Można by się zastanowić, jak to właściwie jest z tymi tak zwanymi "Obrońcami Wolnego Słowa" czy "Absolutystami wolnej mowy". Bo gdy obserwuję ich ostatnie działania, dochodzę do wniosku, że ich troska o wolność słowa zdaje się być selektywna i pełna sprzeczności.
Z jednej strony, głośno i wyraźnie walczą o wolność wypowiedzi w krajach demokratycznych, które - choć otwarte i pluralistyczne - są jednocześnie podatne na zalew dezinformacji i manipulacji. Stają na barykadach, gdy tylko poczują, że ich wolność mogłaby zostać choćby minimalnie ograniczona, argumentując, że każde ograniczenie jest wstępem do autorytaryzmu. Przykładów takich działań nie brakuje, czy to w Stanach Zjednoczonych, czy w Europie Zachodniej, gdzie "obrońcy" ci często angażują się w głośne debaty na temat cenzury, szczególnie w kontekście nowych regulacji dotyczących treści internetowych.
Z drugiej jednak strony, gdy przychodzi do oceny rzeczywistych autorytaryzmów, szczególnie tych odpowiedzialnych za produkcję propagandy i dezinformacji na masową skalę, ich głosy nagle cichną. Zamiast jednoznacznie potępić reżimy, które konsekwentnie tłamszą wolność słowa i zasiewają dezinformację w innych krajach, często wybierają milczenie lub wręcz chylą czoła przed tymi, którzy mają wpływ na globalne przepływy informacji. Taka dwulicowość jest widoczna w ich reakcjach na działania Rosji czy Chin, Iranu, które słyną z kontrolowania mediów oraz tłumienia wszelkiej opozycji. Ich milczenie lub wręcz usprawiedliwianie tych reżimów, w kontraście do ich krzykliwej obrony "wolności" w krajach demokratycznych, według mnie budzi poważne wątpliwości co do ich rzeczywistych intencji.
W tej konstelacji rodzi się pytanie: czy ich walka o wolność słowa jest rzeczywiście walką o uniwersalną zasadę, czy może raczej cyniczną grą interesów, w której prawdziwa wolność bywa tylko wygodnym narzędziem?
Tak na południe, zostawiam do przemyślenia.
#polityka #opinia















