, żeby zrozumieć fabułę, jednakże przedstawione wydarzenia są kontynuacją opowiadań zawartych w zbiorze „Pusty ogród”.


Do czynienia mamy ze swego rodzaju kryminałem - główny bohater, Oleg Skun, przylatuje z Ziemi na planetę Hamilton, aby ustalić, czy Hamilton (zbrodniarz wojenny) lub któryś z jego pomocników nie ukrywa się na powierzchni tejże planety. Na miejscu spotyka i nieprzyjemnych biurokratów, i nieprzyjemnych tubylców, a z jedyną przyjazną wobec niego osobą finalnie ląduje w łóżku. To żaden spoiler, wątek romantyczny jest bardzo przewidywalny.


Przyznam szczerze, że opowieść mi się nie spodobała. Nie, żeby była zła - perypetie Skuna śledziłem z zaciekawieniem, co z tego wszystko wyniknie. No i właśnie wynik był dla mnie rozczarowaniem. Winić mogę jedynie moje oczekiwania, rozbudzone tym, co dostałem w poprzednich dwóch książkach.


Brakowało mi szerszego zagłębienia się w faunę i florę planety. Z jednej strony to zrozumiałe - w końcu autor przedstawił je w zbiorze opowiadań, a i część planety, po którym główny bohater głównie się poruszał, została w dużym stopniu przejęta przez ludzi. Z drugiej strony jednak wciąż mi tego brakowało, szczególnie po tym, jak w pierwszej powieści i w zbiorze opowiadań sporo było podobnych obserwacji.


To prowadzi mnie do wniosku, że jakby zabrać całą przedstawioną technologię, to historia równie dobrze mogłaby mieć miejsce w czasach kolonialnych. Ba, mógłbym ją nawet porównać do poszukiwań nazistów w Ameryce Południowej kilkadziesiąt lat po zakończeniu drugiej wojny światowej: główny bohater przybywa do wioski, którą nazwano na cześć takiego Mengele, który już dawno umarł, ale w pamięci mieszkańców wioski jest wiecznie żywy, mimo że minęło już 50-60 lat (albo więcej, w zależności od historii). Statek kosmiczny mógłby zostać zastąpiony okrętem, wystrzał z tego statku byłby salwą z działa okrętu, podróże byłyby wolniejsze, ale wciąż do zrealizowania et cetera. Jedynie różnego rodzaju ulepszenia Skuna byłoby w miarę trudno zamienić, jednakże wciąż za mało nauki w tej fikcji.


Z bólem wystawiam ocenę 5/10. Nie żałuję tego, że przeczytałem tę powieść. Żałuję, że po prostu nie była lepsza, tym bardziej, że dwie poprzednie książki bardzo mi się podobały. Na ich tle „Wolny jak Hamilton” jest po prostu przeciętny.


Gdyby ktoś korzystał z #legimi, „Wolny jak Hamilton” jest dostępny w ramach abonamentu bibliotecznego. Innymi słowy, można ją przeczytać za darmo.


*specjalnie nie odmieniam, żeby było łatwiej znaleźć


Jak rozumiem poszczególne oceny:


1 - beznadziejna


2 - bardzo słaba


3 - słaba


4 - może być


5 - przeciętna


6 - dobra


7 - bardzo dobra 


8 - rewelacyjna


9 - wybitna


10 - arcydzieło 


#ksiazki #literatura #czytajzhejto #hejtoczyta

0383d808-0ca9-4f36-be57-2ce9988e9fb8

Zaloguj się aby komentować

Poprzednia