#riodejaneiro

0
8
Moja druga wyprawa na Pedra da Gavea okazała się pełnym sukcesem. Tak jak dzień wcześniej ostatnie 200 metrów szczytu spoczywało w chmurach i nic nie dało się zobaczyć, tak za drugim razem widoki powalały dzięki doskonałej pogodzie. Chyba zresztą widać to na zdjęciach.

Pedra da Gavea jest położona właściwie w ramach metropolii samego Rio de Janeiro - raptem 10km od plaży Ipanema, a więc da się tam dojechać dość tanio Uberem lub jeszcze taniej, jeśli najpierw wsiądziemy w kolejkę podmiejską a w Ubera wsiądziemy dopiero po wyjściu na stacji Jardim Oceanico. Za pierwszym razem stosowałem kombinatorykę w celu przyoszczędzenia, ale za drugim razem miałem towarzystwo w postaci kolegi z hostelu, więc zdecydowaliśmy się na opcję wygodniejszą, acz minimalnie droższą. Wybór nie wydawał się aż tak oczywisty, jako że ja jestem rodowitym poznaniakiem, a kolega był z Izraela (he he, rozumiecie).

Wchodząc na teren parku znów trzeba było wpisać się przy bramie do księgi wyjść - szlak ma niby tylko 5 km w jedną stronę, ale pokonuje się jakieś 750 metrów przewyższenia i niektóre odcinki są tak strome, że nie da się ich pokonać bez używania rąk. Tak na dobrą sprawę, to absolutna większość ludzi chodzi tam z przewodnikami i na tych kluczowych odcinkach używają uprzęży i lin - strata równowagi lub poślizgnięcie się faktycznie mogłoby oznaczać śmierć. Mnie i koledze niestraszna była jednak wspinaczka po eksponowanym terenie, więc wybraliśmy się tam samodzielnie.

Ogólnie mieliśmy bardzo dobre tempo - lubię, gdy towarzysze marszu nie odstają pod względem szybkości i kondycji, więc bardzo spoko mi się z tym ziomkiem szło. Wyprzedziliśmy po drodze z 3 lub 4 duże grupy z przewodnikami i pod najtrudniejszy odcinek dotarliśmy jako pierwsi. To dobrze, bo spodziewałem się tam zatorów - ekspozycja oraz trudności techniczne mogły paraliżować osoby mniej obyte w takim terenie (o czym przekonałem się przy zejściu, ale o tym później).

Czmychnęliśmy w górę i po niedługim czasie dotarliśmy na płaski i bardzo szeroki szczyt tego skalnego monotlitu, który wystrzeliwuje w pionie praktycznie bezpośrednio z oceanu na wysokość 844 metrów (jest to jedna z najwyższych, jeśli nie najwyższa góra o tej charakterystyce na świecie). Przed naszymi oczyma rozpościerała się 360-stopniowa panorama całego Rio de Janeiro. Widoki zapierały dech w piersi, więc chłonęliśmy je długimi minutami. Siedzieliśmy tam chyba ponad godzinę i dopiero pojawiające się dookoła wyprzedzone wcześniej grupy ludzi powoli skłoniły nas do odwrotu.

Zanim jednak zeszliśmy, zobaczyłem na mapie, że inny fragment tego bardzo szerokiego szczytu też jest oznaczony jako punkt widokowy. Nie spodziewaliśmy się innych widoków, ale stwierdziliśmy, że co nam szkodzi się przejść tych 5 minut.

Okazało się, że żeby dostać się na ten drugi punkt trzeba było pokonać nieco skomplikowany technicznie odcinek, wymagający zejścia po pionowej, dwu-trzymetrowej ścianie, przy użyciu liny z związanymi supełkami - to też pewnie tłumaczyło dlaczego niewiele osób tam docierało. A na miejscu docelowym znajdował się jeszcze naprawdę niełatwy do wdrapania (a jeszcze trudniejszy w zejściu) duży głaz, na którym można było sobie zrobić bardzo fajną fotkę à la Cristo Redentor, którą zresztą dorzucam do tego wpisu.

W końcu zaczęliśmy schodzić ku wyjściu z parku. Najpierw podeszliśmy po linie w w stronę głównego szlaku, a później skierowaliśmy się w dół. Przed nami był jeszcze ten jeden nieco bardziej skomplikowany fragment szlaku, gdzie było tak stromo, że konieczne było używanie rąk. Będąc na górze tego odcinka zauważyliśmy wspinaczkowe stanowiska zjazdowe oraz przyszykowane uprzęże oraz liny dla zorganizowanych grup, które jeszcze były na szczycie. Najwyraźniej przewodnicy zamierzali ich opuszczać w sposób kontrolowany, zamiast kazać im schodzić skalnymi kominami i stopniami które stanowiły nominalną drogę wejścia. Na dole czekało dwóch przewodników i gdy tylko nas dostrzegli, spytali czy chcemy skorzystać z asysty przy zejściu. To nie było konieczne, bo w takim terenie zarówno ja jak i kolega czuliśmy się bardzo pewnie.

Gdy już prawie doszliśmy na koniec tego technicznego fragmentu, wspinaczkę z dołu rozpoczynała trzyosobowa grupa turystów bez przewodnika. Od razu rzuciło mi się w oczy, że idą bardzo ostrożnie i myślą nad każdym krokiem. Po kilku metrach stanęli, a w głosie idacej przodem dziewczyny dało się usłyszeć dużą nerwowość - nie wiedziała gdzie zrobić kolejny krok. Jej (prawdopodobnie) chłopak i ich kolega też wyglądali na mocno niepewnych, więc pospieszyłem w ich stronę. Pokazałem im gdzie postawić stopy i czego chwycić się rękoma na kolejnych kilku metrach i zasugerowałem dalszą linię wejścia. Widać było jednak, że potrzebują dalszej pomocy, więc postanowiłem wprowadzić ich na samą górę tego trudniejszego fragmentu, czyli kolejne kilkanaście metrów w pionie. Powiedziałem do kumpla, żeby na mnie poczekał na dole i zabrałem się do mojej pseudoprzewodnickiej roboty.

Najważniejszym było odbudowanie spokoju dziewczyny, która ewidentnie zaczęła już trochę panikować - kurczowo trzymała się skał, była cała spięta i zaczęła już wręcz krzyczeć, że brakuje jej sił. Pokazałem jej miejsce, w którym ma stanąć i kazałem jej po prostu oprzeć się o ścianę na samych nogach, dać odpocząć rękom i uspokoić oddech. Gdy była gotowa iść dalej, pokazałem jej stopień po stopniu i chwyt po chwycie, z jakich punktów podparcia ma korzystać, żeby czuła się na tyle komfortowo na ile się dało (na górę tej ściany pewnie dało się wleźć na 15 sposobów, ale szukałem dla niej zdecydowanie najłatwiejszego). Gdy już dotarliśmy na górę, gdzie zaczynała się normalna ścieżka, z dziewczyny wylały się nagromadzone emocje - jej brwi i usta nagle zaczęły drżeć, jak gdyby miała się zaraz rozpłakać. Usiadła i skryła twarz w dłoniach na krótką chwilę, po czym podziękowała mi za pomoc. Pochwaliłem ją za dobrą robotę, żeby poczuła się trochę pewniej. Jej chłopak szedł po naszych śladach i chwilę później pojawił się u jej boku. Trzeci gość miał jeszcze kilka metrów do przejścia i nieśmiało spytał, czy jemu też pokażę gdzie stawiać stopy. Wprowadziłem więc i jego.

- Stary, my tu prawie zawał serca mieliśmy, a ty wyglądasz, jakbyś się na tym odcinku świetnie bawił - powiedział na końcu.
- Bo tak jest - odpowiedziałem zgodnie z prawdą - Zresztą to nie jest aż taki trudny odcinek, tylko trzeba przede wszystkim zachować spokój.

Prawdopodobnie popełniłem wtedy błąd. Zarówno mówiąc im, że ten odcinek nie jest trudny, jak i nie doradzając im odwrotu, widząc że ta ściana przerasta ich możliwości samodzielnego wejścia po niej. Wtedy jednak byłem po prostu przekonany, że to jest łatwe i wystarczy patrzeć pod nogi. Dopiero kilkadziesiąt minut później pomyślałem sobie - a co jeśli ta trójka będzie wracać ze szczytu, gdy tych przewodników z linami już tam nie będzie? Przecież zejście po prawie pionowej ścianie zawsze jest trudniejsze niż wejście - nie widać dobrze gdzie można postawić stopy, więc jeśli oni panikowali idąc w górę, to przy zejściu może ich całkowicie sparaliżować strach i może dojść do wypadku. Nie ukrywam, do tej pory się zastanawiam, w jaki sposób zeszli. Jeśli zeszli. A może zeszli podczas zejścia. He he.

Tak, wiem, wyjątkowe suchary dziś serwuję

Podsumowując, Pedra da Gavea mnie zachwyciła. Widoki były warte każdej kropli wylanego potu, a możliwość pohasania wszystkimi czterema kończynami po skałach zapewniła mi świetną rozrywkę. Zdecydowanie nie jest to wyprawa dla każdego, bo jest co iść. Dodatkowo, trudności techniczne i ekspozycja mogą być zbyt wielkie dla osób bez obycia w podobnym terenie, żeby udać się tam bez przewodnika. Jeśli ktoś właził na Rysy lub robił Orlą Perć, to powinien dać sobie tam radę samodzielnie. Reszcie zalecałbym pójście z przewodnikiem.

Chciałbym się tam jeszcze kiedyś wybrać, zwłaszcza w celu prawdziwego wspinania skalnego z instruktorem. Widziałem nawet opcje wykupienia takiego wejścia na szczyt drogą sportową nad stukilkudziesięciometrową przepaścią, ale w wymaganiach mieli doświadczenie we wspinaczce wielowyciągowej, którego niestety nie posiadam. Może kiedyś się uda.

To tyle. Tym wpisem kończę relacjonować mój brazylijski odcinek podróży. Kolejny przystanek - Lima.

#polacorojo #podroze #riodejaneiro
789e681a-ee02-423c-8b97-e540be975951
6504593f-3b84-4da0-9ad8-4b7fceb1e789
f31c5907-f430-478e-9a91-c946ac4bc9a2
aad165cd-54ed-4b57-a467-c3acdd08e4b5
ee4be058-c34d-4c45-b716-3a9d86d7dfa9
Sniffer

Dorzucam fotki:


  1. Z tego nieco bardziej pionowego fragmentu, który prawie doprowadził wspomnianą we wpisie dziewczynę do łez (niestety jak to tradycyjnie bywa, fotka niewiele oddaje )

  2. Skaczącego jak pojebany z drzewa na drzewo zwierzaczka, którego spotkaliśmy w niższych partiach szlaku i który to ewidentnie liczył na to, że damy mu coś do żarcia (najwyraźniej niestety niektórzy ludzie to robią, bo by nie był taki nachalny).

  3. Skalnej płyty opisywanej w poprzednim wpisie (już teraz nie pamiętam, czy dorzucałem wtedy zdjęcie z tego drugiego, bezchmurnego dnia).

65f668db-22ef-4704-88a6-33c5e2001ae8
54de1b0e-78dd-4071-b72d-e68135f722fa
d0e02916-e6bb-472a-b14b-1785c0eae453
Sniffer

No i jeszcze na koniec zachód słońca z tego dnia, mojego ostatniego w Rio de Janeiro i w Brazylii w ogóle.

a0266b82-33b0-454b-8680-2d66e0bf5031
michalnaszlaku

Ale niesamowicie to wygląda Ścianka też niczego sobie!

Marchew

@Sniffer Piękna wyprawa WKT zdobyta?

Sniffer

@Marchew oj nie, właściwie to nawet nie wiedziałem aż do teraz jakie szczyty wchodzą w jej skład. Z tej listy byłem tylko na Gerlachu, Baranich Rogach, Wysokiej no i Rysach. A Ty wszystkie odhaczyłeś?

Marchew

@Sniffer Zdobyłem jedynie Mięguszowieckiego Wielkiego. W przyszłym roku marzy mi się Vysoka ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Zaloguj się aby komentować

Czasem przychodzi taki moment, gdy ma się już dość. Gdy człowiek znajduje się na krawędzi, a milcząca pustka dookoła niego kusi swym bezkresem i obietnicą nastania wielkiego nic. Też tak miewam. Zdjęcie niepowiązane

Ostatnio opisywałem życie w Rio - powierzchownie, na tyle, ile ja go liznąłem, a i tak pominąłem kilka anegdot. Z drugiej strony czy istotne dla kogokolwiek jest to, że każdy mój wieczór w hostelu zaczynał się w przyrecepcyjnym barze i na każdy istniał jakiś przygotowany przez hostel scenariusz? Beer pong w jeden dzień, wyjście do baru 2 przecznice dalej w drugi, club crawling na najbardziej imprezowej ulicy miasta, Lapa, w trzeci dzień itd. Hostel był w sumie dość znany z dobrej atmosfery wieczorowej, stąd przychodzili do niego po zachodzie słońca również turyści z innych miejsc. I tak to się poznawało ludzi z różnych części świata.

Tydzień temu pisałem o bezpieczeństwie w Rio i że trzeba się mieć bezwzględnie na baczności. Ale czy wspominałem, że podczas jednego z takich wyjść do Lapa, gdzie każdego wieczora kieszonkowcy zbierali niezłe żniwo, nieroztropnie upiłem się cachaçą z poznanymi tego samego dnia lokalsami i to do tego stopnia, że musiałem usiąść na ulicy, bo aż mi się zrobiło niedobrze, a mimo tego włos mi z głowy nie spadł i grosza nie straciłem? No nie wspominałem, a jednak warto - bo nie każdy tam jest złodziejem, nawet gdy zdarza się ku temu idealna okazja - pamiętam, że moi nowo poznani towarzysze przejęli się mocno moim stanem, otoczyli małym kordonem, żeby nie dopuścić do mnie nikogo obcego, a jak tylko typowy pijacki helikopter odleciał, pomogli mi wezwać Ubera, życzyli dobrej nocy, a następnego dnia pisali z pytaniami jak się czuję. Przyznam, że trochę mnie wzruszyła ta troska, bo w momencie gdy zrobiło mi się słabo byłem pogodzony z tym, że ktoś mnie zaraz okradnie i nic na to nie poradzę. Tak więc w Rio jest multum porządnych, empatycznych ludzi, a nie tylko podejrzany element, jak to się mogło wydawać z mojego poprzedniego wpisu.

Nie pisałem o kilku innych mniej istotnych historiach, bo były po prostu... mniej istotne. Ile można pisać o plaży i np. tym, że w brodę sobie plułem, że pierwszego dnia nie zdecydowałem się wziąć lekcji surfingu, tylko odłożyłem to na potem, a to potem nigdy nie nadeszło, bo w kolejnych dniach fale były zbyt niebezpieczne nawet dla w miarę doświadczonych surferów - tak jak tego pierwszego dnia widziałem kilkadziesiąt osób ujeżdżających fale, tak w kolejnych pływała tylko garstka. Nie dziwię się w sumie, bo nawet kąpiel przy brzegu, tam gdzie był jeszcze grunt, mogła być nieroztropna. Sam przekonałem się o tym, gdy jedna z fal cisnęła mną o dno i nie chciała wypuścić na powierzchnię - kotłowało mną przez kilka sekund jak szmacianą lalką, a gdy już na chwilę wstałem na nogi i zaczerpnąłem powietrza, kolejna fala przykryła mi głowę zanim zdążyłem się zorientować, a potem kolejna i jeszcze jedna. Dobrze, że w tym wszystkim zachowałem bardzo duży spokój i nie szarpałem się w panice, tylko czekałem na moment gdy przestanie mną targać na wszystkie strony i dopiero wtedy odbijałem się od dna ku górze. Przyznam jednak, że gdzieś tam w podświadomości już tlił się strach i świadomość, że jeśli fale przytrzymają mnie dłużej, to zacznie mi brakować tchu. Chroniłem też rękoma głowę, bo jednak siła, z jaką mną raz cisnęło o dno, wystarczała w mojej ocenie do skręcenia karku lub co najmniej utraty przytomności w przypadku niefortunnego ułożenia ciała. Morze naprawdę potrafi być niebezpieczne. A po tym wszystkim morska woda wylatywała mi ciurkiem z zatok przynosowych przez jakieś dwa kolejne dni (co ostatecznie skończyło się zapaleniem zatok).

Kontynuując główny wątek, nie skupiałem się za bardzo na opisywaniu mniej istotnych aspektów mojej obecności w Rio. Początkowo planowałem zostać w tym mieście ze 3 dni, ale dowiadując się jakie niesamowite szlaki turystyczne są dookoła, czekałem na poprawę pogody, by móc w pełni cieszyć się widokami. 

Jednym z takich miejsc, które koniecznie chciałem odwiedzić, była Pedra da Gavea - leżąca nad samym brzegiem oceanu góra o całkowicie pionowej, granitowej ścianie, wznoszącej się ponad 800 metrów nad poziom morza . Ze szczytu tej góry rozpościerały się niesamowite widoki na Rio de Janeiro i okolice. No, pod warunkiem, że nie było chmur. A w moim przypadku, nawet jeśli tych chmur nie było nad samym miastem, od kilku dni skrywały szczyt tej góry, niczym czapka na granitowym czubku głowy. Czekałem więc na dogodne warunki.

Gdy pewnego dnia prognoza w końcu zapowiadała się obiecująco, ruszyłem w w stronę tego skalnego monolitu. Co prawda według prognozy miało pojawić się jedynie godzinne okno, gdy w okolicy szczytu nie powinno być chmur, ale mi to wystarczyło - nawet jeśli ryzykowałem kilkugodzinny trekking na marne. Choć nie do końca na marne, bo trekking to trekking - jak dla mnie zawsze wspaniała forma spędzania wolnego czasu. Niestety tego dnia nie miałem szczęścia, bo tak jak w dolnych partiach szlaku było słonecznie, tak od pewnej wysokości wchodziło się w chmury, a tych nie chciało przewiać. Z samego szczytu nie było więc widać absolutnie nic. Dopiero schodząc dało się co nieco zobaczyć. 

Te warunki miały jednak swój urok. W drodze na szczyt znajdowała się taka skalna płyta, na którą można było wejść i przytulając plecy do głównej ściany przedreptać parę kroków tak, że stało się nad kilkumetrową przepaścią - właśnie to widzicie na głównym zdjęciu. Chmury dodawały temu wszystkiemu mistycyzmu. Przynajmniej w moim odczuciu. Gdy kolejnego dnia znów tam stanąłem, już nie zrobiło to na mnie takiego wrażenia. Ale o kolejnym dniu może następnym razem. To miejsce i widoki zasługują na osobny wpis. 

#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie  

PS. Sorry za #pokazmorde, ale już mi w sumie wszystko jedno.
cdf759df-bdbb-4c8f-b83a-b645a775df42
42b8b20f-18a6-4ea4-b8c0-968c23b9563b
19796630-522c-45da-9aca-f993538e5419
moderacja_sie_nie_myje

@Sniffer Świetnie się czytało. Miałeś szczęście albo po prostu jesteś brzydki, mnie w sao paulo skrojono zbrojnie dwa razy w tamtym roku.

Sniffer

@moderacja_sie_nie_myje może bardziej niż ja szczęście, ty miałeś pecha Współczuję, bo na pewno taka przygoda do miłych mi nie należy.


A czy moje ryło się przyczyniło w jedną lub drugą stronę do uniknięcia bycia obrabowanym - ciężko stwierdzić

grv

@moderacja_sie_nie_myje : Może czasy się zmieniły lub wyglądasz na bogacza ;)

Mnie nie skroili w 2018 (w Sao Paulo i rok później w innym regionie), chociaż zdarzyło mi się nieświadomie przejść na spacer w stronę faweli.


Fakt, że po tej akcji poruszaliśmy się głównie uberem i zawsze z jakimś lokalsem.

Opornik

Heh, cs_rio mi się przypomniało.

https://youtu.be/yrnuc67Yepw


A tak w temacie, imprezowanie z zupełnie obcymi ludźmi to niezła rosyjska ruletka, Może być zajebiście a może być tragicznie. Różne miałem przygody, może się wygodnicki robię na stare lata, ale nie polecam.

madhouze

@Opornik @Opornik kiedyś miałem taki gruby melanż na dzikiej plaży z Albańczykami (mieli jeszcze Greka w ekipie). Co prawda byłem z kumplem, ale dalej było całkiem miło i sympatycznie, tylko chłopaki nie dali rady z polskim tempem biesiadowania

4cebb488-070e-4b8e-bdd6-8f68fe939550

Zaloguj się aby komentować

Dawno nic nie pisałem. Nawet zaglądać na Hejto w roli czytelnika nie miałem czasu. Historia utknęła w Rio i tak sterczy. Popchnijmy ją nieco do przodu - dziś o życiu w tym mieście.

Zacznę od obserwacji z plaży (i nie, nie będzie o tyłkach Brazylijek). Bardzo dużo osób uprawia tam sport i wydaje się to być ważnym elementem życia codziennego. Boisk do wszelakiego rodzaju sportów jest wiele, ale chyba najpopularniejszą sportową rozrywką jest utrzymywanie piłki nożnej w powietrzu przez grupę 3-4 znajomych stojących w kółeczku. Poziom jaki ludzie prezentują jest niebotyczny. Bo nie chodzi po prostu o utrzymanie piłki w górze, ale dodatkowo o efektowne uderzenia jej klatką piersiową, plecami czy innymi dozwolonymi częściami ciała, i niektóre posyłane do innych piłki są celowo trudne w odbiorze, a mimo to krąży ona w powietrzu nie dotykając piasku. Gra ta jest popularna nie tylko wśród młodych chłopaków i mężczyzn - oczywiście ich widać najwięcej, ale miałem okazję podziwiać też kunszt grubych pięćdziesieciolatków i niewiele młodszych kobiet, robiących szalone wykroki (na których widok ortopedzi łapaliby się za głowy), w celu precyzyjnego dogrania jej do partnerów. Tak jak sam lubię piłkę nożną i nie jestem totalnym drewnem, w Rio wstydziłbym się stanąć w takim kółeczku nawet gdyby mnie ktoś zapraszał - różnica poziomów byłaby kolosalna. 

Ktoś mnie pytał ostatnio w komentarzu, czy pod względem architektury miasto jest ciekawe. Nie potrafiłem sobie przypomnieć, więc założyłem, że chyba nie. Oddać jednak muszę, że większość czasu albo spędzałem na plaży albo w na szlakach turystycznych w okolicy. Po samym mieście nie chodziłem zbyt wiele, bo ani wielkim fanem miast nie jestem, ani też zła sława Rio co do bezpieczeństwa nie zachęcała do przechadzek. To nie tak, że na każdym rogu czyhali złodzieje z faweli (choć po zmroku mogło to być znacznie bliższe prawdy, o czym za chwilę), ale mimo wszystko nie czułem się na ulicach zbyt komfortowo. Dodatkowo z różnych kątów spozierała prawdziwa bieda. 

Pamiętam jak raz szedłem ulicą za dnia, w miarę w centrum, czystym chodnikiem przy świeżo wystrzyżonym trawniku. Mijając dwóch gości w garniturach dostrzegłem kilkanaście metrów przede mną ultra hipstera - bardzo szczupła, dumnie wyprostowana postać o intensywnie opalonej skórze, kontrastującej z długimi, siwymi włosami zdobiącymi głowę, na której spoczywał slomkowy kapelusz. Biała broda pokrywała przeoraną bruzdami, opaloną twarz, a bose stopy pewnie stąpały po białym chodniku - gość wyglądał, jak jakiś podróżnik, który właśnie skończył 40-letni rejs dookoła wszystkich mórz naszej planety. Ale nie był ani hipsterem ani podróżnikiem. Niczym sokół na niczego nie spodziewającą się ofiarę, jego ręka błyskawicznie zanurkowała w mijanym przez niego śmietniku. Polowanie udane - po ułamku sekundy starzec zatopił zęby w nadgryzionej, brudnej kanapce, jedząc tak łapczywie, jak gdyby od tych 40 lat tułaczki nic nie jadł. Nie było już dumnie wyprostowanego hipstera-podróżnika. Był biedny, wygłodniały, pochylony nad śmietnikiem włóczęga. 

Do faweli nigdy się nie zapuszczałem, nawet tych uchodzących za bezpieczne, np. Santa Marta lub Rocinha, które da się niby zwiedzać z przewodnikiem wywodzącym się z lokalnej społeczności. Nigdy mnie do tego nie ciągnęło. Przechadzałem się jednak wielokrotnie wśród mieszkańców faweli, bo jak się okazało, zajmowali zazwyczaj jeden z sektorów plaży nieopodal mojego hostelu. Nie spotkałem się w sumie z żadną wrogoscią lub nie czułem zagrożenia za dnia, ale odkąd się dowiedziałem, raczej nie rozkładałem się z ręcznikiem w tamtym miejscu.

Raz pamiętam jak zostałem na plaży po zachodzie słońca - jeszcze było bardzo widno, ale ludzi robiło się stopniowo coraz mniej. Jakieś 2 metry ode mnie przeszedł jeden ze sprzedawców rozmaitości, przyglądając mi się kątem oka. Zatrzymał się jakieś 5 metrów dalej i zaczął wracać w moją stronę, przyglądając mi się jeszcze uważniej. Nie podszedł bezpośrednio - zatrzymał się znowu 5 m. dalej, tym razem z drugiej strony i znów się na mnie gapił. Gdy przeszedł trzeci raz i znów się zatrzymał, a do tego zaczął gadać z dwoma innymi ziomkami, którzy również zaczęli mnie obcinać, stwierdziłem, że czas spierdalać, bo mimo obecności innych ludzi na plaży w niedalekiej odległości, czułem się jak łatwy cel rozboju. No nie wiem, czy mieli złe zamiary, ale nie zamierzałem zostawać, żeby się przekonać. Wstałem po prostu i zdecydowanym krokiem wróciłem do hostelu zerkając przez ramię raz po raz.

Czy byłem przewrażliwiony? No nie wiem. Nie powiedziałbym. Bo jeśli ja byłem przewrażliwiony, to co powiecie na tę historię. Już po zmroku po jakiejś tam szamie w centrum przechodzimy w kilka osób z hostelu nieopodal słynnych schodów Escadaria Selarón. Widzę, że według mapy znajdują się jakieś 100 metrów dalej i nawet widzę ich początek na końcu wąskiej uliczki. Proponuję, żebyśmy poszli je zobaczyć. Będąca w naszej grupie Brazylijka, która mieszkała ileś lat w Rio mówi - weźmy Ubera. Patrzę na nią zdziwiony i dopytuję, czy przypadkiem te schody nie są tam, o, więc po co Uber do przejechania 100 metrów. Odparła, że w uliczce nie widać żywej duszy, a jest już ciemno, więc nie jest to po prostu bezpieczne. Dopiero gdy dostrzegła obok schodów radiowóz, powiedziała, że możemy jednak iść. Nie potrafiłbym chyba tak żyć - w ciągłej obawie, że zaraz ktoś może na mnie napaść lub okraść. 

A nie były to bezpodstawne obawy, bo w przeciągu 10 dni spędzonych przeze mnie w Rio, jednemu koledze ktoś wyciągnął telefon z kieszeni na ulicy, jednej lasce osobie podpieprzyli 500 Euro z hostelu, a do wracającej z pubu znajdującego się 200 metrów od hostelu pary podjechała grupa bandytów na skuterach i mierząc im w twarz z pistoletów zmusili do oddania wszystkich kosztowności. I to w dzielnicy Ipanema, uchodzącej za bezpieczną. Podobny scenariusz spotkał wspominaną przeze mnie we wcześniejszych wpisach Zaginioną Dziewczynę, poznaną w El Chalten i z którą wspinałem się w Bariloche. Ona odwiedziła Rio parę tygodni po mnie i do niej też podjechała grupa na skuterach, gdy stała z 2 innymi osobami pod drzwiami hostelu (!) i pod bronią kazali wyskakiwać z pieniędzy, telefonów i biżuterii. 

To właśnie brak bezpieczeństwa jest moim zdaniem największą bolączką tego miasta. Miasta, w którym można się zakochać, bo jest położone absolutnie przepięknie, z cudnymi plażami, fenomenalnymi górami, bogactwem przyrody, bardzo przyjaznymi i rozrywkowymi ludźmi, piękną muzyką. Rio jest dla mnie idealnym odzwierciedleniem definicji raju utraconego. Choć co ja tam wiem, spędziłem tam ledwie 10 dni. Miałem jednak bardzo silne wrażenie, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Takie, w którym chciałoby się osiąść, ale z drugiej strony byłoby to zgubne w skutkach. 

Chciałbym tam kiedyś wrócić. Mimo wszystko. 

#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie
da2e91b7-21a8-4434-afd0-c38596f4580b
96e2ade2-7aee-4d43-9328-1fdaa250b767
c828346d-841a-4e58-a79b-a845dfa07eab
4aaf00c3-a786-4338-9641-59ab7516b2a2
34b9c9d7-e5ae-4d35-a950-74a3a33e0f96
ten_kapuczino

Dobry wpis. Konkrety podane w interesujący sposób. Polecam Krystyna Czubówna. (Serio polecam)

Sniffer

@ten_kapuczino dziękuję. Konkretów może nie ma aż tyle, bo nic np. nie napisałem konkretnego o schodach. Wrzuciłem jednak zdjęcie, na którym istotna część historii została opisana przez samego artystę. Wspomina on między innymi, że na schodach znajdują się też płytki z Polski, ale mimo kilkunastu minut poszukiwań, żadnej nie znalazłem.


Rzucam trochę wincyj zdjęć ze schodów

59af7d26-8d1d-44f9-b3b4-f914642b0f4f
b58a61d4-8670-43f3-992e-0e5f9f3ff663
8de3b1f0-7cf5-44ac-b6da-8268a9a865d4
Pan_Buk

@Sniffer Być może to po prostu Rio przyciąga bandytów? Może gdybyś pojechał do jakiegoś miasteczka na wybrzeżu, to włos by Ci nie spadł z głowy, a ludzie by Cię bombardowali miłością?

Sniffer

@Pan_Buk to nie tak, że Rio przyciąga bandytów z zewnątrz. To po prostu specyfika metropolii, w której duże obszary nęka bieda. Ogólnie tam gdzie bieda, tam pojawia się przemoc, kradzieże i rozboje, bo jest to "najszybszy" sposób na wzbogacenie się kosztem innych.


W mniejszych miastach być może nie jest to aż tak widoczne, ale też występuje. Choć ciężko mi oceniać, jako że poza Rio byłem w Brazylii tylko w Foz du Iguazu (tam jednak w hostelu też ostrzegali mnie przed poruszaniem się pieszo w pewnych rejonach).

DerMirker

Miasto nie do życia. Sorry, ale co to za życie, gdzie nawet turystów się kroi, a to oni powinni być szczególnie chronieni, bo zostawiają pieniądze

Sniffer

@DerMirker dzięki złodziejom tym bardziej zostawiają pieniądze

Zaloguj się aby komentować

Być w Rio i nie zobaczyć z bliska pomnika Chrystusa Odkupiciela to jak być w Paryżu i nie wjechać na wieżę Eiffla. Czyli teoretycznie można olać, ale w sumie spoko odhaczyć. Choć jeśli mam wziąć pod uwagę nie samą statuę, a rozpościerające się ze szczytu góry Corcovado widoki (na której to górze zbudowano pomnik), to wizytę tamże zdecydowanie rekomenduję. Lepsze krajobrazy w Rio odnotowałem jedynie na Pedra de Gavea, ale o tym może w którymś z kolejnych wpisów.

Na szczyt góry liczącej 710 metrów można się dostać na dwa sposoby - specjalną turystyczną kolejką, na którą bilety kosztują około 100 zł od osoby, albo pieszym szlakiem mającym początek w parku Henrique Lage. Do opcji pieszej zniechęcały dwie rzeczy. Pierwsza - szlak ten liczy ponad 3 km i blisko 600 metrów przewyższenia, co przy panującym w Rio upale i wilgotności powietrza może być sporym wyzwaniem. Druga - wertując internet natknąłem się na mnóstwo informacji, że na szlaku tym dochodziło nie tak dawno do sporej liczby napadów. Z drugiej strony nieco nowsze komentarze głosiły, że jednak znowu jest raczej bezpiecznie. 

Oczywiście zdecydowałem się iść pieszo, no bo skoro jest "raczej bezpiecznie", a na dodatek można się za darmo zmęczyć, to nad czym się tu zastanawiać. Oczywiście wciąż było ryzyko, że za darmo to i owszem, ale w głupi ryj dostanę i jeszcze mnie okradną, ale postanowiłem się o tym przekonać na własnej skórze.

W parku Lage byłem przed południem. Zbyt późno, by uniknąć na szczycie tłumów, ale wolałem się tego dnia wyspać. Może to i błąd, bo jak wieść gminna niesie, najmniejsze ryzyko napadów jest rano, bo bandyci i złodzieje też lubią pospać. Park był zaskakująco ładny, ale nie miałem czasu na jego zwiedzanie - poszedłem bezpośrednio w kierunku punktu startowego szlaku pieszego, przy którym jednocześnie mieścił się niewielki posterunek policji. Policjanci widząc, że zamierzam wchodzić na szczyt pieszo, wskazali palcem na księgę wyjść, w którą miałem się wpisać. Pewnie po to, żeby łatwiej było później identyfikować zwłoki - zażartowałem sam do siebie.

- Czy na szlaku jest niebezpiecznie? - zapytałem po angielsku. 
- Eso peligroso? - dorzuciłem niezgrabnie po hiszpańsku, widząc konsternację policjantów. 

Zapewnili, że wszystko jest ok, ruszyłem więc przed siebie. Dopiero po chwili pomyślałem, że być może chodziło im o techniczną trudność szlaku, a nie zagrożenie ze strony ludzi, ale bez sensu było wracać i podpytywać. Mimo wszystko miałem oczy dookoła głowy i postanowiłem chwycić w rękę coś do samoobrony, a mianowicie solidny teleskopowy selfie-stick od gopro, które wcześniej schowałem na dno plecaka. Oczywiście kij nic by mi nie dał w starciu z przeciwnikiem uzbrojonym w pistolet lub właściwie cokolwiek, no ale co tam - czułem się pewniej. Każdorazowo, gdy mijałem z naprzeciwka kogoś wyglądającego podejrzanie, ściskałem kij mocniej w garści i szedłem energiczniej niż zwykle, jak gdybym chciał komuś wpierdolić. Przynosiło to efekty, bo miałem wrażenie, że ludzie starają się mnie obchodzić szerszym łukiem

Na szlaku zauważyłem bardzo nieruzinkową postać - gość miał pofarbowane na jaskrawożółto włosy zaczesane do tyłu, kilka oryginalnych tatuaży pokrywających blade, szczupłe ciało i przede wszystkim jebitne, błyszczące chromowane zęby. Kto wie, może to była jedynie nakładka, w każdym razie efekt był piorunujący. Przysiągłbym, że gdzieś w okolicy kręcą nowego Jokera, bo typ był praktycznie wypisz wymaluj jak postać złoczyńcy z komiksów o Batmanie. Z tym, że tam był tylko turystą, który piął się samotnie w górę, by obejrzeć figurę Chrystusa. Facet zdecydowanie zwracał na siebie uwagę i zastanawiałem się jak często swoim wyglądem ściąga na siebie kłopoty. Chyba, że był ich źródłem dla tych, którzy zdecydowali się go zaczepiać. Naprawdę ciężko było stwierdzić. 

Po kilkudziesięciu minutach stromego podejścia ścieżką prowadzącą przez las, dotarłem do torów kolejki turystycznej - według mapy to był znak, że szczyt już niedaleko. Dalej można było iść albo asfaltową drogą (ano tak, dało się jeszcze wjechać na szczyt jakimiś busami, czy taksówkami) albo wzdłuż torów. Postanowiłem wybrać opcję drugą. Dotarłem na peron końcowy, na którym dzikie tłumy czekały na kolejny kurs powrotny, i gdy już prawie właziłem na platformę, zostałem zauważony przez obsługę stacji, która nakazała mi się cofnąć do drogi asfaltowej i tamtędy dotrzeć na teren monumentu. Nie rozumiałem po co te komplikacje, ale po chwili stało się to jasne - również piesi wędrowcy musieli uiścić opłatę za wejście, a ja idąc wzdłuż torów omijałem nieświadomie kasy biletowe. Poza zastosowaniem się do nakazu ubrania koszulki, którą wcześniej zdjąłem podczas wyciskające siódme poty podejścia, musiałem jeszcze chwilę odczekać przed wejściem. Dopiero gdy straż uznała, że na górze mogą pojawić się dodatkowe osoby, puścili mnie dalej. 

W istocie, na niewielkiej przestrzeni na samym szczycie pod pomnikiem kłębiło się sto kilkadziesiąt osób, jeśli nie więcej. Zacząłem żałować, że nie pojawiłem się tu z samego rana, bo w tym momencie przyjemność z podziwiania pomnika była zerowa. Moją uwagę przykuły jednak widoki majaczące za barierkami. Wszak byliśmy na ponad 700 metrach nad poziomem morza. Gdy dopchałem się do barierek i zobaczyłem panoramę Rio de Janeiro w pełnej okazałości, oniemiałem z zachwytu. Ta kombinacja intensywnej zieleni bujnej roślinności, przerywanej szarością granitowych skał, wystrzeliwujących gdzieniegdzie setki metrów ku górze, mieniących się na biało w słońcu zabudowań metropolii oraz błękitu nieba przechodzącego w granat oceanu - robiło to wszystko niesamowite wrażenie. Gapiłem się łapczywie na otaczające mnie piękno i nie żałowałem ani kroku zainwestowanego we wspinaczkę do tego miejsca. Oczywiście, wolałbym być sam, a nie w dzikim tłumie ludzi, ale wciąż - byłem pod wielkim wrażeniem. 

Całkowitym zbiegiem okoliczności metr obok znalazł się gość, z którym dzieliłem pokój w hostelu. Pogadaliśmy chwilę, zrobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia i po niedługim czasie udaliśmy się na dół - on kolejką turystyczną, a ja pieszo. Bardzo możliwe, że osiągnąłem cel szybciej, bo kolejka do kolejki była monatrualna i trzeba było trochę odstać.

Koniec końców wyprawę na Corcovado oceniam bardzo pozytywnie, ale to przede wszystkim ze względu na widoki. Sama figura Chrystusa Odkupiciela była trochę bez znaczenia - ginęła zarówno w tłumie ludzi jak i w pamięci, przyćmiona magiczną panoramą Rio de Janeiro.

#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie
996046f1-e645-4b0f-a813-a7a8b01f2967
4144a9eb-fbaa-4387-bd59-df778a1a4097
f25d0f9d-b036-4d95-a3b0-971f2dafc969
457ee05b-f256-4542-8245-ce5e230033fc
GrindFaterAnona

@Sniffer ladne to Rio, przynajmniej z takiej odleglosci

Sniffer

@GrindFaterAnona ogólnie tam jest przepięknie pod względem widoków i natury. Szkoda, że jest to przy tym wszystkim tak popieprzone miejsce do życia - bieda, kradzieże, rozboje. Bez tego to byłby raj na ziemi

GrindFaterAnona

@Sniffer a architektonicznie?

splash545

Fajny Jezus ale w Świebodzinie lepszy

Sniffer

@splash545 świebodziński Aragorn z pewnością większy

Markos610

Też wchodziłem tą trasą kilka lat temu. Akurat trafiliśmy na ulewę i byliśmy drugą parą, która tego dnia wchodziła (bynajmniej tak wynikało z wpisu z zeszyciku). Był niezły hardkor, żeby tam wejść, ale już głupio było się wracać. Jakoś udało się nie zabić i na dotarliśmy na górę. Okazało się niestety, że gościu z budki z biletami poszedł sobie ze względu na ulewę. Dobrze że pokazałeś fotki, to przynajmniej wiem jak to wygląda przy spoko pogodzie 😉 ps. Nie wiedziałem, że tak jest tam niebezpiecznie! Jak lecieliśmy do Salvadoru, to wszyscy nas straszyli, ale na szczęście nic się nie stało 😁

Sniffer

@Markos610  to ostatecznie nie udało się Wam wejść na teren statuy? Czy po prostu trochę to zajęło, zanim gość w kasie się pojawił?


Co do niebezpieczeństw w Rio, to mi się udało uniknąć jakichkolwiek, ale kilka osób z mojego hostelu zostało albo okradzionych (typu - wyciągnięcie telefonu z kieszeni/z ręki i chodu), albo napadniętych z bronią w ręku (i to tuż obok hostelu) - a to wszystko na przestrzeni 10 dni. Tak więc różowo tam niestety nie jest.

Markos610

Nie udało się, powiedzieli nam że tego dnia nie było szans.


Co do kradzieży, to lecąc dalej do Manaus ze wspomnianego Salwador, poznaliśmy dwie młode Francuzki. Na plaży w ciągu dnia w Salvadorze podeszło i zgadało dwóch łebków, po chwili wyciągnęli spluwy i zabrali torebki i telefony. To dało nam do myślenia..

Zaloguj się aby komentować

Muszę się do czegoś przyznać. W ostatnim wpisie mogliście odnieść wrażenie, że ot tak, w ostatniej chwili na lotnisku podjąłem decyzję, żeby leciec do Rio de Janeiro. W rzeczywistości decyzję podjąłem co najmniej 24 godziny wcześniej, ale jakoś tak uznałem, że we lepiej to będzie brzmiało we wpisie pod względem literackim (choć bardziej - grafomańskim). Taki suspens. No nieważne. W każdym razie docierając do wodospadów Iguazu faktycznie jeszcze nie miałem konkretnych planów i dopiero tam na miejscu dokonałem wyboru.

Z jednej strony polecano mi Florianopolis, jako idylliczną miejscówkę na lato dla Brazylijczyków. No ale była już wtedy jesień i temperatura tamże była odrobinę niższa niż bym sobie wymarzył na kąpiele w morzu.

Z drugiej strony, w dniu, w którym opuszczałem Foz do Iguaçu, w Sao Paulo grała Metallica i korciło mnie, żeby skoczyć na koncert. Z tym, że logistyka tego przedsięwzięcia jednak mnie pokonała - musiałbym znacznie skrócić wizytę przy wodospadach, a i tak mógłbym nie zdążyć na początek koncertu.

Zostało więc Rio de Janeiro - destynacja magiczna, działająca jak magnes. Nigdy nie sądziłem, że tam zawitam, bo zawsze wydawało mi się to abstrakcyjne. Zresztą mało o Rio wiedziałem - ot figura Chrystusa Zbawiciela, karnawał, plaże Copacabana i Ipanema oraz przestępczość znana czy to z YouTube czy z filmu Miasto Boga (przy okazji - cholernie polecam, jeśli ktoś jeszcze nie widział - niesamowity film). Sądziłem, że zostanę tam ze 2-3 dni i nara. Myliłem się.

Mój samolot lądował po zachodzie słońca. Gdy po 22 jechałem Uberem do mojego hostelu w dzielnicy Ipanema, przejeżdżaliśmy wzdłuż Copacabana. Mimo zmroku, na promenadzie wciąż było sporo roześmianych ludzi, na plaży zresztą też widziałem siedzące grupki. O! - pomyślałem - Czyli jednak nie jest tak niebezpiecznie jak do tej pory słyszałem.

Zameldowałem się w hostelu, wziąłem szybki prysznic i zszedłem do lobby kupić sobie zimne piwko. Pomyślałem, że będzie idealnie wypić je sobie na plaży, która była dosłownie 2 przecznice dalej - 2 minuty spacerem. Było chwilę po 23. Gdy już odchodziłem od lady z piwkiem w ręku, zrobiłem jedną z mądrzejszych rzeczy w życiu.

- Czy to jest ok, żeby pójść teraz z piwem na plażę? - zapytałem gościa z obsługi.
- NIGDY tego nie rób - jego twarz była śmiertelnie poważna - NIGDY nie chodź na plażę po zachodzie słońca.
- No ale przecież to raptem 150 metrów stąd. I dopiero co jechałem wzdłuż Copacabany i było tam wciąż sporo ludzi.
- Powtarzam, nigdy tego nie rób. To bardzo niebezpieczne. Zdarza się, że po 22 wciąż jest trochę ludzi na plaży, ale teraz spotkasz tam wyłącznie bandytów z faweli.

Zostałem więc w hostelu.

Następnego dnia postanowiłem tradycyjnie zaopatrzyć się w lokalną kartę SIM (tradycyjnie też straciłem na tym ponad godzinę, bo już tradycyjnie aktywacja karty obcokrajowców, mimo posiadania przy sobie paszportu, to jakiś hiper problem dla placówek operatorów). Później miałem na myśli planach wielkie nic, czyli kąpiele w oceanie oraz przejście całej Ipanemy i Copacabany (a jest co chodzić, bo to prawie 10 kilometrów plaż, a wracałem również pieszo).

Pomny ostrzeżeń z poprzedniego dnia, na ten spacer wyszedłem ubrany w szorty kąpielowe, koszulkę i japonki, a do tego zabrałem wyłącznie kartę Revolut plus odrobinę gotówki, które schowałem do kieszonki szortów zapinanej na zamek (uwielbiam te szorty właśnie dzięki temu) oraz ręcznik. Innymi słowy nie brałem niczego, czego nie żal byłoby mi stracić. Minusem oczywiście brak telefonu, a więc też możliwości robienia zdjęć, odnajdywania bieżącej pozycji na mapie lub zamówienia Ubera na powrót.

Za dnia plaża wydawała się bezpieczna. Było od cholery ludzi cieszących się słońcem, zarówno lokalsów jak i turystów. Co kilkadziesiąt metrów stał na plaży mały prowizoryczny stragan, w którym srzedawano napoje, przede wszystkim Caipirinhę w różnych odmianach smakowych (choć najbardziej smakowała mi ta tradycyjna - z limonką) i wielkościach (kubeczki o litrażu bodajże od 200 do 500 ml). Ten tradycyjny brazylijski drink był robiony na straganie na miejscu i oczywiście miałem lekkie obawy o to, czy mój układ pokarmowy wytrzyma zetknięcie z florą bakteryjną straganiarzy, ale teoretycznie każdy z nich mył ręce pod bieżącą wodą pociągniętą z węża, no i samo stężenie cachaçy, czyli rumu z trzciny cukrowej, było tak duże, że prawdopodobnie wybijało to wszystkie zarazki. W każdym razie nie zaszkodził mi ani jeden plażowy drink, a wypiłem ich trochę podczas mojego pobytu.

Copacabana kończyła się górą wyrastającą z morza na kilkadziesiąt metrów. Teoretycznie na szczyt prowadził jakiś szlak, ale nie miałem ochoty się tam telepać w japonkach. Moją uwagę przykuł natomiast skalny klif, z którego lokalsi skakali do morza. Miejsce, którego skakali było oddalone kilkadziesiąt metrów od brzegu, więc teoretycznie powinno tam być głęboko. Z drugiej strony klif nie był w pełni pionowy - opadał pod pewnym kątem do morza - więc w przypadku słabego wybicia lub poślizgnięcia się można się było stać bohaterem jednego z filmików na LiveLeak.

Skoki oddawano z dwóch punktów - niższego, znajdującego się jakieś 3 metry nad lustrem wody, oraz wyższego - miał on na oko z 5-6 metrów. Większość ludzi skakała z niższego punktu - większy budził najwyraźniej nieco respektu (zresztą nawet gdy ktoś z niego skakał, to na nogi). Obserwowałem te ryzykanckie zachowania myśląc sobie, że młodość ma swoje prawa i przede wszystkim toleruje wyższy próg ryzyka. Gdy jednak z klifu skoczyła na oko pięćdziesięciolatka o przepitym głosie, walnąłem mentalną pięścią w wyimaginowany stół i stwierdziłem, że nie mogę być gorszy

Podszedłem do niższego punktu i spytałem młodzianów, dlaczego zawsze czekają na pojawienie się wyższej fali przed skokiem - czyżby tylko wtedy nie ryzykowało się uderzenia o dno? Powód był jednak bardzo prozaiczny - im wyższa fala, tym wizualnie mniej straszny skok, bo nie wydaje się aż tak wysoko.

Po chwili wybiłem się i wylądowałem nogami w wodzie. Nie było to w sumie wyzwaniem, więc kolejny skok planowałem oddać na główkę (będąc w wodzie czułem, że faktycznie jest bardzo głęboko). Z tym, że powrót na górę był przygodą samą w sobie. Oczywiście można było płynąć kilkadziesiąt metrów do plaży i ponownie wejść na klif, ale lokalsi wybierali wchodzenie po linie przywiązanej do barierki i opadającej do morza. Lina miała zawiązane supełki, więc utrzymanie jej w mokrych rękach raczej nie było dużym wyzwaniem. Przy odrobinie siły i odpowiedniej technice (napieranie stopami prostopadle do skały) nie powinno to być specjalnie trudne. Z tym, że pojawiały się dwa niuanse.

Po pierwsze - zbocze skały było w dużej mierze porośnięte glonami czy innymi porostami, które będąc mokre stawały się cholernie śliskie i nie dawały absolutnie żadnego tarcia pod stopami. Trzeba więc było wcelować w te obszary skały, które pokrywały maleńkie muszelki. Te dawały doskonałe tarcie. Tak dobre, że przy nieuważnym ruchu można było sobie przeciąć lub zedrzeć skórę. Ok, nie było aż tak tragicznie i margines błędu był wyraźny, ale zdarzyło mi się kiedyś solidnie obedrzeć podeszwę od stopy na czymś podobnym i goiło mi się to z tydzień.

Problem drugi - fale. Te co prawda nie załamywały się jeszcze w tym miejscu (działo się to znacznie dalej) ale były masywne. Gdy taka większa fala przetaczała się wzdłuż klifu, człowiek znajdujący się w wodzie był pchany tam gdzie woda sobie tego życzyła. Gdy więc tylko widać było taką większą falę, a pływak jeszcze nie zdążył wejść co najmniej półtorej metra po linie, odrzucał ją wtedy i energicznie odpływał od ściany, żeby fala nie cisnęła nim o skałę i nie przeciągnęła po tej tarce ze skorupiaków. Takie większe fale przechodziły co kilkanaście lub kilkadziesiąt sekund, więc niekiedy powrót na górę zajmował z 3 minuty i wiązał się z kilkoma porzuconymi próbami wejścia.

Mi udało się wejść na górę względnie szybko, choć faktycznie musiałem odrzucić linę raz czy dwa, bo akurat przetaczała się taka większa fala. Lokalsi podpowiadali mi z góry kiedy odpuścić, a kiedy próbować. Dałbym pewnie radę i bez ich asysty, ale nie ukrywam - ich pomoc była miła.

Drugi skok wszedł już na główkę, a w trzecim przymierzyłem się do wyższego punktu. Było faktycznie trochę strasznawo, ale mieszanka polskiej krwi i brazylijskiej caipirinhi dodała mi animuszu . Skok na nogi zaliczony. A skoro powiedziało się A, to wypadało powiedzieć B. W kolejnym skoku zanurkowałem głową w dół, co paradoksalnie wydawało mi się łatwiejsze i bardziej kontrolowane niż skok na nogi. Gdy już wgramoliłem się na górę, reszta z uznaniem pokiwała głowami - byli przekonani, że znów skoczę na nogi. I tak oto po podpompowaniu poziomu endorfin, adrenaliny i atencji byłem gotów na powrót do hostelu, co zajęło mi jakieś 3 godziny z przerwami na posiedzenie na plaży i pobserwowanie tego nowego, fascynującego świata.

W okolicach zachodu słońca znów wyszedłem na plażę, tym razem już z telefonem, by uwiecznić genialne widoki, które rozposcierały się przed moimi oczyma. Czułem, że zostanę w Rio odrobinę dłużej niż 3 dni.

#polacorojo #podroze #riodejaneiro #mojezdjecie
aef5a435-49b8-4fe0-b0d2-7d8ab6133a9c
ecb13651-e283-49c3-ab20-58bcdfec110e
2a8933e5-3451-43ff-b77f-5a1f8b005833
dez_

Pisz pisz, fajnie się czyta.

Wido

Ej, Sniffer, nieładnie tak dodawać wpisy w dni wolne od pracy. Teraz muszę poświęcić 2 godziny prywatnego czasu na chodzenie po ulicach Rio i nikt mi za to nie zapłaci!

Sniffer

@Wido zawsze dodaję wpisy w dni wolne od pracy Zapłacę piorunkiem, może być?

Wido

@Sniffer Ty, rzeczywiście może być tak, że przeglądam hejto tylko w pracy, mea culpa to ja się piorunkiem odwdzięczę, piorunować wszystkich, nie oszczędzać nikogo! PS: tak w ogóle to czytałam Twój wpis ciućkając cukierki z koką, które mi przywiozła siostra z Chile. Niezła immersja!

Zaloguj się aby komentować