782 + 1 = 783
Tytuł: Jeden dzień Iwana Denisowicza
Autor: Aleksandr Sołżenicyn
Kategoria: literatura piękna
Wydawnictwo: Rebis
Format: e-book
ISBN: 978-83-8188-269-9
Liczba stron: 101
Ocena: 9/10
Prywatny licznik: 9 + 1 = 10
Dlaczego ta książka i dlaczego teraz? Ano stało się tak, że przeczytałem ostatnio opowiadanie, którego autor przyznał, że inspirację zaczerpnął właśnie z tej noweli Sołżenicyna. Opowiadanie to, poza wieloma podobieństwami w formie czy w narracji, w sposób równie “nieformalny” traktowało o problemie ważnym, czy też raczej poważnym. Przy tej okazji zastanawialiśmy się również z autorem wspomnianego opowiadania nad rolą puenty. Konkretnie nad tym czy puenta jest zawsze konieczna? A jeśli jest, to czy należy zostawić miejsce czytelnikowi na jej znalezienie, czy też należy mu ją podać, za przeproszeniem, na tacy. Tak dyskutując zeszło na puentę u Sołżenicyna, o której autor powiedział, że ona tam jest. A ja, żeby móc się z nim zgodzić, albo nie, musiałem ten Jeden dzień Iwana Denisowicza przeczytać.
I muszę się teraz Państwu przyznać, że ja mam problem z takimi książkami. Książkami traktującymi o prawdziwych ludzkich tragediach a napisanych w tak przystępny - żeby nie powiedzieć - atrakcyjny sposób. Jeden dzień Iwana Denisowicza autorstwa Sołżenicyna, to kolejna taka pozycja obok Pięciu lat kacetu Grzesiuka, podczas czytania której doznałem uczucia wstydu. Wstydu przed samym sobą.
Sołżenicyn pisze o przetrwaniu, o walce człowieka o resztki jakiejkolwiek godności, posługując się formą i językiem tak prostymi i lekkimi, że momentami wywołują na twarzy uśmiech.
Uśmiech! Zamiast łez.
Wielokrotnie przyłapywałem się na tym, że mnie się bezczelnie podoba to co czytam. Podoba mi się w sposób absolutnie egoistyczny. Że dla własnej “rozrywki” czytania sobie na kanapie chciałbym tej historii dostać więcej. Więcej losów głównego bohatera. Więcej - kIedy ta historia, w cywilizowanym świecie, nie powinna w ogóle mieć miejsca. Zupełnie jakbym czytał jakąś powieść przygodową. A to jest przecież dziennik. Dziennik tragiczny. Przerażam sam siebie…
Najbardziej uderzające w tej krótkiej opowieści jest to, jak mocno więźniowie sowieckiego łagru są pogodzeni ze swoim losem. Jak doskonale potrafią się w tym piekle urządzić. Praktycznie cała ich uwaga skupia się na jednymm jedynym celu - przeżyciu. I wszystko co robią - a robią to zachowując pogodę ducha - temu celowi jest podporządkowane. Ten ich optymizm jest do bólu tragiczny.
Dlatego, Aloszka, że modlitwy te to jak podania: albo nie dochodzą, albo skarga jest nieuzasadniona.
Nie mniej szokujące jest, że w tej beznadziejnej rzeczywistości, znajdują jeszcze miejsce na budowanie pozorów normalności. Na pielęgnowanie człowieczeństwa. Bo jak inaczej odczytać poniższy dialog, egzystujących na skraju przetrwania, więźniów sowieckiego łagru:
— Jeśli mamy być obiektywni, to musimy przyznać, że Eisenstein jest geniuszem. „Iwan Groźny” - no, czy to nie genialne? Taniec opryczników z owczym runem! Scena w soborze!
— Wydziwnione! - X-123 rozgniewał się, nie doniósł łyżki do ust. - Tyle w tym sztuki, że to już przestaje być sztuką. Pieprz i mak zamiast chleba powszedniego! A poza tym najbardziej obmierzły sens polityczny, usprawiedliwienie tyranii jedynowładztwa. To wyszydzanie świętej pamięci trzech pokoleń rosyjskiej inteligencji!
Co może być bardziej ludzkiego niż wrażliwość na sztukę czy emocje z nią związane. Nie będę ukrywał, że kiedy dotarłem do powyższego fragmentu w książce, to dysonans, którego doznałem był jak uderzenie obuchem. Bo z jednej strony ten dialog między więźniami jest tak niesamowicie abstrakcyjny - aż ma się wrażenie, że to jakiś błąd w druku, ale jednocześnie jest tak, kurcze, na miejscu.
No dobrze, ale co z tą puentą? Puenta jest. Przewija się między wierszami przez cały czas, by na koniec już całkiem wprost wybrzmieć w poniższym fragmencie.
Zasypiał Szuchow w pełni zadowolony.
Wiele mu się tego dnia udało: nie poszedł do karceru, brygady nie pognano na Socgorodok, przy obiedzie podprowadził kaszę, brygadzista dobrze załatwił normę, dobrze się Szuchowowi murowało, nie podpadł na kipiszu ze swoim kawałkiem stali, wieczorem zarobił u Cezara, kupił tytoń. I nie zachorował, przetrzymał.
Minął dzień niczym nie zamącony, nieomal szczęśliwy.
W jego wyroku było takich dni od gwizdka do gwizdka trzy tysiące sześćset pięćdziesiąt trzy.
Z powodu lat przestępnych doszły trzy dni dodatkowe...
Bo najważniejsze jest niepopadanie w rozpacz. Odsunięcie nadziei gdzieś na dalszy plan i skupienie się na docenianiu bieżących - kurcze jak to tutaj nie pasuje - drobnych “radości”. Bo wtedy
Człowieka można obracać i tak, i owak...
a człowiek i tak będzie w stanie odnaleźć namiastkę szczęścia.
#bookmeter #ksiazki