#naopowiesci

26
260

Niniejszym wpisem chciałbym gorąco pochwalić i podziękować koledze @fonfi. Nie tylko sumiennie wywiązał się z obietnicy nagrody książkowej za wygranie sierpniowej edycji #naopowiesci, ale do tego uczynił ją zupełnie wyjątkową - na wieść o tym że wybrałem "Drogę Królów" Sandersona, sugerując się gorącym poleceniem przez kolegę @Dziwen (wpis), stworzył do niej jedyną i niepowtarzalną obwolutę, dzięki której za kilka lat na rynku kolekcjonerskim będzie warta zawrotną sumę!


Jeszcze raz dziękuję!


#zafirewallem #ksiazki #archiwumburzowegoswiatla #brandonsanderson

3c8d675a-85e7-44a1-b862-5eb9db395ef0
8a917c98-c54d-4738-b237-05c7d383b3a4
696fed50-c1da-4976-b6d9-443f51ed86a8
1108b647-7ec9-485e-b3a8-65ae65ed1f54
Dziwen

Swoją drogą jednak się udało. xD

7a4ced33-a53c-40b6-920e-815ef87f664b
onpanopticon

@bori eeeeej @fonfi @Dziwen ja też takie chcę! Tak kolega zanęca tą książką, że zacząłem się rozglądać. A tu takie wydanko?!

96d3f99d-b899-4c25-9e16-afc292cb7e2f
fonfi

@bori Cieszę się, że efekt Ci się podoba, chociaż to bardziej zasługa @Dziwen, ja to tylko do kupy poskładałem. Teraz musisz jeszcze dorwać gdzieś osobiście @Dziwen, żeby faktycznie, odręcznie Ci ją podpisał. A jak potrzebujesz obwoluty na kolejne tomy, to z tego co widziałem, to kolega do nich też "kastomizował" okładki... Nic nie sugeruję, ale jak coś to wiesz gdzie mnie znaleźć.

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry wieczór się z Państwem,

Ogłoszenie parafialne: jakiś czas temu zobowiązałem się, do fundowania nagród (książkowych) kolejnym zwycięzcom #naopowiesci . Pierwszym, który się nawinął został @George_Stark , który postawił przede mną trudne zadanie, pisząc:


Jak dla mnie możesz wpłacić cenę książki na jakąś fundację(na przykład Rak'n'roll , jeśli ja miałbym wybrać), no chyba że masz niemieckie wydanie Cierpień młodego Wertera z roku 1832, to tego nie odmówię.


Okazuje się, że znalezienie wydania "Cierpień młodego Wertera" z 1832 roku - roku śmierci Wolfganga Goethego (przyp. red.) -graniczy z niemożliwością. Przez chwilę myślałem nawet, że takie wydanie istnieje tylko w teorii albo wyobraźni kolegi. Ale jednak nie. Wydanie to (w formie elektronicznej) można znaleźć - o tutaj , a stronę tytułową zamieszam poniżej. Niemniej możliwość nabycia jej jest chwilowo niedostępna. Pewnie musimy poczekać na dodruk.


W związku z powyższym pozostała mi druga opcja, czyli zasilenie wskazanej przez kolegę fundacji. Jako, że na powyższej stronie nie znalazłem ceny wydania z 1832 roku, a w Empiku "Cierpienia..." kosztują obecnie niecałe 10PLN, co wydaje się kwotą - delikatnie mówiąc - symboliczną, pozwoliłem sobie zasilić konto fundacji okrągłą kwotą 100PLN, czego dowód również załączam.


To w kwestii edycji poprzedniej.


W ostatni weekend jednak zakończyła się już edycja kolejna, której zwycięzcą został kolega @bori . Kolega, którego w przeciwieństwie do jaśnie nam panującego moderatora @bojowonastawionaowca , postanowiłem jednak nie pomijać. Zatem zapraszam kolegę @bori do wybrania sobie nagrody książkowej w kwocie nie przekraczającej 100PLN. Szczegóły przekazania ustalimy sobie już pewnie za kulisami.


#zafirewallem #naopowiesci

81d81906-85e2-4f54-a5cf-390d9eab02b5
a041625d-7d29-47f9-9c1d-bd5e9b2b1a75
87fdf280-31a4-4ced-8df7-cf5bc80cbc09
Gepard_z_Libii

O panie, a to trzeba wygrać, żeby coś wygrać

George_Stark

No to teraz sam będę tego wydania szukał.. Ech.

Zaloguj się aby komentować

Witajcie,


niezmiernie miło jest mi ogłosić okrągłą XX edycję konkursu #naopowiesci


W tej edycji chciałbym aby pojawiło się to co najbardziej lubię w literaturze, czyli plot twist. Opowiadania będą miały za zadanie zrobić w konia czytelnika, zwieść go, zaskoczyć i zszokować. Gatunek i ilość słów dowolna.


Termin publikacji prac do końca września, wyniki ogłoszę 1 października. Decyduje największa ilość piorunów. Mam nadzieję że taki długi termin wpłynie pozytywnie na ilość prac i będzie łatwy do zapamiętania.


A na większą zachętę do tworzenia deklaruję, że zwycięzca tej edycji otrzyma wybraną przez siebie i ufundowaną przeze mnie nagrodę książkową o wartości do 100 zł!*


#kawiarenka #zafirewallem

bori

* - Dotyczy osób których imię zaczyna się na literę "ó", urodzonych 29 lutego.

Zaloguj się aby komentować

Jej, ależ ta XIX edycja zabawy #naopowiesci w kawiarni #zafirewallem była fantastyczna! W moim odczuciu pokazała ona, jak wiele w literaturze zależy od jednej decyzji autora. Bo wszystko co później, to są już tylko tej decyzji konsekwencje.


Ponieważ jest to #podsumowanienaopowieści , to należy wymienić zgłoszone opowiadania i zawołać ich autorów:


@Jakub_Hermann i opowiadanie bez tytułu ;


@bori i opowiadanie CZY WSZYSTKO BĘDZIE JUŻ OK?;


@Spleen i opowiadanie bez tytułu ;


@onpanopticon i opowiadanie Skazani na Showszłyk ;


@fonfi i opowiadanie Mucha .


Gratuluję wszystkim uczestnikom, bo opowiadania były tak fantastyczne, że tę symetryczną XIX edycję wygrywają wszyscy którzy wzięli w niej udział! – nie potrafię znaleźć żadnego kryterium, za pomocą którego mógłbym kogokolwiek wyróżnić.


Niemniej, ktoś musi zorganizować edycję kolejną i będzie to kolega @bori , a to dlatego, że dostał najwięcej piorunów. Decyzja moja podyktowana jest branżową zazdrością, no bo ja tylu nie dostaję.


Dziękuję serdecznie za udział, tak piszącym, jak i czytającym. Mam nadzieję, że edycja i jednym i drugim sprawiła trochę radości.

RogerThat

@bori nie pominięty, a nawet wyróżniony? Widać, że dziś niedziela. Gratki.

bori

@George_Stark Bardzo dziękuję, co wygrałem?


Moim zdaniem obfitość uczestników to zasługa nie tylko ciekawego pomysłu, ale także większej ilości czasu na opowiadanie. No i w moim odczuciu łatwiej jest zapamiętać termin gdy edycja się kończy wraz z końcem miesiąca.

Jakub_Hermann

@George_Stark Cześć dziękuję! miło było napisać coś w tej formie, gratulacje dla pozostałych uczestników !!

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry wieczór się z Państwem po raz kolejny,

Postanowiłem, że nie mogę odpuścić obecnej edycji #naopowiesci, zwłaszcza że opowiadanie miałem już rozgrzebane i należało je jedynie dokończyć. Zatem ledwie patrząc na oczy zapraszam Państwa do lektury „Muchy”, do napisania której zainspirował mnie sam @George_Stark nawiązując kilka postów temu do słów piosenki Teksański, zespołu Hey (niestety nie jestem teraz w stanie odnaleźć tego wpisu).


A zatem przed Państwem fanfik do Teksańskiego


Mucha


_Herbata stygnie zapada mrok_

_A pod piórem ciągle nic_


_Obowiązek obowiązkiem jest_

_Piosenka musi posiadać tekst_

_Gdyby chociaż mucha zjawiła się_

_Mogłabym ją zabić a później to opisać (…)_


Od kilku godzin Kaśka wpatrywała się w pustą kartkę na stole. Pustą, jeśli nie liczyć bazgrołów na marginesie, które mimowolnie robiła piórem, żeby stalówka nie zaschła. W żółtym świetle lampy, w stronę sufitu wędrowała wąska stróżka dymu z papierosa, którego końcówkę obracała w palcach. Dopaliła go, peta zdusiła w popielniczce i w nadziei na pobudzenie natchnienia sięgnęła po stojącą obok szklankę z whisky. Jednym haustem wypiła całą zawartość. Miłe ciepło wypełniło jej ciało, ale w głowie nadal pozostała pustka. Już cały tydzień próbowała napisać - albo przynajmniej zacząć - tekst do nowej piosenki. Ale jedyne co jej się udało wyprodukować, to sterta pustych butelek po alkoholu.


***** 

Kątem oka Rysiek zauważył przytulne, oświetlone bladym, żółtym światłem wnętrze. Podleciał bliżej i wtedy do sielankowego obrazu dołączył wspaniały zapach: lekko kwaśny, zatęchły, roztaczający cudowną wizję kilkudniowych resztek jedzenia i piętrzących się śmieci. Aż aparat gębowy nabrzmiał mu śliną.


Skręcił gwałtownie, robiąc przy tym - bardziej dla efektu niż potrzeby - beczkę i przyśpieszył kierując się wprost na źródło światła i zapachu. Oczami wyobraźni widział już kawałki dwudniowej pizzy i kromki ze zjełczałym masłem gdy nagle zatrzymał się z hukiem na niewidzialnej przeszkodzie. Otrząsnął się zaskoczony, zawisł w powietrzu i rozejrzał w poszukiwaniu niewidzialnej przeszkody, chociaż “rozejrzał się” nie jest najlepszym określeniem dla kogoś z 360-stopniowym polem widzenia.


Zawisł przed ścianą, w otworze której widział upragnione światło i resztki na kuchennym blacie. Po chwili obojętnie wzruszył skrzydłami i ponownie się rozpędził tylko po to by znowu zatrzymać się na niewidzialnej barierze. Lekko już poirytowany, raz za razem ponawiał próby, celując w różne miejsca, za każdym razem zatrzymując się z łomotem na niewidzialnej granicy i nabawiając się jedynie bólu głowy.


***** 

Rytmiczne stukanie w szybę wyrwało Kaśkę z zamyślenia.


– Co do cholery? Jeśli to znowu te gnojki z dołu rzucają żołędziami to im nogi z tyłków powyrywam. Ja tu się próbuję skupić! – krzyknęła zdenerwowana.


Stukanie nie ustawało, więc podeszła do okna żeby zobaczyć kogo się takie żarty trzymają. Jako że w polu widzenia nie było żywej duszy, otworzyła okno w nadziei, że nakryje dowcipnisiów kryjących się pod parapetem. Jednak tutaj też nikogo nie było. Postała chwilę, bacznym okiem obserwując otoczenie i mamrocząc przekleństwa pod nosem, ale na zewnątrz panowała cisza.


***** 

Zmęczony walką z niewidzialną przeszkodą Rysiek zdobył się na ostatni wysiłek. Odleciał na dobre parę metrów, żeby nabrać rozpędu, złapał kilka głębszych oddechów i wystrzelił w kierunku światła i zapachów. Kiedy był już prawie u celu, centralnie na jego kursie pojawiła się ludzka postać. Żeby uniknąć zderzenia Rysiek wywinął piruet i zmienił kierunek lotu celując w narożnik otworu. Postać musiała coś zrobić z barierą, ponieważ przez nic nie zatrzymywany, wparował do wnętrza pomieszczenia. Otoczyła go feeria zapachów, aż z wrażenia przycupnął na lampie pod sufitem i głęboko wciągnął aromat.


***** 

Kaśka zamknęła z trzaskiem okno rozdrażniona tym, że nie udało jej się przyłapać złośliwych dzieciaków. Żeby ukoić trochę nerwy nalała sobie kolejną szklankę whisky, zapaliła kolejnego papierosa i siadła przy stole przed wciąż pustą kartką. Cała sytuacja pobudziła ją jednak na tyle, że w głowie zaczął jej kiełkować pomysł na słowa piosenki. Odłożyła papierosa, złapała pióro i napisała:


“Herbata stygnie zapada mrok,

A pod piórem ciągle nic”

<br />

– Niezły początek – pogratulowała sobie.


W tym momencie jej uwagę zwrócił ruch na brzegu stołu. Spojrzała na stojący tam talerz, z resztkami śniadania i zobaczyła wielką, tłustą muchę na środku niedojedzonej kanapki.


***** 

Rysiek był w siódmym niebie, kiedy zleciał z lampy i usiadł na kromce chleba z dżemem. Zanurzył przednie odnóża w słodkiej mazi i za pomocą znajdujących się na nich receptorów smakowych rozkoszował się lepką i gęstą konsystencją, ale przede wszystkim - wspaniałym smakiem.

<br />

– Wczorajsza – ocenił jak wytrawny znawca

<br />

Wyciągnął nogi z dżemu, wytarł je dokładnie o siebie i o swoje wielkie oczy, po czym przywarł lepkim językiem do słodkiej powierzchni przetworu. Polizał soczyście kilka razy kawałek truskawki, po czym ponownie przetarł język i oczy łapami.


Kiedy przymierzał się, żeby znowu przyssać się do kanapki, zarejestrował jakiś ruch za sobą. Mięśnie w ułamku sekundy zareagowały, wprawiając skrzydła w ruch i zgrabnym unikiem po paraboli Rysiek minął zbliżającą się dłoń dosłownie o kilka milimetrów.


***** 

Chociaż Kaśka bardzo powoli unosiła rękę i dopiero, kiedy ta była tuż nad celem gwałtownym ruchem pacnęła w talerz, to mucha jakimś cudem uciekła i znalazła się pod sufitem. Impet uderzenia rozchlapał dżem z kanapki po całym pokoju. Kawałki truskawek znalazły się nawet na lampie i ścianach.

<br />

– Dopadnę Cię gnoju – warknęła w kierunku krążącej pod sufitem muchy


Wytarła rękę o brzeg koszulki i napiła się kolejny łyczek whisky na ukojenie nerwów, cały czas śledząc tor lotu krążącego pod sufitem owada. Mucha zakreśliła kilka ósemek wokół lampy po czym gwałtownie zmieniła kierunek i nagle gdzieś jej zniknęła.


Kaśka przez chwilę rozglądała się po pomieszczeniu, ale kiedy nie udało jej się namierzyć intruza, usiadła z powrotem do pisania. Poobracała w głowie kilka możliwych wariantów tekstu a kiedy w końcu podjęła decyzję zapisała kolejne wersy:


„Obowiązek obowiązkiem jest

Piosenka musi posiadać tekst

Gdyby chociaż mucha zjawiła się

Mogłabym ją zabić a później to opisać”


I wtedy zauważyła błysk światła odbijający się od tłustego i świecącego odwłoka muchy siedzącej na gnijącym pomidorze w kuchni.


Wstała cicho i ostrożnie. Powoli, w skupieniu zaczęła się zakradać do paskudnego stworzenia ale wypity alkohol wcale nie ułatwiał sprawy. Kiedy była zaledwie o krok od blatu, zaczepiła ręką o szklankę i spłoszyła muchę.


***** 

Tym razem to nie wzrok a słuch wygenerował ostrzeżenie i wysłał impuls do malutkich ośrodków nerwowych Ryśka. Ponownie mięśnie zareagowały niemal natychmiast i jednym zwinnym piruetem znalazł się w powietrzu.


Człowiek w dole wykonywał nerwowe i lekko nieskoordynowane ruchy rękami najwyraźniej próbując trafić Ryśka w powietrzu. Rozbawiony tym faktem podrażnił się chwilę z kobietą, po czym przycupnął na drzwiczkach od szafki pod sufitem i obserwował rozwój sytuacji.


***** 

Kaśka dyszała zmęczona gonitwą za kręcącą się nad jej głową muchą. Zatrzymała się z rękami wspartymi na udach i obserwowała spode łba, gdzie tym razem usiądzie ten przeklęty śmierdziel.


Owad, chyba celowo i złośliwie przysiadł prawie pod samym sufitem, zdecydowanie poza jej zasięgiem.


Ale może zasięg udałoby się zwiększyć?


Kaśka wyjęła z szuflady łapkę na muchy. Oceniła, że żeby dosięgnąć muchę musi jednak wdrapać się wyżej.


– Teraz mi nie uciekniesz – wysyczała do owada opierając kolano na kuchennym blacie.


Podparła się wolną ręką i dźwignęła cały ciężar ciała. W tym momencie jedyna ręka, którą się podpierała poślizgnęła się na resztce masła i Kaśka runęła jak długa do tyłu uderzając z impetem głową o twardą posadzkę. Niestety czaszka nie wytrzymała uderzenia i pękła.


Myjąca się spokojnie mucha była ostatnim co kobieta zobaczyła, zanim ogarnęła ją ciemność.


***** 

Rysiek przyglądał się jak leżące na podłodze ciało dostaje drgawek, by po chwili zastygnąć w bezruchu. Minęło kilka kolejnych sekund i trupowi puściły zwieracze.


– Chyba muszę polecieć po chłopaków, bo sam tego wszystkiego nie zjem – powiedział do siebie zamyślony, przetarł nogi i oczy i przeleciał nad stołem, omijając strużkę dymu z dopalającego się samotnie papierosa.


1157 słów.


#zafirewallem #naopowiesci

George_Stark

ABSOLUTNIE FANTASTYCZNE!!!


Ja sam nie wiem, co mi się najbardziej podoba: czy pomysł, czy wykonanie, czy puenta.

Kurde, dawno czegoś tak dobrego nie czytałem.

Zaloguj się aby komentować

Skazani na Showszłyk


Noc ucieczki Andy'ego była jak sen – ciężkie chmury, deszcz lejący się strumieniami, huk grzmotów zagłuszający każdy dźwięk. Gdy pełzał przez cuchnącą rurę kanalizacyjną, wiedział, że dzieli go od wolności już tylko kilka metrów. 


Gdy z wysiłkiem wychodził na zewnątrz, woda dudniła o ziemię tak mocno, że nie usłyszał kroków. Strażnicy, którzy patrolowali teren po nocnym alarmie, dostrzegli ruch w ciemności. Jeden z nich oświetlił latarką jego wychudzoną sylwetkę, umazaną błotem i fekaliami.


- Tam!- krzyknął.


Andy rzucił się do ucieczki, ale był zbyt wycieńczony. Kilka sekund później został powalony na ziemię. Uderzenia pałek wybijały rytm do tańca błyskawicom, a w głowie dudniło mu jedno pytanie: "czy naprawdę wierzyłem, że uda mi się oszukać Shawshank?".


Związany, wlokący się przez dziedziniec, poczuł triumfalny wzrok naczelnika Nortona. Ten nie powiedział nic- tylko lekko skinął głową. Jakby chciał przekazać: "Nigdy nie miałeś szansy".


Od tamtej chwili życie Andy'ego zamieniło się w długą, powolną torturę. Norton uczynił z niego swój symbol - przykład dla innych, co czeka każdego, kto pomyśli o ucieczce. Andy godzinami przepisywał nikomu niepotrzebne dokumenty, tylko po to, by następnego dnia zostały podarte. Bywało, że kazano mu czyścić latryny, w których cuchnący odór przypominał mu o nieudanej nocy ucieczki. Odseparowany od innych, osamotniony.


Najgorsze były jednak słowa naczelnika, wypowiadane z zimnym uśmiechem:

- Widzisz, Dufresne, Shawshank to twój dom. I choćbyś próbował pełzać przez tysiące rur, każda zaprowadzi cię tutaj.


Andy gasł z dnia na dzień. Zniknęła jego pewność siebie, spojrzenie, w którym kiedyś tliła się iskra pełna nadziei. Została tylko cisza i powolne godzenie się z losem.


Kilka miesięcy później strażnik znalazł go w celi - Andy powiesił się na prześcieradle przywiązanym do kraty. Obok, starannie złożona kartka.


List, który miał być jego ostatnim słowem.


---------


Przez lata kłamałem wszystkim. Byłem przekonany, że jeśli będę powtarzał tę samą wersję historii wystarczająco długo, sam w nią uwierzę. Ale nie da się uciec przed prawdą.

To ja zabiłem moją żonę i jej kochanka.

Nie z przypadku. Nie w afekcie. Zrobiłem to z zimną krwią, bo nie mogłem znieść myśli, że mnie zdradziła. Siedziałem godzinami w samochodzie, czekając, aż światła w jej domu zgasną. Kiedy wyszli razem na taras, wiedziałem, że muszę to zrobić. I pociągnąłem za spust. Raz, potem drugi. To była ulga, a jednocześnie pustka, która po chwili mnie pożarła.


Na sali sądowej udawałem niewinnego - bo łatwiej było wmówić sobie, że system się myli, niż przyznać, że to ja byłem potworem. Shawshank stało się moją sceną, na której odgrywałem rolę ofiary. Wszyscy uwierzyli. Nawet Red.


Prawda jest jednak taka: nie zasługuję na wolność. Moja kara nie polegała na cegłach i kratkach. Kara siedziała we mnie od pierwszej chwili, kiedy nacisnąłem spust.


Wierzyłem kiedyś, że nadzieja mnie ocali. Ale nadzieja to tylko kłamstwo, którym karmiłem siebie i innych. Tu, w Shawshank, zrozumiałem jedno: czasem więzienie jest dokładnie tym miejscem, na które się zasłużyło. A ja zasłużyłem na każdy dzień spędzony w tej celi.


Dlatego odchodzę. Bo wolność nigdy nie była dla mnie. Zostawiam wam tylko jedno - nie wierzcie w nadzieję. To najokrutniejsze z kłamstw.


----------


Kiedy Red przeczytał list, ręce mu drżały. Poczuł, jakby ktoś wyrwał mu serce i rzucił je do tego samego ścieku którym nie tak dawno brnął Andy. Wspomnienia rozmów, chwil, w których dodawał mu otuchy, nagle stały się ciężarem. Każde słowo, które kiedyś dawało sens, teraz brzmiało jak szyderstwo.


Bo Shawshank nie tylko więziło ciała. Shawshank więziło też wiarę. A Andy, którego wszyscy uważali za symbol nadziei, okazał się największym kłamstwem tego miejsca. I wtedy Red zrozumiał coś jeszcze. W Shawshank nie ma bohaterów. Są tylko winni i złamani.


#naopowiesci #zafirewallem #tworczoscwlasna #skazaninashawshank

George_Stark

No i to jest opowiadanie, które poniekąd pokazuje to, jak widzę świat w chwilach rozsądku, choć staram się jednak dopuszczać rozsądek do głosu wyłącznie wtedy, kiedy już nie ma innej możliwości.


Ale wizja świata przedstawiona kapitalnie.

Zaloguj się aby komentować

#naopowiesci


  • To jest profesor Rafał Wilczur!

Po sali sądowej rozszedł się szmer. Podobieństwo oskarżonego do zaginionego przed wieloma laty chirurga, mało kto jednak dostrzegał. Niewielu wiedziało jak w ogóle wyglądał ten słynny medyk, a nawet jeśli ktoś go znał, szmat czasu zdążył zniekształcić obraz. Poza samym Dobranieckim oraz Marią Wilczur nikt nie zdawał się być poruszony tą rewolucyjną deklaracją. 


  • To jest wybitny autorytet w dziedzinie medycyny! - skandował rozentuzjazmowany lekarz.

Z uwagi na narastający gwar, sędzia uderzył kilkukrotnie młotkiem i zarządził uspokojenie się zebranej gawiedzi. 

  • Przypominam - sędzia zwrócił się do Dobranieckiego - że przyszedł pan tu wydać opinię na temat działalności Antoniego Kosiby, wioskowego znachora, a nie wykrzykiwać ogłoszenia, niczym z Kuriera Porannego. 

  • Ale przecież to jest ogłoszenie na miarę Kuriera Porannego! Oto po latach spoglądamy na człowieka, po którym słuch zaginął przed dekadami! Jakżesz tego nie manifestować!

  • Niech się pan uspokoi, bo zaraz każę pana wyprowadzić! - następnie sędzia zwrócił się do oskarżonego - Czy to prawda? Czy jesteście z wykształcenia chirurgiem?

Siedzący na ławie zarośnięty chłop chwilę milczał. Odchrząknął, podrapał się pod pachą i zaczął powoli odpowiadać:

  • Panie sędzio, ja jestem Antoni Kosiba, parobek ze młyna. Ja w mieście jestem pierwszy raz, odkąd sięgam pamięcią. Nie jestem znanym chirurgiem ani nie posiadam specjalistycznej wiedzy medycznej. 

  • Rafał! Co ty wygadujesz? Przecież poznaję cię! - pieklił się profesor Dobraniecki. 

Sędzia, tak jak zapowiedział wcześniej, zarządził wyprowadzenie biegłego z sali. Ten jeszcze próbował się wyrywać i coś krzyczeć, lecz silne ramiona strażników uniemożliwiły mu to skutecznie. Dobraniecki został ukarany mandatem za sianie zamieszania podczas rozprawy, dostał też mocnego kopa, gdy wyrwawszy się straży, próbował siłą wedrzeć się z powrotem na salę sądową. Przemoc fizyczna ostudziła jego rozpalenie i pokornie opuścił budynek sądu.

Maria Wilczur, która obserwowała całe zajście próbowała skanalizować kłębiące się w jej zabandażowanej głowie emocje, powstała i zapytała, czy oskarżony jest w istocie jej ojcem, lecz głos ugrzązł jej w gardle, zoperowany ośrodek mózgu jeszcze w pełni nie został zrehabilitowany, przez co z jej ust wydał się tylko cichy bełkot. Zniecierpliwiony zamieszaniem sędzia, po raz kolejny zaczął tłuc młotkiem i wszystkich obecnych.


  • Ostatni raz zapytam - czy oskarżony ma tu coś do dodania? - podniesionym tonem pytał rozsierdzony prawnik, celując do tego młotkiem w znachora.

  • Nic już dodać więcej nie zamierzam, ponad to, co już wcześniej wypowiedziałem - zaanonsował Antoni Kosiba.

Rezultatem procesu sądowego była kara pieniężna, na którą oskarżony przeznaczył złote monety, które to wcześniej otrzymał od młynarza za przywrócenie władzy w nogach Wasylkowi. Po rozprawie, wspólnie powrócili furmanką na wieś, zubożali, ale mimo wszystkim usatysfakcjonowani, że nie skończyło się batożeniem lub celą.

Wieczorem, jak to młynarz Prokop miał w zwyczaju, zasiadł na ławce przed chałupą, tuż obok Kosiby, który palił tytoń i kontemplował zachodzące za widnokręgiem słońce. 


  • Powiedzcie mi Antoni - zaczął gospodarz - czy wy rzeczywiście jesteście uznanym chirurgiem?

  • A pewnie, że tak. Tylko widzisz, Prokop, sale operacyjne szpitala uniwersyteckiego nie dla mnie. Nie dla mnie fartuchy, cylindry, dorożki i fraki. Nie dla mnie sprowadzane z Paryża drogie alkohole lub jaja jesiotra na kolację. Ja w sercu prosty jestem chłop, a nie dystyngowany dżentelmen. Widzisz przyjacielu, życie w mieście różni się od tego na wsi. Tam cię baba może zostawić z dnia na dzień i czmychnąć w ramiona innego chłopa. W mieście po nocy nie możesz spacerować w czystym odzieniu, bo zaraz się męty przypałętają, ograbią i gębę stłuką. Pośród zaufanych przyjaciół znajdą się knujący szubrawcy, co podstępem pozbawić cię próbują i statusu, i pracy, i reputacji. Nie przystoi ci w mieście, Prokop, jeść kiełbasy i wycierać mordy w rękaw. Nie uchodzi za eleganckie napicie się wody prosto z wiadra i splunięcie na ziemię. W towarzystwie, ważyć trzeba mowę, by nie uchodzić za prymitywa i ostrożność zachowywać należytą, aby ohydy nie zasiać i wstydu sobie nie narobić w grupie. Nikt ci, drogi druhu w mieście nie pomoże bezinteresownie! Choćbyś zdychał w rynsztoku, jedyne na co możesz liczyć to flegma i pomyje. Nie podwiezie cię dorożkarz ani nie pochowa klecha, jeśli wcześniej kilku monet mu do łapy nie wciśniesz. Nie ma już ratunku, a z każdym kolejnym rokiem, było coraz gorzej. 

W tym momencie Kosiba odchrząknął głośno i splunął przed siebie w trawę. Rozmówca nie pozostał w tyle i także wypuścił pocisk śliny w pokrzywy. 


  • U ciebie, Prokop, ja znalazłem spokój ducha, i poczciwe życie, i wszystko, czego uczciwemu człowiekowi potrzeba. Praca we młynie jest ciężka, mąką, którą wyprodukujemy, najedzą się ludzie w okolicy. Ręce może i bolą od targania worów, ale myśl, że potem można usiąść sobie na ławie, wycharkać się pod stopy, zapalić sobie i popatrzeć na wróble, sprawia, że jestem człowiekiem szczęśliwym.

  • Ale Antoni! Przecież tam była twoja córka! Ta dziewka, której głowę otworzyłeś i ją do żywych przywiodłeś na powrót, jesteś przecież jej ojcem! To tak nie przystoi!

  • Daruj, Prokop. Nie psuj pięknej chwili.

Siedzieli w milczeniu jeszcze z godzinę, co chwila cmokając przy zaciąganiu się papierosami i spluwając pod nogi.

763e54c1-99dd-49b7-a741-7a62c734e413

Dobry wieczór Państwu,

w końcu udało mi się sprężyć i przelać na papier moje pomysły, zainspirowany świetnym pomysłem kolegi @George_Stark. Oto i mój fanfik - historia z innej perspektywy:


CZY WSZYSTKO BĘDZIE JUŻ OK?


W końcu nastała upragniona stabilizacja dla Corina Jasta. Po okresie wieloletniego bałaganu, chaosu i anarchii w jego świecie, kiedy to sam ledwo wiązał koniec z końcem, a momentami wręcz drżał o życie swoje i bliskich, pojawiła się szansa na lepsze jutro. Od przypadkowo spotkanego rekrutera dostał propozycję zatrudnienia w Firmie, którą z chęcią przyjął.


Firma stanowiła dobrą perspektywę. Ogromna, bogata i stateczna korporacja, z filiami wszędzie tam, gdzie tylko wzrok sięga, a czasem nawet dalej. Zarobki może nie kosmiczne, ale przyzwoite i w terminie. Do tego owocowe środy i karty Universport. No i te eleganckie stroje służbowe – niczym u Hugo Bossa. Stabilność była ważna szczególnie teraz – poznał uroczą dziewczynę i chciał z nią układać sobie dalsze życie.


Po długim i wymagającym szkoleniu na łącznościowca dostał pierwsze, próbne przydziały. Najpierw stacjonarna centrala łączności, następnie coraz większe pojazdy floty należącej do Firmy. Czuł, że się wyróżnia wśród innych pracowników, a przełożeni coraz częściej go chwalili. Aż w końcu doczekał się swojej upragnionej szansy na awans: angaż do nowego, wielkiego projektu Firmy.


Świeżo poślubiona Tessa była temu przeciwna – nowe stanowisko wiązało się z wielomiesięczną delegacją. A ona spodziewała się ich pierwszego dziecka. Wiele dni Corin musiał ją przekonywać nim w końcu niechętnie uległa. Ale się udało i tylko to się liczyło.


Po dotarciu na miejsce nie mógł się nadziwić rozmachowi projektu – było to coś o wiele bardziej imponującego niż wszystko co do tej pory widział. Prace wprawdzie jeszcze trwały („Stary będzie wkurzony za przewalenie terminu” – pomyślał sobie), niektóre elementy były wręcz w powijakach, ale obsługa już się sukcesywnie okrętowała i rozpoczynała długotrwały proces testów, odbiorów, szkoleń i zgrywania. Jak na dotychczas spotykane warunki było tu wręcz luksusowo – ogromne, niekończące się korytarze, dziesiątki wind, setki schodów, ale także bogate zaplecze socjalne i rozrywkowe aby nikomu niczego nie brakowało. Był nawet basen i kręgielnia! W dodatku dostał swój własny pokój, co jak na zwykłego pracownika było dotychczas niespotykane. Wprost nie mógł nadziwić się swojemu szczęściu.


Według wiedzy Corina to nie była pierwsza tego typu konstrukcja. Wcześniejsza, trochę mniejsza, o której dużo słyszał, zakończyła swoją służbę w jakiejś tajemniczej katastrofie. Nie chciano o tym dużo mówić, ale władze Firmy solennie zapewniły, że tamta sytuacja została dokładnie przeanalizowana, a wszystkie wady i usterki zlokalizowane i trwale usunięte.

W otrzymanym od Firmy zeszycie zaczął prowadzić dziennik. Wprawdzie procedury bezpieczeństwa, bardzo restrykcyjne w każdym względzie, tego zabraniały, ale chciał by natłok tego co doświadcza i widzi go nie przytłoczył, a za wiele lat chciał na tej podstawie opowiedzieć o wszystkim wnukom, bo był pewien, że to co tu się wydarzy będzie kiedyś w podręcznikach historii. Musiał się tylko dobrze z tym kryć, a dziennik z wielkim logiem Firmy na okładce skrupulatnie chował w kanale wentylacyjnym w łazience.


Tamten dzień zaczął się tak samo jak inne. Poranny obchód stanowiska, przejęcie od zmiennika raportu i można było zacząć odbębniane rutynowych obowiązków łącznościowca. Na takim projekcie miało to swoją specyfikę spowodowaną jego rozmiarem, ale naprawdę to lubił.


Nagle znikąd pojawili się oni – Bandyci. Nigdy nie widział ich aż tylu i co gorsza aż tak mocno uzbrojonych. Na szczęście ich ochrona także była doskonale wyposażona i uzbrojona. Zaczęła się prawdziwa bitwa.


Starcie które obserwował ze swojego stanowiska miało wręcz gargantuiczne rozmiary. Wszędzie widział strzały i eksplozje. Latały myśliwce. To było coś. Był pewien, że kiedyś ktoś o tym nakręci film, oczywiście zakończony spektakularnym zwycięstwem Firmy.


Niespodziewanie pojawił się dziwny statek. Wleciał w środek konstrukcji. Szybka próba identyfikacji się nie powiodła – nie był to znany mu pojazd. To musiał być pojazd bandytów. Leciał wprost na jego stanowisko szybem prowadzącym od rdzenia.

„Co oni robią, przecież zaraz wszyscy tutaj zginiemy!”


W tym momencie doszło do gigantycznej eksplozji wszystkiego co go otaczało.Ostatnią myślą, jaka przemknęła przez umysł Corina zanim ten wyparował bez śladu, było: „Żegnaj Tesso”.


EPILOG


Włochaty stworek z zaciekawieniem przyglądał się nadpalonej książce z wytłoczonym logiem Firmy na okładce. Znał je aż za dobrze z winy ostatnich wydarzeń. Z ostrożności najpierw trącił ją kilka razy dzidą. Od czasu wielkiej eksplozji nowego księżyca jego planeta była zasłana masą kosmicznych śmieci. Niektóre wciąż były całkiem groźne - paru jego kolegów zostało poważnie rannych w trakcie wybuchu takowego odpadku. W końcu odważył się, wziął go do ręki i otworzył. Cały był zapisany symbolami, których nie rozumiał. Zaniesie go przyjaznym Tamtym, oni potrafią odkrywać ich znaczenie i mu je tłumaczyć. Szczególna ta miła osoba ze śmieszną fryzurą, którą zwali Księżniczką.


W końcu przypomniał sobie jak Tamci nazywali jego i kolegów. Dźwięki śmiesznie wybrzmiewały w jego uszach: „Ewoki”.


KONIEC


[746 słów]


#zafirewallem #naopowiesci #starwars #tworczoscwlasna

George_Stark

Ech, ten fragment o przekonywaniu Tessy do zgody na wyjazd aż mi przypomniał jedną z moich licznych rozmów kwalifikacyjnych, kiedy to rekruter, przedstawiając się opowiadał o sobie i, wyminieszy swoje zainteresowania, zbieżne z moimi (a przynajmniej tak twierdził), powiedział: a później, wie pan: kariera, rodzina. No, uderzyła mnie wtedy kolejność, w jakiej te ważne sprawy wymieniał.

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry, spróbuję, alternatywne zakończenie Diuny 2 (film), spojlery. Tworząc zerkałem do Diuny Herberta.


ucięło mi akapity, a one dużo znaczą, nie wiem, jak je dodać :((


I nawet ściskając zakrwawioną dłonią ostrze Paul nie zapominał szkolenia Bene Gesserit.


Paul.


Nie wolno się bać, strach zabija duszę.


Lisan-al Gaib.


Oswobodził nóż Feyd-Rauthy z uścisku. Harkonnen nie zawahał się, oto nadchodził moment jego chwały. Pchnął silnie ostrzem, celując w serce Atrydy.


Kwisatz Haderach.


Opadł na kolana, słysząc wrzaski swych przodków. Tysiące kobiecych lamentów, przekleństw rzucanych przez Bene Gesserit, domagających się użycia Głosu. Nie rozumiały, nikt nie rozumiał. Ni Fremeni, z gardeł których wydał się pełen przerażenia skowyt. Ni Stilgar, którego oczyma spoglądał teraz na swe osłabione ciało. Ni jego matka, obroczona złotem, planująca już w myślach swą przyszłość bez niego. Ani Harkonnen.


Usul.


Feyd-Rautha rozluźnił mięśnie. Czekał. Czekał dopóty nóż nie dotarł w samo serce Atrydy. Oddychał głęboko, delektując się zapachem zwycięstwa. Pociągnął Paula za włosy i z rozmyślną, sadystyczną opieszałością dopchnął ostrze w samo serce przeciwnika. Wtem dopiero, obiema dłońmi porwał Księcia za szyję, zbliżył się doń i wyszczerzył zęby.


Sihaja.


"Nie bój się Atrydo, zajmę się nią" - szepnął tak, by głos jego rozpłynął się pośród fremeńskich jęków. "Zajmę się wszystkimi".


W jego oczach dostrzegł to, czego obawiał się najbardziej. Feyd-Rautha znał prawdę. Kpił z niego, z jego poświęcenia. Brnął ku tryumfowi. To nie reset, nie sztandar Atrydzkiego Dżihadu zatrzepocze w całej Galaktyce. To nie Fremeni i Głos Spoza Świata rozleje morza krwi i łez. W trwającej nieskończoność chwili Paul Atryda, syn Lety, dostrzegł przyszłość Galaktyki, skrytą do tej pory, a nieuniknioną i wywołaną przez kolejne intrygi Bene Gesserit.


Skoro to po nim pozostać miało jedynie zbroczone krwią ciało, znajdą innego. I jego matka, milcząc, przyzwalała na panowanie Wielkiego Wodza Feyd-Rauthy Harkonnena.


Przenikał przez oczy kuzyna, w których płynęła fala ekstazy wywołana nagłą wizją galaktycznego mordu, okrywającego swym całunem całą ludzkość. Rozluźnili się. Harkonnen w tryumfie, Atryda w ostatnim akcie buntu przeciw tyranii Matek Wielebnych.


Sihaja.


Oswobodził sterczący z biodra krysnóz i jednym silnym ruchem ramienia cisnął ku brodzie Harkonnena. W ostatnim momencie Feyd-Rautha pojął, że Paul Atryda umieścił na jego karku dłoń, która teraz pochwyciła go w żelaznym uścisku. Krysnóż zatopił się pod brodą Barona aż po rękojeść. Na bladej twarzy tuż przed śmiercią okazało się zdumienie to same, co na twarzy jego wujka.


Feyd-Rautha Harkonnen, jednodniowy baron, opadł na plecy, wyzionąłwszy ducha.


Sihaja.


Zastygnęli wszyscy. Miał czas. Widział to. Chwycił za rękojeść noża i uniósł twarz ku niej.


Sihaja. Sihaja. Sihaja.


Wiedział, że zrozumie.


Będę Cię kochać, Usul, tak długo, jak pozostaniesz sobą.


Jęknął. Ostrze cięło wnętrzności, rozrywało serce. Z jego piersi trysnął strumień krwi, z oczu Chani rzeka łez. Nie widział już przyszłości, nie widział nic. Ciemność. Tylko ciemność, a potem on, Sihaja i pustynie Diuny. Jego Diuny. Jego Arrakis. Zostało jeszcze jedno.


"Nie słuchaj, Sihaja, łzo wiosny. Milknąć wszyscy!" - krzyczał Głosem, brocząc w kałuży krwi. Płonął nienawiścią do nich, do Bene Gesserit, które również słuchały, pozbawione wolnej woli. - "Gourney Hallick!"


"Tak, mój książę" - z ciszy wyłonił się głos jego sługi.


"Wydaj rozkaz. Aktywować głowice atomowe."


Gourneyowi nikt nie przeszkodził. Paul słyszał cichnące kroki, a potem szmery wydawanych komend. Chani widziała już tylko jego. Obróciła go na plecy i wtuliła się weń. Jedna z łez wpadla do ust Księcia i ten nie widział już nic.


Paul.. Lisan al-Gaib. Kwisatz Haderach. Muad-Dib. Usul.


Mój Usul. Jestem z Tobą. Jestem, kochany.


Był tam, daleko, poza pajęczynami czasu i przestrzeni, a ona przy nim, przywdziana w srebrną suknię jak wtedy, gdy dostrzegł ją po raz pierwszy po zażyciu Przyprawy. Patrzyła nań, smutna i radosna jednocześnie. Na jej brązowych polikach w słońcu Diuny błyszczały ślady łez.


"Moja Sichaja" - powiedział i oparł się głową o jej ramię.


"Mój Usul. Mój Paul. Mój Muad-Dib"


Przyciągnęła go do siebie i ucałowała w czoło.


A potem świat zapłonął.


Już czasu na edytowanie nie miałem, leciałem na żywca bez przeróbek


Jeśli są babole gramatyczne, przepraszam. dodałem po edycji odstępy.

#diuna

#naopowiesci #tworczoscwlasna #zafirewallem

6b91fa08-eaf8-4082-84e6-9dbc23884a1d
onpanopticon

@Jakub_Hermann kawiarenkowicz pełna gębą ktoś uchylił okno? Bo wpadło trochę świeżego powietrza. ( ͡° ͜ʖ ͡°)

pacjent44

@Jakub_Hermann całkiem sprawnie. Duży postęp od chwili, gdy pytałeś - jak pisać.

George_Stark

A ja nic z tego nie rozumiem, bo nie znam Diuny wcale. Choć czytać próbowałem, ale to nie dla mnie.


Niemniej: miło, że zdecydował się Pan wziąć udział.

Zaloguj się aby komentować

Umarł król, niech żyje król! – czy jakoś tak.


W każdym razie chodzi o to, że zakończyła się XVIII edycja konkursu #naopowiesci , no to czas otworzyć kolejną, czyli XIX (ładny, symetryczny zapis tej liczby w systemie łacińskim). No to otwieramy!


***


W XIX edycji zabawy #naopowiesci chciałbym, żebyśmy pobawili się w fanfiki – może tak będzie łatwiej i zwiększy to frekwencję, co będę później, przy pisaniu podsumowania, ewentualnie przeklinał.


Mieliście kiedyś tak, że oglądaliście jakiś film albo czytaliście jakąś książkę i pomyśleliście „No k⁎⁎wa, nie...”, kiedy jakiś bohater zrobił coś z waszego punktu widzenia całkowicie absurdalnego? Albo uważacie może, że któryś z autorów spieprzył sprawę i zmarnował bardzo dobry pomysł? Teraz macie szansę to naprawić! (Jej, ale mi kołczingowy bełkot wyszedł.) W każdym razie chodzi o to, że chciałbym żebyście napisali alternatywną wersję wydarzeń w już stworzonej historii – czy to będzie film, książka, legenda, czy pijackie zwierzenia kolegi, jest mi wszystko jedno. Chociaż nie do końca – bo jeśli będzie to film albo książka lub inna powszechnie znana (lub przynajmniej dostępna) opowieść, to możemy mieć dodatkową zabawę zgadując czym też się autor inspirował.


EDIT:


Można też wykazać się kreatywnością i znaną historię opowiedzieć z perspektywy innej osoby, niż opowiedział ją autor (czy inny reżyser), albo w ogóle z perspektywy obserwatora z zewnątrz. Albo jeszcze jakoś inaczej.


KONIEC EDITA


Wymaganej liczby słów nie podaję, i tak każdy to olewał, a bawić się będziemy trzy tygodnie, czyli do końca sierpnia (sierpień ma 31 dni, tak dodaję dla porządku).


No to co, towarzysze? Naprawiamy błędy! Pomożecie?


***


#naopowiesci

#zafirewallem

fonfi

@George_Stark Pomożemy!


ładny, symetryczny zapis tej liczby w systemie łacińskim

A to też ma nazwę - palindrom (to tak w kwestii szpanowania erudycją )

onpanopticon

@George_Stark temat super. Taki, że aż w sumie chce się coś klepnąć napisze z perspektywy bohatera który umiera na pierwszej stronie xD

Jakub_Hermann

@George_Stark A piszemy normalnie w postach? Ile słów (mniej więcej, widzę, że nie ma limitu, ale tak +-)? Bo też nie chciałbym aż nadto przesadzić.

Zaloguj się aby komentować

Kończymy XVIII edycję #naopowiesci


Poza samym zwycięzcą, do wybranych trzech uczestników miały trafić kawiarniane filiżanki. Jednakże w zabawie wzięły udział cztery osoby, więc nie pozostaje mi nic innego, jak przyznać każdemu Nikt nie pozostanie bez swojego naczynia, bo to nie przystoi w tak zacnym przybytku jak ten. A i piąta się znajdzie dla zbłąkanego pisarza.


Moim zdaniem wspaniała edycja, bo każda propozycja była inna i każda wyjątkowa.


Pisanie rozpoczął @pingWIN, od przepełnionej fantastycznym humorem opowieści Zupowe Ratatouille. Prawdę mówiąc, nasz Pingwin ma niesamowity dar do kreślenia postaci i stąd aż szkoda, że jeszcze nie poznaliśmy innych przygód bohaterów z tego, nie bójmy się tego słowa, uniwersum. Mmm Lady Karotka. Bawiłem się przy tej pozycji doskonale, lekkość, polot, barwność. Czekam na więcej, bo jak napisałem w komentarzu, to warzywne Toy Story nie może się skończyć na jednej zupie.


Następnie wkroczył @fonfi, który wykorzystując swawolę tematyczną, zabrał nas ze sobą w rowerową podróż. Jak to u naszego drogiego przyjaciela bywa, w romantyczny i mięsisty sposób przeprowadził nas przez każdy meander swojej przygody w taki sposób, że po czasie możemy nieumyślnie opowiadać to jako swoje własne przeżycia. Czyta się to jak zawsze doskonale. Kiedyś namówię na wspólny wypad, bo nawet kamera nie zda lepszej relacji


Trzecią osobą, która stanęła w progu kawiarni z gotowym dziełem był @George_Stark. Choć zawsze broni się, aby nie identyfikować podmiotu lirycznego z autorem, tak jest naprawdę trudno W charakterystyczny dla siebie sposób, z dużą dbałością o szczegóły, z obcałowaniem każdego słowa, uderzył opowieścią którą po prostu trzeba przeczytać. Każda moja próba napisania czegoś o tym wykrzywionym zwierciadle sprawia, że robię spojlery. Tak więc sobie daruję, a mój stosunek do tego dzieła wyjaśnia się niżej. Powiem tylko dla tych, którzy już czytali, że być może z tymi kieleckimi kobietami jest jak z kieleckim majonezem. Nie każdemu pasuje.


Na ostatnią chwilę przybiegła do nas @KatieWee. Przybiegła i uderzyła prosto z mostu. Pokazała, że nie trzeba miliona słów, aby stworzyć zarówno nastrój, historię, jak i pole do przemyśleń. Sądzę, że każdy z nas po przeczytaniu tego dzieła, mógł zwiesić na chwilkę głowę w zadumie i odnaleźć swoje własne życiowe momenty, swoje własne babcie i ich kosmosy.


Okrutnie trudno było wybrać zwycięzcę, bo każdy zasłużył. Niemniej kogoś muszę, a więc wygrywa @George_Stark Poza podstawowym wysokim poziomem, urzekł mnie dodatkowym zgrabnym i pięknym wierszykiem w środku, a także ogromem włożonej pracy w tę świetną opowieść.


Dziękuję za udział. Proszę o PW z danymi do wysyłki, najlepiej paczkomaty Pojadą jak tylko zamówię. Chciałem wiedzieć ile tego będzie, bo nie będę ukrywał, że i tak chciałem każdemu wysłać suwenirka


#naopowiesci #zafirewallem #podsumowanienaopowieści

fonfi

Koledze @George_Stark gratulujemy zwycięstwa, a pozostałym uczestnikom opowiadań. Ja bym chyba nie potrafił zdecydować, które wybrać.

No dobrze, ale ja również zadeklarowałem się, że w każdej edycji #naopowiesci zorganizuję książkową nagrodę dla zwycięzcy. Dlatego też bardzo proszę kolegę @George_Stark o informację, czy ma jakieś specjalne życzenia, czy zrobi tak jak moja małżonka i powie "zaskocz mnie".


No i czekam z niecierpliwością na kolejny temat.

George_Stark

@onpanopticon Dziękuję za ten zaszczyt, ech... Za filiżaneczkę dziękuje już z góry, z dużo większym entuzjazmem. Zaraz podeślę paczkomat na PW.


@fonfi A po co mnie ten papier? Ja na skwerku mało przesiaduję, a w domu to mam miękciejszy. Zresztą, książkę już kiedyś od Ciebie dostałem. (No chyba że masz niemieckie wydanie Cierpień młodego Wertera z roku 1832, to tego nie odmówię. )


A tak poważnie to dziękuję, żadna książka mi niepotrzebna. Dam Ci jednak, jak uczył Sun Tzu w Sztuce wojny złoty most, no bo skoro się zadeklarowałeś - jak dla mnie możesz wpłacić cenę książki na jakąś fundację (na przykład Rak'n'roll , jeśli ja miałbym wybrać) albo dać przypadkową książkę komuś przypadkowemu na ulicy. Albo tutaj zrobić #rozdajo . Albo w następnej edycji dać komuś dwie. Albo w ogóle nic nikomu nie dawać. Wybierz sobie.


No a ja biorę się za otwarcie kolejnej edycji, ech :/.

pingWIN

@onpanopticon dzięki za edycję i miłe słowa


Gratulacje dla zwycięzcy @George_Stark


Miałem się zabrać w zeszłym tygodniu, bo miałem już plan w głowie na kolejną opowieść z tego uniwersum. A potem mi się zapomniało od tej prokrastynacji, ale postaram się to napisać tak czy siak, prędzej czy później (jak mówię, że napiszę to napiszę, nie trzeba mi co miesiąc przypominać xD)

Zaloguj się aby komentować

W połowie sierpnia w ogrodzie mojej babci zakwitły kosmosy. Nie wiadomo skąd się wzięły, podejrzewaliśmy, że może pojawiły się razem z Perseidami.

Rosły wysokie, a ich płatki miały niesamowicie głęboki ciemnogranatowy kolor.

Podmuchy wiatru uginały lekko ich główki, osypując wszystko gwiezdnym pyłem.


Pszczoły zawisały przy nich przez chwilę i zdezorientowane leciały dalej.


Babcia przyniosła sobie krzesełko z kuchni i co wieczór siadała ze swoimi kosmosami, żeby z nimi porozmawiać, gładziła pomarszczoną dłonią ciemne kwiaty i szeptała do nich, a one rosły, zajmując coraz więcej miejsca w ogrodzie.


Któregoś dnia babcia weszła w gęstwinę i już więcej stamtąd nie wyszła.


Wierzymy, że płynie gdzieś wśród gwiazd, a one szepczą do niej cichutko.


#naopowiesci #zafirewallem

50209642-b5d3-4403-886c-4ad01a258394
George_Stark

Zazdroszczę. Zazdroszczę Koleżance umiejętności zarysowania nastroju, uczucia czy czegoś tam jeszcze w tak zwięzły sposób. Ja chyba nie umiem, a bym chciał umieć.


Aż mi się przypomniał jeden z niewielu w sumie zapisanych na później wierszy z naszej kawiarni, wiersz świętej niestety pamięci kolei @em-te i te z tego wiersza słowa:


- tnij, syp arszenik i proszek na mole

pal, zatapiaj, wieszaj, albo lepiej duś

nie zapiszesz wszystkiego matole

użyj skrótu, taki skrót to jest cuś!

Zaloguj się aby komentować

Ech. Tutaj powinno nastąpić moje standardowe starcze narzekanie na brak czasu, ale może tym razem je sobie darujemy – ważne, że opowiadanie udało się skończyć. I to jeszcze na dodatek w terminie!


Prawdą jest to, że na kieleckim Punkcie Wymiany Poezji nie ma zbyt dużego ruchu. Prawdą jest to, że punkt ten zlokalizowany jest na Skwerze Stefana Żeromskiego i że skwer ten znajduje się obok kieleckiej katedry. Prawdą jest, że na tym skwerze jest bezpłatny szalet miejski i prawdą jest też to, że na tym skwerze chętnie przesiadują pijaczki. Prawdą jest to, że kiedy czasami przy okazji tamtędy przechodzę, no to do Punktu zaglądam. Prawdą jest też w tym opowiadaniu kilka innych rzeczy, rzeczy, które dotyczą głównie prozy życia. Resztę opowieści ubarwiłem, zaprzęgając do tego cały dostępny mi romantyzm, ale że nie ma go zbyt wiele, bo przecież romantyzm jest zupełnie niepraktyczny i sprawdza się wyłącznie w literaturze romantycznej, a ja jednak jestem całkowicie praktycznym inżynierem, no to wygląda to wszystko tak, jak wygląda:





Punkt Wymiany Poezji: Kielce


I was looking for love in the strangest places

Uriah Heep, July morning


***


Pomysł od razu wydał mi się uroczy. Miał on w sobie coś tajemniczości, miał coś z romantyzmu, a można było nawet uznać go za pewien rodzaj magii. Bo czyż nie jest magią to, kiedy tak zostawiasz kawałek siebie, a w zamian zabierasz kawałek kogoś innego? Ty go nie znasz, a on nie zna ciebie. Wszystko co masz, to tylko ten kawałek papieru, który ten ktoś tam wcześniej powiesił i te kilka zapisanych na nim słów. Czasami masz jeszcze charakter pisma, o ile ten nieznajomy ktoś zdecydował się napisać swój wiersz ręcznie. Ja tak napisałem.


Zanim jednak powiesiłem swój wiersz, zabrałem czyjś. Kim był ten tajemniczy ktoś, kto tam tę swoją kartkę umieścił? Co skłoniło go do tego, żeby ją tam zostawić? – męczyły mnie te pytania. Z wiersza zapisanego na zabranej przeze mnie kartce nie mogłem wywnioskować wiele. Trudno było mi nawet rozczytać znajdujące się na tej kartce słowa. Deszcze rozmyły litery, zresztą sam papier też poddał się działaniu warunków atmosferycznych – kiedy zdejmowałem go ze spinacza, miejsce, w którym był ściśnięty, ukruszyło się. Nie, to nie tak, że ta kartka się rozdarła. Ona się naprawdę ukruszyła. Widać musiała wisieć tam już bardzo, bardzo długo.


A więc ten kruszący się papier, te parę słów zapisane atramentem o jasnoniebieskim, mocno już wyblakłym kolorze i męczące mnie pytania. I ten charakter pisma. Niepokojący. Tajemniczy. Urzekający. Litery wyraźne, z okrągłymi brzuszkami i pięknymi, długimi ogonkami. Pismo piękne, jak w siedemnastowiecznych dokumentach albo w zeszycie do kaligarfii, który prowadziła moja koleżanka Ilona. Bardzo ładny charakter pisma. Bardzo kobiecy. Ten wiersz musiała zostawić tam jakaś kobieta.


W domu ostrożnie rozprostowałem kartkę starając się nie ukruszyć jej jeszcze bardziej i włożyłem ją za okładkę dumy mojej kolekcji, mojego wydania Cierpień młodego Wertera. Wydania niemieckiego, wydania w języku oryginalnym. Wydania z roku 1832, roku śmierci Johanna Wolfganga Goethego. Goethe ist tot, also ist auch die Romantik tot – tak właśnie wygląda świat po roku 1832. A moją życiową ambicją było tę sytuację zmienić.


***


Skwer imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach. Szeroka główna aleja prowadząca do okrągłego placu z Pomnikiem Armii Krajowej, tak bardzo przypominającego swoim kształtem słynny rzeszowski Pomnik Czynu Rewolucyjnego – a może to tylko mnie on się z jakiegoś powodu tak właśnie kojarzy? Wzdłuż alei kasztanowce z niedojrzałymi jeszcze kasztanami opatulonymi w te swoje zielone kolczaste skorupki, które zbrązowieją i zaczną pękać dopiero za mniej więcej dwa miesiące. I jeszcze dwie boczne alejki, którymi można obejść cały skwer dookoła. Jeśli spojrzeć na niego od strony katedry, z ulicy Jana Pawła II, wówczas lewa alejka będzie prowadzić do Punktu Wymiany Poezji. Znajduje się on na murze, kilka kroków przed Zakładem Aktywizacji Zawodowej i bezpłatnym szaletem miejskim. Żeby do tego Punktu dotrzeć, należy zejść z alejki pomiędzy dwiema ławkami i pokonać kilka metrów trawnikiem. Ścieżka nie jest w tamtym miejscu wydeptana.


Kilka pierwszych prób zawieszenia mojego wiersza, które podjąłem, nie zakończyło się powodzeniem. Być może to niewielka odległość od bezpłatnego szaletu miejskiego powodowała, że te dwie ławki, między którymi należało skręcić do Punktu Wymiany Poezji, zdawało mi się, że zawsze były okupowane przez dwóch miejscowych pijaczków:

– Kierowniku! Poratowałbyś może? Tak ze dwa złote chociaż? – początkowo pytali kilka razy dziennie, za każdym razem, kiedy tylko przechodziłem przed nimi tą alejką z zamiarem zejścia z niej i przypięcia wiersza pod ramką.

– Nie mam gotówki, kartą płacę – z jakiegoś powodu usprawiedliwiałem się przed nimi. Robiłem to tak długo, że w końcu przestali mnie o te dwa złote pytać.


Męczyłem się. Z jednej strony miałem silną potrzebę zostawienia tego wiersza w Punkcie. Chciałem poczuć tę magię. Więcej! – chciałem być tej magii częścią! Ten wiersz, który miałem zamiar powiesić, miał być moim zaklęciem, a ja już dobrze wiedziałem, jakie osiągnę tym zaklęciem efekty. Z drugiej jednak strony byłem na siebie zły, a nawet byłem sobą rozczarowany. Powodem tego rozczarowania było to, że nie mogłem zrozumieć w jaki sposób tych dwóch pijaczków przeszkadza mi w tym, żeby to moje postanowienie zrealizować. Należało tylko podejść do ramki i tę kartkę po prostu na niej zawiesić. Oni przecież nie mieli problemu z tym, żeby mnie o te dwa złote natarczywie wypytywać.


Męczyłem się, i to męczyłem się coraz bardziej. Doszło nawet do tego, że miałem kłopoty ze spaniem. Pierwsze promienie słońca wyrywały mnie ze snu. Budziłem się zlany potem i za nic w świecie nie mogłem ponownie zasnąć.


***


Wynurzające się zza horyzontu słońce oświetlało Skwer Stefana Żeromskiego od strony ulicy Wesołej. Promienie wędrowały od Placu Wolności wzdłuż ulicy Mickiewicza i rozbijały się na liściach kasztanowców. Kiedy wiatr poruszał liśćmi, niektóre z promieni docierały aż do złotych kul wieńczących katedralną dzwonnicę i kopułę nawy głównej. Światło odbijało się od tych kopuł, a ja miałem wrażenie, jak gdyby te kule były oświetlone od dołu. Jak gdyby światłość miała swoje źródło w ziemi.


Poniedziałkowy poranek był chłodny i wilgotny. Jak na lipiec było nawet bardzo chłodno: kiedy przyspieszyłem kroku podążając w kierunku ramki, z ust zaczęła wydobywać mi się para. Powodem tego mojego przyspieszenia kroku było to, że ławki przed ramką były puste. Nikt na nich nie siedział. Widocznie dla pijaczków było jeszcze zbyt wcześnie. Wykorzystując okazję, powiesiłem więc swój wiersz i rozentuzjazmowany wróciłem do domu. W domu od razu zachciało mi się spać. Położyłem się wtedy do łóżka i zasnąłem jak niemowlę.


***


– Jego nie pytaj, on i tak powie, że ma tylko kartę – powiedział jeden pijaczek do drugiego, wkładając wiele wysiłku w to, żeby upewnić się, że jego szept zostanie przeze mnie usłyszany.

Przez kolejne dwa tygodnie od tego dnia, kiedy powiesiłem na ramce swój wiersz codziennie przechodziłem przez skwer kilkukrotnie, zawsze niby to przypadkiem. Za każdym razem zastawałem ten sam widok: pijaczki siedzące na ławce i kartka wisząca na ramce dokładnie tak, jak ją tam zostawiłem. Za każdym razem byłem tą kartką trochę bardziej rozczarowany, a może nawet czułem się coraz bardziej zawiedziony.

– „No cóż: Kielce nie są miastem poetów” – pomyślałem. – „A jeżeli już nawet w jakimś stopniu są, no to jest to raczej poezja w rodzaju u_ap-bam-beluba-uap-bem-boo_* czy innego jebać mi się chce**. No trudno. Czego ja się w ogóle spodziewałem? Że ktoś mnie tutaj doceni? Przecież oni sobie na mnie w ogóle nie załużyli!” – w taki właśnie sposób próbowałem racjonalizować sobie całą tę przykrą jednak sytuację.


***


Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko.*** – zgodnie z tym bolesnym credo romantyków, tęsknota serca, niestety, wygrała u mnie z potęgą rozumu. Problemy ze snem wróciły. Znów budziłem się wczesnym świtem, znów pidżama była mokra od potu.


– „Dwa tygodnie to przecież mnóstwo czasu. Powinna była już dawno się pojawić” – myślałem, przewracając się z boku na bok. Obracałem tę myśl w głowie i analizowałem ją na wszystkie możliwe sposoby. Spędziłem z tą myślą tyle czasu, że już dokładnie wiedziałem jak wygląda ta moja Lotta, która kiedyś powiesiła swój wiersz w ramce. Ten wiersz, który ja później zabrałem, który przeczytałem i który doceniłem, bo przecież trzymałem go w najcenniejszym egzemplarzu z mojego obszernego zbioru poezji romantycznej. Ta Lotta, która teraz powinna teraz znaleźć moją na swój wiersz odpowiedź. – „Coś się widocznie musiało stać” – przyszło mi do nagle głowy i, przejęty tą myślą, poderwałem się z łóżka. Ubrawszy się w cokolwiek, popędziłem na skwer. Chciałem coś zrobić. Musiałem coś zrobić. Musiałem coś zrobić żeby ratować moją Lottę. Nie wiedziałem tylko co.


***


Spinacz pod ramką był pusty.

– „A więc jednak! Wystarczyło tylko wykazać się odrobiną cierpliwości!” – uradowałem się.

– Kierowniku! Poratowałbyś może tak ze dwa złote? – dobiegł mnie głos jednego ze znajomej mi już dwójki pijaczków, którzy zmierzali w kierunku swojej ławki. Wyglądali na mocno zaspanych, w dodatku zaspanych snem trudnym po wczorajszym trudnym wieczorze. Być może właśnie dlatego tym razem nie udało im się mnie poznać.

– Mam tylko piątkę – odpowiedziałem.

– Jak dla mnie to może być. Ja tam się wcale na piątkę nie obrażę.


***


Kolejne dwa tygodnie. Dwa tygodnie nerwowego oczekiwania. Dwa tygodnie problemów ze snem. Dwa tygodnie: czternaście dni. Dwa tygodnie: trzysta trzydzieści sześć godzin i niezliczona ilość piątek, którymi musiałem obdarować pijaczków, bo po pierwszym razie jakoś głupio mi było im odmówić.

– Ty to, młody, coś tak wyglądasz mi na jakiegoś przygnębionego – w rozpoczynający trzeci tydzień oczekiwania poniedziałek, po odebraniu swojej piątki, zagaił mnie jeden z nich. – Klapnij se tutaj z nami na chwilę, łyknij se, to, co to by tam nie było, to zaraz ci przejdzie. Zresztą, i tak przydałoby mi się jakieś towarzystwo, bo z niego to na razie żadnego pożytku nie będzie.


Faktycznie: drugi z pijaczków chrapał przewieszony przez oparcie ławki. W taki właśnie sposób rozpoczęła się moja znajomość z Jurkiem i Markiem, bo takie imiona nosili ci dwaj pijaczkowie.


– Aaa! Czyli o kobietę ci się rozchodzi! – skonstatował Jurek, wysłuchawszy mojej historii przerywanej od czasu do czasu co głośniejszymi chrapnięciami Marka.

– Nie tylko że o kobietę, ale też i o poezję. Przede wszystkim o poezję! – bełkotliwie przyznałem się Markowi do mojego pisania wierszy. Przyznałem mu się do czegoś, do czego jeszcze nigdy nikomu się nie przyznałem, bo trochę się tego wstydziłem, a trochę byłem przekonany, że świat nie doceni mojego geniuszu i że wcale na niego nie zasłużył, ale to wino truskawkowe, którym dzielił się ze mną Jurek, proporcjonalnie do odbieranych mi zdolności dykcyjnych dodawało mi odwagi.

– A to nie na jedno wychodzi? – zapytał Jurek i opowiedział mi swoją historię:


– Kiedyś też byłem z kobietą – powiedział – wtedy zresztą i ja pisałem wiersze. No ale z kobietami to już jest tak, że zawsze, ale to zawsze, muszą znaleźć sobie coś, co im będzie przeszkadzać. Tej mojej na przykład przeszkadzało, że gnije mi lewa górna ósemka. Jeden ząb, wyobrażasz to sobie?! Trzydzieści pięć zębów zdrowych! Trzydzieści pięć, no bo jeszcze dziewiątki mi wyrosły, taki jestem wyjątkowy, a tylko jeden chory i to właśnie tego chorego musiała się uczepić! Jakby nie mogła sobie jakiegoś innego wybrać…

– No ale co dalej? – dopytywałem się kiedy Jurek, popadłszy w jakieś przygnębienie, zawiesił się na swoim wspomnieniu.

– A… No dalej to już normalnie – kontynuował pociągnąwszy z butelki solidny łyk dla otrzeźwienia. – Wiesz, młody: złamane serce, człowiek młody, głupi, a jeszcze naczytał się tych romantycznych pierdów od Goethego czy innego Mickiewicza, no to chciał być jak jeden z tych cierpiących bohaterów. Ja na przykład chciałem być jak Werter. Kupiłem sobie biurko, niebieski płaszcz i żółtą kamizelkę i nawet chciałem zrobić pozwolenie na broń, no ale dwa razy egzaminu z Glocka nie zdałem. Ten niezdany egzamin podłamał mnie jeszcze bardziej i długo zastanawiałem się jaki inny rodzaj śmierci sobie wybrać. I tak sobie wymyśliłem wtedy, że skoro nie mogę być jak każdy, no to zrobię tak, jak nikt jeszcze nie zrobił. No i szukałem takiego rodzaju śmierci samobójczej, jakiego żaden z bohaterów romantycznych nie wybrał. No i nie znalazłem nikogo, kto by się utopił. No i wtedy pojechałem do Grudziądza…

– Nad Wisłę?!– zapytałem przejęty zgrozą.

– Nad Wisłę – z kamienną miną odpowiedział Jurek.

– I żyjesz?!

– No, jak widać żyję. Ale miałem kupę szczęścia. Stamtąd podobno mało kto wraca. W zasadzie to nie słyszałem o nikim, kto by stamtąd, znad Wisły, wrócił. Przynajmniej żywy. A mnie się udało. Ale wiesz, to właśnie tam poznałem Marka – Jurek wskazał na wciąż chrapiącego kolegę. – Jego też wtedy zostawiła kobieta. Nie umiał kiełbaski prawidłowo na ognisku upiec, czy coś takiego… Dokładnie to nie pamiętam o co im tam poszło, on zresztą chyba też już nie. No ale on był mądrzejszy ode mnie. Od dawna był już wtedy stoikiem, więc nie bardzo się tym jej odejściem przejął. Tyle, że psa mu wtedy zabrała i pająki, choć ustalenia na wypadek rozwodu mieli inne. No i tego psa i tych pająków to mu jednak szkoda było. Zresztą, pies później wrócił. Pamiętam, jak kiedyś w obozie…

– No ale co dalej? – spytałem, bo Jurek znów zawiesił na wspomnieniu, choć tym razem nie do końca na swoim.

– No to właśnie mówię. Dalej to już było życie jak Rzymie w pierwszym wieku naszej ery. Wiesz, Marek miał jakiś tam swój pomysł na życie, nie to co ja. Marzyło mu się założyć obóz stoicki. No i taki obóz w Grudziądzu założył, i zatrudnił mnie w nim jako swojego przydupasa. I tak sobie w tym obozie przez kilka lat spokojnie czekaliśmy na śmierć, ale w końcu najechali nas epikurejczycy. I, jakby chcieli nam zrobić na złość, wcale na nie zabili, tylko zburzyli nam ten nasz obóz, a na jego miejscu założyli park rozrywki…

– I? – kolejny raz musiałem przywołać Marka do rzeczywistości.

– No i zapytałem Marka „Co dalej?”, kiedy tak patrzyliśmy na tych epikurejczyków, głośno radujących się na ruinach naszego spokojnego niegdyś obozu. Marek powiedział, że w sumie to teraz jest mu już wszystko jedno i, nie mając lepszego pomysłu, wyruszyliśmy wzdłuż Wisły. Szliśmy pod prąd, chcieliśmy dotrzeć do źródeł. Jak filozofowie. W taki właśnie sposób trafiliśmy do Kielc, a kiedy znaleźliśmy w tych Kielcach martwego bociana z wypchanym portfelem pod skrzydłem, no to trochę za bardzo zabalowaliśmy. Widać udzielił się nam ten epikureizm i przepuściliśmy w ten sposób cały ten niespodziewany przypływ gotówki w ciągu jednego wieczora no i w końcu usnęliśmy tutaj, na tym właśnie skwerze. Kiedy się obudziliśmy, zauważyliśmy, że Wisła w nocy po raz kolejny zmieniła swój bieg, a nam już się nie chciało jej wtedy szukać i wówczas stwierdziliśmy, że skoro nie mamy już za czym podążać do źródeł, no to równie dobrze możemy w tych Kielcach zostać. No i tak zostaliśmy i teraz sobie tutaj jesteśmy.


***


Marek obudził się o godzinie jedenastej.

– Głodny się robię – powiedział.

– Według ciebie to można by regulować zegarek – odparł Jurek, po czym zwrócił się do mnie: – Idziemy, młody, na obiad, bo o jedenastej trzydzieści tutaj obok michę dają. Idziesz z nami? – zapytał, kiedy właśnie miałem zamiar ciągnąć go za język w sprawie tego, jak to było u niego z poezją, bo do tej pory opowiedział mi wyłącznie o swojej kobiecie i o tej kobiety w jego życiu następstwach.

– Nie, dzięki. Nie jestem głody. Trochę sobie jeszcze tutaj posiedzę – odmówiłem, ponieważ po tym winie truskawkowym bardzo kręciło mi się w głowie.

– A jakiejś piątki byś może jeszcze nie znalazł? Bo, wiesz, jak będziemy wracać, no to byśmy coś tam jeszcze może kupili. Bo to się właśnie skończyło – powiedział Jurek, po czym pociągnął ostatni, solidy łyk o objętości jednej czwartej litrowej butelki, którą następnie kulturalnie umieścił w koszu przeznaczonym na szkło.


***


Zmieniłem ławkę. Niepewnym krokiem przedostałem się przez trawnik, jeszcze mniej pewnie wspiąłem się na niski murek okalający centralny plac Skweru Stefana Żeromskiego, po czym spełzłem z jego drugiej strony i, z trudem przechodząc przez plac, zająłem miejsce po jego drugiej stronie. Miałem stamtąd doskonały widok na znajdującą się dokładnie naprzeciw mnie wiszącą na murze ramkę.


Pojawiła się nagle. Zatrzymała się na alejce dokładnie naprzeciw mnie. Stanęła pomiędzy ławkami. Nawet na mnie nie spojrzała. Patrzyła prosto w kierunku ramki.

– „Boże! Boże! Żeby tylko to nie była ona!” – pomyślałem i natychmiast przetrzeźwiałem. Przed ramką stała kobieta w wieku co najmniej osiemdziesięciu lat. Była lekko przygarbiona, ledwo powłóczyła nogami, a te resztki siwych włosów, które zostały jej jeszcze na głowie były mocno przetłuszczone i rozrzucone w zupełnym nieładzie. Kiedy zawiał wiatr, dobiegł mnie zapach potu, moczu i lawendy. Mimo zbliżającego się lipcowego południa ubrana była w futro. Futro miało widoczne nawet z tej sporej odległości, która nas dzieliła, dziury – widać lawenda, którą zapewne trzymała w szafie, niewiele jej pomagała. – „Uff…” – odetchnąłem, kiedy okazało się, że staruszka wcale nie spoglądała na Punkt Wymiany Poezji, ale na swojego pinczera, który zdecydował się murek, na którym zawieszona była ramka, oznaczyć jako swój. Na całe szczęście, po załatwieniu przez psa potrzeby, właścicielka oddaliła się zabierając go ze sobą. Nie lubię tych małych szczekających szczurów – był to więc kolejny minus tej mojej, całe szczęście że potencjalnej, Lotty.


Jurek z Markiem długo nie wracali. Siedziałem więc samotnie na ławce przyglądając się kolejnym kobietom przechodzącym obok ramki. Niejednokrotnie serce, to serce, które tak mocno biło mi na myśl o mojej Lotcie, podchodziło mi podczas tych obserwacji do gardła. Działo się tak dlatego, że żadna z kobiet, które tamtego poniedziałku widziałem na skwerze, nawet odrobinę nie przypominała mojej Lotty. Ogarniało mnie przerażenie na samą myśl, że któraś z nich mogłaby moją Lottą choćby spróbować zostać.


Drugą kobietą, która przeszła alejką zaraz po właścicielce pinczera była damulka na szpilkach i w zbyt obcisłej niby-to-skórzanej spódnicy. Na zadartym nosie nosiła ciemne okulary, a na głowie miała fryzurę typu „chcę rozmawiać z kierownikiem”.

– „Z taką babą to byłyby tylko same problemy. Po co mi jakieś wieczne pretensje? Jej to przecież zawsze coś nie będzie pasować” – pomyślałem z ulgą, kiedy minęła ramkę, nawet na nią nie spojrzawszy. Spojrzała za to na panią futrze, kiedy wyprzedzała ją, spiesząc się zapewne na jakieś superważne spotkanie, na którym będzie mogła wcielić w życie swoją przebojowość i okazać swoją niezależność. Na staruszkę z psem spojrzała z pogardą. – „Nie szanuje innych” – pomyślałem i to był kolejny jej minus, który tylko utwierdził mnie w słuszności podjętej właśnie przeze mnie decyzji.


Później przechodziła jeszcze dziewczyna w wieku w sam raz dla mnie, ale zbyt tłusta i w dodatku w legginsach, które bardzo niegustownie opinały jej tłuste jak balerony nogi. Po niej pojawiła jakaś laska wymodelowana i wypindrzona tak, że zastanawiałem się, czy to jeszcze człowiek, czy już reklama jakiejś fuzji branży kosmetologii i medycyny estetycznej z dodatkiem przedsiębiorstw odzieżowych. Zresztą, ile czasu musiała poświęcać każdego ranka na wykonanie takiego makijażu! Czasu, który porządna kobieta powinna wykorzystywać na przygotowanie pożywnego śniadania dla swojego mężczyzny.


Następna przechodziła dziewczyna w nijakich szaroblondowych włosach upiętych w skromny kucyk. Kolor jej włosów doskonale komponował się z szaronijakim kolorem cienkiego rozpinanego swetra, który miała na siebie narzucony.

– „Nie no, taka to też nie. Taka to tylko przy zgaszonym świetle, wyłącznie po bożemu, zawsze pod kołdrą i z koszulą nocną podwiniętą wyłącznie tyle, ile jest to absolutnie konieczne.”


Później pojawiły się jeszcze dwie roześmiane siksy – jedna brunetka z dość przyjemną twarzą, ale z figurą w kształcie gruszki, figurą, która zupełnie mi nie odpowiada, w dodatku ubrana w zieloną koszulkę, a ja bardzo nie lubię zielonego i jej ruda przyjaciółka, całkiem nawet niezła. Ale cóż z tego, że niezła, kiedy, wnioskując ze sposobu w jaki rozmawiała z brunetką, wszystkie nasze prywatne sprawy byłyby natychmiast wynoszone na zewnątrz.


I przeszło tamtego poniedziałku przez skwer Stefana Żeromskiego w Kielcach jeszcze kilka innych kobiet, ale każda z nich miała w sobie coś, co dyskwalifikowało ją jako moją potencjalną partnerkę. Żadna z nich nie mogła być moją Lottą.


Cierpiałem więc. Cierpiałem z każdą odchodzącą spod ramki zmarnowaną szansą, cierpiałem z każdym krokiem tych oddalających się kobiet. Cierpiałem z każdym ich krokiem, z którym razem z nimi oddalała się nasza wspólna szczęśliwa przyszłość, bo żadna z tych oddalających się kobiet nie była taka, jaką być powinna.


***


Na skutek tego cierpienia, jak u każdego prawdziwego romantyka, obudził się we mnie nastrój. Nastrój przygnębienia, a może nawet głębokiej depresji. Nastrój, z którym, jak każdy prawdziwy poeta, umiałem poradzić sobie tylko w jeden sposób. Wyciągnąłem więc zeszyt, który zawsze noszę przy sobie na wypadek nagłego przypływu natchnienia i zapisałem w nim co następuje:


Lotto, moja droga Lotto!

Życie moje – grząskie błoto:

ranek wita ciemną grotą,

puste dni są mi Golgotą,

wieczór jak walka z Gołotą…


Jakże sprostać mam kłopotom?

Jak zamienić ołów w złoto? –

bo kobiety ze ślicznotą

odrzucają mnie głupotą,

ale te z rozumu cnotą

odrzucają mnie brzydotą.


A więc gryzę się zgryzotą,

choć bym zrobił wszystko po to

żeby przestać być sierotą

miłości.


;


Lotto! Moja droga Lotto!

Przyjmij! Przyjmij mnie z ochotą!

Uracz! Uracz mnie pieszczotą!

Ja uraczę ciebie strofą –

tego pragnę! Ale: co to?!


Życia mnie realia zgniotą:

szansa, by cię spotkać Lotto,

mniejsza niż na szóstkę w Lotto.


Po napisaniu przeczytałem ten wiersz jeszcze kilkukrotnie i byłem z niego bardzo zadowolony. Później wyrwałem tę kartkę, na której go zapisałem, ostrożnie złożyłem ją na pół i zawiesiłem pod ramką.


***


– A oto jest i nasz poeta! A my tutaj mamy natchnienie! – wykrzyknął Jurek wyciągając w górę jeszcze nie otwartą butelkę wina truskawkowego, kiedy po obiedzie, w towarzystwie Marka, zmierzał w kierunku ławki, na której pogrążony w smutku czekałem sam nie wiem na co. Być może nawet na nich. Czekałem więc, w dalszym ciągu jednak z jeszcze nie do końca umarłą nadzieją obserwując, czy nagle nie pojawi się pod ramką moja Lotta żeby zabrać ten mój wyraz rozpaczy przelany przeze mnie dla niej przed chwilą na papier.


Jurek z Markiem usiedli na ławce obok mnie.

– Daj, to odbiję – powiedział Marek wyciągając rękę w kierunku wina. – Coś mnie suszy po tym obiedzie. Chyba przesolili.

– Czekaj! – wykrzyknął Jurek cofając rękę, w której dzierżył płynne różowe natchnienie. – Metabolizm się we mnie odzywa. Zaraz wracam, bo to niezdrowo tak spożywać z pełnymi jelitami.


Następnie Jurek wstał i udał się w kierunku pobliskiego bezpłatnego szaletu miejskiego. Drzwi nie zdążyły się jeszcze za nim do końca zamknąć, kiedy otworzyły się ponownie, a w otworze drzwiowym ukazała się jego wściekła twarz.

– Noż k⁎⁎wa! – wykrzyknął. – To miasto schodzi na psy! Nie dość, że cała poezja w tym mieście ogranicza się do uap-bam-beluba-uap-bem-boo czy innego jebać mi się chce, to jeszcze w sraczach nie mają papieru! No i co ja mam teraz uczynić?

– A, ostatnio też tak miałem – spokojnie odezwał się wtedy Marek, którego, jako stoika, nawet takie tragedie nie wzruszały. – Ale trzeba sobie jakoś w życiu radzić. Ja poradziłem sobie w taki sposób, że jakiś kretyn, tutaj na murku, zaraz obok, przypina z jakiegoś powodu jakieś kartki, no to sobie taką kartkę wziąłem. Nawet miękki ten papier i całkiem przyjemny w dotyku, tylko trzeba go najpierw trochę w rękach potarmosić.


***


* – Liroy, Scoobiedoo Ya;

** – Liroy, ...A J⁎⁎ać Mi Się Chce!!!;

*** – Adam Mickiewicz, Romantyczność;


***


#naopowiesci

#zafirewallem


3524 słowa, dwie redakcje i już więcej nie robię; za ewentualne błędy, niezgrabności i nieścisłości przepraszam.


I dziękuję.

fonfi

@George_Stark No takiego końca to się nie spodziewałem. Różne mi się w trakcie czytania koncepcje rodziły, ale na tę strzelbę na ścianie to nie zwróciłem uwagi, chociaż Szanowny Pan Autor kilka razy ją w kadrze umieścił. Ale to świadczy tylko o tym, że umieścił ją tam po mistrzowsku.


Tak więc uśmiałem się.


I nawet refleksję mam po tej lekturze, a o to chyba chodzi w literaturze (o, nawet się zrymowało). A refleksję mam taką, że teraz nie wiem czy ten cały interes z poezją to przypadkiem nie jest po prostu do d⁎⁎y.

onpanopticon

@George_Stark Coś mi w pewnym momencie zaświtało, że z tym może się wiązać zakończenie (nie spojleruję) Aczkolwiek widać, że pisarz doświadczony, bo zgubił mój trop myślowy i tym mocnym przybliżeniem ich postaci zbił całkowicie z pantałyku.


Super się czytało.


Nawiasem, to zabawne, że wiersz który dałeś w środku opowiadania, jest zdecydowanie jednym z fajniejszych jakie ostatnio dane mi było przeczytać. Może dlatego właśnie, że był tylko częścią, że był wpleciony, a nie był zarówno pisany, jak i czytany samotnie.


Kawał dobrego czytadła. Lubię też taką formę "znów zawiesił na wspomnieniu, choć tym razem nie do końca na swoim." użytą w odpowiednim momencie. Oczytanie widać jak na dłoni


Koniec końców tylko dodam, że surowa ta "laurka" dla kieleckich kobiet i ich powabu intelektualno-wizualnego xDD

George_Stark

@fonfi


I nawet refleksję mam po tej lekturze, a o to chyba chodzi w literaturze (o, nawet się zrymowało). A refleksję mam taką, że teraz nie wiem czy ten cały interes z poezją to przypadkiem nie jest po prostu do d⁎⁎y.


Cieszę się, że taka refleksja Pana naszła (proszę pozdrowić żonę). Cały ten tekst miał być taką właśnie konstatacją zupełnego bezsensu tego, co tutaj (ale i przy tych ramkach) robimy. Co nie jest, oczywiście, żadnym argumentem za tym, żeby przestawać to robić.


@onpanopticon


Koniec końców tylko dodam, że surowa ta "laurka" dla kieleckich kobiet i ich powabu intelektualno-wizualnego xDD


Patrz, a zamiar był zupełnie inny! To zawsze jest bardzo ciekawe dowiadywać się, jak bardzo zamiar różni się od odbioru.


EDIT:

A co do wiersza, to dziękuję, choć mocno starałem się żeby był możliwie jak najbardziej mizerny literacko.


***


Dziękuję, chłopacy, za miłe słowa, za refleksje i uwagi, bo to nie tylko cenne na przyszłość, ale i przyjemne tak je sobie przeczytać z raniacza.

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry się z Państwem,

Tym razem, z uwagi na fakt, że w bieżącej edycji #naopowiesci wszystkie chwyty są dozwolone, to zupełnie nie miałem już problemów i rozterek czy kolejną "przygodę" rowerową umieścić pod tagiem #rower czy #zafirewallem . Dlatego, bez zbędnych wstępów, dodam jeszcze tylko dla formalności cyferki do #rowerowyrownik :


192 365 + 243 = 192 608


i zapraszam Państwa do relacji z 243 kilometrów jazdy rowerem.


--------------------


Gitara


To były 243 kilometry. 243 nudne kilometry. Nie wiem, czy da się napisać coś ciekawego o 243 kilometrach nudy, co nie znaczy, że nie spróbuję. Zapraszam.


Dość istotną rolę w poniższej historii odegrał kolega, który - na potrzeby tego opowiadania - umówmy się, że ma na imię Paweł. To, że przypadkiem faktycznie tak ma na imię nie powinno w takim razie stanowić problemu. Ale skoro jest to relacja z jazdy rowerem to naturalne jest, że oprócz Pawła równie istotna jest… gitara.


Wszystko zaczęło się jakieś dwa tygodnie temu, kiedy w fabryce gruchnęła informacja, że będziemy się integrować. Na kajakach będziemy się integrować. Wiadomo, że do kajaków potrzebny jest jakiś zbiornik wodny. Najlepiej rzeka. Z uwagi na fakt, że zespół rozrzucony jest właściwie po całym kraju, to żeby wszyscy mieli tak samo daleko (poza jednym kolegą, który akurat złośliwie mieszka pod Chęcinami) wybór padł na Nidę, z noclegiem w ruinach (w tej odrestaurowanej części ruin) zamku w Sobkowie. Województwo świętokrzyskie, powiat jędrzejowski. 


Plan integracyjny był prosty jak drut i składał się zasadniczo z dwóch punktów:


  • kajaki i alkohol w czwartek

  • kac i powrót do domów w piątek


Jednym słowem: klasyka.


Ale w tym miejscu historii pojawia się on. On, czyli Paweł.

– Fonfi, a może byśmy wrócili rowerami?

– Tak!

– Długo Cię nie trzeba namawiać.

– Tak.


W ten sposób powstał drugi plan, doszczegóławiający (w ogóle istnieje takie słowo? - bo mi Word podkreśla) ten poprzedni w zakresie powrotu. Jako że Paweł mieszka w Krakowie, a z Sobkowa do Krakowa jest całe 120 kilometrów, zapowiadał się leniwy, towarzyski “caffé ride” przez urokliwe okolice województw świętokrzyskiego i małopolskiego. Z „happy endem” w postaci 20-kilometrowego odcinka WTR (Wiślanej Trasy Rowerowej). Nie pozostało nic innego jak przezornie, z wyprzedzeniem, zarezerwować sobie bilet na pociąg z Krakowa do Warszawy z miejscem dla roweru.


10 lipca, w czwartek, z samego rana, z rowerem, spakowaną sakwą, biletem w ręku (chociaż tak dokładnie to w telefonie) wsiadłem do samochodu kolegi (nie Pawła) i pojechaliśmy się zintegrować. Na miejsce dojechaliśmy jako jedni z pierwszych więc witaliśmy kolejno zjeżdżających się ludzi, w tym ekipę z Krakowa.


Paweł wysiadł z samochodu, podszedł do bagażnika, a ja radośnie, jak labrador w błocie, podbiegłem, żeby pomóc mu z rowerem. I przeżyłem szok. Roweru nie było. Nie było go w samochodzie, nie było go też na samochodzie, ani nie było go nawet pod samochodem - wiem, bo na wszelki wypadek sprawdziłem. 


Była za to gitara.

– Paweł, to nie jest rower!

– Nie.

– To jest gitara.

– Brawo!

– Zdajesz sobie sprawę, że na gitarze ciężko Ci będzie dojechać do Krakowa?


Okazało się, że w wyniku szeregu nieporozumień i nienachalnej znajomości kalendarza, ktoś zaplanował Pawłowi spotkanie z klientem akurat w dzień naszego powrotu. Paweł oczywiście rozważał przez jakiś czas opcję podłączenia się do telekonferencji w trakcie jazdy na rowerze. Jednak a) po pierwsze - sapanie i rzężenie mogłoby zostać przez klientów zauważone i niekoniecznie dobrze odebrane, b) po drugie - pozostawała kwestia zamocowania laptopa do kierownicy na potrzeby prezentacji. Zaważyło zwłaszcza to drugie. W konsekwencji całkowitego braku dostępności tego typu uchwytów na rynku – wygrała wspomniana gitara.


Kajaki, jak kajaki – o nich pewnie można by było napisać odrębną historię. Z kolei integracja, też jak integracja. Ten się spił na wesoło, tamten na smutno, tamten do nieprzytomności.


A to wszystko przy dźwiękach tej cholernej gitary.


Kolejnego dnia wyjazd do Krakowa zaplanowałem mniej więcej między 8:00 a 9:00 rano, dzięki czemu miałem się porządnie wyspać. Oczywiście - jak na złość - obudziłem się już o 6:00, na długo przed budzikiem. Starzy ludzie tak mają, że wstają skoro świt. Podejrzewam, że jest to element ewolucji i w pewnym wieku naturalnie przystosowujemy się do wczesnego wstawania, bo to w kolejkach do przychodni gwarantuje miejsce przed słabszymi osobnikami.


Skoro już się obudziłem to postanowiłem się też umyć i ubrać. W ten sposób już o 6:30 stałem przed hotelem wdychając rześkie, poranne powietrze. Bufet otwierali dopiero o godzinie 9:00, więc - w ramach śniadania - zakupioną poprzedniego dnia owsiankę zagryzłem lekko czerstwą jagodzianką i właściwie byłem gotowy do drogi. Nie budząc nikogo (co, mając na względzie uprzedni wieczór, i tak skazane byłoby na porażkę) wsiadłem na rower. Wyjechałem przez bramę i wiedząc, że do Krakowa mam się skierować na południe, zaskoczyłem sam siebie skręcając na północ. No dobrze, trochę z tym zaskoczeniem konfabuluję, bo gdzieś - w tak zwanym międzyczasie - przeszła mi przez głowę myśl, że skoro i tak jadę sam, to po co do Krakowa jak można od razu do Warszawy. Myśl ta zostawiła nawet swój ślad w postaci przygotowanej trasy w nawigacji.


Nawigacja ta, już po kilku pierwszych kilometrach kazała mi zjechać w szutrową drogę wzdłuż nasypu kolejowego, która miała skrócić wycieczkę o parę kilometrów. Szuter, owszem - był. Miejscami. Tam, gdzie akurat nie było piachu po obręcze. Dzięki czemu zamiast jazdy mogłem rozkoszować się porannym spacerem.


Jak tylko udało mi się dotrzeć do bardziej utwardzonej nawierzchni jazda nabrała bardziej rozsądnego tempa. Rozsądnego na tyle, na ile pozwalały podjazdy przed i w samych Chęcinach, gdzie postanowiłem uzupełnić uprzednie skromne śniadanie i zaopatrzenie. Zjedzona (tym razem świeża) drożdżówka i banan, oraz dwa kolejne na zapas, spowodowały, że świat nabrał barw. I dla jasności - nie były to nasze narodowe odcienie szarości.


Przez kolejne dwadzieścia kilometrów nie działo się nic wartego uwagi. Ot na zmianę pod górę i na dół, dość silny boczny wiatr (wiadomo – kieleckie) nie pomagał, ale też specjalnie nie przeszkadzał, ciemne chmury straszyły z oddali perspektywą zmoknięcia, a ja mogłem się cieszyć wspaniałymi widokami jakie oferowała okolica.


Aż nagle, na 36 kilometrze nawigacja kazała skręcić na skrzyżowaniu w prawo i moim oczom ukazał się podjazd. Ale nie jakiś tam podjazd, jakich minąłem już kilka. Tamte to mogły mu co najwyżej za wypłaszczenia robić. Ten podjazd ciągnął się po horyzont i ginął gdzieś w górze we mgle. Chociaż mogłem odnieść tylko takie wrażenie przez okulary, które zaszły mi z wrażenia parą. 


Zaatakował od razu. Nawigacja rozbłysła czerwonym alarmem, wyświetlając 15% nachylenia. W rozpaczliwej próbie obrony klikałem szaleńczo manetkami, żeby dobrać odpowiednie do walki przełożenia. Łańcuch przeskakiwał w zawrotnym tempie jednak już po chwili zazgrzytał przeraźliwie, informując mnie, że zakres się skończył. Tę walkę przegrałem zanim na dobre się zaczęła. Nie pozostało mi nic innego, jak wspinać się w zawrotnym tempie kilku kilometrów na godzinę, sapiąc i rzężąc niczym zarzynane zwierzę, aż okoliczne psy, których codzienną rozrywką jest podgryzanie kolarzy po kostkach, uciekły skowycząc. Mógłbym przysiąc, że podjazd ten ciągnął się przynajmniej dwadzieścia kilometrów. Jakież było zatem moje zdziwienie, kiedy wdrapawszy się ostatkiem sił, z mroczkami przed oczami i smakiem wstępnie przetrawionej jagodzianki w ustach nawigacja pokazała, że przejechałem niecałe dwa. Nagrodą była jednak wspaniała panorama na okolicę i, jak to po podjazdach bywa - długi zjazd.


Takich zjazdów, zresztą było jeszcze kilka. Na jednym z nich, w miejscowości Hucisko przed Stąporkowem, przez chwilę nieuwagi, rower rozpędził się nawet do szaleńczych 60km/h co przeraziło nie tylko mnie (boję się takich prędkości) ale i pana policjanta z „suszarką”, który mierzył prędkość, schowany za płotem przed samą tablicą wyznaczającą koniec obszaru zabudowanego. Trzymając się kurczowo kierownicy, skupiony na najbliższych kilku metrach asfaltu pochłanianych przez przednie koło, zdążyłem tylko kątem oka zauważyć przedstawiciela władzy, który potrząsał radarem i chyba z niedowierzaniem wpatrywał się w wynik pomiaru.


Po stu kilometrach powoli dojeżdżałem w moje rodzinne strony - okolice Wolnego Miasta Radom. Nieznośny ból zadka i lekkie ssanie w żołądku przywołały natrętną chęć zajechania do mamusi na obiad i kontynuowania wycieczki w mniej lub bardziej wygodnym fotelu PKP. W celu przegonienia tych głupich pomysłów, pomachałem energicznie ręką przed swoim nosem. Stojący na mijanym przystanku młody chłopak odmachał lekko zdziwiony.


Przytyk, który znajdował się na 120 kilometrze, czyli praktycznie w połowie trasy, wydał mi się idealnym miejscem na pierwszy postój, uzupełnienie kalorii i zapasów, które zdążyły się uszczuplić o wszystkie zakupione wcześniej banany, batona proteinowego, żel energetyczny i jeden bidon z izotonikiem. Do wyboru był kebab, kebab albo pizza. Pomimo, że akurat wypadał Światowy Dzień Kebaba postawiłem na pizzę. A dokładnie na zapiekankę. Ale w pizzerii.


Pizzeria okazała się malutkim lokalem, z jednym stoliczkiem, który głównie obsługiwał zamówienia na wynos. Usiadłem więc w kąciku, podłączyłem nawigację do powerbanka, żeby się trochę podładowała i wiercąc się na twardym krześle cichutko sobie cierpiałem w oczekiwaniu na posiłek.


Zapiekanka, choć była to najprostsza z możliwych jej wersji, smakowała mi jak żadna inna do tej pory. Zjadłem, popiłem napojem gazowanym jednego z popularnych producentów, nazwy którego nie wymienię, bo nie zgodził się zapłacić za reklamę. I tu pojawił się malutki problem. Ilość spożytej kofeiny, protein, chemii i zjedzona w pośpiechu zapiekanka wywołała u mnie gwałtowny proces trawienny i tak zwaną potrzebę. Jednak w lokalu nie było toalety. A przynajmniej takiej dla gości. Co gorsza ani obsługa lokalu, ani pobliskiego sklepu, w którym zakupiłem kolejne banany i napoje, nie potrafiła mi powiedzieć, gdzie mógłbym taki przybytek znaleźć. „No nic – rozejdzie się po kościach” pomyślałem i na wszelki wypadek dokupiłem paczkę chusteczek higienicznych.


Z kolejnych trzydziestu kilometrów pamiętam niewiele. Właściwie to pamiętam tylko mocno zaciskane pośladki. Okazuje się, że stacje benzynowe na bocznych, lokalnych drogach są równie rzadkie jak rozsądek w komentarzach w internecie. Na szczęście wjechałem do Białobrzegów, gdzie zatrzymałem się na pierwszej napotkanej stacji benzynowej. Wpadłem do środka, gdzie sprzedawca tylko spojrzał na mnie, przestępującego z nogi na nogę i powiedział jedno słowo: “tam”, wskazując przy tym na drzwi do toalety. Po wszystkim nawet pieniędzy nie chciał, choć na drzwiach toalety wyraźnie było napisane, że płatna. Czyli są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie, którzy pomogą w potrzebie. Tej literalnej.


W tym miejscu dołączyli do mnie Maciek Okraszewski i Michalina Kowol – czyli podcast “Dział zagraniczny”. Podziwiając tereny “Mazowieckiej Toskanii” położone w okolicy Warki i Grójca (wraz z niesamowitym zatrzęsieniem idiotów w zdezelowanych “beemkach”, którzy wyprzedzali mnie z ogromną prędkością na grubość lakieru albo udawali, że mnie nie widzą jadąc na czołówkę) Maciek i Michalina szeptali mi do ucha dlaczego w Europie znikają listonosze, czemu Indie zmuszają obywateli do wegetarianizmu, wyjaśnili zawiłości egipskiego manualnego systemu recyclingu oraz poinformowali kiedy zostanie zniszczony Neapol. Przerwę zrobili sobie tylko dwa razy, kiedy musiałem wracać po zgubioną na grójeckich wybojach słuchawkę.


W okolicy Warki ponownie zagnieździła mi się w głowie myśl roztaczająca przede mną uroki podróży w PKP, a która to myśl - z racji, że jechałem wzdłuż linii kolejowej – mniej lub bardziej natrętnie towarzyszyła mi aż do samych przedmieść Warszawy, czyli do Piaseczna. Jednak powszechnie wiadomo, że najgorsza jest pierwsza setka, drugą jedzie się już nieźle, a trzecia i kolejne to sama przyjemność - więc przyjemności tej postanowiłem sobie już do samego końca nie odmawiać. Zresztą ostatnie kilometry umilały mi różne rozmowy telefoniczne.


Na sam koniec, już w samym centrum Warszawy, na Nowym Świecie zaskoczył mnie Marsz Wołyński, którego uczestnicy skutecznie blokowali przejazd, przez co zmuszony byłem skorzystać z ulicy Ordynackiej, której brukowana nawierzchnia zapewniła mi bezpłatny masaż prostaty akurat w momencie, kiedy zadzwonił do mnie Paweł i siedząc na miękkiej kanapie w Krakowie zapytał:

– Żyjesz?


A w tle, w słuchawce, słychać było gitarę…


----------

Dla porządku: 1803 słowa

4d866c69-2a40-4ae6-89a0-aad6e8082625
c2d4214b-69b7-42cc-af15-6a38360fd6c6
7e7a77fb-1f21-4f69-86e0-c8c0a0276702
8306cfff-c669-40f0-8e77-4d6d4ebcfa12
1a462115-0844-40c4-97be-9af6b3bd5246
vredo

@fonfi wszystkie chwyty są dozwolone, chwytaj mi sisiora

fonfi

Generalnie jakby się komuś nie chciało czytać, to całość można podsumować takim TLDR:


Jeszcze kiedy byłem w Sobkowie, to był tam taki Paweł i on pomylił rower z gitarą. I potem miałem bilet na pociąg z Krakowa i po drodze do domu wtedy do Warszawy jeszcze pojechałem.


onpanopticon

Przeczytano


No jest k⁎⁎wa wysoko, no i Pan Paweł! Tylko jakiś dziwny z gitarą ( ͡° ͜ʖ ͡°) a miał skakać na rowerze.


i @fonfi po przejechaniu dystansu "ała k⁎⁎wa rzeczywiście, jak mnie wszystko boli" xD

df24af5b-c33c-443d-9f3b-68cd70fb9fb7

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry się z Państwem,

Nadrabiam troszkę zaległości w tym co się dzieje dookoła ale chciałbym się odnieść do dyskusji na temat naszej Kawiarni #zafirewallem, która wywiązała się w komentarzach tutaj i tutaj. Zrobię to w tym miejscu, w osobnym wpisie, bo tak łatwiej mi będzie zebrać myśli do kupy.


Najpierw tak bardzo ogólnie. Faktycznie mniej się dzieje chwilowo (z naciskiem na "chwilowo", mam nadzieję) ale może to po prostu przez sezon ogórkowy. Jednak okres letni obfituje w różne inne aktywności o urlopach nie wspominając, na których to urlopach chcemy sobie zazwyczaj odpocząć od wszystkiego. Internetów również Dlatego nie przejmowałbym się tym, że jedna czy druga edycja #nasonety czy #naopowiesci nie siadła - ot życie.


Bardzo podobają mi się pomysły lekkiego motywowania przypomnieniami i wołaniami. Uważam, że jeśli organizatorowi danej edycji zależy na frekwencji, to nic nie stoi na przeszkodzie co jakiś czas szturchnąć nas pod danym tagiem. Tak samo obiema rękami podpisuję się pod pomysłem dołączenia informacji do hejtonews (celowo bez tagu, żeby nie zaśmiecać panu @bojowonastawionaowca ) o aktualnie trwających zabawach. Na pewno nie zaszkodzi.


I teraz bardziej o konkretnych tagach.


Jeśli chodzi o #nasonety to mam wrażenie, że tutaj jest trochę sinusoida. Raz więcej raz mniej. Osobiście na przykład mam trochę problem (mentalny) z edycjami, gdzie dawcą nie jest sonet tylko inny utwór (wiersz/piosenka) - ale to tylko i wyłącznie mój formalistyczny problem, przez który jest mi ciężej się zmotywować. Ale proszę tej mojej uwagi w ogóle nie brać swoją uwagę. Ja bym się nie przejmował tylko motywował, wołał, szturchał.


Padła kwestia podsumowań i tego, że uczestnicy się ich boją. Całkiem niepotrzebnie. Jak pan @splash545 czy @George_Stark nam nie raz pokazali podsumowanie można zawrzeć w jednym czy dwóch zdaniach. Nikt nikogo z tego nie rozlicza. Serio! To, że ja lubię sobie popłynąć, to tylko i wyłącznie dlatego, że mnie ogromną frajdę sprawia wielokrotne obcowanie z Waszymi utworami, wczytywanie się, szukanie rytmu, smaczków a na koniec pisanie totalnych głupot na ich temat. Grafomani tak mają :stuck_out_tongue_winking_eye:


Natomiast jeśli chodzi #naopowiesci, bo tutaj faktycznie dzieje się najmniej, to pan @onpanopticon troszkę mnie już ubiegł. Mam ze swojej strony taką propozycję, żeby Państwa troszkę zmotywować:


- W każdej edycji ufunduję nagrodę książkową dla zwycięzcy. Możemy tylko wspólnie ustalić, czy książka będzie odgórnie wybrana, żeby wiadomo było o co walczymy, czy zwycięzca będzie mógł sobie na koniec wskazać co chciałby dostać (w jakimś odgórnie ustalonym budżecie).


- Bardzo mnie cały czas boli, że te nasze wytwory wszelakie giną sobie w czeluściach internetów, więc chciałbym zaproponować, że pod koniec grudnia zbiorę opowiadania z całego roku (oczywiście tych autorów, którzy wyrażą zgodę) i wydam je w formie papierowej jako "Antologię Za Firewallem" - po jednym egzemplarzu dla każdego z uczestników. Żeby było jasne - nie do żadnej sprzedaży, takie wydanie limitowane tylko dla nas. Każdy z nas będzie mógł wtedy powiedzieć, że jest "autorem publikowanym". No i będziemy mieli pamiątkę. Co Państwo na to?


Tym postem, takim na szybko po śniadaniu, mam nadzieję otworzyć szerszą dyskusję.

George_Stark

Chyba się odniesę. Dużo spraw, to odniesę się nie do wszystkich, a tylko do tych, które mnie w jakiś tam sposób poruszyły, bo to bardzo miłe, że komuś zależy na tym naszym wspólnie budowanym przybytku chybotliwym.


***


Publikacja – jako piszący tutaj bodaj najwięcej, napiszę to raz i nie będę powtarzał, bo mi się powtarzać nie będzie chciało: moich opublikowanych tutaj wytworów można używać w dowolny sposób oprócz:

– przypisywania sobie ich autorstwa,

– zbijania na nich kokosów bez podzielenia się ze mną oraz

– celowego karmienia nimi wszelkiej maści modeli językowych/sztucznych inteligencji.


Co do ostatniego punktu, to nie jestem aż tak głupi, żeby nie wiedzieć, że skoro są opublikowane w Internecie, to pewnie i tak są tam zindeksowane (czy jak to się tam nazywa), ale nie chciałbym żeby ktoś tam to w jakimkolwiek celu wrzucał dodatkowo. W przypadku tego całego AI nie będę oczywiście nikogo ścigał i wyciągał konsekwencji, proszę tylko o uszanowanie mojej prośby. W przypadku dwóch pierwszych punktów, gdyby zdarzyło się ich złamanie, to pewnie najpierw bym się wkurwił, a później zastanowił co z tym fantem zrobić dalej. Mam jednak nadzieję, że się nie zdarzy, bo ani wkurwiać się, ani zastanawiać z musu nie bardzo lubię.


Jeśli zaś chodzi o samą publikację, to nie mam nic przeciwko, nawet mogę się do kosztów wydania dorzucić, niemniej nie mam zamiaru (ani czasu) w tym temacie zrobić niczego więcej.


No i to w zasadzie tyle, bo w pozostałych punktach raczej nie mam zdania. Można próbować i tej aktywizacji i nagród i zobaczyć jak to wyjdzie. Tak to zawsze przecież tutaj działało.


Dziękuję za wypowiedź.

bori

@fonfi W mojej opinii i z mojej perspektywy akcja #naopowiesci ma trochę zbyt krótkie interwały czasowe, przez co zwłaszcza w sezonie wiosenno-letnim ciężko jest się nadążyć z pisaniem. A ja lubię czasem pomęczyć dane opowiadanie 2-3 tygodnie, dlatego przy ambitniejszych tematach nawet nie startuję bo boję się, że nie zdążę. Dlatego też uważam, że najlepszą opcją byłyby cykle miesięczne, przez co po pierwsze byłoby więcej czasu na napisanie utworu, a po drugie łatwiej byłoby zapamiętać do kiedy ma się czas.


Pomysł wydania na papierze jest świetny, będę kibicował. Podobnie pomysł z nagrodami książkowymi, też chętnie ufundowałby, zwycięzcy jakąś.

splash545

@fonfi zacna inicjatywa i wspaniałe pomysły. Kurde, chyba faktycznie będzie trzeba zacząć coś pisać. xd

Zaloguj się aby komentować

Zupowe Ratatouille


Był pewien pozornie spokojny - tak przynajmniej wydawało się Michałowi - sobotni poranek, gdy lodówkę wypełniły głosy zbuntowanych warzyw. Tak, nie przesłyszeliście się, warzyw! Myślał przecież gdy mama upominała go, że warzywa zaraz wyjdą z lodówki, że to zwykły żart. Otóż zapomniane warzywa - kupione pod wpływem natchnienia i próby zmiany odżywiania, by zmienić swe życie na lepsze, a zakończony wraz z włożeniem ich do lodówki - faktycznie prowadziły w lodówce całkiem bogate życie.


Różnorodność ich także była całkiem imponująca, bowiem mieszkał tam poeta Seleriusz Kochanowski, który jak się może domyślacie jest selerem. Ma on duszę romantyka i napisał takie wiersze jak "Zielone liście twe" czy "Krągłości mej miłości". Potajemnie podkochuje się w Kapustynie Podlowskiej, która to praktykuje ciałopozytywność i wrzuca swoje zdjęcia na platformę Kilogram, gdzie również promuje swój ruch społeczny, choć można by rzec, że to trochę jak świnka morska, bo ani się nie rusza, ani to zgodne ze społecznymi kanonami piękna. Oczywiście prawdziwe piękności również się znajdują w lodówce, a przedstawicielką jest Lady Karotka von Korzeń, która pochodzi ze szlacheckiego ogrodu. Długa, szczupła, z piękną fryzurą, prawdziwe piękności. Jak powszechnie wiadomo wraz z pięknością idzie zgniły charakter. Zasadę tę przełamuje tylko kapusta, która może i nie jest ładna, ale za to głowa też jest pusta. Marchewka jest ambitną, silną liderką buntu warzyw i uważa, że ludzie są niewdzięczni - najpierw kupują, potem zapominają, aż w końcu szuflada staje się grobem. To ona planuje operację Ratatouille, w której chce uciec z lodówki i przejąć kuchnię. Nie brakuje też prawdziwego konserwatysty - ziemniaka. Bulwosław Kartofelnik to prawdziwy zwolennik tradycyjnych wartości. Opowiada czasem straszne historie o piekarniku gazowym, posiada starą mapę kuchni. Niedaleko nich znajduje się również najstarszy z nich, więziony w słoiku, kiszony ogórek. Jest zbyt stary, żeby pamiętać większość rzeczy, mówią na niego ogór Rick. Ma silny rosyjski akcent, chyba kiszenie w słoiku tak na niego wpłynęło. Najwidoczniej siedzenie w zimnym więzieniu wpływa też na ogórki. Od czasu do czasu krzyknie nagle "Na rewolucję już czas!". Nie zapominajmy też o pomidorze, który był niegdyś kucharzem. Prowadził coś w rodzaju bloga kulinarnego, gdzie chwalił się przeróżnymi rzeczami - od domowych obiadów, przez pieczone ciasta, aż po wędzone kabanosy własnej roboty i różne innych pyszności. Do dziś w internecie żaden nie wie, że Giuseppe Compositone to faktycznie pomidor, a nie człowiek. 


Tygodniami opracowywany plan ucieczki na Warzywnym Kongresie prowadzonym przez Lady Karotkę nie mógł się nie udać. Początkowo było wiele konfliktów, ponieważ Bulwosław twierdził, że trzeba bronić granic, aby nowe warzywa nie dostawały się do lodówki, a następnie spróbować zaatakować siłą Michała. Seleriusz preferuje raczej ugodowe sposób rozwiązania konfliktu poprzez napisanie powieści do Michała, aby zobaczył jak żyje im się źle. Ogór Rick w głowie ma tylko rewolucję, natomiast Kapustynę nie interesuje to w ogóle. Plan Ratatouille miał się udać w niedzielę z racji, że Michał zazwyczaj śpi wtedy do południa, a jak wstanie z potężnym kacem to otwiera lodówkę półświadomy, by wyciągnąć tylko piwo - to był ten moment kiedy plan się zaczyna. Co mogło pójść nie tak, w końcu od tygodni siedzą w tej lodówce prawie niezauważeni obserwując nawyki właściciela.


Nagle otwiera się lodówka, światło oślepia wszystkie jeszcze pełne nadziei na ucieczkę warzywa. Michał uważnie przygląda się swoim produktom w lodówce, aż nagle lekko zrezygnowany spogląda na szuflady. Hasło "zupa" to ostatnie co chciały usłyszeć buntownicze warzywa. Michała wzięło na sobotnie sprzątanie, w tym lodówki. Akurat teraz, w dzień przed ucieczką. Czy to nie ironia? Jak to się mówi, złośliwość rzeczy żywych. Wyciąga warzywa na deskę i podpala wielki gar z wodą.


  • "Wszyscy tu zginiemy!" - krzyczy przerażona Karotka.

  • "Miałam plany, miałam wyjść za mąż za przystojnego bakłażana!" - krzyczy równie zrozpaczona Kapustyna.

  • "Tak, na pewno by Cię chciał ktokolwiek, a już na pewno przystojny bakłażan..." - dodał drwiąco Giuseppe.

  • "Ehhhh, to Ci feler, ja bym chciał taką Kapustynkę… Tyle ciała do kochania, tyle wierszy napisanych, tyle nocy przepłakanych..." - pomyślał Seleriusz, ale zachował to dla siebie, lecz smutek pojawił się na jego twarzy.

  • "Na rewolucję już czas!" - jak zawsze krzyczy Rick nie słuchając innych.


Woda zaczyna się gotować, Michał powoli zaczyna brać warzywa na osobności. Na pierwszy ogień idzie Bulwosław. Najtwardszy z twardych. Wydawałoby się, że będzie się bronił, będzie walczył. Niestety, owca co dużo beczy mało przyjemności z... a nie ważne, chyba mi się coś pomyliło. No więc ziemniak Bulwosław daje się obierać ze skóry i kroić bez walki, następnie wpadając do gara. Warzywa boją się kto pójdzie kolejny. Okazało się, że Lady Karotka von Korzeń stała się kolejną ofiarą. Wydawało jej się, że inni będą jej bronić, będą za nią płakać, bo jest popularna i lubiana, ale niestety. Myliła się przez cały ten czas. W międzyczasie Seleriusz Kochanowski spisuje "Dzienniczek warzywniczek - ostatnie tchnienie", w którym opisuje dziejące się w kuchni rzeczy.


- "Co za debil, pokroił za grubo marchewkę, nie dogotuje się na czas." - rzucił nagle Giuseppe Compositone, doświadczony w gotowaniu takich zup.


Inni popatrzyli na niego zdziwieni i lekko przestraszeni niczym na seryjnego zabójcę, którym w istocie był.


Kapustyna napisała pożegnalnego posta na Kilogram, gdzie otrzymała słowa wsparcia typu:


  • "To prawda, nie zasługują na Ciebie!",

  • "Jesteś za dobra dla nich, to dlatego chcą Cię zabić!",

  • "Gdybyś była chudsza to pewnie by Cię nie użyli, dyskryminacja!",

  • "Pamiętaj, że jesteś najpiękniejszą jaką kiedykolwiek widziałam!"


To ona trafiła do gara, ale wcale nie była smutna, wręcz szczęśliwa, bo dostała tyle słów wsparcia. Seleriusz uronił łzę, aż w końcu rzucił się za nią na ratunek.


- "Nieeeeeee, nie mogą Ci mnie odebrać, kocham Cię Kapustyno!" - krzyczał zrozpaczony sturlając się w stronę końca deski, aż prawie spadł, lecz Michał zauważył to i zabrał go również.


- "To Ty mnie kochasz? LOL, nie chcę takiego frajera za chłopaka XD stać mnie na więcej!" - skwitowała Kapustyna z pogardą.


Seleriusz wpadł do gara z rozpaczy krzycząc: "Seleronimo!". I tyle go widzieli. Dumna Kapustyna również chwilę później skończyła w garze, lecz czuła się jak męczennica, która zginęła za promowanie ciałopozytywności.


Zostały już tylko okrzyki o rewolucji ogóra Ricka i pomidora Giuseppe. Michał zdecydował się jednak nie użyć Ricka i schował go ponownie do lodówki. Compositone miał w planach usunąć konto, czyli popełnić samobójstwo, lecz nie zdążył przed kucharzem. Jego ostatnie słowa brzmiały "Passata la vista" i tak oto wszyscy lodówkowi bohaterowie wylądowali w zupie.


Myślicie pewnie, że chociaż tyle dobrego, że Michał się najadł zupy, otóż nie do końca. Zjadł jeden talerz, o reszcie zapomniał, a ta się zepsuła w garze. Podobno po tygodniu zaczęła żyć własnym życiem i planowała misję ucieczkową, lecz jej dalszej historii nie znamy, a "Na rewolucję już czas!" można usłyszeć z lodówki po dziś dzień.


#naopowiesci #zafirewallem  #tworczoscwlasna



#opowiesciwarzywne

sireplama

@pingWIN jaka zupę gotował Michał?

George_Stark

Jej, zakochałem się w tytule Krągłości mej miłości! Chciałbym go przeczytać!


Urzekł mnie też szlachecki ogród i styl narracji. Świetnie się to czytało!

Zaloguj się aby komentować

Odezwa do narodu Hejtowego.


Drogie Tomki i Tosie, tag #naopowiesci przeżywa trudne chwile i potrzebuje was! 


Pomożecie?


-----


Rozpoczynam nową edycję konkursu albo raczej zabawy. Jako zwycięzca, a w zasadzie jedyny uczestnik, podejmuję się trudnego zadania, żeby trochę was kochani ożywić. Czy się uda? Nie wiem, przekonajmy się.


Na czym to polega?


A w sumie na niczym. Piszecie sobie opowieść, która musi spełnić szereg warunków i zmieścić się w rygorystycznym terminie Just kidding.


Temat: Freestyle, co wam w duszy gra

Długość: Freestyle


Termin - 2 Sierpnia (sądzę, że 3 tygodnie to sporo czasu) Jak ktoś się nie wyrobi, pisać pw - można poczekać kapkę dłużej


Kryteria - Zwycięzca zostanie wyłoniony na podstawie punktów. A jako że nie ma żadnych punktów i że jestem organizatorem, to łot, co mi się spodoba Ale ale - będzie więcej zwycięzców. 


---------------


W tej edycji robimy małą zmianę.


Trzech uczestników dostanie takie oto filiżaneczki z kawiarnianym nadrukiem Co to za kawiarnia bez filiżanek.


Jedną dostaje zwycięzca, którego wybiorę wedle swojego widzimisię.

Drugą dostaje losowy uczestnik - także każdy ma szansę i ślepy los.

Trzecią dostanie zwycięzca numer dwa, czyli poproszę wybraną przez siebie kapitułę starszyzny kawiarnianej, aby wskazali swoich faworytów


Oczywiście jeśli się to potoczy tak jak w poprzedniej edycji, to jedna osoba zacznie kompletowanie zastawy xD A jeśli nikt nie napisze, to sam to zrobię i dzięki dubletowi będę super gostkiem z trzema filiżankami.


Motyw filiżankowy będzie przeze mnie sponsorowany także w kolejnych edycjach tworzonych przez innych kawiarenkowiczów. Zobaczymy kto pierwszy skompletuje zastawę ;) 


Nadruk na szybko, możliwe że będzie zmiana na coś ładniejszego.


Do działa zatem


#zafirewallem #tworczoscwlasna

f6dd5010-74e5-4aec-976c-1f9dc24a403f
splash545

@onpanopticon ale fajna filiżanka, szanuję za pomysł, chęci i inwestycje.

onpanopticon

@splash545 no może chociaż u jednej osoby możliwość otrzymania takiego suwenirka - przełamie twórcze lody

George_Stark

Kurde! Nie dość, że właśnie piszę opowiadanie, które miałem zamiar opublikować tutaj poza konkursem, a teraz wstrzelę się i w temat i w gatunek, to jeszcze wizja takiej wspaniałej nagrody na mnie czeka!


A, swoją drogą, Ty zajmujesz się produkcją takich filiżanek, czy masz jakieś dojścia? Bo ja bym bardzo chciał taką, tylko inspirowaną naszym logo fantastycznym. Nawet bym cały zestaw wziął i nawet za niego zapłacił żeby tylko je mieć!

onpanopticon

Widzicie jak ważne jest wołanie?! Sam zapomniałem, że do dzisiaj jest termin i miałem zawołać tydzień przed xD To wołam 22 godziny przed ( ͡° ͜ʖ ͡°)


Zatem termin wydłużam o tydzień do 9 sierpnia do północy, bo być może ktoś jednak chciał napisać. Jak nie, to nic się nie dzieje. Mamy 3 uczestników i 4 opowiadania na ten moment. Czyli w porównaniu z ostatnią edycją i tak do przodu


Niemniej skoro wprowadzamy troszkę "luzu", skoro i tak były nawet wywrotowe propozycje żeby zamknąć tę zabawę, to nie będę robił tutaj biczowania, że samemu mi się zapomniało. Faktycznie, jednak są to wakacje, różne rozjazdy, obowiązki pozostają, a też chce się skorzystać z dnia wolnego czy (hehe) "pogody".


@fonfi

@bori

@sireplama

@splash545

@bojowonastawionaowca

@pingWIN

@entropy_

@ErwinoRommelo


Nie wiem czy to wołanie zadziała

Zaloguj się aby komentować

Może to tematy nie siadają, może to wakacje, a może koniunkcja planet w magiczny sposób obniża motywację prozaików.


Faktem jest, że tag #naopowiesci ledwo podryguje, karmiony pojedynczymi wpisami. Niemniej jednak chciałbym przekazać gratulacje oraz wyrazy uznania użytkownikowi @onpanopticon, autorowi jedynej pracy, która została nadesłana w bieżącym rozdaniu. Otrzymuje on 21 punktów za plusy oraz ode mnie dodatkowe 21, co daje razem 42, zapewniając zaszczytne pierwsze miejsce oraz honor organizatora kolejnego wyzwania (czy jest jednak sens? ocenę pozostawiam Tobie).


Chwała literatom! Chwała tym, którym się chce! Chwała @onpanopticon !

#podsumowanienaopowieści

968458ca-5364-49cc-85b1-b06dba78b2a8
splash545

@Spleen faktycznie format #naopowiesci w obecnej formie widocznie się wyczerpał. @onpanopticon jeśli masz jakiś pomysł i chęć to możesz w sposób dowolny zmienić istniejące zasady, żeby spróbować reanimować tego trupa. Jeśli zaś nie, to możemy zakończyć tę zabawę w tym właśnie miejscu i używać tagu gdy ktoś będzie chciał wrzucić jakieś swoje spontanicznie napisane opowiadanie. A może kiedyś uda się wskrzesić tag w zupełnie innej formie. Piszę to jako jego założyciel.

George_Stark

@splash545


Z sonetami dzieje się podobnie - ktoś wczoraj miał chyba edycję zakończyć.


To nie zarzut, to obserwacja. Ale faktycznie, coś z tymi zabawami trzeba by zrobić. Ja się zastanowię i postaram się przedstawić jakieś propozycje, choć póki co, przychodzi mi do głowy głównie hasło "uwolnić tagi".

bojowonastawionaowca

@George_Stark co uwolnić? :p

bori

@spleen Może wydłużyć czas jednej edycji gdzieś do miesiąca? U mnie teraz kiepsko z czasem

George_Stark

@bori A, tak z ręką na sercu, siądziesz i w miesiąc napiszesz? Czy to będzie wyglądać tak, jak przekładnie klasówek w szkole, że na "za tydzień" i tak się nikt nie nauczył? Bo jeśli tak ma być, to po co się oszukiwać?


U mnie jest tak, że jeśli nie skończę takiego opowiadania w jednym, góra w dwóch lub trzech podejściach, najlepiej dzień po dniu, to nie skończę go wcale. Nawet jakbym miał na to rok.

bori

@George_Stark To nie jest kwestia czasu samego pisania, ale znalezienia wolnej chwili by to zrobić. W miesiąc będzie większe prawdopodobieństwo że coś wygospodaruję niż w przeciągu dwóch tygodni.


No i łatwiej ogarnąć termin - koniec miesiąca = koniec czasu na publikację

onpanopticon

@splash545 @George_Stark @Spleen


Dziękuję za gratulacje. Przyznam, że wygrać w tak zaciętej rywalizacji to zaszczyt xD


Skoro dostaję wolną rękę w temacie, to nie chcę być grabarzem i spróbuję to lekko zmienić. Użyłbym tu pewnego amerykańskiego skrótowca, ale niestety pewna pomarańczka zniweczyła jego sens.


Jeśli ktoś ma jakieś dodatkowe pomysły, to proszę napisać.


Poza tym (i mówię to po sobie) - należy wołać ludzi. Zarówno na starcie edycji jak i przed jej końcem. Powiem to wprost, gdybym nie spóźnił się z braku czasu na edycję @pingWIN to nie napisałbym też opowiadania na tę edycję, bo bym albo zapomniał, albo odłożył i znów się na koniec nie wyrobił.

pingWIN

@onpanopticon gratuluję! Sam największy przypływ motywacji do napisania miałem zaraz po Twoim opowiadaniu, zwyczajnie temat nie siadł i nie miałem pomysłu na nie. Myślę, że warto kontynuować opowiadania, ale pasuje je uatrakcyjnić jakoś, bo sporo osób boi się pisać tak długich tekstów, ale też mało kto czyta, bo to jednak często ściana tekstu. Wiadomo, na tle książki to nic, ale na tle krótkich postów na hejto to już jest co czytać

Zaloguj się aby komentować

#naopowiesci #tworczoscwlasna #zafirewallem


Cicho, bo "Sławosz" mówi


Był czwartkowy wieczór, pub „Pod Lewitującym Kurczakiem” pękał w szwach. Nad barem wisiała stara plazma pokazująca mecz Ekstraklasy, Radomiaka z Pogonią, gdzie debiutował H⁎⁎a, mimo to nikt nie oglądał. Wszyscy siedzieli przy stoliku pod ścianą, gdzie Sławosz Uznański – astronauta, bohater narodowy i człowiek, który „przeżył stację kosmiczną” – właśnie kończył drugie piwo i zaczynał trzecią historię.


– No i wtedy mówię do Władimira: „To nie może być guzik do ekspresu! Ma naklejkę: 'Nie dotykać – tunel czasoprzestrzenny'!”


– I co zrobił? – zapytał Mirek, inżynier od klimatyzacji, który najdalej udał się w podróż z Wrocławia do Włocławka i to przez pomyłkę.


– No jak to co? Nacisnął! Głupi rusek myślał, że to żart. Co też wygaduję "Rusek myślał"... dobre sobie. A ja? A ja zrobiłem krok w bok, bo wiesz… mam refleks. Trochę jak Bruce Lee, tylko lewitujący.


Sławosz zrobił dramatyczną pauzę i upił łyk piwa, niczym z kosmicznej karafki.


– I co, teleportował się? – zapytał Paweł, który raz pracował przy kablu światłowodowym i teraz uważał się za eksperta od wszystkiego, co zawiera słowo „kwantowy”.


– Nie teleportował. On… się odwrócił i powiedział: „O, chyba działa”, po czym cała stacja się zawinęła. Dosłownie. Takie fiuuuu, jakbyś próbował złożyć Ikea Pax bez instrukcji i wszystko się nagle samo poskładało.


– A ty?


– Ja zostałem. Bo byłem akurat w tej jednej części, która – uwaga – została wyjęta z czasoprzestrzeni. Później dowiedziałem się, że to specjalnie wytworzona "komora idiotyzmu", która ma chronić wszechświat przed rozpadem.


– Czyli… wszyscy zginęli?


– W cudzysłowie: „zniknęli z naszej rzeczywistości”. W praktyce: zginęli jak muchy w mikrofali. Ale ja przeżyłem, bo – i to jest kluczowe – byłem zajęty robieniem selfie z konserwą gulaszową. Specjalne wyzwanie na hejto.


Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Tylko Grzesiek, lokalny filozof i kierowca Ubera, zmarszczył czoło.


– Ale czekaj. Tunel czasoprzestrzenny? Co to w ogóle znaczy?


– To znaczy, Grzesiu, że jak naciśniesz guzik, który wygląda jak coś z filmu „Odyseja Kosmiczna”, to może ci się rozwarstwić istnienie. Prosta sprawa. Przenosisz się do innego wymiaru. Albo odpala ci się mikrofalówka. Różnie z tym bywa.


– I co zrobiłeś potem?


– Wyszedłem na zewnątrz. W sensie… na zewnątrz komory idiotyzmu. Nie była już na żadnej orbicie. Zamiast tego… unosiła się w czymś, co wyglądało jak basen z żelków Haribo i zniekształconych Chopinów. Grawitacji nie było, ale mózg próbował to zrozumieć jakby szukał puenty dowcipu w Familiadzie.


– I przetrwałeś?


– No właśnie. Oto najpiękniejsze: nic mi nie było, bo – tu się trzymajcie – Polak jest tylko szumem w kosmosie. Ja tam byłem tak nieistotny, że żadna siła nie chciała się mną zająć. Te wymiary, tunele, kwantowe bajery – one eliminowały tylko „poważne byty”. A ja byłem tylko gościem w skarpetkach z Batmanem, który gadał sam do siebie. Kosmos uznał: „eee, zostaw go, to tylko Sławosz”.


Piotrek, który jeszcze się nie odezwał, wyjąkał:


– Ale jak wróciłeś?


– A, no to jest najlepsze. Po trzech dniach w tej haribowej rzeczywistości – zjadłem wszystkie unoszące się konserwy, gadałem z przelatującym filtrem powietrza, którego nazwałem "Zenon" – pojawiła się sonda. Taka jak z filmów. Migająca, latająca, z dźwiękiem bziuuu. Przekazała mi wiadomość: „Gratulacje. Zdałeś test. Ludzkość gotowa na kontakt.”


– Czekaj… test?


– No! Cała stacja była symulacją! Eksperyment stworzony przez istoty wyższe. Sprawdzali, czy którykolwiek człowiek będzie na tyle bystry, żeby nie naciskać czerwonego guzika z napisem NIE NACISKAJ. A jak będzie – czy przynajmniej się uratuje. I wiecie co? Zostałem jedynym człowiekiem w historii, który przetrwał Kontakt z Głupotą w Warunkach Zerowej Grawitacji.


– I co się stało potem?


– Wysłali mnie na Ziemię. Przez inny tunel. Taki jak w pralce wirnikowej, tylko bardziej z duchowym wymiarem. I wylądowałem… w Częstochowie. Nago. Na wieży Jasnej Góry.


– A NASA, a ESA?


– Udają, że nic się nie stało. Wiecie… budżety, polityka, tajne sprawy. Ja im powiedziałem: „Nie ma sprawy, możecie zatuszować, ale przynajmniej nazwijcie cokolwiek moim imieniem.” I wiecie co? Teraz oficjalnie w planach ISS 2.0 jest „Stacja Uznańskiego – Strefa Przetrwania Idiotyzmu".


W pubie zapadła cisza.


– Ty, Sławosz… – odezwał się nagle Mirek – a może ty to wszystko wymyśliłeś, co?


Sławosz uśmiechnął się pod nosem, wyjął z kieszeni zdjęcie: selfie z kosmiczną konserwą, podpisane „Dla Zenona, najlepszego kompana oddychania – S.U.”


– Mirek, jakbyś przeżył rozmowę z filtrem powietrza przez trzy dni, też byś chciał, żeby ci ktoś wierzył.


I wziął kolejny łyk piwa, po czym wyjął broń i wymierzył w kompanów.


– Prawda była tylko częściowa. To co słyszeliście opowiedziałem Trumpowi. On jest głupi, podobnie jak wy i uwierzył. Prawda jest taka, że tunel czasoprzestrzenny pozwolił zmienić bieg historii. Sławosza z nami nie ma, siedzi w więzieniu 


Zapadła grobowa cisza.


Piotrek zagaił ponownie, tym razem jąkając się już nie bez przyczyny:

- To kim do cholery jesteś?

– Jestem Kajetan, Kajetan Poznański i wróciłem by zabijać.

Po czym rozpoczęła się masakra.

pingWIN

Kiedy kawiarenkowicz nie napisał przez całe 2 tygodnie u Ciebie opowieści, a inną napisał po 6h od ogłoszenia:

cdb4e34c-7317-4718-9e2b-797dca41e944
pingWIN

@onpanopticon a tak na serio fajny debiut, chyba muszę oglądnąć tę odyseję kosmiczną i liczyć, że nie usnę 4 raz podczas oglądania jej xD

onpanopticon

@pingWIN no troszkę słabo wyszło, ale brakowało i czasu i też pomysłu. Bo wbrew pozorom to nie był aż taki prosty wzorzec. Chociaż gdybym wiedział, że tam taka niska frekwencja, to bym docisnął, ale też nie wiem czy to miałoby większy sens. Następnej twojej nie przegapie


A opowiastka jak opowiastka. Prosty temat, to i jest poczytaj mi mamo xd

Spleen

@onpanopticon to sie nazywa szybki zryw, good job, dobre story

fonfi

@onpanopticon a mama wie, że ćpiesz? 🤣 A tak serio niezły minduck. Podoba mi się. Sławosz vel Kajetan powinien jeszcze mieć ręcznik przewieszony przez szyję. 😜

onpanopticon

@fonfi W słowach się trzeba trzymać, więc uznałem że utnę na samym ujawnieniu postaci i będzie "To be continued", a Kajetan odnajdzie jeszcze swoje miejsce w konwencji pastisz horror xD Uwagę z ręcznikiem zachowam, przyda się

Zaloguj się aby komentować

Mam zaszczyt zainicjować kolejną edycję konkursu #naopowiesci


Temat: Sławosz Uznański-Wiśniewski opowiada znajomym w pubie jak było na stacji ISS.


  • Warunek konieczny: elementy komediowe w historii

  • Pozostałe fabuły dowolne - mogą być pierwiastki fantastyczne, sci-fi, polityczne, horroru lub romansu. Historia nie musi nawet stricte opisywać tego co się działo faktycznie na stacji, może być tak, że główny bohater chciał opowiedzieć o pobycie w kosmosie, ale nieumyślnie zszedł na inny temat i zaczął gadać o czymś zupełnie niepowiązanym. Daję tutaj swobodę.


  • Długość - max. 1000 słów

  • Termin umieszczania prac: do 11 lipca 20:00


  • Kryteria oceny: liczba piorunów będzie stanowiła 50% wagi oceny, drugi komponent, równie "ciężki" to moja subiektywna opinia w obrębie której spróbuję ocenić to czy historia mi się podoba czy nie. Przykład: trzy prace, otrzymują kolejno 5 / 16 / 23 pioruny. Przyjmuję zatem, że przyznaję tyle punktów oraz każdej pracy mogę dorzucić drugie tyle od siebie. Jak widać praca z 5 piorunami nie jest w stanie zmienić swojej pozycji na liście i będzie miała zawsze ostatnie miejsce. Za to praca z 16 piorunami może wygrać, jeśli zdecydowałbym się przyznać jej drugie 16 piorunów, a tej z 23 piorunami, zero. Chyba wiadomo o co chodzi. Jeśli komuś się wydaje taki system niesprawiedliwy, to cóż, taki lajf.

  • Dodatkowa podpowiedź odnośnie moich subiektywnie dodawanych punktów - lubię plot twisty, czarny humor i lekkie pióro, takie trochę w stylu pasty (np. bardzo podobają wpisy o tym jak @knoor prowadził foodtrucka i w tym momencie apeluję do autora tychże opowieści o więcej!)

52420f96-de53-4aa9-a049-38b3b24a8602
knoor

@Spleen Kurde, no muszę coś popisać a chłop nie ma kiedy, jak nie robota to harlejki a jak nie harlejki to rower a jak nie rower to jeszcze co innego -_-

Zaloguj się aby komentować