Zdjęcie w tle
knoor

knoor

Tytan
  • 43wpisy
  • 292komentarzy
Hejo,

potrzebuję raz na jakiś czas wydrukować sobie jakąś pierdołę typu część do roweru/motocykla/auta którą zepsuję albo element/mod do urządzenia. Jakieś superszczegółowe modele czy figurki mnie nie interesują. Do tej pory wysyłałem projekty do jednej firmy i mi to robili w PLA. Chciałem jednak mieć trochę więcej swobody i sprawić sobie jakąś własną drukarkę 3d. Budżet mam powiedzmy do 1000 plnów, więc nic specjalnego, myślałem o np. jakiejś pomodzonej używce - ma to sens? I generalnie jakie mody warto mieć i mają faktyczny, pozytywny wpływ, a jakie to przerost formy?

#druk3d #drukowanie3d

Zaloguj się aby komentować

Mały update z uzdatniania harlejków kupionych w USA.

W pomarańczowym udało się już wyciągnąć wgniotki na baku, jestem w trakcie dorabiania kopii naklejek. Do zrobienia zostanie wtedy jeszcze malowanie baku i metalowych boczków i to chyba będzie tyle, zostanie tylko zarejestrować, wymienić oleje i będzie można bzikać;)

Czarną dynę mam jeszcze dalej rozgrzebaną i pozbawioną przodu. Udało się napawać ogranicznik na ramie, będzie trzeba jeszcze go obrobić i pomalować. Dolna półka, na której ogranicznik też był uszkodzony wróciła ze spawania i kurde, nie widać że co było robione. Problem pojawił się jednak przy montażu sztycy - mój zaimprowizowany setup okazał się do tego za słaby, może ktoś z okolic Warszawy ma przypadkiem prasę hydrauliczną do poratowania?

Wszystkie elementy do przedniego zawieszenia dyny poza tym mam już ogarnięte, tzn kupione - bo dalej nie mogę ustalić, czy półki i golenie pomalować samemu szprejem, dać do proszkowego lub może zwykłego lakierowania?

Z nudów przejechałem też polerką tylny błotnik, na którym lakier był pełen zarysowań, swirli i tego typu śmiecia - i mogę z czystym sumieniem polecić system 3M Perfect-It - drogi, ale zdecydowanie robi robotę. Co prawda do czarnego chyba jeszcze dokupię Ultrafine, żeby mieć idealny kolor, ale naprawdę jestem pod wrażeniem. Z drugiej jednak strony, jest to też moja pierwsza styczność z polerowaniem lakieru bezbarwnego, więc może tak jest przy każdym produkcie i po prostu zachwyt wynika z nowości tego doświadczenia;) nie zrobiłem niestety zdjęć przed i po, ale mam do ogarnięcia jeszcze bak i może przy nim pokażę jak działa.

#motocykle #motoryzacja
e9d70c5c-5ed6-4009-a492-c80b9ed75733

Zaloguj się aby komentować

Chałupa na święta posprzątana, to wypadałoby jeszcze ogarnąć coś w ściągniętym z USA i obecnie uzdatnianym harlejku. Moto przyjechało do mnie z w miarę świeżymi oponami, natomiast felgi były takie se - nie wiem, czy to kwestia stania na placu, transportu w kontenerze a może po prostu starości - niemniej metal był z wierzchu utleniony i nie wyglądało to za fajnie. Nigdy nie bawiłem się w polerowanie alu i nie miałem wielkich oczekiwań ale trochę zabawy z wiertarką, filcowymi padami i pastą polerską dało całkiem fajny efekt - nie jest może idealnie, ale na pewno dużo lepiej niż na początku.

Skompletowałem już prawie wszystko żeby poskładać do kupy uszkodzony przód - czekam jeszcze na dolną półkę (trzeba było napawać dziabnięty ogranicznik skrętu) oraz łożyska przedniego koła - liczyłem, że kupię je wczoraj, ale sklep zrobił sobie przedświąteczne wolne. Zastanawiam się też trochę nad ogarnięciem emulatorów do przedniego zawieszenia, z jednej strony chciałbym najpierw ocenić "jak to jeździ" a potem brać się za modyfikacje, z drugiej wiem, że pewnie nie będzie chciało mi się ponownie rozkładać całego przodu... Ostatnim problemem z jakim się obecnie borykam jest znalezienie jakiejś odpornej na uderzenia i odpryski farby, którą będę mógł pomalować przednie golenie zawieszenia - proszkowo robić tego nie chcę, a z kolei wszystkie w miarę sprawdzone (przez kogoś na necie) produkty w szpreju są w PL niedostępne - może ktoś ma coś do polecenia?

Ostatni temat to modyfikacja przedniego układu hamulcowego. W miejsce virgin tarczy 292mm jest już kupiona CHAD TARCZA 355mm, a zamiast harlejkowego spowalniacza czterotłoczkowy monoblok Brembo, który planuję jeszcze pomalować (poza napisem) na czarno. Ofc zdaję sobie sprawę, że potrzebne było to trochę jak świni siodło xD ale nie mogłem się powtrzymać - życie jest za nudne na zostawianie stockowych gratów. Z tego wszystkiego zapomniałem sprawdzić bicie wału - mam nadzieję, że mimo wszystko będzie w normie i cała ta wydana kasa nie okaże się zmarnowana xD

#motocykle #motoryzacja
8505f71e-2c72-49b5-9c73-dd9a491c43fa
6585a9c7-0cfa-45de-a05a-d8c081649ffd
14e005be-cbd9-472d-8885-178c82f22654
f0eb6f8b-3913-472e-868f-46f16c8dfc1b
57ee4c59-a3c9-4026-a795-a824e68243e5

Zaloguj się aby komentować

Mały update odnośnie dłubania przy harlejkach ściągniętych z USA. Sportster, który poszedł na pierwszy ogień dalej czeka na przyjście baku z prostowania - potem, w zależności od tego jak bardzo lakier po prostowaniu będzie pokiereszowany albo dam go do malowania albo zrobię we własnym zakresie. Do tego jeszcze jakieś dwie drobne rzeczy i wymiana płynów - i do rejestracji i można bzikać. Jeśli ktoś chciałby poczytać więcej, rozpisałem się bardziej w komentarzu do tego wpisu: https://www.hejto.pl/wpis/knoor-i-jak-tam-te-twoje-harleye-z-aukcji-w-usa-wtopa-czy-udany-zakup-przypomnia

Wziąłem się pomału za drugiego harlejka, czyli Dynę Low Rider zrobioną w amerykańsko-sebastianowym stylu, który można podciągnąć pod "club style" ale ja bardziej wolę określenie "dyna bro" xD. Całkiem śmieszkowy kanał KRUESI ORIGINALS, na którym szukam czasem filmików z opisem napraw daje dość dobre spojrzenie na to, o co chodzi. Wracając do samego motorka, demontaż krzywego przodu poszedł zdumiewająco szybko (w mniej niż dwie godziny miałem rozłożone na kawałki całe przednie zawieszenie i wydech), natomiast od paru tygodni wszystko stoi. Z jednej strony brak części (wciąż czekam na lagi), z drugiej brak czasu - niektóre graty będę musiał wozić do uzdatniania, nie jest ich wiele ale jednak.

Jednym z nich jest dolna półka - zdemontowałem już sztycę, żeby majstry od spawania miały łatwiej. Jak widać, ogranicznik skrętu oberwał przy glebie/uderzeniu dość konkretnie, ale myślę, że skoro udało się ogarnąć Sportsterowy ogranicznik, zamiast którego po prostu ziała dziura, to da się zrobić i to;) Miałem też krzywą kierownicę, ale metodą szarpnięcia udało się ją naprostować - okazało się, że risery są na gumowych tulejach i po prostu trzeba było trochę siły żeby ustawić wszystko we właściwej pozycji. W przyszłym tygodniu liczę na to, że przyjdą mi lagi i będzie można poskładać przód. Zamówię sobie też chyba adapter do przedniego zacisku i wstawię zacisk brembo - bardziej dla kaprysu i samego wyglądu. Stay tuned!

#motocykle
c0b61faf-c2c5-47d7-abae-8b862ba93361
72690f06-c55e-4dab-b29b-1b851ac2bcfb
c50c4bf7-7633-4c35-a95c-a8ecc37d6838

Zaloguj się aby komentować

TL;DR - hejt na biedrę, artykułu z promocji nie ma w menu kasy samoobsługowej, do tego kasa sama podpowiada droższy artykuł

W kontekście wpisów o biedrze, przypomniała mi się historia sprzed paru dni. Nie wiem, czy zarejestrowaliście, ale od jakiegoś czasu nad kasami samoobsługowymi montowane są kamery co to cieciują byście nie ukradli marmolady czy chleba. Dobry pan jedną ręką ukarze, ale drugą może nagrodzić - w przypadku kamer marchewką jest niby to, że mają podpowiadać co to za produkt znajduje się na wadze i ułatwić robalom jak my życie w samodzielnym kasowaniu sobie produktów.

Do rzeczy. Otóż wchodzę sobie parę dni temu do biedy, patrzę: o, pomarańcze na przecenie 3.99 zamiast 7.99, to kupię sobie na sok. Zakupy zrobione, idę do kasy. Przychodzi kolej pomarańczy, wot technika - kasa wie, że położyłem na wadze pomarańcze, podpowiada - pomarańcze PREMIUM. Hmm, chwila - brałem deserowe, na PREMIUM mnie nie stać. No to trzeba zmienić. Szukam na liście - nie ma. Szukam po nazwie - nie ma. Szukam jeszcze raz na liście owoców - no murwa, nie ma. Dobra - myślę - może się walnąłem i źle pamiętam nazwę? Klikam pomarańcze premium. Myk, 8.99 za kg, a że wziąłem ponad 3kg to wbija ponad 30 plnów. Chwila no, miało być 3.99.

Idę do pani z biedry co to krząta się po sklepie - dzień dobry, brałem pomarańcze deserowe, ale nie ma ich w menu kasy samoobsługowej. Wbiłem jedyne inne co były, ale jest ponad x2 drożej, o co chodzi?

Pani podchodzi do kasy, patrzy - mhm. Anuluje mi te moje pomarańcze, szuka tych deserowych - ni ma. Wbija jakiś swój tajny kod - są. WTF. Pomarańcze są w promocji, ale żeby znaleźć trzeba wbić jakiś kod kasjera - tak ich nie zobaczysz.

Nieźle, ciekaw jestem ile osób dziennie nie zauważy takiego czy innego produktu i nieświadomie zapłaci więcej niż powinno. A nawet jeśli zauważą - sklep nic nie straci, po prostu sprzeda po tej cenie, po której i tak miało być

Jezu, marzy mi się przepis, żeby za każdy grosz różnicy między ceną z półki a ceną z paragonu sklep musiał oddawać 20 gorszy klientowi. Momentalnie polaki rzuciliby się na sieciówki w poszukiwaniu exploitów i łatwej kasy do tego stopnia, że na drugi dzień dzień okazałoby się, że wszystko chodzi jak w zegarku i żadnych różnic paragon/półka nie ma i nigdy już nie będzie. Marzenia ściętej głowy.

#biedronka #gorzkiezale

Zaloguj się aby komentować

Ech, chyba tym razem kombinowanie i januszowanie się na mnie zemści. W dłubanym harlejku przy glebie naderwał się ogranicznik skrętu, początkowo myslałem o wymianie półek ale po tym jak okazało się, że lagi i pólki są proste a sam ogranicznik można ogarnąć napawając i potem obrabiając, skusiłem się na zawiezienie tego do zakładu, który zajmuje się właśnie spawaniem i obróbką aluminium.

Cebulacka dusza uradowała się, gdy zapowiedzieli że koszt naprawy tego zamknie się prawdopodobnie w 100-150 pln. No a przyszło co do czego i tak:

  • koszt ponad trzykrotnie przekroczony, bo grzebali się przy tym kilka godzin i policzyli mnie za czas roboty (co przy okazji wzbudza moje obawy, że robili to po prostu pierwszy raz w życiu i uczyli się na moim elemencie)
  • zwymiarować dokładnie tego ogranicznika sami nijak nie potrafili i nie mam nawet pojęcia czy będzie pasowało
  • sztyca ma ślady i rysy po trzymaniu tego w imadle, oczywiście na żywca, kto by tam się przejmował jakimiś nadkładkami na szczęki, niepotrzebne to
  • sztyca przekręciła im się w półce o 90 stopni (jest w niej otwór w który wchodzi pin blokujący kierownicę, wiec musi być w określonym położeniu), mają jeszcze poprawić -_-
  • jeszcze próbowali ową sztycę wyciągnąć z półek, powiedzieli mi, że się,nie da - po czym wyszło że robili to na chama i wyciskali w złą stronę - do tego sądząc po śladach podgrzewając i waląc podczas gdy powinno się to robić na prasie -_- mam nadzieję, że nie zrujnowali do cna geometrii

No i efekt tego taki, że z roboty która miała wyjść stówkę lub ciut więcej będzie prawie 4 stówy i spora szansa, że półka nada się na śmietnik i trzeba będzie szukać nowej/używanej - dodatkowe koszty.

Jezu, mam czasem wrażenie, że jak po prostu nie zrobię czegoś sam albo nawet zapłacę komuś, ale nie poprowadzę za rękę jak dziecka tłumacząc przy każdym kroku co trzeba uważać przy robocie, to rezultat będzie opłakany. A co mnie rozwala jeszcze bardziej, to to że nie mam nic wspólnego na codzień z obróbką metalu, więc na dobrą sprawę dlaczego miałbym to wiedzieć - powinienem po prostu zostawić to i odebrać gotowe. I jeszcze niby zakład co dobre oceny ma, no ja piehdolę.

No nic, będę to jutro zakładał na próbę, może akurat będzie dobrze.

#motocykle #gorzkiezale

Zaloguj się aby komentować

W ramach dalszego ciągu uzdatniania harlejka kupionego na aukcji z USA, przeliczę dziś na ile opłaciło mi się bycie cebulakiem i kombinatorem.

Harlejek, przy którym aktualnie sobie hobbystycznie dłubię przyjechał z totalnie zdezintegrowanym w wyniku przewrotki licznikiem. Mało tego, również mocowanie licznika uległo zniszczeniu. Po wygraniu aukcji czułem, że będzie to (i mam nadzieję że tak zostanie xD) najdroższy do naprawienia element motocykla, stąd też od razu zacząłem kombinować. O ile cena nowego licznika w USA nie przeraża i wynosi ok. 300 dolarów - tak w PL i ogólnie w Europie harlejek staje się produktem premium xD i ten sam licznik kosztuje już ~2600 pln, czyli ponad dwa razy tyle xD Do tego standardowy licznik jest dość lichy, więc wychodzi, że o wiele lepiej kupić od razu akcesoryjne kombo licznik+obrotomierz, które kosztuje podobnie, a oferuje więcej. Wciąż jednak jest to ponad 2800 plnów, co bolało moją cebulacką duszę. Zamiast więc jak uczciwy, dobrze zarabiający człowiek - po prostu zamówić od razu dobre i przeboleć wydatek, poświęciłem kilkanaście godzin na kombinowanie i dłubanie żeby coś przyoszczędzić XD

Na początek wyszukałem, że mój motocykl ma już inny rodzaj licznika, który nie przechowuje przebiegu. Działa to w ten sposób, że przebieg trzymany jest w komputerze samego motocykla - przy wymianie licznika na nowy, przebieg zaczytywany jest do nowego licznika, a po przejechaniu pewnego dystansu - licznik parowany jest na stałe z motocyklem na podstawie numeru VIN. Problem pojawia się w przypadku licznika używanego - bo motocykl nie będzie chciał się już z nim sparować.

Udało znaleźć mi się w internecie praktycznie nowy licznik w dobrej cenie. Żeby było trudniej, licznik co prawda był od sportstera, ale innej wersji - która miała obrotomierz - i licznik ten występował tylko tam. Czy podejdzie do mojego? Dzięki uprzejmości kumpla i jego służbowej fury xD zapakowaliśmy motocykl na przyczepę i pojechaliśmy sprawdzić. No i super - okazało się, że licznik pasuje i działa, niestety jest też już sparowany z innym motocyklem. No ale od czego są majstry xD Udało załatwić się przeprogramowanie komputera (które w sumie i tak by mnie czekało z uwagi na montaż europejskich świateł) i 250 złotych później miałem licznik gadający z komputerem oraz tylne światła z normalnymi kierunkowskazami.

Została do rozwiązania kwestia zniszczonego mocowania na licznik. Standardowe do sportstera jeszcze idzie dostać jako używane za ok 600 pln, nie zmienia to faktu, że jest paskudne i moim zdaniem nie pasuje do motocykla. Miałem w piwnicy kupiony tzw. relocation kit od majfrendów, który pozwala przymocować licznik do przedniego zawieszenia, został mi po poprzednim sportsterze i był akurat w kolorze srebrnym, więc postanowiłem go wykorzystać. Brakowało mi jednak kilku elementów montażowych - gumek, śrub i tylnej ścianki. To postanowiłem kupić w ASO - w końcu ile mogą kosztować dwie śrubki, dwie gumowe uszczelki i kawałek plastiku? Wyszło, że ponad 400 pln, trochę sporo xD więc znów włączyłem tryb cebuli. Okazało się, że majfrendy robią gumowe uszczelki i można je kupić za całe 60 złotych za komplet. Niestety, plastikowe "plecy" licznika są tylko sprzedawane przez nich jako część większego zestawu i pisanie wiadomości z prośbą o kupno samego tego elementu zaowocowało tylko "aj sori maj frend, łi dont sel it". Na necie były dostępne jakieś używki, ale znowu - z trochę innego rocznika z dodatkowymi otworami, których moja wersja nie miała. Postanowiłem zatem przypomnieć sobie używanie free cada i dwie godziny mierzenia i tworzenia później xD miałem gotowy projekt. Wydruk z przesyłką wyszedł 30 złotych za sztukę, zrobiłem dwa różne projekty, bo nie wiedziałem, który będzie lepszy.

No i dobra, czas na podliczenie ile oszczędziłem na tej zabawie (straconego czasu nie liczę, bo to hobby xD):

Opcja normalna:

śrubki   11 pln
gumki   151 pln
plecy licznika   254,84 pln
licznik z obrotomierzem   2 850,74 pln lub 2 597,45 pln bez obrotomierza
mocowanie licznika (używka)   600 pln

Razem 3867,58 lub 3614,29 w opcji bez obrotomierza

Opcja ceboola:

śrubki   11 pln
gumki   60 pln
mocowanie licznika (majfrendowe)   120 pln
plecy licznika z drukarki 3D   30   pln
licznik   870 pln
programowanie licznika   250 pln

Razem 1341 PLN, czyli ponad 2k PLN zostało w kieszeni. Nieźle, będzie na prostowanie i malowanie baku i może jeszcze trochę zostanie:)

#motocykle
611241cb-c724-4c76-b66c-5a49b312ea72
b30ab5ef-ae86-4fdb-8b2c-27b0385c4edd
7afd445e-6f93-4557-a05f-e9dea85b022f

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki

Dziś będzie będzie o moich przygodach z sanepidem i roli rzeki Wisły w tym wszystkim

W jednym z wcześniejszych wpisów wspominałem o tym, jakie wymogi powinno spełniać gastroauto żeby przejść tzw. odbiór sanepidu. Pisałem też, że szukając pojazdu dla siebie zależało mi na tym, żeby ów odbiór był już zrobiony aby oszczędzić sobie roboty. W swojej dziecięcej naiwności założyłem sobie bowiem, że skoro wymagania wobec aut do gastro są jednolite, niezależnie od prowadzonej działalności - no to przecież po co miałbym wszystkie kwity wyrabiać drugi raz, nie? No nie xD Ale po kolei.

Gdy robiłem oględziny gastroaut (nie obejrzałem ich też swoją drogą zbyt wiele, bo kupiłem trzecie oglądane) za każdym razem pytałem, czy właściciel ma zrobiony odbiór sanepidu. Sanepid kojarzył mi się z organizacją do której przynosiło się próbkę kału na badania chcąc dorobić sobie jako studenciak pracą w knajpie; organizacją, którą straszyli się czasami właściciele przeróżnych gastrobiznesów, wreszcie organizacją zaludnioną przez stare, czepliwe ale i łase na drobne łapówki biurwy - stąd kontaktu z nimi chciałem za wszelką cenę uniknąć. Dlatego też pytanie "Odbiór sanepidu jest?" było istotnym punktem na mojej checkliście, powiedziałbym że na poziomie pytania czy "autko było bite?". Auto, które ostatecznie kupiłem owy odbiór niby miało, tylko jakby to powiedzieć... właściciel zgubił papiery. Swoją drogą za każdym razem mnie zastanawia, jak to jest, że ludzie nie mogą kupić sobie segregatora i wpinek za kilka złotych żeby trzymać te wszystkie, rozmaite papiery w jednym miejscu i potem nie gubić - ale z biegiem lat wydaje mi się, że oczywiste rozwiązania są najtrudniejsze do zaimplementowania. Tak więc kupiłem trochę auto Schroedigera, które jednocześnie odbiór miało i nie miało - a odpowiednikiem otwarcia pudełka byłby telefon do Sanepidu i ustalenie kolejnych kroków, które muszę wykonać. Dodam jeszcze, że nawet nie przyszło mi do głowy, że gość co do papierów mnie po prostu okłamuje tylko po to, żeby szybciej spieniężyć zawadzającą mu ruchomość. Na takie przemyslenie naszło mnie już jednak dopiero kilka dni po kupnie;)

No ale po kolei. Samochód przerejestrowałem na siebie jak w przypadku zwykłego auta, oddałem do wspomnianym parę wpisów wcześniej mechaniurów - i wziąłem się za sanepid. Najpierw postanowiłem sprawę załatwić telefonicznie:

"Sanepid, inspektor sanitarny Bogusław Łopacki, słucham?"
"Dzień dobry, yyy, no bo ja kupiłem auto z odbiorem sanepidu, ale te dokumenty zaginęły i chciałbym zawnioskować o wydanie ich duplikatu oraz zapytać, jak ogólnie mam to zrobić"
"A gdzie był robiony odbiór?"
"Yyyy, no, w Warszawie"
"Ale w którym Sanepidzie? Są dwa"
"Ale jak to dwa?"
"Jeden jest na prawobrzeżną Warszawę, drugi na lewobrzeżną"
"O, to nie wiem"
"No to proszę się dowiedzieć, a w ogóle to takie rzeczy to nie przez telefon, to trzeba przyjechać i złożyć podanie, do widzenia"

Informacja, że oto w Warszawie są dwa Sanepidy, trochę zbiła mnie z tropu. Pół biedy, że byłem w stanie ustalić, w którym (najprawdopodobniej) znajdują się rzeczone dokumenty, bo człowiek sprzedający mi auto mieszkał i zarejestrował go po prawej stronie Wisły. No ale co teraz, skoro ja zarejestruje go i prowadzę działalność po lewej stronie? Po paru godzinach uznałem, że niech martwi się o to sama organizacja, więc do sanepidu zadzwoniłem drugi raz. Tym razem jednak bogatszy o nową wiedzę i doświadczenia, wybrałem prawobrzeżny.

"Dzień dobry, no tak, bo ja kupiłem samochód, który miał u Państwa robiony odbiór i chciałem poprosić o wydanie duplikatu dokumentów, tylko w tym celu chciałem złożyć podanie i teraz się zastanawiam - czy mam składać u Państwa, bo tu są te dokumenty - czy w tym drugim, bo ja mam działalność po drugiej stronie Wisły?"
"Uuuu, no, dobre pytanie, zapytam koleżankę (...) Uuu, wie pan co, bo koleżanka w sumie to nie wie, dziwny przypadek, ale niech pan składa tam gdzie ma pan działalność, tak będzie najlepiej"
"Ok, to dziękuję, do widzenia"

Zadowolony z siebie parę dni później z pięknym, wydrukowanym i podpisanym podaniem pojechałem na ulicę Kochanowskiego w Warszawie. Tam przeżyłem kilka kolejnych etapów zdziwienia xD Pierwszym było to, że punktem składania podań było takie cieć-okienko xD Jak się jednak okazało, urzędujący tam pan ochroniarz był dużo bardziej zorientowany od reszty urzędniczej zgrai. Na moje pytanie, czy z uwagi na proceduralny galimatias dobrze wybrałem miejsce złożenia podania pan podrapał się w głowę, a potem gestem wskazał mi abym poszedł za nim do pokoju na górze. Tam urzędnicy zaczęli się głowić. Jedna Bożenka powie tak, druga Grażynka inaczej. Chaos, który w krótkim czasie zapanował przypominał ten z kreskówki Dwanaście prac Asterixa. Ostatecznie stanęło na tym, że o ile miejsce złożenia podania ich zdaniem się nie zgadza, to już w drodze wyjątku dziś pismo przyjmą - ale samo podanie muszę przepisać na nowo w formie którą mi podyktują. Podobno moje pismo nie spełniało pewnych wymogów formalnych, stąd potrzeba pracowitego - i ręcznego - przepisania na kartce pod czujnym okiem Pani Sanepidowej XD

Dwa tygodnie czekania później dostałem telefon. Okazało się, że sanepidowe dokumenty to nie jest jakiś tam dowód rejestracyjny, że po prostu wpisuje się nowego właściciela i elo. Przez fakt, że mój bus sprzedawał w przeszłości jedną rzecz, a teraz będzie sprzedawał inną cały proces wyrabiania dokumentów będę musiał przejść od zera. Na pytanie, czemu mam ponownie robić odbiór, skoro wymagania są dokładnie takie same w obu przypadkach, a samo auto nic się nie zmieniło od momentu wyrabiania poprzednich papierów uzyskałem odpowiedź - takie są przepisy. Jak to w PL zwykle bywa uznałem, że pewnie chodzi po prostu o proces prowadzony dla samego procesu. Sprawdzenie, pieczątka - i wszystko będzie na legalu. Zanim to jednak nastąpi, musiałem znów pokwapić się z kolejnym podaniem, rzecz jasna osobiście xD

Parę tygodni później znów dostałem telefon. Dzwoniła pani z sanepidu, co ciekawe prawobrzeżnego - z informacją, że termin odbioru został wyznaczony na jutro i mam podjechać. Znów trochę zbiło mnie to z tropu, bo przecież nie składałem podania w prawobrzeżnym sanepidzie xD Pani jednak powiedziała, że procedura jest taka, że tam gdzie auto miało robiony pierwszy odbiór, tam ma mieć robiony zawsze. Trochę było to dziwne, bo wcześniej powiedzieli mi co innego no i trochę strachłem, co by było gdybym auto kupił np w Szczecinie xD ale już nie chciało mi się dyskutować.

Nazajutrz przyjechałem 15 minut przed czasem i czekając na swoją kolej starałem się mieć wygląd możliwie lichy i durnowaty, żeby sanepidowe grażynki poczuły litość i nie próbowały mnie przypadkiem uwalić za jakąś pierdołę xD Sam odbiór poszedł gładko - pani obejrzała samochód, weszła do środka, przejrzała podpisane umowy na odbiór śmieci, na najem miejsca, wynajem toalety dla pracowników i powiedziała że wszystko jest ok. Ja przyjąłem standardową taktykę, jaką obierałem kiedy musiałem podjechać zrobić przegląd techniczny jakiegoś gruza albo załatwić coś w dziekanacie za czasów studenckich. Na wypowiadane uwagi robiłem smutne oczy i przejętą minę i mówiłem, że tak tak, ja nie wiedziałem, ja to ogarnę. Ale tak naprawdę nie było się do czego doczepić. Jedynym elementem, który musiałem uzyskać, a którego nie miałem była dokumentacja HACCAP. Pani powiedziała, żebym dokument taki przygotował i wysłał mailem. Jak się okazało, była to czysta formalność - po wpisaniu w wyszukiwarce "haccap dokumentacja" dostałem całe mnóstwo wyników ze stronami firm, które zajmują się przygotowaniem takowej. Jeden telefon, pani po drugiej stronie poprosiła o krótki opis tego, czym buda będzie handlować i dwie godziny później dostałem 60 stronicowego gotowca, z którym w świetle przepisów powinien zapoznawać się każdy pracownik i który dokumentuje każdy pojedyńczy krok wymagany przed przygotowaniem posiłku dla klienta. Nie przestaje mnie to dziwić - zamiast trzymać się prostych, łatwych do wpojenia reguł - tworzy się grubą księgę, z której nikt nie skorzysta i której jedynym zadaniem jest odhaczenie checkboxa "Haccap" na liście. Cyrk na kółkach, no ale co zrobić. Byłem z siebie bardzo zadowolony, bo oto udało mi się ukończyć kolejny etap na mojej ścieżce i mogłem zacząć już na legalu rozpoczynać sprzedaż. Ruszyłem tak naprawdę dwa dni później, ale o tym napiszę jeszcze w kolejnym poście, bo jak się okazało - nie był to koniec historii z Sanepidem xD

Kilka dni po rozpoczęciu handlu dostałem telefon. Dzwonił lewobrzeżny Sanepid xD
"Dzień dobry, proszę jutro przyjechać samochodem zrobić odbiór"
"Yyyy, ale ja już robiłem odbiór. W zeszłym tygodniu. W tym drugim Sanepidzie"
"COOOO?! Jaki prawem, kto panu tam odbiór zrobił? U NAS MUSI PAN ZROBIĆ! Proszę przyjechać jutro o 7:00, KONIECZNIE! Bez tego nie będzie wydana dokumentacja!"

Wychodziło na to, że nie bardzo miałem jakiś wybór. Z samego rana musiałem pojechać autem na drugi koniec Warszawy (działałem na Mordorze na Domaniewskiej, sanepid był na Bielanach), załatwić formalności, potem auto odstawić z powrotem na Mordor i wreszcie pojechać do centrum do swojej "normalnej" pracy, która startowała o 9. To wszystko w godzinach porannego szczytu i za czasów, gdy Mordor faktycznie był Mordorem - ogromne korki, tysiące samochodów, dziesiątki tysięcy ludzi i wąskie, zapchane uliczki. Kolejny dzień zapowiadał się naprawdę wspaniale.

Znów planowałem użycia taktyki na biedaka, ale z uwagi na to, że buda zaczęła już działalność uznałem, że może mądrze było jeszcze podjechać do domu i wszystko bardzo dokładnie wyczyścić - ot, dla pewności. Tu mała dygresja. Pisałem jakiś czas temu, że jazda budą przypominała nieco pływanie żaglówką - przy gwałtownych manewrach wszystkie luźne lub źle umocowane przedmioty zaczynały latać po pace. Również z uwagi na to, że podczas przebudowy niespecjalnie brałem to pod uwagę, wszystkie dodane elementy wyposażenia były zabezpieczone w stylu Walaszka - jako tako, na 30%. No i co się dzieje. Jadę z Mordoru budą do domu, miałem dosłownie 8 minut jazdy. W pewnym momencie następuje klasyczny, polski manerw - na trzypasmowej drodze koleś jadący skrajnym, lewym pasem (ja jadę prawym) przypomina sobie, że za 50 metrów musi skręcić w boczną uliczkę. Przebija się przez dwa pasy na prawy jadąc jakieś 80km/h, ląduje 10 metrów przed moją maską i hamuje prawie do zera, bo za 5 metrów ma skręt. Ja w tym momencie odpalam tryb paniki, wciskam hamulec - przy czym buda bardziej spowalnia niż hamuje - i modlę się, by w niego nie uderzyć. Moje modlitwy chyba akurat tego dnia ktoś wysłuchał, bo cudem nie wjechałem w jego tył - natomiast u siebie z tyłu, na pace usłyszałem jakiś hałas i łomot - na ten moment jednak nie przywiązywałem jednak do tego większej uwagi. Parę minut później zaparkowałem auto pod domem i podstanowiłem zajrzeć na tył, żeby ocenić ewentualne straty. No i jest problem - drzwi są czymś zablokowane. Próbuję je przesunąć, a spod progu widzę wypływającą, żółtawą maź. Co się stało? Okazało się, że przy moim gwałtownym hamowaniu nie wytrzymało zabezpieczenie lodówki. Drzwi lodówki otworzyły się i wypadł z niej 18-litrowy, pełny pojemnik z ciastem naleśnikowym - składającym się klasycznie z mąki, mleka, jajek i dużej ilości masła. Pojemnik najpierw spadł z około pół metra, uderzył w stoliki (wiozłem na pace stoliki, przy których siadali klienci, bo nie miałem ich tego dnia akurat czym przypiąć na miejscu), przy uderzeniu pękł. Następnie reszki pojemnika przejechały z końca budy gdzie znajdowała się lodówka, po blatach stolików aż na początek paki - rozrzucając dookoła to co w nich było. Widok był masakryczny. Nie wiem nawet do czego mogłbym to porównać - wyobraźcie sobie, że w małym pokoju wkładacie granat do prawie dwudziestolitrowego pojemnika z ciastem na naleśniki a potem ten granat wybucha. Tak to mniej więcej wyglądało, nigdy wcześniej ani nigdy później (no... prawie xD O tym jeszcze napiszę) nie widziałem czegoś tak masakrycznego. Pierwszy raz od nie wiem kiedy po prostu opadły mi ręce i nie wiedziałem co robić. Po chwili wybuchłem. Przez kolejne minuty darłem mordę jak opętany, przeklinając wszystko co się da, kopiąc co się da, wywracając co się da i całkiem możliwe - ślizgając się i przewracając w żółtawej mazi. Pomogło. Ciśnienie ze mnie uleciało. Co też istotne, po moim wybuchu szału środek wcale nie wygladał tak znowu gorzej niż przed xD wytarłem na ile się dało buty i poszedłem do szoferki podumać. Była godzina 19:00, robiło się ciemno. Miałem 12 godzin żeby doprowadzić wnętrze do jako-takiego stanu i usunąć 18 litrów ciasta naleśnikowego, które było wszędzie.

Na start w ruch poszły ręczniki papierowe, jednak po godzinie i wyczerpaniu wszystkich rolek wyszło, że usunąłem może 20% bałaganu - i to tego najłatwiejszego w sprzątnięciu. Co gorsze, ciasto pomału zaczynało zasychać, co nie wróżyło najlepiej. Potrzebowałem pilnie pomocy - miałem jednak szczęście (w nieszczęściu). Dobry kumpel był akurat w okolicy i zadzwonił z pytaniem co robię - gdy powiedziałem mu o kilkunastu litrach ciasta i sprzątaniu tego zaoferował pomoc. Miałem dodatkową parę rąk i wyglądało to ciut lepiej, wciąż jednak roboty było mnóstwo. Na start pojechaliśmy do hipermarketu, nakupowaliśmy szmat i ręczników papierowych i stojąc na parkingu probowaliśmy jakoś ogarnąć zalegającą breję, szło to jednak bardzo powoli i opornie - po dwóch godzinach pracy udało się co prawda oczyścić niektóre miejsca, ale wciąż wnętrze wyglądało jak obraz nędzy i rozpaczy. Najgorsza była podłoga zalana na grubość palca masą naleśnikową. Potrzebowaliśmy zmienić podejście.

Po zastanowieniu się uznaliśmy, że nie ma innej opcji i podłogę trzeba po prostu wypłukać wodą. To również jednak nie było proste - ze względu na próg przy drzwiach od tylnej ściany, nalana do środka woda albo zostałaby w środku na stałe albo zaczęła wsiąkać wraz z ciastem w przeróżne szpary i tylko pogorszyłaby sytuację. Udało nam się jednak wymyśleć i na to sposób. Próg zdemontowaliśmy, a auto pojechaliśmy zaparkować na na wałach wiślanych - tak, że tył był dobre pół metra niżej niż przód. Czemu tam? Po pierwsze, było relatywnie blisko. Po drugie, nie przychodziło mi na szybko do głowy inne miejsce, gdzie będę miał podobny spadek terenu. Po trzecie wreszcie, ze względu na późną porę i relatywnie odludną okolicę, wydawało się, że tam będzie najmniejsza szansa, że ktoś zwróci uwagę, że dwóch głąbów wypłukuje jakiś syf przez tylne drzwi zaparkowanego dostawczaka xD O dziwo, pomysł zadziałał. Woda z pomocą mopa dość sprawnie wypłukiwała nazbierane ciasto i jakąś godzinę oraz 15 baniaków wody później wnętrze było ogarnięte. Dochodziła trzecia w nocy, kumpla odstawiłem do domu, a sam wróciłem do swojego. Gdy uporałem się ze wszystkim była już 4 rano, buda była jako-tako ogarnięta, nie było może perfekcyjnie ale i tak dużo lepiej niż to, jak wyglądało to parę godzin wcześniej. Miałem jakieś półtorej godziny snu, żeby potem zerwać się, pojechać do sanepidu i być tam na siódmą rano na kontrolę. Wstałem nieprzytomny, jak po grubej imprezie. Głowa mnie bolała, mózg ledwo kontaktował, oczy się kleiły - ale nie było wyjścia, trzeba było jechać. Całą drogę przeklinałem moment, gdy przyszło mi do głowy kupowanie foodtrucka i modliłem się tylko o to, żeby dopiero co rozpoczęty dzień już się skończył.

Na kontroli były tym razem dwie panie sanepidowe, jedna jakaś stara wyjadaczka i druga młoda, praktykantka. Jako człowiek, który jeden odbiór już w życiu przeszedł szybko oprowadziłem je po aucie: "Proszę bardzo, tu jest szafka na środki czystości, przestrzeń do przebierania się, blaty robocze, zlewy, umowy, księga HACCAP" - chciałem mieć wszystko jak najszybciej za sobą - "Jest ok?". Starsza sanepidówa przyglądała się wszystkiemu: "O, a tu ma pan bojler na wodę. To proszę włączyć ten boiler i zagrzać w nim wodę, zobaczymy czy działa". Na nic zdały się moje tłumaczenia, że wcześniej go nie uruchamiałem i nawet nie wiedziałem, czy działa na 12 volt czy 230V, do czego potrzebowałbym wpiąć się do sieci. Nie wiedziałem nawet, ile potrwa nagrzewanie wody. Sanepidówa była nieubłagana. Dała mi pięć minut na uruchomienie boilera, nieważne jak - w przeciwnym razie obiór będzie niezaliczony. Na myśl o tym, że jeszcze raz będę musiał przechodzić cały ten cyrk, znów pisać podania, znów umawiać się, znów przyjeżdżać i użerać się - chciało mi się rzygać. Stara sanepidówa mówiąc że mam parę minut na ogarnięcie się poszła na górę do swojej kanciapy, zostawiając ze mną młodszą asystenkę. Ja w tym czasie desperacko walczyłem z bojlerem, który na dobrą sprawę nie wiedziałem nawet czy działa. W tym czasie, niczym w grze, wyobraźnia podsuwała mi sugestie na różne opcje dialogowe z młodszą sanepidówą z różnymi wyjściami z sytuacji - blef, łapówka, granie na litość, uwiedzenie jej xD Ale mimo moich prób żadna z opcji nie działa, strach przed przełożoną był silniejszy niż moje smutno-proszące spojrzenie pobitego kota xD Po dziesięciu minutach walki, oglądania bezpieczników, śledzenia kabli i wciskania rozmaitych przycisków dałem za wygraną, nie wiedziałem co zrobić żeby włączyć ten cholerny boiler, nie wiedziałem nawet czy w ogóle działa. W poczuciu porażki, krzywdy, niesprawiedliwości i straconego czasu poszedłem do kanciapy starej sanepidówy.

"No i co, udało się uruchomić boiler?" - zapytała stara. Nie czekając na moją odpowiedź, młodsza zaprzeczyła. Stara tylko pokiwała głową, podpisała się na jakimś papierku - "Proszę pana, w takim razie auto jest niesprawne. Trzeba ten boiler naprawić i ponownie przyjechać zrobić odbiór jak wszystko będzie gotowe. Oczywiście po napisaniu stosownego podania. Póki co natomiast odbioru nie ma i auto nie nadaje się do użytkowania. Nie może prowadzić pan działalności." W poczuciu porażki i pogodzenia się z losem już wyciągałem ręce po papier z niezaliczonym odbiorem, gdy nagle w mojej głowie pojawiła się nowa opcja dialogowa: CHAOS. Pomyślałem, że kliknę i zobaczę co się stanie.

"Wie pani co, no tak, ja wszystko rozumiem, będę musiał coś zrobić z tym boilerem. Tylko wie pani, ja dosłownie parę dni temu byłem w tym drugim sanepidzie i miałem tam robiony odbiór i przeszedłem go pozytywnie. I teraz państwo chcieliście, żebym ja przyjechał do państwa zrobić odbiór po raz drugi - i u państwa go nie przeszedłem. Więc mam teraz dwa dokumenty, jeden pozytywny i drugi negatywny na to samo auto. To w końcu jak jest?"

Nastała kilkusekundowa cisza, po której sanepidowe grażynki w liczbie trzech czy czterech (w kanciapie urzędowała ich większa grupa) rzuciły się do mnie i do dokumentów z poprzedniego obioru, które przezornie zabrałem ze sobą. Z namaszczeniem i skupieniem wertowały papiery pochodzące z drugiego sanepidu. W końcu jedna sanepidówa wzięła do ręki stary, stacjonarny telefon i wybrała numer. "Halo, Bożenka? Był u was pan z samochodem robić odbiór? Numer rejestracyjny taki i taki? Aha. No i ma ten odbiór? Aha. No dzięki, bajo. Proszę pana, pan ma odbiór już zrobiony, po co pan w ogóle do nas przyjechał i marnuje nasz czas? To w ogóle niepotrzebne wszystko było. A działalność może pan prowadzić."

Nie byłem do końca pewny, co się właśnie odjebało, ale nie chciało mi się już nawet dyskutować. W milczeniu, ale i w poczuciu zwycięstwa opuściłem budynek sanepidu. Potem już tylko kurs na Mordor, zostawienie tam samochodu, przesiadka na motocykl, przejazd do biura w deszczu, dotarcie na miejsce kompletnie przemoczonym i siedzenie z laptopem przez kilka godzin w salce konferencyjnej żeby wyschnąć i nie wyglądać jak debil - i dzień był zaliczony. Był to pierwszy i na szczęście ostatni kontakt z sanepidem, jaki miałem przez czas mojej gastrokariery. A księga HACCAP trafiła do szuflady, gdzie leży po dziś dzień i nikt jej więcej nie widział. Koniec.

Tzn. jest to koniec wpisu o sanepidzie, bo kolejne jak będą - mam nadzieję, że z trochę większą częstotliwością niż do tej pory:) W kolejnym wpisie trochę o ludziach, z którymi pracowałem.
Cybulion

@knoor to bylo przeczytac HACCAP mordko, tam masz opisane wszystko co trzeba robic zeby sanepid sie nie przyyebał. I tylko po to to jest, ze jak kogos otrujesz to mowisz ze prowadzisz haccap, masz listy haccapowe i wara mi bo to nie ja otrułem.

Dobry tekst czekam na wiecej

moll

@knoor kto miał kontakt z polskimi urzędami ten się w cyrku nie śmieje... Ostatecznie panie wybrnęły, wina petenta, czas na kawę i pasjansa xD

slonski_pieron

@knoor wszystkie te urzędy istnieją tylko po to, żeby te stare torby bez wiedzy, znajomości prawa, procedur i chęci dokształcania się miały gdzie pracować. To jest skutek rewolucji feministycznej. Wcześniej te stare torby siedziałyby w domu i bawiły wnuki.

Zaloguj się aby komentować

Uzdatniania harlejka z USA ciąg dalszy. Tylny błotnik oberwał trochę przy przewrotce, nie były to może wielkie straty ale efekt widać na foto - ładnie to nie wyglądało. No, to błotnik do malowania - pomyślałem sobie. Ale minęło trochę czasu i włączył się tryb cebuli. A może jednak zamiast dawać do malowania to lepiej porzeźbić coś na początek na własną rękę? A jak będzie do dupy, to i tak oddam do pomalowania? Co mi szkodzi spróbować? Mając w głowie te słynne ostatnie słowa, wziąłem się do roboty. Rozkręciłem tył, błotnik zdjąłem i kilka filmików z youtube później wiedziałem już mniej więcej co będzie mi potrzebne. Papier ścierny 3000 i 5000, lakier zaprawkowy plus bezbarwny, pasta polerska. Najwięcej spędziłem nad wyborem pasty, bo wybór przytłaczał, a co jedna to jakieś negatywne opinie. W końcu trafiłem na 3M, trochę jednak zgłupiałem - kilka rodzajów ich past polerskich, jakieś systemy, kolorowe korki, wtf. Na szczęście na stronie dali filmiki, które z grubsza tłumaczyły co i jak. Pastę kupiłem, odżałowałem nawet na dedykowany pod nią pad polerski xD Wczoraj wszystko przyszło, no to do roboty.

Najpierw dałem tu i tam lakier zaprawkowy, który w ogóle nie pasował do mojego koloru xD Ledwo zacząłem, a już było źle. Lakier w dużej części zmyłem, zostawiłem tylko w najgorszych miejscach, gdzie farba zeszła do metalu - już lepszy trochę niedopasowany kolor niż goły metal. Na to bezbarwny, a potem szlifowanie papierem ściernym - 1200, 3000, 5000. Na koniec było w miarę równo, ale dalej wyglądało tak sobie xD Zostawiłem na noc, dziś przepolerowałem pastą i daaaamn! Może dalej widać, że coś było robione, ale koszt był mały a efekt jest co najmniej jako tako.

Z tego powodu końcowy efekt roboty dostaje u mnie Łęcina motor sticker. #pdk Ciekawe, czy z bakiem też mi się tak uda przyceboolić.

#motocykle
31ba8ac6-4daa-47b9-aabc-3bd89b5d43e5
4008f5df-8811-48d3-8710-c36a1ab118a2
67f6015b-59a0-4830-a4d6-87795f21f5a3
6a06612a-07d8-46b8-9d9c-ae6cb6c651a0
7f3c7a79-be1e-4bdd-830e-a11d19dccb67
Wido

Jak dla mnie dobra robota, na zdjęciach nie widać niedociągnięć

GrindFaterAnona

@knoor no elegancko. Szlifowales / polerowales ręcznie czy szlifierką?

spawaczatomowy

Pyk Pyk Pyk Jako Tako I Fajrant xD

Zaloguj się aby komentować

Korzystając z kilku dni wolnego, wziąłem się do ogarniania kupionych motorków. Uznałem, że na pierwszy ogień pójdzie pomarańczowy sportster 1200 - po cichu liczę, że będzie to taki "quick win" który pozytywnie nastawi mnie psychicznie przed Dyną, która wydaje się wymagać sporo więcej uwagi.

Sportster trafił na licytację po tym jak zaliczył szlifa na lewą stronę, efektem czego był pogięty bak, zniszczona kierownica, zdezintegrowany licznik i parę innych elementów, które również dostały przy tym w kość. Do tej pory kiedy trafiałem na uszkodzony element zwykle po prostu kupowałem nowy lub używany, ale w wizualnie dobrym stanie. Powodowało to jednak, że szacowane koszty napraw potrafiły ostatecznie pójść w górę sporo więcej niż szacowałem xD stąd zacząłem zastanawiać się nad tym, czy niektórych elementów nie udałoby się jakoś uzdatnić i tym samym zaoszczędzić trochę kasy. Początkowo gdy zauważyłem, że przełączniki po lewej stronie kierownicy będą wymagać uwagi, nie przeraziłem się. Wydawało mi się, że wymienie przyciski lub cały element i sprawa będzie zamknięta. Niestety, wszystko skomplikowało się, kiedy zauważyłem że sportster z mojego rocznika nie ma już zwyklackich przycisków, tylko moduł przełączników wpięty w magistralę CAN - a ja nawet nie wiem z czym się to je. Na domiar złego przyciski wydawały się zablokowane i nie do użycia, co wróżyło tylko, że cały element będzie do wymiany. No dobra, to ile może kosztować parę przełączników - pomyślałem. Okazało się, że niemało, bo używka to 700 pln, a nówka 2600 pln - i to za sam moduł, bez obudowy. Trochę sporo. Byłem już gotowy westchnąć ciężko i zaakceptować wydatek, ale stwierdziłem że zobaczę jeszcze jak wygląda to w środku.

Po rozkręceniu elementu okazało się, że nie jest tak traficznie - co prawda same przyciski były zjechane od spotkania z asflatem, ale je można łatwo zastąpić - natomiast sam moduł był nieruszony, odłamane był tylko dwa plastikowe elementy do których mocowany jest przycisk. Oszkodzone elementy przymocowałem za pomocą kleju i lutownicy, zgrzewając je ze sobą (jak widać skille w klejeniu czołgów przydają się również poza modelarstwem xD). Może nie wygląda pięknie, ale sprawdziłem i jest wytrzymałe, a przycisk po zamocowaniu działa jak należy. No i udało się oszczędzić prawie 700 złotych. Czuje dobrze człowiek.

#motocykle
180d4a24-5ec3-4dd2-b138-89d8a4852410
8ea96970-cca7-4bc5-b2a3-027a21775965
LaMo.zord

@knoor jak tak na spokojnie podejdziesz do tematu to zobaczysz, że bardzo dużo da się naprawić i wcale nie trzeba wymieniać:)

Zaloguj się aby komentować

W Polsce niektórzy kierowcy kupują sobie obrazki/breloczki ze św. Krzysztofem, żeby wspierał ich przy szybkiej, acz bezpiecznej jeździe - jak się okazuje również w USA mają swoje przesądy związane z motoryzacją. Pisałem ostatnio o harlejkach, które kupiłem sobie na licytacji:
https://www.hejto.pl/wpis/przyszly-mi-dzis-dwa-harlejki-ktore-wygralem-sobie-na-aukcji-w-usa-harlejki-kupi
i wczoraj wziąłem się za ich dokładniejsze oględziny, w celu określenia ile elementów będzie wymagało naprawy lub ogarnięcia.

W jednym z motocykli na początku moją uwagę zwrócił mały, metalowy dzwoneczek przyczepiony do ramy, uznałem że widocznie był to jakiś kaprys poprzedniego właściciela lub właścicielki. Przy dokładnych oględzinach znalazłem podobny dzwonek również przy drugim motocyklu, stąd uznałem że coś jest na rzeczy i zaciekawiony poszukałem wiecej informacji o tym w internecie. Okazuje się, że wieszanie dzwonka przy motocyklu to dość powszechny w USA zwyczaj, który swoje korzenie ma jeszcze w czasach II wojnych światowej. Powstał wtedy przesąd, że za rozmaite drobne usterki sprzętów, jak np. samolotów to sprawka gremlinów - aby je odstraszyć, należało właśnie zawiesić taki dzwonek. Gremliny nie lubią jego dźwięku i pojazd zostawiają w spokoju. Po wojnie zwyczaj przeszedł "do cywila" a z uwagi na mniejszą podaż samolotów, gremliny przerzuciły się na motocykle. Podobno przesąd jest szczególnie żywy w środowiskach związanych z HD, a gremliny japońska/europejska konkurencja niespecjalnie interesuje i zostawiają zwykle je w spokoju - no ciekawe xD W przypadku moich sprzętów jednak dzwoneczek musiał być jakiś trefny, bo w oba spotkała najpierw gleba, a potem wysyłka do polaka-biedaka celem uzdatnienia xD

Po dokładniejszych oględzinach zrobiłem sobie szczegółową listę rzeczy, które będę musiał ogarnąć żeby motocykle przywrócić do stanu bliskiego fabrycznemu. Lista nie jest póki jakoś przeraźliwie długa, najgorszą i najdroższą w pozyskaniu rzeczą będą dolne półki, bo moje w obu przypadkach mają uszkodzony ogranicznik skrętu. Spawanie tego raczej odpada, bo to odlewane aluminium - w grę wchodzi albo kupno używek albo nówek od dilera. Tu mam jednak mały rozstrzał, bo znalazłem dwa numery części i jedna jest za 1300 pln a druga za 4000 xD Reszta rzeczy póki co to głównie kosmetyka i rozmaite drobiazgi. Uszkodzony bak planuję dać do wyciągania, a potem pomalować we własnym zakresie. Od pewnego czasu już chciałem się pobawić w lakiernika no i w końcu też będę miał pretekst do kupienia sobie kompresora xD

#motocykle trochę #ciekawostki
415f4078-de82-45ee-a873-fd4a1b43bc78
947ab50c-762a-4067-926e-2addd5ece181
LaMo.zord

@knoor wrzuć zdjęcie tych półek, to nie tak że się nie da:) Jeśli jesteś zdecydowany że wogole kupujesz inne to co ci szkodzi oddać do jakiegoś speca? Gościu spawający felgi, albo lepiej głowice powinien to zrobić:)

AndrzejZupa

A to dobre z tymi dzwoneczkami!

40258499-ceca-4acf-b8c2-223ecf6cdc1d
GSX-R750

@knoor na jakiej stronie licytujesz? Jaki koszt sprowadzenia?

Zaloguj się aby komentować

Przyszły mi dziś dwa harlejki, które wygrałem sobie na aukcji w USA. Harlejki kupiłem trochę dla beki, a trochę w ramach zajęcia na zimowe wieczory, o czym pisałem kiedyś tutaj:
https://www.hejto.pl/wpis/kupilem-dzis-na-aukcji-w-usa-dwa-walone-moto-do-podlubania-sobie-przez-zime-trzy

Generalnie nie jestem jakiś wielkim fanem tej marki, ale toporność i prymitywizm tych konstrukcji ma w sobie pewien urok. Do tego robią moim zdaniem za całkiem fajną platformę, którą można potem w dość dowolny sposób przerobić pod swój gust. Jasne, na koniec dnia wciąż będzie to kilkuset kilowy kloc z gównianym zawieszeniem i hamulcami xD ale ja lubię sobie podłubać i wprowadzać jakąś swoją wizję estetyczną w życie. Po drugie, mam już w domu cały zestaw narzędzi calowych, więc trzeba było znaleźć im jakieś zajęcie;)

Parę słów o motorkach:
Przyszły strasznie uchlewione i mokre, do tego z nalotem powierzchownej rdzy - nie wiem, czy od stania na placu w USA czy od transportu morzem, pewnie jedno i drugie. Ogólnie wizualnie wyglądały gorzej, niż się spodziewałem, ale raczej na zasadzie, że jak to mówią: Not great, not terrible. Sama wysyłka trwała dość szybko, aukcję wygrałem 20.10 a pierwszy moto był w Polsce już 8.12 - tylko laweciarzowi nie chciało się ruszyć dupy żeby mi go przywieźć xD
Pierwszy motorek to sportster 1200 w wersji 72. Przygoda, jaką zaliczył to szlif na lewą stronę. Z tego co zdążyłem już na szybko obejrzeć w garażu, uszkodzenia są główie estetyczne. Kierownica i przełączniki po lewej stronie są do wywalenia, manetki również (to akurat spoko, bo są paskudnie chromowane); bak po prostowania i malowania, pokrywa akumulatora do wywalenia, dekielek silnika do wymiany, trochę rysek na tylnym błotniku. Do wymiany są tylne światła, mam już kupione. Do wyprostowania lub wymiany dźwignia zmiany biegów. Najdroższą rzeczą będzie skołowanie nowego licznika, bo stary zdezintegrował się przy szlifie. Mam to szczęście, że ten rocznik sportstera trzyma przebieg w komputerze, więc wystarczy załatwienie nowego licznika i tak naprawdę moto gotowe. Ogólnie na pierwszy rzut oka wydawało się, że będzie źle, ale poza bakiem zapowiada się łatwo. Pewnym minusem jest to, że silnikowo sporciak jest totalnie stockowy, nici z wyjeżdżania z garażu o 6 rano na pełnej ku uciesze sąsiadów xD jedyny bajer do akcesoryjna kanapa, którą jednak planuję wymienić.

Drugie moto to Dyna low rider z 2007. Tu zupełnie odwrotnie, wydawało się, że nie będzie dużo do robienia a jest wręcz przeciwnie xD Dyna wg moich szybkich oględzin przewróciła się na prawą stronę, szurnęła sobie po asfalcie i podczas tego szurania przywaliła w coś z impetem przednim kołem. Uderzenie raczej nie było mocne, ale moto waży chyba ponad 300kg przez co zniszczenia okazały się spore - ograniczniki kierownicy, zarówno na ramie jak i na półce powiedziały adios, kierownica pobawiona ogranicznika przygrzmociła w bak robiąc w nim wgniecenie, przedni błotnik się powyginał a lagi zrobiły się tak krzywe, że brakuje słów. W niewiadomym stanie jest silnik, z ciekawości sprawdziłem już czy ma może regulowane popychacze, co mogłoby wskazywać na jakieś grubsze silnikowe mody, niestety popychacze siedzą zwyczajne. Silnik na pewno rozkręcę, ciekawią mnie przede wszystkim wałki rozrządu, ale również bicie na wale korbowym (brrr), kompensator, napinacze i ogólnie takie takie. Poza tym jest też trochę kosmetyki do zrobienia, jakieś duperele w stylu ryski na niektóych elementach, światła, gripy. Z fajnych rzeczy, mam tylny zawias ohlinsa, wydech 2w1 i jedyną słuszną kanapę w stylu dyna bro. Z zaplanowych rzeczy, chcę wrzucić na przód zacisk brembo i może emulatory do przedniego zawieszenia (chyba, że przy rozbieraniu widelca znajdę już w środku emulatory racetecha). Ogólnie przy dynie będzie więcej roboty, ale planuję zostawić sobie to moto na jakiś czas i poupalać w lato na mieście robiąc z siebie pajaca xD

To na razie tyle, wrzucę jakiś update gdy coś śmiesznego się wydarzy, a koszt myślę że wrzucę jak ze wszystkim się uporam.

Poniżej jeszcze fotki z aukcji, bo tu moto są jeszcze czyste i jako tako wyglądają xD

#motocykle
a0697a2c-f134-4f64-8a99-fff4b9a0066e
2c7554ca-9032-4ae5-80f4-a4bc3f57b6ef
knoor

@konrad1 Ehh, no własnie już jeden tag na który nie mam czasu kiedy pisać zrobiłem, z dwoma to już w ogóle byłby kosmos xD A robienie motorków to byłby nawet wdzięczny temat do nagrywania filmików, ale do tego z kolei nie mam ani skilla ani chęci - a i samo dłubanie robię trochę partyzancko w bloku, więc nie ma się czym chwalić:D


@GrindFaterAnona Z grubsza opiszę co i jak, niemniej to nie jest porada inwestycyjna i nie wiem, czy wszystko jest 100% zgodne z rzeczywistością;) Ja robiłem research przed licytowaniem i moje jedyne doświadczenie to właśnie te dwa motorki. Tak to zawsze kupowałem coś z PL i oglądałęm osobiście.


No to tak, jeżeli chodzi o aukcje: w USA kiedy auto zalicza dzwona i ubezpieczyciel wbija "całkę" to auto dostaje wpis w ichni dowód rejestracyjny. Takiego auta nie można w USA już zarejestrować* i idzie na aukcję. Są generalnie dwa duże portale, Copart i IAAI. Idea portali była taka, żeby sprzedawać powypadkowe pojazdy firmom, które zajmują się ich rozbiórką i pozyskiwaniem części. Trafiają tam zarówno totalne szroty, gruzy po powodzi, pojazdy po mniejszych lub większych dzwonach i też takie, gdzie uszkodzenia wydają się relatywnie niewielkie, ale są kosztowne i naprawa przekracza wartość pojazdu. Dodatkowo Copart ma jeszcze "podportale" typu Crashed Toys, gdzie również są powypadkówki, ale zwykle w trochę lepszym stanie.


Żeby licytować pojazd na ichnich portalach trzeba zapłacić hajs za licencję i wpłacić kaucję - tak po prostu z ulicy nie ma opcji. Kupowanie licencji jest akceptowalne, jeśli mieszka się w USA i ma się jak ogarnąć pojazd z placu, no ale siedząc w PL najlepiej zdać się na pośrednika. Zauważyłem, że są dwa rodzaje pośredników:


Typ pierwszy to firma, której mówisz: elo, szukam tego i tego, znajdźcie mi. Firma szuka po aukcjach, jak znajdzie to ci licytują do kwoty na którą się zgodziłeś, potem płacisz i ogarniają transport i resztę. Czasem mają też kogoś onsite, kto sprawdzi i ogarnie. Na koniec odpalasz im prowizję i podobno na wszystkich innych rzeczach też coś tam przycinają - nie wiem, nie korzystałem. Generalnie jest tak, że zlecasz im kupno czegoś i to ogarniają

   Typ drugi, to firma, która udostępnia ci możliwość licytowania na własną rękę. Czyli po prostu zakładasz konto, wpłacasz im kaucję, licytujesz i albo wygrasz albo nie. Jak już wygrasz, dostajesz info od pośrednika i przelewasz hajs w transzach: najpierw za pojazd, potem za transport, na końcu za odprawę celną. Pośrednik ma deale z firmami transportowymi i wszystko ogarnia - transport do portu, przez Atlantyk i na koniec do Polski wraz z odprawą (opcjonalnie). Za usługę biorą prowizję, czy przycinają coś dla siebie na trasporcie nie wiem - ale ceny mieli z tego co patrzyłem rynkowe lub wręcz ciut poniżej. Ja zdecydowałem się na tę opcję, bo hehe, synek, sam sobie ogarnę, nie będę płacił aż tyle tym złodziejom.

knoor

@GrindFaterAnona (sorry, musiałem podzielić bo wyszło za długie xD) Co do samych aukcji - pośredników typu drugiego jest od groma, każdy ma jakąś swoją stronę gdzie zaciąga nadchodzące aukcje z Coparta i IAAI. Licytacja wygląda trochę jak na allegro (tym sprzed 20 lat ofc xD). Aukcje są wrzucane zwykle z tydzień do przodu. Przez ten +/- tydzień trwa "faza wstępna" czyli ludzie mogą zaoferować jakaś kwotę - od tej kwoty wystartuje licytacja. Jest też czasem opcja "kup teraz", co oznacza chyba nie trzeba tłumaczyć:) Licytacje startują o określonej porze, dwie godziny przed startem przestają przyjmować oferty. Pośrednikowi podajesz swoją maksymalną kwotę i do tej kwoty będzie Ci licytował - jak się uda taniej, będziesz miał taniej jak cię przebiją no to sprawa jasna. Mój pośrednik miał jeszcze skrypt, że licytował +200usd lub +2% od podanej kwoty o czym informował więc ew. warto mieć to na uwadze. Licytacje startują o określonej godzinie i leci po kolei pozycja po pozycji. Gdy dojdzie do twojej, zwykle trwa to 30 sekund i wszystko jest jasne - albo wygrałeś albo nie. Jeśli wygrałeś, to jest jeszcze jeden haczyk, bo nie wszystkie aukcje są od złotówki bcm xD Copart czasem daje minimalną, czasem nie, IAAI zawsze zostawia sobie możliwość odrzucenia oferty. Jeśli zalicytowałeś poniżej minimalnej czasem przyklepią deal, czasem nie - ale raczej nikt za darmo nic nie odda. Właśnie, co do cen. Kwota wylicytowana to jedna rzecz, do tego dochodzą różne koszty dodatkowe, prowizja domu aukcyjnego itd. Są też kary za placowe, tzn. za to że pojazd stoi na placu a termin odbioru minął itd. Warto mieć to na uwadze i mieć przygotowaną kasę na wypadek wygranej, bo inaczej jeśli za auto nie zapłacisz w terminie wejdą kary i pośrednik zabierze z kaucji. No i dalej już w miarę prosto, pośrednik zleca odbiór firmie transportowej (mi przy tej okazji zrobili fotki tych szrotów, które kupiłem i wysłali na mail), pojazd idzie do kontenera, z kontenera na statek i do Europy. W Europie odprawa i gotowe.


Jeżeli chodzi o pośrednika, ja korzystałem z bid cars, do którego podchodziłem trochę z rezerwą, bo było ich sporo na społecznościówkach a trochę nie ufam takim firmom. Ogólne odczucia pozytywno-mieszane. Kaucja wpłacona i zwrócona błyskawicznie (wypłaciłem od razu po kupnie motorków, bo nie planowałem kupować kolejnych xD), cały proces dość przystępnie zorganizowany i opisany na ich stronie, żeby zrobić dobrze i tanie. Informują sms i mailem o konieczności wpłat, statusach itd. Ogólnie sporo jest tam zautomatyzowane i za to spory plus. Bardzo duży plus za to, że już przy licytacji podają w zasadzie końcowy koszt pojazdu, łącznie z dostawą pod dom. Opłaty za transport również przystępne. Z minusów, stronka jest trochę toporna, a jakość zdjęć które zaciągają z Copart/IAAI niska (warto sprawdzić bezpośrednio na Coparcie, tam fotki są w wyższej rozdzielczości). Brakowało mi tak trochę takiego osobistego poprowadzenia za rękę po tym jak wygrałem swoje moto, chciałem zrobić przelew i nie do końca wiedziałem co tam powpisywać w banku - zadzwoniłem i gadałem przez telefon z jakimś niemiłym typem, któego uniwersalną odpowiedzą było "Jest na stronie" i nie podobało mi się xD Drugi, ogromny minus to laweciarze - mają jakichś januszy z którymi współpracują z którymi ustalenie czegokolwiek graniczy z cudem. Laweciarze odbierają ci pojazd z portu i podrzucają pod dom - ale robią to w zależności od tego jak im podpasuje, co z kolei nie podpasowało mi. Ogólnie gdyby nie laweciarze dałbym 8/10, z laweciarzami, którzy mnie wkurzyli daję okolice 5-6/10. Na pewno dobra opcja na start żeby zobaczyć z czym to się je.


Wyszła ściana tekstu, sorry xD Jakbyś miał jeszcze jakieś pytania, wal.


*tzn. można ale trzeba wcześniej zrobić porządną naprawę i jakiś szeryf czy ichnie DMV musi uznać, że auto czy też moto jest sprawne i nadaje się do ruchu. Tak czy siak wpis w papierach zostaje** i wartość takiego pojazdu przy sprzedaży jest niższa


**no i też niby tak, ale nie do końca, bo również w USA są Janusze;) otóż istnieje myk, że w niektórych stanach przy zrobieniu tego pocałkowego przeglądu wpis o całce znika z papierów - więc handlarze kupują gruza, naprawiają, rejestrują w stanie, gdzie wpis o całce znika z papierów i znów rejestrują w innym stanie:D i mamy "clean title"

spawaczatomowy

@knoor szwagier ma dyna superglide, sprzęt zajebisty, pierdzioch niby, ale banana na twarzy robi idealnie

Zdemontował tylną kanapę, bo siorka chciała z nim non stop jeździć xD

Teraz se ne da

Zaloguj się aby komentować

Po trzech latach przerwy wziąłem się dziś znów za malowanie czołgów. Padło na Ferdinanda - który to puryści powiedzą, że jest działem pancernym a nie czołgiem, ale z uwagi na to, że jego twórca widział go jako czołg, to myślę że można przymknąć oko na tą nieścisłość;)

Model to Dragon 1:35, nie chciało mi się nic w nim przerabiać, więc zrobiłem tak jak był w pudełku. Na sam koniec budowy przyszło mi do głowy, żeby zrobić pojazd styrany staniem pod chmurką, z odchodzącą farbą i mnóstwem rdzy, a do tego ani przymocowane narzędzia ani peryskopy nie bardzo pasują, no ale już trudno.

Na start pomalowałem wszystko ciemnobrązową farbą, mającą imitować skorodowaną, starą, grubą stal. Elementy, które były zrobione z cieńszej blachy - czyli w sumie tylko skrzynkę i błotniki - prysnąłem bardziej pomarańczowym kolorem. Ferdinand nie jest małym pojazdem, więc poszło masakrycznie dużo (jak na modelarskie realia) farby, prawie cały duży słoiczek Tamiyi.

Na fotce złożony na sucho oraz po pierwszym etapie malowania. W komentarzu fotki jakiegoś porzuconego Ferdinanda/Elephanta do inspiracji oraz fajne fotki z fabryki z ukończenia ostatniego egzemplarza przyozdobionego podpisami robotników.

#modelarstwo
e454bfd6-20b1-4825-823d-eddf8d24771b
b574b06e-71f6-42db-a64e-95189004aced
dildo-vaggins

@knoor wiele osób mówi że Ferdinand można określać zamiennie z Elefant - a to błąd, minimalne różnice występują. Ferdinand był pierwszy, nazwa zasugerowana przez samego projektanta pana Porsche (nie zaakceptowana przez Hitlera). Elefant to zmodernizowana w 1944 wersja Ferdinanda, różni się dodatkowym pancerzem przykręconym do przedniej płyty, portem karabinu z przodu i dodatkowymi karabinami dla załogi gdyż Hitler uznał że pojazd jest słabo chroniony przed piechotą.


Pojazd nie zyskał większego uznania ze względu na kiepską mobilność i dość skomplikowaną budowę napędu i został wyparty przez Jagdpanther. Niemniej jednak był skuteczny w walce z czołgami i miał wysoki stosunek zniszczeń do strat własnych wynoszący 10-15 do 1.


Dokument na ten temat jest bodajże na YT.

Marchew

W niego się ładowało w dolną płytę czy skośne policzki kadłuba?

przemoko90

Kiedyś, dawno temu też popełniłem takiego ferdka. Wszystko malowane pędzlem, zimmerit z Milliputa piękne czasy, nostalgłem. Czekamy na kolejny etap.

a730b655-f66e-4f64-836d-c18d87c32c4b

Zaloguj się aby komentować

Kupiłem dziś na aukcji w USA dwa walone moto do podłubania sobie przez zimę, trzymajcie kciuki żeby rama chociaż była prosta xD

#motocykle #motoryzacja
MiernyMirek

@knoor pics or didn't happen

tamtototamto

@knoor czekam na relacje, bo temat ciekawy. Kupowałeś sam czy przez jakiegoś pośrednika?

nyszom

@knoor jak zawsze podziwiam Twoją wyobraźnię wrzuć chociaż foto z aukcji

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki

Dziś o ogarnianiu (budy) oraz trochę o foodtruckowym biznesie

Kiedy buda wróciła w końcu z warsztatu w miarę sprawna mechanicznie, zostało wziąć się za ogarnięcie wnętrza. Było ono co prawda na pierwszy rzut oka w niezłym stanie, ale i tak wymagało gruntownego posprzątania i lekkiej rearanżacji. Chciałem też poprawić środek pod względem wizualnym. O dziwo niespecjalnie zastanawiałem się wtedy nad ewentualnym układem przestrzeni roboczej, nie pamiętam już tylko - czy to przez moją nieuwagę czy też może dlatego, że pierwszy sezon chciałem potraktować trochę jako testowy. Miałem około pięciu tygodni na skończenie wszystkiego żeby zmieścić się w harmonogramie, który sobie założyłem i zacząć działać w drugiej połowie marca. Jednocześnie jednak przy budzie mogłem dłubać dopiero po swojej "zwykłej" pracy, co dawało maksymalnie jakieś 2-3 godziny w dni powszednie i 10-12 w weekendy. Wydawało mi się mimo wszystko, że na luzie dam radę, w końcu co to za robota posprzątać, wstawić lodówkę, resztę gastrogratów, jakąś tablicę, co by na niej napisać kredą menu - i fajrant. No ale wyszło jak zawsze xD

W sumie jest dobry moment, żeby w końcu napisać coś na temat tego, co tak właściwie planowałem sprzedawać u siebie. Klasycznie zacznę od dygresji. W 2014/15 foodtrucki zaczynały być coraz bardziej popularne i można było zauważyć tendencję do podziału na trzy grupy:

Grupa numer jeden to sprzedający burgery, frytki i wariacje na ich temat - mam wrażenie, że 60% albo więcej bud się tym zajmowało. Duża popularność tego typu żarcia wynikała moim zdaniem z kilku powodów. Po pierwsze, usmażyć kotleta i wsadzić w bułkę to (pozornie) żadna sztuka, po pięciu minutach szkolenia praktycznie każdy może to robić. Po drugie, łatwo można stworzyć rozbudowane menu generując wariacje wersji podstawowej poprzez dodanie jakichś elementów. Typu, zmieniamy zwykły sos na ostry, a ogórka na dżalapino i już mamy jakiś "Burger Diablo" czy inny SUPER HOT i powód do podniesienia ceny o 4 złote w stosunku do standardu xD Po trzecie, jest to dla kupującego dość bezpieczna opcja - hamburger czy tam frytki są znane chyba każdemu, do tego zepsuć je jest dosyć trudno, więc ryzyko, że za ciężko zarobione pieniądze dostaniemy jakieś niezjadliwe badziewie jest małe (chociaż niezerowe, a im więcej bud było na rynku - tym większe). Po czwarte, jest pewna grupa klientów, którzy jakość jedzenia oceniają wzorem waga mięsa / całość porcji pytając jeszcze często dla pewności "A dużo jest MIĘSA, jaka jest GRAMATURA?". Stąd też kotlet w bułce, gdzie stosunek ten wynosi 50% i więcej w ich oczach wychodzi bardzo korzystnie.

Grupa numer dwa poszła w stronę korzeni street foodu, to znaczy robimy maksymalnie prosto i tanio - jakieś pierogi, zapiekanki, danie obiadowe typu schabowy z ziemniakiem. Moim zdaniem mało reprezentatywna i w niedużym stopniu reprezentowana grupa, mimo że to właśnie oni reprezentują "tru streetfood", jaki większość z nas chciałąby widzieć - czyli smacznie i w przystępnej kasie. Wydaje mi się jednak, że to co robili i dalej robią było trochę zbyt mało "sexy", stąd dużo bardziej liczna była grupa nr. 3.

Grupa numer trzy, z którą większość z was pewnie kojarzy foodtrucki, to właśnie ta cała reszta, która poszła w mało oczywiste rozwiązania, które określiłbym jako "kuchnie świata", czyli różne azjatyckie wynalazki, dania meksykańskie, jakieś placki, hindusy, langosze, chuje muje. Podobno boom foodtruckowy w USA wziął się z tego, że gdy w okolicach 2010 zamykało sie dużo knajp, bezrobotni szefowie kuchni kupowali auta i sprzedawali "gourment streetfood". Po kilku latach, jak to często bywa, trend dotarł też do nas - co prawda nie mieliśmy bezrobotnych szefów kuchni w wystarczącej ilości, za to mieliśmy dość pokaźną grupę ludzi, którzy cośtam już popracowali sobie w korpo, cośtam poodkładali, cośtam pojeździli po świecie i w którymśtam momencie pomyśleli, że może praca w fabryce maili to jednak nie jest szczyt ich marzeń o karierze zawodowej. Mam wrażenie, że na polskim podwórku dużo biznesów narodziło się na zasadzie: ktoś pojechał do odległego kraju, znalazł się w jakimś mieście i był głodny. Z kasą krucho, stąd trochę niepewnie od ulicznego sprzedawcy za równowartość dolara kupił nieznaną potrawę. Początkowy niepokój szybko ustępuje myśli: Babciu, to jest zajebiste! Po zastanawieniu się człowiek pomyślał sobie: kurde, skoro to jest takie dobre i wszyscy to tutaj jedzą, czemu nie zaaplikować tego w Polsce? Mi smakowało, na pewno będzie smakowało innym! Tu zapłaciłem 1$, w PL składniki pewnie wyjdą trochę drożej, ale i ludzie będą gotowi zapłacić więcej. To jest pomysł na biznes!

Wracając do mnie. Mam raczej tak, że nie lubię iść za tłumem i wolę zrobić na przekór - stąd hambuksy od razu odrzuciłem. Nie chciałem do końca zrywać z korzeniami streetfoodu, więc miało być przystępnie cenowo i szybko. Z drugiej strony jeśli ktoś zapytałby mnie, co tak naprawdę sprzedaje moja buda nie bardzo chciałem odpowiadać: pierogi z kompotem, zapiekanki z prażoną cebulką i mielone. Chciałem puść w stronę czegoś dość prostego i masowego, co da się łatwo zaadaptować w różnych wersjach, a jednocześnie jednak z jakimś powiewem inności. No i zainspirowany radą kumpeli wymyśliłem sobie naleśniki.
Czemu właśnie to? Po pierwsze, miałem okazję poobserwować sobie knajpę Manekin - zarówno z zewnątrz (kolejka, która jest do tej pory i z której do tej pory mam bekę) oraz z wewnątrz - menu i ceny. Naleśnik wydał mi się całkiem wdzięczną bazą do modyfikowania, w środek można wrzucić dowolny farsz, słodki lub słony; swoboda modyfikacji jest duża. Jednocześnie też z tego co się orientowałem byłbym pierwszą budą oferującą coś takiego, sama ilość naleśnikarni działających wówczas w Warszawie nie była duża - poza wspomnianym Manekinem może jedna czy dwie knajpy, które się w tym specjalizowały. Wydawało mi się to obiecujące, bo o ile biznes z budą wypali i menu się przyjmie, wówczas mógłym dość szybko przerzucić się na lokal stacjonarny - a może i kilka. Gdzieś też (błędnie, jak się później okazało) założyłem sobie czy też odniosłem wrażenie, że klient typowego foodtrucka jest zorientowany na inność i różnorodność i przyciąga go to, czego wcześniej nie widział - stąd coś nowego z automatu ma dodatkowe punkty.
Z drugiej strony jednak widziałem też ryzyka. Głównym było to, że naleśniki raczej kojarzą się z czymś, co matka zrobi ci w niedzielę z dżemem do zjedzenia przed pójściem do kościoła - a niespecjalnie z pełnowartościowym daniem, w któym chłop znajdzie MIĘSO i którym się NAJE. Jak chciałem temu zapobiec? Pomysły miałem dwa, pierwszym było odwoływanie się do zmysłów, tzn. umieszczanie w możliwie wielu miejscach w menu i podkreślanie informacji o rozmiarze, gramaturze, wielkości itd - żeby rozwiać wątpliwości, czy aby na pewno jeden naleśnik takiemu chłopu wystarczy. To, jak i umieszczanie w widocznym miejscu zdjęć gotowych produktów okazało się na dłuższą metę bardzo dobrym ruchem. Drugim pomysłem było z kolei "otwarcie" przed klientem procesu produkcyjnego, w podobnym stylu jak wygląda to np. w Subwayu. Dzięki temu z jednej strony mógłbym pokazać "zaplecze", że jest porządnie i że nie ma tu nic do ukrycia jeżeli chodzi o czystość i jakość - z drugiej też przekonać wahającego się klienta, że mój produkt różni się od tego, który jest mu znany z matczynego gotowania. W tym celu zainwestowałem sporo kasy w zakup witryny chłodniczej oraz ustawienie jej "frontem do klienta". Pomysł był taki, że kupujący będzie widział na żywo cały proces oraz będzie mógł wybierać sobie dodatki, na dłuższą metę okazał się jednak niewypałem i szybko z niego zrezygnowałem. Po pierwsze, przy wzmożonym ruchu i dość ciasnej przestrzeni łatwo było o częste, drobne zabrudzenia witryny i w krótkim czasie robił się przerażający syf. Po drugie, witryna była akurat na takiej wysokości, że jednocześnie za nią widać było butle gazowe, jakieś pojemniki, puszki, półprodukty, śmieci itd - ogólnie wszystko to, co jednak lepiej przed oczami ukryć. Po trzecie wreszcie, witryna (która miała ponad 2 metry długości) w dużym stopniu zagracała ograniczone wnętrze budy, a nigdy nie miałem na tyle dużo rzeczy, by w pełni wykorzystać jej przestrzeń. Długofalowo też, z uwagi na to, że kosztowała dość dużo a ja jestem uparty jeśli chodzi o rezygnowanie z pomysłów w kolejnych iteracjach budy również chciałem ją wykorzystywać, co trochę ograniczało później moje możliwości aranżacji wnętrza.
No ale dobra, wybiegłem już trochę za bardzo do przodu. Jak na razie mamy dalej luty 2015 a ja biorę się za szmatę i sprzątanie. Już pierwszego dnia wyszła niespodzianka, bo okazało się, że to, co wziąłem początkowo za jakieś dziwne plamy na podłodze i półkach, którym wcześniej nigdy zbyt wnikliwie się nie przyglądałem i wziąłem za błotne zabrudzenia to tak naprawdę całe pokłady pleśni wychodowane na latach odkładających się okruszków (jak wspominałem, auto było wcześniej piekarnią). Zwykły płyn do mycia niespecjalnie dawał temu radę, więc środki do sprzątania stopniowi eskalowały ze szmatki i ludwika do tych coraz to bardziej agresywnych, kończąc wreszcie drugiego dnia na przemysłowym odpleśniaczu i kielni murarskiej. Dopiero one dały sobie radę z syfem, mimo to straciłem dobre trzy dni na doprowadzenie auta do jako-takiego stanu. Kolejnym etapem było usunięcie wykonanych z rur półek, na które wcześniej był wykładany chleb, a które nie były mi potrzebne. Niemcy wykonujący w 2001 roku zabudowę auta chyba niespecjalnie robili to z myślą o tym, że jakiś polak-robak będzie chciał niektóre elementy zdemontować, stąd też nie obyło się bez pomocy szlifierki kątowej, łoma i młotka. Przy okazji zarobiłem też pierwsze pieniądze na swoim nowym biznesie, bo rurki były aluminiowe, a było tego tyle, że oddając je na skupie zainkasowałem 150 pln xD
Sporo czasu zjadło mi wiele drobiazgów, które chciałem ogarnąć w samym aucie, a które ze względu na oszczędność kasy wolałem zrobić sam - wymiana lusterka, zniszczonego kierunkowskazu, zepsutych wycieraczek, ogarnięcie rozmaitych, wkurzających rzeczy w szoferce jak pasy (wygryzione, chyba przez myszy xD), zniszczona mata na podłodze, niedziałające podświetlenie deski, brakujące bądź zepsute pierdoły typu osłony słoneczne itd - no i oczywiście wszechobecny syf. Było tego pełno i zeszło mi sporo więcej czasu niż zakładałem.
Po uprzątnięciu zalegającego brudu i wyrzuceniu niepotrzebnych elementów starej zabudowy, zostało mi jeszcze w jakimś stopniu ogarnąć wizualnie wnętrze - z uwagi na to, że moimi klientami w przyszłości miały być mordorskie korposzczury, chciałem żeby buda wyglądała w środku czysto i schludnie i wzbudzała zaufanie. Mając zerowe doświadczenie w prowadzeniu prac remontowych w domach udałem się do Castoramy w poszukiwaniu inspiracji xD Kołatało mi się gdzieś po głowie, że zabudowa auta podczas jazdy pracuje i jakiekolwiek kartongipsy i kafelki odpadają, dosłownie i w przenośni xD niemniej po dłuższym łażeniu i kilku wyprawach udało mi się skompletować zestaw produktów, które moim zdaniem miały zapewnić przyzwoity efekt w niedużej cenie - a przy okazji nie byłbym blokowany przez moje ograniczone umiejętności xD
Mając w głowie skojarzenie - naleśniki-Francja-styl rustykalny kupiłem tapetę ze wzorem białej cegły, jakieś ciemnobrązowe okleiny i listewki. Wydawało mi się, że ogarnięcie tego zajmie dzień, góra dwa - jak to jednak zwykle bywa w branży remontowej, potrzebowałem trzy razy tyle czasu, pomocy kumpla i flaszki do roboty - tej na szczęśnie nie trzeba było kitrać przed szefostwem, więc zamiast małpek do roboty kupowaliśmy połówkę. Znów nie obyło się bez nieprzewidzianych komplikacji - lodówka, którą zamówiłem nie mieściła się w miejscu, w którym chciałem ją ustawić i najpierw musiałem powycinać niektóre elementy zabudowy, by móc ją wsadzić, a potem same elementy przymocować na nowo. Podobnie - z tym, że tu musiałem użyć kątówki - wyglądała kwestia ulokowanie witryny. Mimo tych problemów, po kilku sesjach wnętrze budy było już prawie skończone - i mając na uwadze nasze doświadczenie oraz użyte przy remoncie wspomagacze wcale nie było tak źle. Ok, może było trochę krzywo tu czy tam, ale nikt z tego strzelał nie będzie xD Brakowało jeszcze pewnych elementów wyposażenia, a z zewnątrz oklejenia w nowe logo - jednak wyglądało na to, że większość roboty była skończona. Po raz pierwszy byłem z siebie naprawdę dumny i zadowolony, że coś, co jeszcze trzy miesiące temu było luźnym planem coraz bardziej nabiera kształtów i staje się bliższe realizacji. Pomału zbliżał się dzień startu, ale czekały mnie jeszcze przepychanki z sanepidem no i skompletowanie jakiejś ekipy do pracy.

Poniżej kilka fotek, które znalazłem - zdjęcie witryny (bogactwo i girlfriend for scale) oraz końcowy etap prac nad wnętrzem.
4327193c-a634-4e99-84c7-ebdd9193c420
9beec557-95a9-40a1-a5ed-62345856bb45
d55a7270-4007-4805-8d94-e34bf7b6c773
07ce56b7-ed62-4c0d-884b-0ad510add4b5
8f4b7db3-0d16-4ca7-a8b6-0dcecaab54fd
Odczuwam_Dysonans

@knoor super opis, kolejny raz. Czekamy na więcej :3

parapet-inferno

@knoor

> jakieś placki, hindusy, langosze, chuje muje.


mnie rozjebały smażone batony. Ziomek nadziewał Snickersa na kijek jak szaszłyki, obtaczał w panierce i na fryzurę i elo xD


jeździłem u typa dwa sezony z hotdogami craftowymi xD

powodzenia

Dawaj ciąg dalszy kurła

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki

Dziś będzie o ogarnianiu auta, cebulowaniu i pozornych oszczędnościach, które potem obracają się przeciwko nam

Na początku 2015 stałem się posiadaczem foodtrucka, którego swojsko nazwałem budą. O ile dobrze pamiętam, kosztował mnie 17k PLN. Była to wówczas niezła cena dla samochodu z zabudową, bo ceny zaczynały się raczej od około 25k, przy czym stan wnętrza takich aut pozostawiał często sporo do życzenia. Początkowo byłem zadowolony z tego, że udało mi się zrobić dobry deal - jak się jednak później okazało, ten zakup to była tylko pozorna oszczędność, bo ogólny koszt doprowadzenia auta do stanu używalności przekroczył moje szacunki i tak naprawdę lepiej było po prostu wydać trochę więcej i nie tracić czasu ani nerwów. Do tego nawet pomimo ogarnięcia tego co tylko się dało co jakiś czas wychodziły jakieś mmniejsze upierdliwości, których w kolejnych latach musiałem się pozbywać - nie mówiąc o wrodzonych wadach samochodu, jakimi okazały się tragiczna dynamika, fatalne hamulce i ogromne (w stosunku do osiągów) spalanie. No ale przecież przysłowie mądry Polak po szkodzie skądś się wzięło, co nie? Ja póki co byłem na samym początku procesu nauki i przyjąłem sobie orientacyjny koszt doprowadzenia budy do stanu mechanicznej używalności w trzech wariantach:
- optymistycznym - 2.5k
- realistycznym 5k
- pesymistycznym 10k

Pewnie po tym wstępie już domyślacie się, na którym wariancie się skończyło xDD

Od razu po kupnie buda pojechała na lawecie do warsztatu. Do wymiany było trochę rzeczy, z czym jednak liczyłem się przy kupnie - chłodnica oleju, zastane i zardzewiałe hamulce, brakujące lusterko, przednia szyba. Wyszło też, że trzeba wymienić albo przynajmniej pospawać tłumik oraz zrobić parę innych pierdół typu wycieraczki czy filtr z olejem. Auto robiłem w jakimś polecanym dla dostawczaków warsztacie, gdzie szybko okazało się, ile warte są opinie z internetu. Majstry mieli się ogarnąć w kilka dni, a trwało to blisko trzy tygodnie, wymagając jednocześnie ciągłego dzwonienia i przypominania się. Co się przy tym nadenerwowałem to moje, do tego już na starcie złapałem opóźnienie w stosunku do założonego planu. Natomiast budżetowo nie było źle, opisane naprawy zamknąłem chyba w 2500 pln i to już z vatem.

Gdy w końcu pojechałem budę odebrać, mimo że nie planowałem jeszcze zaczynać działać - była dalej zima, a wnętrze wymagało przystosowania - postanowiłem przestawić ją w umówione miejsce na warszawskim Mordorze. Jadąc nią wtedy pierwszy raz zaczęło do mnie docierać jak gówniany jest to samochód. 15-calowe koła i opony w rozmiarze 195/70 średnio dawały sobie radę z ważącym blisko 3 tony autem. Hamulce, mimo regeneracji, miały dwa stany - albo nie hamują wcale albo blokują koła. Dla 86-konnego diesla startujący ze świateł chiński skuter był godnym przeciwnikiem, gaz w podłodze normalnym stanem a prędkość 80km/h osiągalna dopiero po dłuższej chwili. Spalanie było kosmiczne jak na osiągi i wynosiło między 10 litrów w trasie a 15 w mieście. Tym, co jednak najbardziej zwracało uwagę podczas jazdy i generalnie pozostało do końca mojej przygody z budą była praca zawieszenia i wywoływane przez auto odgłosy. Ciągłe stuki, dudnienia, walenia, hałasy, metaliczne uderzenia dobiegające z paki, gdy jakieś elementy obijały się lub podskakiwały na wybojach. Przy zwykłej jeździe wrażenia dźwiękowe przypominały mi nocne powroty do domu przegubowym ikarusem. Nieco bardziej gwałtowne manerwy z kolei przywodziły na myśl pływanie łódką po Mazurach - jeśli kojarzycie taką sytuację, gdy wiatr zaczyna wiać trochę mocniej, łódka coraz bardziej się kładzie i nagle z wnętrza słychać przesuwające się, spadające i obijające się rzeczy, których nikt nie pomyślał wcześniej zabezpieczyć, to wiecie o co chodzi xD

Przejechanie 5 kilometrów między warsztatem a zagłębiem biur na Domaniewskiej było dla mnie doprawdy nowym, niezapomnianym przeżyciem. Auto zostawiłem na parkingu, planując w kolejnych dniach trochę je odchlewić, ściągnąć starą okleinę, posprzątać w środku i wywalić niepotrzebne graty. Z uwagi jednak na natłok obowiązków w "zwykłej" pracy plany musiały poczekać. Gdy przyjechałem po kilku dniach buda dalej stała, ale czekała na mnie niespodzianka - ktoś (czyżby konkurencja? xD) przebił nożem jedną z opon. Na szczęście buda miała pełnowymiarowy zapas - okazało się jednak, że miesiące (a może i lata?) stania zrobiły swoje i mocowany pod podłogą stelaż niespecjalnie chce puścić. Gdy już udało się go zdemontować, okazało się, że felga jest w tak opłakanym stanie, że poważnie zastanawiałem się, czy nadaje się w ogóle do jazdy. Żeby było śmieszniej, przy podnoszeniu lewarek zaczął dziwnie łatwo zagłębiać się w rdzawy próg xD Nie wyglądało to dobrze. Gdy wpadło mi do głowy że może warto byłoby skontrolować stan płynów tego gruza, czekała na mnie kolejna niespodzianka - maska była czymś zablokowana i nie chciała się otworzyć. Wkurzyło mnie to tym bardziej, że ewidentnie majstry dały tu dupy - w końcu musieli otwierać maskę, żeby dostać się do silnika. Po wymianie koła i próbnym odpaleniu auta okazało się jeszcze, że piszczy pasek klinowy i świruje lampka od hamulca ręcznego - na zmianę pali się i gaśnie. Zanosiło się, że zamiast ogarniania wnętrza czeka mnie kolejna wizyta w warsztacie, a wcześniej kupno felg i opon w jakimś sensownym stanie. Z uwagi na to, że w "zwykłej" pracy musiałem jechać w delegację, poprosiłem o pomoc kumpla.

Dzień później siedząc u klienta dostałem telefon. Dzwonił kumplel. Wymiana opon i felg poszła gładko. Natomiast przejechanie kolejnych kilku kilometrów to była droga przez piekło. Spod maski zaczęły dochodzić coraz dziwniejsze, narastające dźwięki. Wkrótce po nich zaczęła pojawiać się para. Kulminacją było pęknięcie przewodu hamulcowego - szczęście w nieszczęściu jest takie, że wydarzyło się to przy wjeżdżaniu na plac należący do warsztatu. Myślałem, że trafi mnie kurwica - budę dosłownie dopiero co odebrałem od majstrów i powinni wyłapać tak oczywiste rzeczy. Poleciałem oczywiście z ryjem do szefa tego przybytku słysząc w odpowiedzi: Yyyy, no tak, my mysleli, że to tylko tak powierzchownie to czy tamto zrobić, my nie wiedzieli żeby cały przejrzeć. Był to jeden z momentów w moim życiu, gdy poważnie myślałem nad tym, by w nocy przyjechać tam z kilkoma butelkami benzyny i puścić wszystko z dymem. Po jakimś czasie ochłonąłem i tym razem kazałem przejrzeć wszystko dokładnie. Bilans wad i strat był następujący:

- zatarło się łożysko alternatora, efektem czego alternator się zapiekł a pasek uległ dezintegracji. Alternator do naprawy lub do kupienia nowy
- pękł przewód hamulcowy - cały układ zardzewiały tak, że tylko wymiana całości wchodzi w grę
- chłodnica od płynu miała nieszczelność i trzeba ją było wymienić na nową
- cylinderki hamulcowe w fatalnym stanie i zastałe - do wymiany
- tylny resor pęknięty - do wymiany, najlepiej na wzmocniony (droższy)
- amortyzatory wylane i do wymiany
- miska olejowa pordzewiała i trzymająca się resztkami sił - do kosza
- zbiornik paliwa miał ewidentnie plany pójść w ślady miski i wylać swoją zawartość na drogę przy pierwszej okazji - kosz
- do tego jeszcze usunięcie korozji, naprawa progów i błotnika, który też zaczynał chrupać od rudej

Cóż było robić... Plus był taki, że tym razem majstry uwinęły się szybko. Ja jednak miałem kolejny tydzień opóźnienia i, mimo tego, że części był momentami wręcz śmiesznie tanie, parę tysięcy poszło w cholerę. Zbliżałem się do kwoty, jaką musiałbym wydać na "zwykłą", ogarniętą budę, a dalej istniało ryzyko znalezienia niechcianych niespodzianek. Po odbiorze auta z warsztatu natomiast było o tyle lepiej, że zrobiło się ono dynamiczniejsze oraz zyskało na prowadzeniu. Nie zrozumcie mnie źle - dalej bliżej było mu do wozu drabiniastego niż samochodu z prawdziwego zdarzenia, jednak naprawdę w porównaniu z pierwszą jazdą było to niebo a ziemia. Co prawda później, w tym samym roku, trafiły mi się kolejne usterki: upalone kostki od świateł podczas powrotu w nocy nagle przestały działać i oświetlenie po prostu zgasło albo trzeba było wymienić sworzeń w przednim zawieszeniu. Co natomiast ciekawe, mechanicznie buda była od tamtego momentu z grubsza całkiem sprawna i kilkuset kilometrowe trasy nie robiły na niej wrażenia. Może z jednym wyjątkiem, o którym jeszcze napiszę:)

Gdy teraz wszystko w aucie było mechanicznie jako tako ogarnięte, zacząłem zbierać się do pracy nad jego wnętrznem. Minął ponad miesiąc od zakupu, a ja dalej byłem w lesie - mając na uwadze, że chciałem wystartować w połowie marca, miałem około 5 tygodni na przygotowanie wszystkiego - przy jednoczesnej pracy na full time w korpo. Zapowiadało się ciekawie.
b40342e2-7eca-4d65-b8d5-70971b4ee85b
Pleonazm

Panie! Wołaj kiedy mozesz!

Stashqo

@knoor Kurła tyle już tych wpisów a chłop jeszcze nawet jednej bułki z tego foodtrucka nie sprzedał

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki

Dziś poruszę temat załatwiania miejsca, kupowania budy i pozwoleń sanepidu.

Pamietacie jeszcze jak w marcu 2020 ta śmieszna pani z sanepidu opowiadała o pierwszym przypadku covida w Polsce? Może były gdzieś osoby, którym wydawało się, że w państwie z kartonu instytucja sanepidu działa, ale ja już lata temu miałem okazję doświadczyć, że to organizacja teoretyczna, będąca co najwyżej w stanie stanie potknąć się o własne nogi i pomylić głowę z dupą. Ale najpierw będzie o czymś innym.

Pod koniec 2014 miałem robotę na B2B, w której zarabiałem już całkiem przyzwoicie, koszty miałem niskie a do tego rozliczałem kwartalnie VAT z dochodowym, więc uznałem, że jest to dobry moment na odkopanie starych planów o zabawie w gastro. O moim pierwszych próbach wejścia w ten biznes pisałem ostatnio i jest to o tyle istotne, że dzięki temu miałem już jako-takie rozeznanie czego mam się spodziewać. O ile sama kwestia kupienia i ogarnięcia budy wydawała się relatywnie prosta, choć czasochłonna - to już to, jak wygląda (albo raczej - nie wygląda xD) kwestia znalezienia miejsca na taką działalność duża bardziej spędzało mi sen z powiek.

Może się wydawać, że foodtruck to pełna swoboda, bo dziś jesteśmy w zagłębiu korporacyjnym i sprzedajemy korposzczurom a jutro staniemy sobie przy deptaku i zarobimy na spacerowiczach. Parafrazując Vincenta Vegę, niestety jednak nie jest to tak, że wyjedziesz sobie w miasto, staniesz byle gdzie, odpalisz grilla i zaczniesz sprzedawać swoje korwinowskie paróweczki. Masz stawać u siebie albo w wyznaczonych miejscach. I tu zaczyna sie zabawa. Podobno foodtrucki przywędrowały do nas z USA. Na ile jest to prawdą nie wiem, bo w końcu buda serwująca jedzenie nie jest jakimś wielkim odkryciem, ale przyjmijmy że tak było istotnie. Polskę czy ogólnie Europę od USA różni dość sporo i nie chodzi wyłącznie o poziom zamożności czy nasłonecznienia - przede wszystkim w Europie gęstość zaludnienia jest większa i w zasadzie każdy kawałek terenu jest czyjś. Jeśli natomiast chodzi o tereny znajdujące się w mieście to na ogół należą one do - zgadliście - miasta, względnie jakiegoś zarządu dróg. Miasta w USA mają z reguły bardziej liberalne podejście do stawiania się z budą - jest jakaś wyznaczona strefa gdzie możesz handlować, więc wnosisz opłatę, przyjeżdżasz i bzikasz. Koniec. W Polsce jest inaczej, mianowicie jakieś tam wyznaczone miejsca niby teraz są, natomiast nie jest to na zasadzie: o, tu macie plac, to sobie działajcie. Co roku ogłaszany jest przetarg na dany skrawek terenu, na takim przetargu wybierany jest najemca. Chcesz zmieniać miejsce? No to musisz mieć dwa skrawki na które masz dwa przetargi. Nie wygrałeś przetargu? Pech, ale spróbuj w kolejnym roku, w końcu jest pula całych 10 skrawków na całe miasto. Znalazłeś fajne miejsce, należy do miasta a nie ma na niego przetargu? No to lipa. Myślisz, że jak napiszesz pismo że chcesz wynając miejsce takie i takie to dostaniesz zgodę? Think again. Brzmi słabo, ale jest to i tak pewnego rodzaju progres, bo kiedy zaczynałem na przełomie 2014-15 foodtrucki dalej były tematem świeżym, przez co miasto niespecjalnie wiedziało czy i co ma z nimi robić. Generalnie, miasto czy też raczej urzędnicy, o czym miałem okazję przekonać się już przy kombinowaniu z rikszowózkami, wykazują bardzo ograniczoną inicjatywę i są mało chętni do robienia czegokolwiek wykraczającego poza ich codzienne obowiązki. Ale zanim zaczniecie w głowach ciskać gromy od adresem przeróżnych Grażynek i Krystynek siedzących w urzędach, zastananówcie się - dlaczego tak jest? Odpowiedzią jest to, jak skonstruowany jest system. Urzędnik nie dostanie nigdy premii za wyjście z inicjatywą - za to łatwo może dostać po głowie od przełożonego za zbytnie kombinowanie i naginanie systemu lub jeśli w interpretacji "góry" podjął złą decyzję. A może, o zgrozo, właśnie wywołał lawinę kolejnych osób, które przyjdą z tym samym i będą oczekiwać podobnej interpretacji? A może dołożył wszystkim właśnie dodatkowej roboty, gdzie i tak już nie wyrabiają z tym, to jest? Po co to, komu to potrzebne. Róbmy jak było, sztywno według przepisów, w razie czego jest podkładka. A że nie ma to czasem sensu? Trudno, ryzykowanie nie przynosi żadnych korzyści, za to opłacalna strategia to niewykazywanie inicjatywy i twarde trzymanie się zasad. Przy czym problem akurat dotyczy nie tylko spraw foodtrucków, ale chyba za bardzo odbiegłem od tematu. Long story short: chcesz stanąć na terenie należącym do miasta? Wygraj przetarg. Znalazłeś miejsce, na które nie ma przetargu? Zapomnij, nie dostaniesz zgody. Albo twój wniosek będzie procesowana tak długo, że sezon się skończy a ty dalej będziesz czekał. Możliwe oczywiście, że obecna sytuacja jest inna niż przed laty. Aczkolwiek nie spodziewałbym się dużych zmian.

Oczywiście zawsze można kombinować i robić przeróżne "exploity" xD Podobno Bobby Burger na samym początku jeździł wkoło Placu Zbawiciela, żeby uniknąć mandatu od straży miejskiej za handel - bo samochód zatrzymywał się tylko żeby wydać jedzenie i zebrać zamówienia. Na ile jest to legenda, na ile prawda, i na ile nieprawda - nie chce mi się wnikać. Chociaż i ja miałem w głowie obejście systemu na zasadzie: parkuję samochód w dowolnym, dozwolonym miejscu. Foodtruck ma minimalnie otwartą klapę, na klapie link do apki przez którą składa się zamówienie, ludzie zamawiają JEDZIENIE z DOSTAWĄ przez apkę; i odbierają z zaparkowanego samochodu xD Oficjalnie nie prowadzę sprzedaży, tylko dostarczam, nie? Minusem takiego kombinatorstwa jest na ogół brak dostępu do wody (bieżącej), toalety i podłączenia do prądu, co z jednej strony naraża na mandat sanepidu a z drugiej powoduje ALBO konieczność posiadania generatora (głośny, paliwożerny) albo ograniczenia zużycia prądu do minimum i wykorzystania jakichś pojemnych akumulatorów. Nie wspominając już, że zamiast skupić się na robocie, skupiamy się na obchodzeniu zakazów. Odrzucając powyższe kombinatorstwo lub przepychanki z miastem, realne opcje miałem wówczas dwie.

Opcja pierwsza i łatwiejsza - to znalezienie dogodnego miejsca, które należy do kogoś, kto nie jest częścią sektora publicznego - czyli dogadanie się z prywaciarzem. O ile urzędnik w przypadku, który wykracza poza standard myśli jak by tu upierdliwca spławić, tak prywatny właściciel najpierw podrapie się po głowie, a potem albo się zgodzi albo nie. Jeśli się nie zgodził sprawa jest jasna, jeśli się zgodzi nic jeszcze nie jest przesądzone, bo ceny za miejsce mogły być ok lub zupełnie z dupy. Ja za swoje pierwsze miejsce na parkingu, gdzie sprzedawało już kilka innych bud płaciłem chyba 500 złotych miesięcznie, była to równowartość wynajmu dwóch miejsc parkingowych i w cenie nie było prądu. Była to uczciwa cena. Jednak trafiały się oferty zupełnie moim zdaniem oderwane od rzeczywistości, typu 2-3 tysiące miesięcznie za kawałek chodnika na uboczu plus koszty mediów (to było jakoś w 2017 i niewiele drożej szło wynająć po prostu mikrolokal na tego typu działalność, który imo byłby dużo lepszym wyborem). Co ciekawe, dużo "świeżaków" w biznesie łapało się na takie oferty, o czym w przyszłości jeszcze napiszę. Potencjalnie trudną sprawą było ustalenie, do kogo należy i kto administruje danym kawałkiem terenu, ale i na to miałem sposób. Jako, że centrum mojego zainteresowania mieściło się na warszawskim Mordorze, większość tych "prywatnych" terenów była ogrodzona i strzeżona. Wystarczyło zagadać do ciecia i z reguły po minucie miało się namiar do kogoś decyzyjnego. Ot, siła zwykłych, ludzkich kontaktów. Powodzenia z ustalaniem tego przez internet.

Opcja druga, o której dziś tylko wspomnę to jeżdżenie na różnego rodzaju imprezy, eventy i zloty foodtrucków z rakowymi hasełkami, typu "Dziś ŻARCIOWOZY będą karmić brzuszki mieszkańców Nowego Sącza" albo "Nikt nie będzie chodził głodny w Koninie! Zapraszamy na zlot szamochodów!". Taa, jeszcze człowiek gotów pomyśleć, że jakaś organizacja non-profit jedzenie za darmo daje xD. O imprezach nie będę jednak póki co pisał, im poświęcę osobny post.

Ostatecznie miejsce udało mi się znaleźć w miarę szybko, miało tę zaletę (której wówczas nie byłem świadomy), że na parkingu stało już kilka innych bud. Umowę na najem podpisałem w grudniu 2014, było to dla mnie o tyle ważne, że bez umowy na stałe miejsce nie chciałem ruszać z kolejnymi krokami. Teraz, mając to już ogarnięte, mogłem skupić się na szukaniu odpowiedniego auta.

Jako, że foodtrucki wciąż były czymś relatywnie nowym (kilka liczb: pierwsza edycja imprezy Żarcie na kółkach w 2013 to 13 bud, w 2014 już 40, w 2016 - 60, a w 2019 sto - chociaż podejrzewam, że chętnych było znacznie więcej) oferta gotowych, używanych pojazdów pochodzących od osób, którym biznes obrzydł lub nie wypalił praktycznie nie istniała - byłem więc zdany na własną inwencję i poszukiwania. Po wpisaniu na portalach różnych kombinacji haseł "foodtruck" "przyczepa gastronomiczna" "samochód gastronomiczny" "samochód do handlu" i uszeregowaniu wyników od najtańszego xD znalazłem w swojej okolicy kilka obiecujacych ofert. Kryteria, jakimi się kierowałem były dość proste:

- cena; wiadomo, im mniej tym lepiej
- możliwie niewielki nakład czasu i środków potrzebny do przystosowania wnętrza do moich potrzeb
- w miarę estetyczny wygląd wewnętrzny i zewnętrzny. Auto planowałem z zewnątrz okleić, więc niespecjalnie obchodziło mnie jak na ten moment wygląda, natomiast z uwagi na to, że odbiorcami w przyszłości byliby hipsterzy i korposzczury zależało mi, żeby był on możliwie przyzwoity i jego widok nie wywoływał wymiotów ani skojarzeń z latami 90. Wciaż przed oczami miałem jugokioski oraz budy ze Stadionu X-lecia.
- z technikaliów, chciałem mieć już gotowe instalacje, niespecjalnie jednak wiedziałem czego dokładnie potrzebuję więc po prostu kierowałem się kryterium: mają być blaty, w miarę dużo miejsca i estetycznie - a potem to się zobaczy
- zrobiony odbiór sanepidu - jest taki papierek, który nazywa się "odbiorem sanepidu", problem był taki, że w momencie szukania auta nie bardzo wiedziałem, czym taki odbiór właściwie jest. Przyjąłem sobie naiwnie, że to dokument jak jakiś dowód rejestracyjny albo karta pojazdu - wydawany na auto i przy zmianie właściciela trzeba go tylko przepisać na nowego. Co wydawało się rozsądne, bo wymogi dot. "obwoźnych placówek gastronomicznych" są jednakowe, niezależnie od typu auta i rodzaju działalności. Stąd poszukiwałem auta, które taki odbiór już ma. Czas na dłuższą dygresję dotycząca owych wymogów.

Zasadniczo, żeby móc sprzedawać coś z budy, musi ona spełniać szereg wymagań. Większość jest prosta do spełnienia, są jednak niektóre, które są już bardziej upierdliwe i stawiają znak zapytania nad tym, czy foodtruck jest mobilnym gastrobiznesem czy de facto jeżdżącą przedłużką stacjonarnej restauracji. Z wymogów dot. auta mamy (albo mieliśmy, bo moja wiedza jest sprzed paru lat)
- blaty łatwe w czyszczeniu - easy
- osobne pomieszczenie do przebierania się do pracowników - easy, mocuje się wieszak w szoferce i jest, serio xD w wersji dla ambitnych można jeszcze przegrodzić budę zasłoną
- wydzielona szafka na środki czystości - easy
- osobne zbiorniki na wodę czystą i brudną - easy, zwykle każda buda ma też dodatkowo instalację do wody. Mniej oczywiste jest to, skąd wodę się bierze bo teoretycznie sanepid musi zrobić badanie wody z tego ujęcia, ale ja rozwiązałem to w ten sposób, że wodę miałem kupowaną w baniakach pięciolitrowych, więc na wypadek kontroli wszystko było legit xD Drugą nieoczywistą sprawą jest to, czy woda w aucie ma być zimna czy od razu ciepła i zimna. Jak to często bywa, co rabin to opinia więc kiedy jeden sanepid klepnął mi instalację z samą zimną wodą, to drugi kazał robić podwójną. O tym później.

Jeśli chodzi o wymagania co do samego samochodu to tyle. Są też jednak warunki poboczne, które również należało spełnić. Oto one:
- umowa na korzystanie z toalety dla pracowników i to nie byle jakiej, bo pracownicy muszą mieć osobną, a nie ogólnodostępną. W praktyce martwy przepis
- umowa na wywóz odpadów - zwykle jest elementem umowy zawieranej na wynajem miejsca
- umowa na odbiór zużytego oleju - ja tego nie miałem, bo nie używałem oleju do smażenia
- umowa na dzierżawę kuchni spełniającej wymogi sanepidu - mój ulubiony punkt, który tak naprawdę stawia wielki znak zapytania nad tym czy taki foodtruck ma sens. O co chodzi? W świetle prawa w takiej budzie możemy przygotowywać posiłki z gotowych półproduktów, tzn je podgrzewać, smażyć, mieszać, polać sosem itd. Wszystko inne nie może się tam odbywać. Chcesz pokroić pomidora albo cebulę? Nie można. Chcesz uformować albo przyprawić mięso na burgera? Zapomnij. Skończyły ci się ogórki, poszedłeś do sklepu dokupić a potem umyłeś, pokroiłeś i wrzuciłeś do buły? Złamałeś zasady. Oczywiście teoria teorią a praktyka praktyką i często jest to po prostu kolejny, martwy przepis. Jasne, w ramach podkładki każdy ma podpisaną umowę ze stacjonarną kuchnią spełniającą wymogi sanepidu i będzie przysięgał, że każde warzywo zostało umyte i pokrojone właśnie tam, ale... sami rozumiecie. Ja próbowałem robić wszystko zgodnie z zasadami przez pierwszy miesiąc-dwa, ale widząc podejście innych dałem sobie spokój, bo tylko dokładało to roboty. Jeśli nie chcecie się bawić w samodzielne przygotowywanie połproduktów, jest jeszcze inna możliwość. Jest nią umowa z dostawcą, który przywozi gotowce - mogą to być np albo gotowe, uformowane kotlety albo np proszek do przygotowania gofrów czy naleśników, który trzeba tylko wymieszać z olejem czy wodą. Tylko jak niestety widzicie, gdzieś zabija to ten cały vibe "świeżego jedzonka od lokalnych dostawców" xD Temu jednak poświęcę osobny wpis.

Wracając do budy, odpowiedni samochód udało mi się znaleźć samochód w miarę szybko. W przeszłości był piekarnią i choć jego stan sprawiał, że przeciętny kupujący po prostu uciekłby z krzykiem, moja cebulacka natura była skuszona możliwością dodatkowego, mocnego zbicia ceny i argumentowania tego stanem samochodu. Autem było Ducato drugiej generacji z tragicznie mulastym dieslem bez turbiny. Jak już wspomniałem, ilość czerwonych flag przy tym aucie była tak duża, że gdyby był dziewczyną z tindera byłby borderką po przejściach z kolorowym dzieckiem, mnóstwem tatuaży, daddy issues i odrzucającym opisem. Ideał:) Auto:
- nie odpalało (rozładowany akumulator)
- od ponad roku stało nieruszane
- miało urwane lusterko i wyłamany zamek od strony pasażera po włamaniu
- przednia szyba była pęknięta
- miało paskudny kolor i wieśniackie oklejenie z zewnątrz oraz sporo korozji na wielu elementach
- połowa urządzeń z wyposażenia wewnętrznego nie działała albo nie wiedziałem jak je uruchomić.

Z plusów:
- cena była okazyjna a liczyłem że uda się ją zbić jeszcze bardziej
- diesel bez turbiny i manualna skrzynia oznaczały, że auto jest do bólu proste i ciężkie do zajechania. Mulastością silnika się nie przejmowałem, nie planowałem robić długich tras.
- wnętrze było w naprawdę dobrym stanie w porównaniu z innymi, które oglądałem, co oznaczało doprowadzenie do moich potrzeb niewielkim nakładem

Byłem oglądać je dwa razy, za pierwszym razem nie uruchomiliśmy go z uwagi na padnięty akumulator. Za drugim akumulator już był i samochód udało się odpalić. Kilka sekund po uruchomieniu silnika spod spodu zaczął lać się olej. Normalny człowiek w tym momencie by się pożegnał, odwrócił na pięcie, podziękował opatrzności i poszukał czegoś innego. Debil taki jak ja przeliczył szybko koszt kupna nowej chłodnicy oleju, roboczogodzin potrzebnych na wymianę, pomnożył to x2 i stargował dodatkowe 1500 pln ciesząc się, że jeszcze trochę zbił z ceny. Również jak osoba zaślepiona uczuciami albo pan Sławek z pasty o BMW E60 racjonalizowałem sobie wady auta:

Słaby silnik? Nie szkodzi, będę jeździł nim tylko wkoło komina a przy tym nie zepsuje się turbina i jak ktoś będzie nim jechał, to nie będzie cisnął jak wariat.
Bezpieczniki dla instalacji budy są przepalone? Wymienię, to grosze a dodatkowo te najważniejsze rzeczy jak światło czy otwieranie klapy działają
Korozja z zewnątrz? I tak będę go oklejał.
Pełno drobnych, upierdliwych wad? Trudno, auto ma być do pracy a nie wyglądania
Zastany i niejeżdzony od roku? Przecież to tylko stare dupato, do ogarnięcia za grosze. What's the worse that could happen?

Następnego dnia przyjechałem do pana z kasą i lawetą do odebrania auta i tak oto zostałem dumnym posiadaczem foodtrucka xD Znalazłem niestety tylko jedno zdjęcie z ładowania na lawetę i ani jednego ze środka - dlatego zdjęcia ze środka będą zbliżonego auta, ale w dużo gorszym stanie - ukradzione z neta. W kolejnej części więcej będzie o sanepidzie i ogarnianiu złoma.
6a3641e5-b1f5-44cb-822e-04d3cf29ca95
cfc488d4-1154-4689-8a33-240333ff42e9
4a881450-a045-44c7-adf0-31e0baa790f7
03ec502a-2afb-43b5-9ede-e7cae2f3d4f2
6fbd8366-f1d3-448a-af0c-5fa143cd7b4f
Endrjuu

Niesamowite że ludzie mają problem żeby przeczytać tyle tekstu.

A co do samego wpisu to super czekam na więcej 😊

Obserwator_Z_Ramiona_RIGCZ

@knoor mordo jak nie dokończysz tego tagu to ciebie znajdę i zmuszę do pracy w najgorszym foodtrucku w mieście ( ͠° ͟ʖ ͡°)

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki

(Pra)początki
Ostatnio pisałem, że pomysł na foodtruck wziął się w mojej głowie trochę z dupy, ale w sumie nie jest to do końca prawda - stąd dziś postanowiłem cofnąć się jeszcze bardziej w przeszłość, żeby zrobić większy rozbieg przed właściwą częścią historii. Będzie długo.

Jak to czasem z takimi pomysłami bywa, mobilne gastro kołatało mi się po głowie w różnej formie przez dłuższy czas. O zabawie w tego typu biznes pierwszy raz zacząłem myśleć jakoś w połowie 2009, jednak wówczas w zupełnie innym kształcie. Pierwotnym pomysłem była sprzedaż napojów typu lemoniada czy mrożona kawa z mobilnych wózków lub riksz rowerowych, trochę na wzór PRL-owskich saturatorów, jednak w odświeżonej i milszej oku formie. Udało mi się odgrzebać maile sprzed niemal 15 lat z różnymi pomysłami jak mogłoby to wyglądać, może nie są piękne, ale za to kosztowały zero złotych, bo robiły mi je koleżanki ze studiów xD Wg skomplikowanych analiz, które robiłem jako 20-latek siedząc przy stole w kuchni, sensownym miejscem prowadzenia tego typu działalności byłyby miejsca koncentracji ruchu pieszego i turystycznego - parki, Starówka, place. Tu wymagałoby to jednak jakiegoś rodzaju współpracy lub przynajmniej zgody na handel od miasta, które nie do końca wiedziałem jak uzyskać. No bo niby skąd, na studiach tego nie uczą, a w liceum co prawda były podstawy przedsiębiorczości, ale nauczyłem się z nich raptem definicji spółki komandytowej, straciłem 10% portfela na bananie aka GPW (gra giełdowa xDD) i napisałem biznesplan dla zmyślonej firmy oferującej rewolucyjny produkt - latające fotele. Teraz, z perspektywy lat i doświadczenia, podejrzewam, że jak uzyskać taką zgodę nie wiedziałoby również samo miasto, bo było to coś niestandardowego, a przez to ryzykownego - więc na wszelki wypadek, w celu uniknięcia odpowiedzialności zostałbym pewnie i tak odprawiony z kwitkiem.

No, ale przecież ma się ten młodzieńczy entuzjazm, nie? Na jego fali udało mi się określić trzy jednostki, które w jakimś stopniu wydawały się powiązane z przedsięwzięciem, które chciałbym zrealizować:
Stołeczne Biuro Turystyki
Biuro Promocji Miasta Stołecznego Warszawa
Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Warszawie

Skąd właśnie takie? Kryła się za tym pewna logika. Po pierwsze, według mojej analizy uzyskanie zgody wykraczało poza standardowe urzędnicze formułki i wymagało jakiegoś rodzaju współpracy z miastem. Do tego pierwsze skojarzenie na słowo "mobilne punkty gastronomiczne" przywodziło wspomniane w poprzednim poście jugokioski lub kiełbasę z giełdy na Słomczynie - stąd musiałem to opakować nieco bardziej elegancko. Po drugie, Warszawa cierpiała wówczas moim zdaniem na problem, mianowicie niedostatek punktów informacji turystycznej. Ruch turystyczny systematycznie rósł (na horyzoncie był Rok Chopinowski i Euro 2012), natomiast jego obsługa informacyjna była fatalna. Z tego co pamiętam, miasto miało wówczas całe cztery punkty informacji dla turystów (Dworzec Centralny, Okęcie i chyba dwa na Starym Mieście) a dodatkowo z jednego z budynków, który zajmowali mieli ich wyrzucić, bo znalazł się jego spadkobierca. Punktów tych nie dość że było mało, to były jeszcze pochowane i istniały tak naprawdę trochę same dla siebie. Dobra - powiecie. I co z tego, przecież można sobie wszystko w necie znaleźć. Owszem, dziś problem wydaje się dziwny, ale pamiętajcie, że jest rok 2009, Iphone 3G to symbol bogactwa ostatecznego, większość telefonów dalej ma klawiatury a Internet w nich owszem, jest - ale raczej jako ciekawostka, bo w formie mobilnej dopiero raczkuje. Żeby bardziej poczuć klimat lat, jesteśmy dalej kilka miesięcy od filmiku Ale urwał, a SooldierPL nie wypuścił jeszcze wielkiego miksu youtube. Wracając do rzeczy.

Stołeczne Biuro Turystyki wg mojej obserwacji ma problem - ich punkty informacyjne to relikty przeszłości, istnieją bardziej na zasadzie, że skoro już są to trzeba je zostawić, niech stoją jak stały. A to że nikt z tego nie korzysta? No to już nie nasz problem, swoje zrobiliśmy, to nie nasza wina tylko turystów xD I teraz planuję wejść ja, cały na biało i powiedzieć - słuchajcie, mam pomysł. Czasy wymagają, aby wyjść do ludzi (XD), frontem do klienta itd. Informacja musi być łatwo dostępna, że tak się wyrażę - na ulicy. Podana w fajny, modny sposób. Mam dla was propozycję: wy pomożecie mi w wydzierżawieniu od miasta kilku miejsc, a w zamian dostajecie mobilny, estetyczny, jasno oznakowany i widoczny punkt, który możecie w dużej części wykorzystać - nie dość, że może udzielać informacji, kolportować informatory i ulotki i promować nadciągające wydarzenia, to jeszcze będzie zarabiał na siebie i jego koszty utrzymania będą minimalne. W podobnym duchu - że takie wózki mogłyby posłużyć jako platforma do informowania i promowania nadchodzących imprez - planowałem uderzyć do Biura Promocji. Ostatnim elementem układanki był dla mnie Konserwator Zabytków, bo według tego, co wówczas sprawdziłem odpowiadał m.in. za to, jak mają wyglądać ogródki piwne i elementy małej architektury na Starym Mieście więc siłą rzeczy miałby coś do powiedzenia.

Mając w głowie, że najlepiej uczyć się na cudzych doświadczeniach w ramach szpiegostwa przemysłowego zatrudniłem się na jeden dzień w firmie, która sprzedawała mobilnie kawę. Ich sposób działania moim zdaniem był nietrafiony, bo opierał się na nagabywaniu ludzi przy wyjściach z metra a następnie wciskaniu im kawy z dużego termosu noszonego na plecach, za co płaciło się niemałe jak na przełom 2009/10 6 złotych. Jak pewnie się domyślacie zainteresowanie produktem było nikłe, dla mnie istotne było raczej to, że przełamałem się trochę psychicznie jeśli chodzi o eliminację zahamowań w nagabywaniu ludzi oraz zadałem "szefostwu", niby to z ciekawości, bardzo dużo pytań, które miały pomóc mi w wystartowaniu ze swoim pomysłem związanych przede wszystkim z sanepidem i obsługą płatności xD W międzyczasie pracowałem też nad projektem samego wózka/rikszy, na rynku nie znalazłem wtedy gotowych rozwiązań, stąd szacując koszt budowy od zera na ok. 10-15k zatrudniłem się do rozwożenia pizzy w celu zarobienia potrzebnych pieniędzy. Jeśli pomyślę dodatkowo też o tym, że studiowałem i dużo gierczyłem na kompie, zaczynam się zastanawiać skąd brałem na to wszystko czas xD

W kilka miesięcy udało mi się zebrać wystarczające środki, opracować materiały i zdobyć kontakty - telefoniczne lub mailowe - do osób, które wydawały się decyzyjne i pozostało tylko działać. Na pierwszy ogień poszło biuro konserwatora zabytków. "Dzień dobry, próbuję otworzyć mobilną działalność na terenie Starego Miasta, chciałbym dowiedzieć się, czy istnieją jakieś wytyczne dotyczące estetycznej strony tego typu działalności?" "Uuuuu, no trudne pytanie. Ja nie mogę udzielić tego typu odpowiedzi. To jest zależne od decyzji Pani Konserwator" "Czy w takim razie jest możliwość rozmowy z Panią Konserwator i uzyskania tego typu informacji?" "Pani konserwator nie przyjmuje interesantów" "Ok, a czy mogę dostać kontakt do innej osoby decyzyjnej?" "Nie, nie ma takiej osoby" xD Ot, i tak skończyła się rozmowa z Wojewódzkim Urządem Ochrony Zabytków. Stwierdziłem, że póki co jednak jest to żadna strata - wrócę do nich, gdy uda mi się uzyskać ewentualne wsparcie dwóch pozostałych urzędów i powinno pójść gładko. W swojej idealistycznej wizji zakładałem bowiem, że skoro całość jest i tak finansowana ze środków publicznych, to muszą ze sobą przecież jakoś współpracować... prawda? xD

W drugiej kolejności próbowałem zainteresować Stołeczne Biuro Turystyki. Na początek w komunikacji mailowej - gdzie kilkukrotnie otrzymałem w odpowiedzi parafrazowane na różne sposoby zdanie "Nie mamy pieniędzy". Mimo to, co było już sporym postępem zwłaszcza w stosunku do poprzedniego Urzędu, udało mi się wyprosić osobistą audiencję. "Wiecie, nie przychodzę tutaj po pieniądze, potrzebne jest mi przede wszystkim wasze wsparcie i pozytywna opinia, żeby w dalszej części zyskać zgodę miasta na tego typu działalność. Z waszej strony nie ponosicie żadnych kosztów, poza ewentualnymi materiałami." "Aaaa, no i właśnie, bo wie pan, my tych materiałów i tak nie mamy wystarczająco nawet na obecne potrzeby a co dopiero jeszcze na rozdawanie..." "Mimo to naprawdę proszę to przemyśleć. To może być interesująca forma promocji". Po usłyszeniu kluczowego słowa "PROMOCJA" pani ze Stołecznego Biuro Turystyki powiedziała mi, że pomysł jest owszem, interesujący - natomiast według niej jest to bardziej temat dla Biura Promocji Miasta Stołecznego Warszawa, to oni są od tego. I w ogóle to fajnie się nam rozmawia, ale oni są tutaj bardzo zajęci i mają wiele innych tematów na głowie, więc proszę wrócić jak już coś ustalę z Biurem Promocji. Nie widząc innej opcji, a także z uwagi na to, że Biuro Promocji i tak zamierzałem odwiedzić przystałem na to.

Biuro Promocji Miasta Stołecznego Warszawa było ostatnim na mojej liście. Żeby dodać smaczku, mieścili się w budynku PKiN. Na to spotkanie, poza samą prezentacją zabrałem ze sobą trochę rekwizytów:

model wózkorikszy
przykładowy produkt, który miałbym sprzedawać - mrożoną kawę
przykładowe materiały promocyjne - papierowe kubki z nadrukowanymi informacjami o charakterystycznych obiektach Warszawy i przykładowych, nadchodzących imprezach; papierowe (!) słomki z jakimiś forsowanymi wówczas hasłami reklamowymi, typu Zakochaj się w Warszawie.

Wystalkowałem też osoby, przed którymi miałem się prezentować i udało mi się ustalić, że były odpowiedzialne za tzw. zygmuntówkę - stąd postanowiłem w swojej prezentacji nawiązać do tego wyrobu xD Mała dygresja: zygmuntówka miała być nowym, warszawskim ciastkiem na które plebiscyt ogłoszono w 2009. Sama idea kojarzy mi się z takimi "forced memes" i jest ciekawym przykładem projektu podejmowanego przez sektor publiczny: znajduje się problem (warszawskim ciastiem jest wuzetka, a ta jest siermiężna i kojarzy się z PRL-em, potrzebujemy coś NOWOCZESNEGO) po czym tworzy coś, o co nikt nie prosił i o czym praktycznie nikt nie wie poza pomysłodawcami. Ów projekt przez pewien czas jest bardzo intensywnie promowany, a po krótkim okresie hype'u trafia do szuflady i po niedługim czasie mało kto o nim pamięta. Sama zygmuntówka nawet zaraz po ogłoszeniu rozpoznawalność miała niską a dziś nie wiem nawet, czy ktoś je jeszcze sprzedaje. Ja ciastko pierwszy i ostatni raz spróbowalem kilka dni przed moją prezentacją, było drogie i bardzo słodkie, smakowało mi ale drugi raz bym nie kupił. Swoją drogą bardzo dobrze oddaje stan obecnych foodtrucków i zarazem większości piw kraftowych - kupić raz, spróbować, nie wrócić xD

Co do samej prezentacji w Urzędzie Promocji, odbiór był pozytywny. Panie wydawały się zaskoczone, że wymyślona przez nie zygmuntówka ma mimo wszystko jakąś rozpoznawalność xD bardzo podobała im się też idea nadrukowywania materiałów i tekstów na papierowe kubki. Niestety, jak nietrudno się domyślić, ze spotkania z którym wiązałem duże nadzieje ostatecznie niewiele wyszło, miasto miało cały budżet już zaplanowany i na jakiekolwiek inicjatywy poza nim pieniędzy nie mieli. Nie bardzo też chcieli pomóc jeśli chodzi o uzyskiwanie zezwoleń. Konkluzja była następująca: pomysł jest ciekawy, ogarnij się z tym sam, a jeśli będzie to już działać, wówczas zgłoś się do nas to może przekażemy jakieś materiały żebyście mogli nas promować. Jakakolwiek forma współpracy na ten moment nas jednak nie interesuje. Jak nietrudno się domyślić perspektywa dalszego, samodzielnego obijania się o ściany urzędniczej machiny niespecjalnie mnie pociągała, stąd postanowiłem że na ten moment dam sobie spokój.

Ostatecznie jednak koszt jaki poniosłem był niewielki, trochę czasu i kilka prezentacja. Zrozumiałem też przy okazji, że jakakolwiek współpraca między sektorem prywatnym a państwowym przy tak nędznej skali jak moja i braku znajomości nie ma sensu. Wiem również, że i Biuro Promocji Miasta coś z tego spotkania wyciągnęło, bo jakiś czas później zauważyłem, że promowali się na jednorazowych kubeczkach od kawy xD

Pomysł porzuciłem, ale co ciekawe wydaje się, że jego założenia były w jakiejś części słuszne, bo parę lat później riksze/wózki rowerowe istotnie pojawiły się na ulicach i w parkach. Z tego co wiem miasto ogłasza obecnie przetargi na pewną pulę miejsc - trwało chyba jednak dobrych 5-6 lat od momentu mojej prezentacji do momentu, gdy pierwsza riksza stanęła sobie na legalu na ulicy. Do tej pory widzę je dość często i, mimo wysokich cen, cieszą się całkiem sporym zainteresowaniem.

Tak skończył się swoisty prequel do mojego wejścia w świat gastro. Pieniądze, które odłożyłem na budowę wózkorikszy przeznaczyłem na kurs jazdy na moto i kupno gieesa pińćset, a plany na kolejne 4 lata odłożyłem na półkę, skupiając się póki co na rozwoju w bardziej przyziemnej pracy w korpo. W kolejnej części będzie w końcu o foodtrucku:)
584d7ff4-4af7-4203-afa1-ea6adf23e3e2
a871c862-4700-4c73-bccb-d0e4f3da3d7e
a3933846-d0c3-462c-ad94-f20a7b80ce96
3894dde3-4d5a-4a9c-9cf4-fd6a6130ffc2
ae17a310-552f-46ba-a5fb-e503a0c50973
tyle_slow

@knoor to jest genialny przykład. Wynajmowałem lokal od miasta od stycznia 2020 roku... wewnatrz byly scianki karton gips... chcialem je usunac.. elektryku puscilem od nowa po starych liniach(stare kable zamienilem nowymi). Xalosc banalnie prosta, remont zajal nam 3 dni, pozwolenia w sumie 3 mc.


Sklep otworzylismy 8 marca, a 13 wrszly twarde lockdowny. Pomocy nie dostalismy, bo rok temu nie byliśmy w tym miejscu wiec nie moglismy udowodnic straty przychodow .

.

Tutaj wchodI #polityka nikt kto nie bawil sie w biznes z panstwem nie powie ze uproszczenie procedur nie ruszy rozwojem kraju. Trudno ocenic jak bardzo tlumiony jest wzrost pkb prze te wszystkie dziadoskie funkcjonowanie panstwa / kraju... i to nie jest problem tylko pis, bo przeciez warszawa to PO.


Podsumowujac. Nigdy niczego z miastem, panstwem. Bez plecow, prawnikow, kasy, nigdy, znajomy zrobil im aplikacje i chociaz wywiazal sie ze wszystkiego to zle napisana umowa i zmusili go do upadlosci.


Tragedia. Fajny wpis. Trochę mysle o rikszach zaluje ze nie ma jak to wyglada kosztowo. Czasem patrze na to myslac ze fajny prosty biznes, ale nie ma prostych latwych biznesow

mk-2

@knoor ładnie piszesz, lekko

HejtoAdmin

Super się czyta, chętnie poczytam więcej!

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki

Dziś będzie o samym początku.

Pomysł na foodtrucka wziął mi się trochę z dupy. Na przełomie 2014 i 2015 pracowałem na swoim pierwszym poważnym B2B i pomyślałem, że w ramach optymalizacji podatkowej i dywersyfikacji przychodów wejdę w perspektywiczny, modny i dynamicznie rozwijający się wówczas rynek mobilnej gastronomii xD Na studiach dorabiałem sobie parę miesięcy wożąc pizzę, więc doświadczenie w biznesie będącym na styku motoryzacji i gastronomii już miałem. Wykonałem też szybki biznes plan z którego wyszło mi, że inwestycja zwróci się w trzy miesiące a potem będzie można śmiało brać panamerkę w leasing. Dlatego też niedługo później, niczym w bajce Walaszka, we wpisie dla mojej działalności obok PKD dla usług IT pojawił się również kod PKD dla cateringu i usług gastro xD

2014 nie był niby tak dawno temu, mimo wszystko jednak dostęp do informacji był gorszy a już na pewno było ich mniej. Dziś wystarczy wpisać w necie "How to start a foodtruck" albo "Jak zrobić foodtruck" a wyświetli się multum artykułów lub wręcz filmików na których na miniaturce będzie widać zamyśloną twarz kolesia trzymającego się za brodę lub drapiącego się po głowie a czerwona strzałka będzie pokazywać na jakiegoś fiata ducato z kolorową okleiną. Jednak w 2014 było inaczej, foodtruck był czymś relatywnie nowym i mało zbadanym. Oczywiście, już w latach 90 można było kupić sobie hot doga, hamburgera  albo zapiekankę a później nawet chińczyka z takiego jugokiosku K67, miały one opinię ścierwa i jedzenia dla desperatów. W mojej opinii taką jaskółką zwiastującą erę foodtrucków było postawienie się srebrnej przyczepy w stylu streamline o nazwie Luxtorpeda xD niedaleko wyjścia z metra Centrum w Warszawie jakoś w 2010. Na potwierdzenie daty udało mi się znaleźć nawet wzmiankę: https://kurierlubelski.pl/luxtorpeda-stanela-pod-sezamem-w-lublinie-zdjecia/ar/244811
dotyczy ona co prawda Lublina, ale o Warszawie też jest, więc wiem przynajmniej, że tego nie zmyśliłem. Przyczepa postała sobie parę miesięcy, jednak jak to często bywa z wizjonerami klientów było mało i szybko się zawinęła. Wydaje mi się, że na rynku dalej krąży któraś z kolei jej iteracja.

Jak to zwykle z nowościami bywa, często potrzebna jest kombinacja czynników, żeby pewne zjawisko lub wynalazek mogło nastapić. Wydaje mi się, że w przypadku foodtrucków zgrały się następujące aspekty:
- rosnąca zamożność ludzi - nadwyżka gotówki pozwoliła na wydawanie jej na jedzenie poza domem
- coraz większa liczba wyjazdów zagranicznych i podróży, powiązana pośrednio z pierwszym punktem - ludzie przywozili, poza zdjęciami do pokazywania niezainteresowym tym znajomym, również obserwacje i wrażenia kulinarne
- moda na burgery - poważnie, jeszcze w 2011 w Warszawie hamburgera niebędącego McDonaldem, Burger Kingiem albo pochodnym można było zjeść w ilości miejsc, które dałoby się policzyć na palcach jednej, góra dwóch rąk
- moda na slow food, lokalne/zdrowe/dobrej jakości jedzenie

Efektem powyższych pojawiły się pierwsze burgerownie, a w wkrótce później koło 2012 auta typu Bobby Burger zaczęły jeździć wkoło placu Zbawiciela serwując hamburgery hipsterom. W 2013 i później coraz śmielej pojawiają się kolejne budy z żarciem, czasem w ich ofercie jest nawet coś innego niż hamburger. Wyborcza zachwycona pisze o nowej modzie prosto z ZACHODU na SZAMOCHODY a gdy organizatorzy imprez masowych zauważają, że taki foodtruck nie dość że rozwiązuje im problem zaopatrzenia w gastronomię to jeszcze ludzie reagują na niego takim chóralnym, pozytywnym: Ooooooo! - wpuszczają je na teren imprez po jakichś symbolicznych opłatach lub wręcz bezkosztowo. Ceny są dobre (zobaczcie cennik z 2013 poniżej), jakość również - początki, jak to często bywa, to złote czasy:) Ja ruszając de facto w 2015 łapię się jeszcze na końcówkę tych "złotych czasów" ale o tym już przy kolejnym wpisie.
026976a9-1dfa-497e-a26f-cb579a5fe589
c8a828f1-2c32-4429-b380-7607115236ff
Kondziu5

Ceny i jakoś zawsze najbardziej przemawiają, dla mnie foodtrucki zawsze kojarzyły się z cenami nawet wyższymi niż w restauracji.

Yansen

@knoor Pisz, pisz! Dobre to Choć co do foodtruck'ów to mam do nich stosunek arcy negatywny. Raz kupiłem frytki belgijskie - może i były obrzydliwe ale za to super drogie. Oraz pierogi, może było ich 3 sztuki, zimne i kosztowały tyle co obiad w dobrej restauracji ale za to Pani która mi je podawała miała brudny fartuch! Od tamtego czasu (2015 chyba to był...) nic już nie kupiłem w foodtruck'u.

iwishhave-ram

aleś sie chłopie rozpisał dookoła

Zaloguj się aby komentować

Następna