#peru

1
68

Było już dawno po zachodzie słońca gdy przekraczałem próg niewielkiej zajezdni autobusowej w Huaraz, zresztą jednej z kilku w tym mieście, jako że prawie każdy przewoźnik miał swoją niezależną bazę, skąd autokary ruszały w różne części kraju. Ze względu na niezbyt precyzyjne informacje w internecie co do dostępności biletów na interesujący mnie kurs do Trujillo, odwiedziłem kilka z nich już dzień wcześniej. Niestety nie było już miejsc w tych super wygodnych autokarach, w których oparcia pochylają się do 140 stopni (a w niektórych całkowicie na płasko!), więc pozostała mi nocna podróż w mniej komfortowych, zbliżonych do standardu Flixbusa warunkach. Na domiar złego praktycznie wszystkie miejsca były zajęte, więc nie miałem co liczyć na wyciągnięcie się na dwóch fotelach i jako takie przespanie nocy.


Na osłodę dostałem selfie od roześmianej Nadege, stojącej pod drzwiami hostelu Black Llama w Limie i trzymającej klucz w ręku. Jeśli, co zrozumiałe, nie pamiętacie Nadege z moich wpisów sprzed ponad roku - to ta dziewczyna, z którą dreptałem na kilku trekkingach w rejonie Huaraz. Jeszcze większym cudem byłoby, gdybyście pamiętali moją historię o kluczach, których zapomniałem oddać wymeldowując się z hostelu Black Llama ponad dwa tygodnie wcześniej i czego nie uczyniłem również jakiś czas później, mimo że znów byłem w Limie, przechodziłem obok i ogólnie bardzo chciałem to zrobić, ale moja chwilowa zaćma sprawiła, że po prostu nie odnalazłem ich w kieszeni plecaka pomimo kilkuminutowych poszukiwań. Wygrzebałem je dopiero, gdy już byłem w drodze do Huaraz. Tak więc gdy usłyszałem, że następnym przystankiem Nadege w podróży będzie Lima i że planuje zatrzymać się w dzielnicy Miraflores, gdzie mieści się ten nieszczęsny hostel, poprosiłem ją o wyświadczenie przysługi i oddanie kluczy w moim imieniu. Miałem nadzieję, że obsługa hostelu nie zareaguje nerwowo - na szczęście według relacji mojej francuskiej koleżanki byli pozytywnie zaskoczeni. Tego wieczora mogłem zamknąć oczy ze spokojniejszym sumieniem, wcześniej racząc się białym winem prosto z butelki, jak to miałem w zwyczaju podczas dłuższych autokarowych podróży (na tamten moment wierząc, że dzięki temu będzie mi się lepiej spało - ale pisząc te słowa po ponad trzech latach i ograniczeniu konsumpcji alkoholu do minimum widzę, że jest zupełnie na odwrót).


Pierwszy etap podróży był męczący. Z autokaru wysiadałem po prawie ośmiu godzinach jazdy z uczuciem zarówno ulgi, że w końcu mogę rozprostować kości, jak i rezygnacji, że czekają mnie jeszcze dwie przesiadki i sumarycznie kilkanaście godzin jazdy, zanim dotrę do miejsca docelowego - miasteczka Mancora, uchodzącego za najbardziej popularny kurort nadmorski w Peru.


Do kolejnego autokaru w stronę Piury miałem jeszcze ponad 3 godziny. W sam raz, żeby na spokojnie zjeść jakieś śniadanie, mimo że póki co centrum niemałego skądinąd miasta wydawało się opustoszałe. Pojedynczy przechodnie przecinający centralny plac pokryty wilgocią, szare mury, szare chmury opatulające okolicę, jakby trwale z nią zrośnięte, niczym stara choroba, której początku nikt nie pamięta i na wyzdrowienie nawet już nie liczy. Czy mogłem napisać "szaro, buro i ponuro"? Mogłem, ale jak już być grafomanem, to pełną gębą.


W autokarze poznałem Izraelkę, która podobnie jak wielu jej krajan robiła sobie właśnie wielomiesięczną przerwę na podróże po zakończeniu obowiązkowej służby wojskowej. Ona też udawała się do Mancory, więc uznaliśmy, że raźniej będzie trzymać się razem, zwłaszcza, że żadne z nas nie było pewne ostatniej przesiadki w mieście Piura - teoretycznie powinniśmy zdążyć na ostatni wieczorny autokar w stronę wybrzeża, ale gwarancji nie było. Najpierw jednak wyzwaniem okazało się zorganizowanie śniadania - wszystko było pozamykane na cztery spusty i nic nie zapowiadało, że coś ma się w tej materii zmienić. Z drugiej strony czego innego spodziewać się w niedzielę przed 7 rano - absolutna większość mieszkańców odpoczywała po trudach tygodnia lub sobotniej nocy - po co więc otwierać podwoje, skoro potencjalnych klientów brak. Na szczęście po kilku minutach zauważyłem ruch w oknie jednej z kawiarni. Drzwi wciąż mieli zamknięte na klucz, bo formalnie lokal ten miał stać się czynny dopiero po około 10 minutach, ale widząc nas, zbłąkanych i głodnych turystów, gapiących się zmęczonymi oczami przez szybę, postanowili wcześniej zaprosić nas w swe progi. Z gościnności skorzystaliśmy skwapliwie, kierując nasze umęczone ciała wpierw do stolika, przy którym złożyliśmy nasze plecaki, a zaraz potem do toalety, jedno po drugim, wydając westchnienia ulgi każdym z końców układu pokarmowego. W każdym razie mówię za siebie.


Posiliwszy się kawą, czy tam herbatą, sam już nie pamiętam, i jakąś gorącą strawą, opłukawszy twarze lepkie od potu i brudu drobinek wszelakich, krążących w powietrzu bez celu, a jednak trafiających bez trudu w lica nasze, wyszliśmy z kawiarni i udaliśmy się na kolejny dworzec autobusowy, jako że powoli zbliżała się godzina odjazdu kolejnego autokaru w stronę Piury. Po zakupie biletów nadaliśmy nasze duże plecaki na stanowisku odprawy pasażerów, prawie jak na lotnisku, i skierowaliśmy się w stronę pojazdu, cały czas rozmawiając o wszystkim i o niczym. Tuż przed wyjściem na peron czekała nas jeszcze kontrola bezpieczeństwa (znów prawie jak na lotnisku) i tam w końcu naszą rozmowę przerwał ochroniarz, który ku mojemu zdziwieniu wyciągnął z mojego podręcznego plecaka butelkę z resztką białego wina, którego nie dopiłem poprzedniego wieczoru. Zupełnie zapomniałem, że je mam.


- Wnoszenie alkoholu na pokład jest zabronione. Proszę włożyć tę butelkę do bagażu, albo wyrzucić - poinstruował Peruwiańczyk.


Chwyciłem butelkę i wróciłem do stanowiska odprawy pasażerów. Najwyraźniej mój duży plecak został już zaniesiony do luku bagażowego. Zresztą wina w butelce było tak niewiele, że bez sensu było bawić się w jego chowanie na później. Dostrzegłem śmietnik tuż przed budynek dworca, ale gdy już do niego podszedłem, pomyślałem - nie no, wyrzucać też szkoda - i naprędce wypiłem te ostatnie dwa łyki przed umieszczeniem butelki w koszu. Odwracając się w stronę drzwi wejściowych poczułem na sobie ciężar czyichś oczu. Oburzone spojrzenie sąsiadujące z gniewnie nastroszonymi wąsami należało jednego z pracowników dworca, który zaczął czynić mi jakieś wyrzuty po hiszpańsku. Niespecjalnie rozumiejąc, o co to te pretensje, podniosłem jedynie bezradnie brwi i kontynuowałem marsz w stronę autokaru. Minąłem kontrolera pokazując mu pusty plecak i już miałem wchodzić na pierwszy stopień pojazdu, gdy usłyszałem rozgorączkowany głos. Odwróciłem się i zdębiałem - na peron, z wyciągniętą ze śmietnika butelką po moim winie, wbiegał tamten oburzony wąsacz i żądał mojego zatrzymania. Uprzejma wcześniej mina kontrolera zmieniła się nie do poznania. Wysłuchawszy relacji swojego kolegi, bardzo poważnym tonem spytał, czy wypiłem to wino.


- No... tak - odpowiedziałem.

- Nie może pan jechać tym autokarem - oświadczył jeszcze poważniej.

- Co? Przecież tam była odrobinka! Un poco, poquito! - pokazywałem palcami o jak niewielkiej ilości mówimy.

- Spożywanie alkoholu jest zabronione - zmarszczone brwi Peruwiańczyka nachodziły na siebie coraz bardziej, niczym płyty tektoniczne, wypiętrzając kolejne warstwy skóry. Cóż, najwyraźniej byłem w tarapatach.

- Przepraszam, nie wiedziałem - starałem się wybronić na tyle grzecznie, na ile się dało. Doświadczenie życiowe podpowiadało zachowanie uprzejmej, czy wręcz podporządkowanej postawy. Było nie było, facet miał w tym momencie pewną władzę nade mną i stawianie się mogłoby sprawić, że by ją wykorzystał. Mimo to, moje tłumaczenia zdawały się go nie obchodzić, bo wciąż nieprzejednanie kręcił głową.

- Przecież on nie jest pijany - na pomoc ruszyła mi Izraelka, starając się wpłynąć na podjętą już, jak się zdawało, decyzję o wykluczeniu mnie z dalszego etapu podróży.


Pracownik przewoźnika poprosił mnie o okazanie paszportu, wyciągnął telefon i zaczął gdzieś dzwonić. - No chyba wzywasz policji? - pomyślałem.

- Mam tu taki problem... obcokrajowiec, Polak... wypił wino... - moja bliska zeru znajomość hiszpańskiego pozwalała mi wyławiać jedynie pojedyncze słowa. Wyglądało na to, że facet rozmawiał ze swoim kierownictwem. Było to w sumie dość absurdalne - czy naprawdę musiałem mieć zgodę centrali na to, by wejść na pokład autokaru? I to tylko dlatego, że wypiłem przed podróżą 2 łyki wina - nie w pojeździe, nawet nie na dworcu, tylko w miejscu publicznym. Czy gdybym wypił kieliszek wina w restauracji koło dworca, też robiliby taki problem? Moje rozważania przerwała reakcja kontrolera na coś, co usłyszał w słuchawce. Zrobił skwaszoną minę i zakończył rozmowę telefoniczną. Spojrzał na mnie spod byka i ledwie widocznym ruchem dłoni wskazał mi drzwi do autokaru. Udało się, mogłem kontynuować podróż.


Po kolejnych kilku godzinach dojechaliśmy do Piury. Tam czekała nas już tylko jedna przesiadka na ostatni tego dnia autobus do Mancory i już można się było rozkoszować pobytem nad morzem. Z tym, że ten ostatni autobus ani miał na myśli być prawdziwy. W sensie widniał na rozkładzie, ale wszyscy dookoła twierdzili, że nie jedzie. Gdy usłyszałem zapewnienia taksówkarzy, że ostatni kurs tego dnia odbył się godzinę wcześniej, zignorowałem je, bo byłem przekonany, że po prostu chcą naciągnąć nas na kurs. Gdy jednak ze stoickim spokojem tę samą informację podała mi kasjerka w okienku biletowym, zrozumiałem że rozkład jazdy swoje, realia swoje. Po raz kolejny w tej podróży stałem przed dylematem - brać drogą taksówkę i dojechać jeszcze tego samego dnia, czy szukać hostelu i pojechać z samego rana znacznie tańszym transportem publicznym. I po raz kolejny niechęć do przeciągania podróży w nieskończoność nakazała skierowanie się w stronę taksówkarzy.


Gdy udało się nam już wynegocjować względnie satysfakcjonującą stawkę, wybrany kierowca spakował nasze plecaki do bagażnika i polecił wsiąść do samochodu. - No, może i drożej, ale przynajmniej zaraz ruszymy, zamiast ślęczeć na dworcu - powiedziałem do Izraelki i zapiąłem pasy. Z tym, że kierowca zamiast również wsiąść do samochodu, zniknął gdzieś nagle w budynku dworca. - Może poszedł po coś do picia - pomyślałem. Musiałby jednak mieć pragnienie słonia, bo nie było go już dobry kwadrans. W końcu wyszedłem z samochodu w poszukiwaniu naszego kierowcy. Długo nie musiałem się rozglądać - siedział jakby nigdy nic i gadał z innymi kierowcami.


- Dlaczego nie jedziemy?

- Jeszcze chwila, spokojnie.

- Czekamy już dobre 15 minut.

- Czekamy na jeszcze jedną osobę.

- Gdzie ona jest? I kiedy będzie?

- Nie wiem, czekamy.

- Ale to jest ktoś konkretny?

- Po prostu czekam na kolejną osobę, żeby mi się opłacił kurs.

- Przecież gdy negocjowaliśmy stawkę, nie mówiłeś, że jeszcze zamierzasz kogoś zabrać!

- Jeszcze maksymalnie jedna godzina.

- O nie, w takim razie rezygnuję!


Dopiero na te słowa zaczął mi poświęcać pełnię uwagi - nawet zwlókł tyłek z krzesła i zaczął za mną iść, bojąc się o utratę całego kursu. W końcu po kolejnych kilku minutach byliśmy w drodze.


Było już po zachodzie słońca gdy kierowca znów zaczął coś do mnie mówić. Wyrwany z lekkiego letargu próbowałem zrozumieć o co mu chodzi. Wydawało mi się, że mówi o jakimś postoju w mieście po drodze. Kierowca wykonał telefon, a ja zacząłem się lekko niepokoić. Po chwili dostałem słuchawkę do ręki - po drugiej stronie usłyszałem głos wypowiadający się całkiem niezłym angielskim


- Dobry wieczór. Jestem właścicielem tej firmy taksówkowej. Kierowca prosił mnie, bym wytłumaczył, że zatrzymacie się jeszcze w miasteczku Sullana, aby poczekać na kolejnego pasażera.

- Dobry wieczór, jakiego pasażera? Czy ten ktoś już tam czeka?

- Nie, po prostu staniecie w centrum i może ktoś się pojawi, kto będzie chciał jechać do Mancory. To zajmie maksymalnie 15-20 minut, a jeśli nikt się nie znajdzie, pojedziecie dalej.


Gdyby nie skrajne zmęczenie, solidnie bym się zagotował.


- Proszę Pana. My już czekaliśmy dobre 20 minut w Piurze, mimo że uzgodniliśmy stawkę za nas dwoje, a na dodatek kierowca twierdził później, że jedzie prosto do Mancory! Jesteśmy w podróży już ponad 24 godziny jadąc z Huaraz i naprawdę chcielibyśmy już dojechać na miejsce i pójść spać.

- Dobrze, rozumiem. W takim razie powiem kierowcy, żeby się nie zatrzymywał.


Szczerze mówiąc oniemiałem. Spodziewałem się jakichś negocjacji, nakłaniania i narzekania, a tymczasem właściciel firmy zgodził się ze mną natychmiastowo. Zdumiewające. Aż zacząłem się zastanawiać, czy mi się to po prostu śni.


W końcu tuż przed północą dojechaliśmy do Mancory. Kierowca zatrzymał się nieopodal dworca autobusowego i rzekł - to tutaj. Zacząłem mu pokazywać na mapie gdzie jest hostel mojej Izraelskiej współtowarzyszki podróży, ale kierowca z kwaśną miną odparł, że nigdzie dalej nie jedzie, bo skoro tu się zatrzymuje autobus, to i on się tu zatrzymał. Spojrzałem na niego z mieszaniną zdumienia i zirytowania. Rozumiałem, że był obrażony na nasz brak zgody na czekanie na kolejnego potencjalnego pasażera, ale myślałem, że skoro jechał tu z nami trzy godziny, mógł ten dodatkowy kilometr (i to dosłownie jeden) jeszcze przejechać. Zwłaszcza, że było już cholernie późno i niezbyt byliśmy pewni bezpieczeństwa w tej mieścinie. Kierowca był jednak nieprzejednany, wcisnąłem mu więc umówioną kwotę w rękę i bez słów pożegnania czy podziękowania oddaliłem się z Izraelką w stronę hosteli. A co, też potrafię strzelać fochy.


Hostel Izraelki znajdował się nieopodal mojego. Postanowiłem ją odprowadzić pod same drzwi z uwagi na późną porę. Drzwi do niewielkiego hosteliku otworzył nieco zaspany facet w rozpiętej koszuli. Nie wyglądał na Peruwiańczyka, ale okazał się faktycznym gospodarzem przybytku i oczekiwał na przyjazd mojej współtowarzyszki podróży.


- W rezerwacji mam informację tylko o jednej osobie... Czy Ty również chcesz zostać na noc?

- Nie, nie. Mój hostel jest kawałek dalej, ale chciałem się upewnić, że koleżanka bezpiecznie dotrze do celu.

- To bardzo miłe! OK, dziękuję, że zadbałeś o mojego gościa. Dobrej nocy!


W tym gospodarzu było coś nietypowego, czego nie potrafiłem na tamten moment wytłumaczyć. Wyglądał jak podróżnik, jego akcent był dość nietypowy, więc na pewno nie pochodził z anglojęzycznego kraju. Może Polak - pomyślałem, ale jednocześnie pokręciłem głową na tę myśl - co Polak miałby robić w jakiejś peruwiańskiej dziurze jako właściciel hostelu. Ano właśnie - dziurze, bo mimo szumnych zapowiedzi, że Mancora to najbardziej znany kurort w Peru, była to mała mieścinka z ledwie kilkoma asfaltowymi ulicami i ogólnie przypominająca wioskę, a mój hostel, polceany tu i ówdzie oferował nocleg w kilku drewnianych chatkach bez oświetlenia. Prostota miejsca wcale mi jednak nie przeszkadzała. Wziąłem szybki prysznic i padłem bez siły na łóżko, by w końcu wypocząć.


Czy w kolejnych dniach Mancora mnie zachwyciła? Zdecydowanie nie. Na wieść o tym, że to jeden z najlepszych nadmorskich kurortów w kraju, spodziewałem się idyllicznych plaż, lazurowej wody, tętniącej życiem promenady i tłumów roześmianych turystów. A jeśli nie wszystkiego na raz, to choćby jednej z tych rzeczy. Tymczasem było po prostu ok - plaża w porządku, choć znacznie wyżej cenię choćby nasze nadbałtyckie. Morze oczywiście cieplejsze niż Bałtyk (i czystsze), więc to na plus, ale w moim top 20 raczej się nie mieściło. Promenady raczej brak i ogólnie ciężko mówić o jakiejś lepiej rozwiniętej infrastrukturze turystycznej - ot mała, nadmorska mieścinka, która sprawiała wrażenie bycia po sezonie lub pod jego koniec. Nie żeby mi to jakoś bardzo przeszkadzało - podobnie braku tłumu turystów nie oceniam negatywnie (wręcz przeciwnie) - po prostu zupełnie czegoś innego się spodziewałem.


Mniej więcej po dobie spędzonej w Mancorze czułem, że mógłbym już wracać. Z tym, że nie było dokąd. Mój samolot do Kolumbii odlatywał dopiero za kilka dni, więc pozostało mi podjąć próbę przekonania się do tego miasteczka.


Spacery plażą nie przynosiły frajdy, bo poza tym, że nie było zbyt pięknie, nie opuszczało mnie przekonanie, że lepiej mieć oczy dookoła głowy. Nie czułem się w 100% bezpiecznie - Angielce z hostelu obok ukradli torebkę ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi gdy siedziała ze znajomymi na plaży (nawet się nie zorientowała) i ogólnie słyszałem, że wokół kręci się sporo trudniących się grabieżami imigrantów z dotkniętej wielkim kryzysem Wenezueli. Konieczność zachowania wzmożonej czujności nie pozwalała ani na zbytni relaks w pozycji poziomej, ani na dalekie samotne wędrówki wzdłuż wybrzeża. Choć raz wybrałem się ze dwa lub trzy kilometry na północ, z dala od miasta, aby dojść na umocniony kamienny falochron i stamtąd pogapić się we wszystkie strony świata. Cóż z tego, skoro gdy tylko wspiąłem się na pierwsze kamienie, nagle jak spod ziemi wyrósł ochroniarz informujący o zakazie chodzenia po tym obiekcie.


Spacer w stronę południową też nie oferował jakichś atrakcji czy choćby spokoju i wystarczającej ilości uroku, by uznać go za bardzo przyjemny. Mijało się raz po raz hostele, bliżej centrum były nieopodal brzegu jakieś knajpki, szkoła surfingu, potem część rybacka, za którą do dalszego spaceru zniechęcały zniszczone sieci rybackie i inne śmieci walające się tu i ówdzie.


Wziąłem w ciągu tych kilku dni jedną lekcję surfingu, ot tak, by ponownie spróbować tego sportu.

Szczerze mówiąc średnio mi on pasował ze względu na znikome umiejętności, ale chciałem zobaczyć, czy może tym razem poczynię jakieś postepy. I o ile podczas lekcji kilka razy udało mi się wstać i sunąć na fali przez kilka sekund, zdawałem sobie sprawę, że to głównie dzięki pomocy instruktora, który wiedział którą falę i kiedy łapać. Gdy po lekcji próbowałem tej sztuki samodzielnie, w ciągu godziny nie udało mi się wstać ani razu, więc zniechęcony, opity słoną wodą i zmęczony wyszedłem w końcu na brzeg.


Ciężko może spodziewać się solidnych postępów, gdy tak realnie miałem w życiu ledwie dwie godzinne lekcje (pierwszą w Portugalii 5 lat wcześniej) i łącznie 4 podejścia do tego sportu (samą deskę, bez lekcji, pożyczałem również na Hawajach i Bali). Co gorsza jednak, jakoś nie czułem radości z podejmowanych prób. Dlatego kolejny raz po Peru do surfingu podszedłem dopiero po 3 latach na Sri Lance, tym razem w końcu załapując mniej więcej o co chodzi i w bardzo przyjaznym dla początkujących miejscu zaliczając kilkanaście kilkudziesięciometrowych przejażdżek na fali. Ale o tym będzie traktować osobna historia mojej samotnej podróży po tej wyspie tuk-tukiem, bez prawa jazdy (a raczej z pożyczonym od pewnego Włocha w hostelu), spisana za kilka lat. Żartuję, pewnie nie będzie mi się chciało niczego skrobać, wszystkiego zapomnę, lub po prostu umrę zanim napiszę pierwsze słowa.


Wracając do Peru i surfingu - po lekcji podszedł do mnie współpracujący ze szkołą fotograf oferując przesłanie mi jednego zdjęcia za 20 soli lub 30 za wszystkie, które mi zrobił. Trochę z grzeczności obejrzałem cały materiał, bo nie planowałem wydawać żadnych pieniędzy, ale dwa ujęcia przykuły moją uwagę - były naprawdę przyzwoite. To znaczy wszystkie zdjęcia były technicznie niezłe, ale na dwóch wyglądałem, jakbym naprawdę surfował i miał wszystko pod kontrolą. Zacząłem się targować.


- Dam 20 za te 2.

- No nie, za 20 możesz dostać jedno. Ewentualnie mogę opuścić do 25 za wszystkie.

- Tyle nie mam - odparłem zgodnie z prawdą.

- No trudno, może po prostu weź to jedno - zaproponował.

- Raczej w tej sytuacji nie wezmę żadnego. Aż tak mi nie zależy - zgrywałem niezainteresowanego - Swoją drogą, nie lepiej Ci sprzedać te zdjęcia za 20, skoro całą robotę już wykonałeś i albo dostaniesz za to pieniądze albo nic?


Fotograf spojrzał na mnie uważniej, krzywo się uśmiechając. Chyba zacząłem go irytować, ale koniec końców się zgodził. Wyciągnąłem garść pieniędzy z kieszeni.


- Przecież tu jest tylko 18,5 soli - rzucił do mnie z wyrzutem.


Ups. Chyba źle wcześniej podliczyłem albo gdzieś mi wypadła moneta, bo byłem przekonany, że mam 19,5 soli.


- Oj, to tylko półtorej sola różnicy - udawałem jakby to nie miało absolutnie żadnego znaczenia, choć zaczęło mi być trochę głupio.


Nic już nie odpowiedział, ale spojrzenie jakim mnie obdarzył tkwi mi w pamięci do dzisiaj. Plażę opuszczałem bogatszy o kilka cyfrowych zdjęć i ciężko zmywalne piętno gringo-sknery.


Co jeszcze można było robić w Mancorze? Jeść ceviche. Ten narodowy przysmak Peruwiańczykow był dostępny w każdej knajpie i raczej nie miałem obaw o jakość czy przede wszystkim świeżość surowej przecież ryby z cebulą, marynowanej w soku z limonki... Nie jestem typem smakosza, ale ceviche zapadło mi bardzo pozytywnie w pamięci.


Na miejscu miałem jeszcze okazję oglądać barażowy mecz między Peru i Australią o awans na mistrzostwa świata piłki nożnej w Katarze. W tym celu udałem się do jednego z barów, aby usiąść pośród lokalsów, wraz z nimi emocjonować się wydarzeniami na boisku i świętować zwycięstwo zapewniające grę na najważniejszej imprezie piłkarskiej na świecie. Mecz był jednak nudny jak flaki z olejem. Dopiero w drugiej połowie Peruwiańczycy zapędzili się pod pole karne rywali na tyle, żeby słychać było okrzyki emocji widzów zgromadzonych przed ekranami telewizorów. Wtedy też dopiero zorientowałem się, że chyba każda knajpa korzysta z innego sygnału, bo okrzyki zza ściany wyprzedzały oglądane przeze mnie wydarzenia o dobre pół minuty. Dopiłem resztkę piwa i zajrzałem do baru obok - tu zegar boiskowy w istocie wskazywał na odrobinę bardziej zaawansowaną fazę meczu, ale znów usłyszałem krzyki z drugiej strony ulicy, mimo że na obserwowanym ekranie jeszcze się nic nie działo - dopiero po kilku sekundach akcja, która mogła dać Peru gola. No nie no - pomyślałem - muszę znaleźć knajpę, która nadaje najbardziej "na żywo", bo co to za przyjemność słyszeć, że zaraz coś się wydarzy. Dziwiło mnie, że innym to nie przeszkadzało.


Koniec końców usiadłem w kawiarni, która zdawała się pokazywać obraz najszybciej z okolicznych miejsc i tam śledziłem rozgrywki do samego końca. Żałowałem jedynie, że w przypadku gola i awansu, akurat w tej kawiarni jakiejś wielkiej eksplozji radości nie będzie, bo siedziała tam garstka starszych ludzi i jeden nastolatek. Reprezentacja Peru rozwiązała jednak ten dylemat nie zdobywając żadnego gola aż do rzutów karnych, w których ostatecznie uległa Australijczykom. Fiesty nie było, a miasteczko wróciło do swojego sennego trybu życia.


Mój pobyt w Mancorze miał jeszcze jeden piłkarski akcent. Wracając pewnego dnia do mojego hostelu zauważyłem parkę oglądającą mecz... Polska-Belgia w ramach Ligi Narodów. Przyznam, że zaskoczył mnie nieco fakt transmisji tego spotkania, a jeszcze bardziej to, że ktoś się katuje tym widowiskiem po drugiej stronie globu.


Może jacyś Belgowie - pomyślałem.

K⁎⁎wa - mruknął facet po właśnie spartaczonej akcji naszej reprezentacji.


Tak właśnie poznałem Mateusza i Martynę, polskich podróżników prowadzących profil @projekt_wyprawa na Instagramie. Super pozytywni młodzi ludzie, którzy spędzają lato pracując na Islandii, a zimę eksplorując różne zakamarki globu. Podróżnicy pełną gębą, a nie taka popierdółka jak ja, która gdzieś była, coś zobaczyła, ale to by było na tyle. A do tego, gdy piszę te słowa, już dwukrotnie ich wideorelacja zagościła na profilu Make Life Harder, co w obecnych czasach jest wyznacznikiem pół-sławy, mówiąc pół-żartem. Ale już zupełnie serio, bardzo fajni ludzie.


Mateusz i Martyna to nie jedyni rodacy, których spotkałem w Mancorze. Otóż gospodarz hostelu, do którego odprowadziłem tuż po przyjeździe tamtą Izraelkę, faktycznie okazał się być Polakiem. Przekonałem się o tym, gdy wraz żoną przyszli do mojego hostelu na jakiś wieczór muzyczny i prowadzili rozmowę po polsku.Też absolutnie niesamowici ludzie, z wyjątkową historią. Oczywiście jedną z pierwszych rzeczy, o które ich spytałem było to, to jakim cudem prowadzą hostel na drugim końcu świata. Ostatecznie okazało się, że nie są faktycznymi posiadaczami przybytku, a “jedynie” przez kilka miesięcy zastępują w roli gospodarza realnego właściciela. A jak do tego doszło? Po prostu odpowiedzieli na ogłoszenie w internecie.


Jeśli dobrze pamiętam nasze rozmowy, Maurycy i Ewa, bo takie imiona noszą bohaterowie tej opowieści, nie mieli jakiegoś ultra bogatego doświadczenia w prowadzeniu hosteli, choć, znów jeśli mnie pamięć nie myli, wynajmowali w Polsce jakieś nieruchomości na AirBnb. W każdym razie, gdy obserwowałem Maurycego w roli gospodarza, wpadając do ich hostelu na śniadanie pewnego dnia, byłem ujęty tym, z jakim zaangażowaniem, ciepłem i olbrzymią dozą życzliwości odnosił się do wszystkich swoich gości. Może i w niewielu miejscach byłem i niewiele widziałem, ale Maurycy był gospodarzem idealnym. Jedyna osoba, która mogła z nim stanąć w szranki, to argentyński właściciel chilijskiego hostelu El Patagonico w Puerto Natales, którego opisywałem już wcześniej. W każdym razie - topka.


Wraz z Ewą, Maurycym, Martyną i Mateuszem udało mi się spędzić jeden “polski” wieczór w hostelu tych drugich, rozmawiając w ojczystym języku, żartując, wymieniając się historiami (choć ja z naszej piątki miałem ich zdecydowanie najmniej) i jakoś tak obudziło to częściowo tęsknotę za rodzimym krajem, w którym miałem znaleźć się już po tygodniu.


Mój pobyt w Mancorze dobiegał końca. W dniu wyjazdu odwiedziłem ponownie Ewę i Maurycego, by się z nimi pożegnać i pojechałem autobusem do Piury, skąd kolejnego dnia odlatywałem do Medellin. Wieczorem jeszcze umówiłem się z Giancarlo - administratorem facebookowej grupy backpackersów eksplorujących Peru, który służył mi parokrotnie rekomendacjami w poprzedzających kilku tygodniach. Postawiłem mu piwo i ceviche w kilku knajpach, które odwiedziliśmy - chociaż tak mogłem mu się odwdzięczyć za wcześniejsze nieocenione rady i słowa otuchy, które tego wieczoru wlał w moje serce w związku z powrotem do trudnej dla mnie rzeczywistości w Polsce. Bo z jednej strony byłem już lekko znużony tułaczką, ale z drugiej nie byłem gotowy na to, by ponownie osiąść w jednym miejscu i to w nowej, bardzo wymagającej roli ojca, którym miałem już po kilku miesiącach zostać.


W Peru spędziłem około miesiąca - podobnie jak w przypadku Chile i Argentyny w poprzednich etapach mojej podróży. Z tych trzech krajów Peru chyba najmniej przypadło mi do gustu. Nie żeby mi się nie podobało, ale po prostu zarówno w Chile jak i Argentynie towarzyszyły mi raczej same zachwyty. W Peru było jednak trochę więcej przeciętnych momentów. A może to już po prostu zmęczenie podróżą tak wpłynęło na moją ocenę. Sam nie wiem. I raczej się już nie przekonam, bo i ile do Chile czy Argentyny bardzo chętnie bym kiedyś wrócił, do Peru raczej już nie. No chyba, że w celu zrobienia trekkingu w Cordillera Huayhuash. Może kiedyś, jeśli starczy życia.


#polacorojo #peru #podroze

59092d2b-a85c-4c64-9b9b-38acd3029ef8
89d85aa0-2433-4cab-965d-3b2c20162adf
d880c8e2-724e-4abb-9763-104ef128f147
85d98f1d-eb02-4f07-b3ed-0f7c40ed1f50
a4840243-94ec-4e9c-95f9-d3f66736911e
Czarmiel

Bardzo dobrze, jak zwykle, się czytało. O kluczach ofc pamiętałem 😉

Sniffer

@Czarmiel Panie kochany, aż sprawdziłem kiedy pisałem o kluczach - pierwszy raz w październiku 2023, a potem w styczniu 2024. Jeśli jakimś cudem faktycznie pamiętasz wpisy jakiegoś randoma sprzed prawie dwóch lat, to chylę czoła. A jeśli zgodnie z emotką, pamiętałeś z przymróżeniem oka, to mrużę je zwrotnie do Ciebie

Czarmiel

@Sniffer z ręką na sercu, pamiętałem. Emotka dlatego, że zdaję sobie sprawę, że do końca nie jest to normalne, ale chyba były to takie egzotyczne wydarzenia dla mojego mózgu, że się wygrawerowały na długo.

cweliat

@Sniffer po tym, co wszędzie piszą o terenach przy granicy z Ekwadorem, to spodziewałbym się, że zawijają Cię i jadą kroić na nerki minutę po wyjściu ze środka transportu, a tu widzę, że nienajgorzej

Sniffer

@cweliat nigdzie nie napisałem, że mi nie wycięli


Ogólnie to chyba nigdzie nie jest tak strasznie jak piszą. Nie dajmy się zwariować

Atexor

@Sniffer O panie, co to za długa nieobecność. Stęsknion byłem. Niemniej tak jak mówili, mogłeś nam dawkować szczęście bo naprawdę mega długi wpis wyszedł :D

Izreelka o dziwo spoko, nie prosiła potem o 5 szekli za pomoc :P?

I skisłem z tego:

Podróżnicy pełną gębą, a nie taka popierdółka jak ja, która gdzieś była, coś zobaczyła, ale to by było na tyle.

Tymczasem wcześniej i później w tym wpisie:

pierwszą w Portugalii [...] pożyczałem również na Hawajach i Bali [...] 3 latach na Sri Lance [...] podobnie jak w przypadku Chile i Argentyny

a wcześniej w starych Całe Peru, Brazyli i cholera wie co jeszcze. Ja o Hawajach i pewnie innych mogę co najwyżej pomarzyć :P

Co do naszych, to jak widać są wszędzie. W ogóle odzywaj się częściej. Masz lekkie wirtualne pióro

Sniffer

@Atexor Dziękuję za miłe słowa! Co do Izraelki - była miła i na tamte czasy naród ten aż takich negatywnych (dziś słusznie) emocji nie budził jak dziś. Zaskoczyło mnie jednak delikatnie, że mimo ukończenia służby wojskowej faktycznie bała się iść sama kilkaset metrów po zmroku i dziękowała za okazaną pomoc. Myślałem, że po 2 latach w wojsku nawet kobiety są nieco bardziej "zahartowane".


A co do moich podróży - wiem, że to brzmi dziwnie, ale jak zestawisz moje typowo turystyczne destynacje z autostopem po Iranie czy innym Kirgistanie, to tak jakbyś porównywał All Inclusive z survivalem


A Hawaje moim zdaniem przereklamowane Choć byłem tylko na Maui przez 5 dni

Atexor

@Sniffer ja się zafascynowałem Kauai poprzez film Devida Grahama (A go poznałem jak kręcił teledyski dla skrzypaczki Lindsey Stirling którą lubię). Po prostu sporo dzikiej natury, choć miejscami widziałem tam już "cywilizację dla bogatych" typu pola golfowe czy inne atrakcje. Jak mniemam taka podróż pewnie słono Cię kosztowała.

I tak, sporo zwiedziłeś - jak ktoś zrobi tripa życiowego w jedno z tych miejsc, a na "co dzień" Chorwacja/Włochy/Turcja to jest dobrze. Najbardziej mnie fascynuje to, że te tripy robisz w pojedynkę :D. Ja też właśnie bym się obawiał, poza tym w dwójkę łatwiej ogarnąć to i owo... z drugiej strony robisz co chcesz i kiedy chcesz... z trzeciej strony, jak się nie chce, to towarzysz zawsze daje kopa aby wstać i iść :D

Z Izraelką faktycznie dobrze - może u nich służba bardziej skupia się na obsłudze broni, komendach itp. a nie na sprawności fizycznej, to pewnie nie studia że można to "oblać", tym bardziej że obowiązkowe dla wszystkich.

I tak jak mówiłem wcześniej, odzywaj się częściej. Niekoniecznie podróżniczo z takimi postami, brakuje pozytywnie zakręconych ludzi :)

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Mój czas w Huaraz dobiegał końca. Był 10 czerwca 2022 roku i zostało mi około 10 dni w Ameryce Południowej. Teoretycznie mogłem jeszcze pokusić się o kolejną górską eskapadę, ale szczerze mówiąc byłem już znużony. Może nie tyle samymi górami, bo one zawsze budzą mój zachwyt, lecz całokształtem mojej solowej wyprawy po tym kontynencie (a raczej jego skrawkach). Być może też samo miasto Huaraz nie pomagało w nabieraniu sił witalnych - było nudne i brudne. Może nie jakoś ekstremalnie, może nawet też na swój sposób było zadbane, ale po prostu pamiętam je jako miejsce, które zamiast pomagać w odzyskaniu sił po górskich wędrówkach, wysysało je.


Potrzebowałem odrobiny odpoczynku i w tym celu chciałem udać się na kilka dni na wybrzeże, do Mancory, uznawanej za najlepszy kurort w Peru. Został mi jednak jeszcze jeden pełen dzień w Huaraz. Najpierw postanowiłem trochę o siebie zadbać. Stan mojego zarostu pozostawiał wiele do życzenia i nadszedł najwyższy czas, aby go nieco skrócić. Całkowite ogolenie się nie wchodziło w grę - mógłbym doznać szoku po ujrzeniu swojej gładkiej facjaty po ponad dziesięciu latach od ostatniego razu, gdy ogoliłem się na potrzeby amatorskiej sztuki teatralnej. Musiałem więc znaleźć jakiegoś barbera, licząc na to, że jego usługi będą tańsze niż w Rio de Janeiro, gdzie za zwykłe trymowanie bez żadnych udziwnień życzyli sobie ponad 60 reali (czyli mniej więcej tyleż samo polskich złotych). W Rio ostatecznie podjąłem próbę samodzielnego przystrzyżenia brody i wąsów za pomocą maleńkich nożyczek z zakrzywionymi, około centrymetrowej długości ostrzami, co zajęło mi prawie pół godziny i przyniosło efekt jedynie względnie akceptowalny. W Huaraz nie chciało mi się bawić w podobną babraninę i byłem gotów zainwestować 30 soli, czyli nieco ponad 30 zł., co jak na ogólne ceny w Peru i przewidywaną ilość pracy wydawało mi się kwotą i tak wygórowaną - gdybym sam miał swoją maszynkę, zajęłoby mi to nie więcej niż 2 minuty.


Znalezienie barbera nie było trudne - nawet gdybym nie skorzystał z pomocy Google Maps, charakterystyczna dla barberów witryna z podświetlanym biało-czerwono-niebieskim kasetonem reklamowym była z daleka widoczna na jednej z głównych ulic Huaraz. Skrzywiłem się nieco, bo wyszukany wystrój wnętrza i fikuśny fartuch barbera sugerował wysokie ceny.


- Dzień dobry, chciałem przystrzyc zarost. Równomiernie, na jedną długość, powiedzmy 3 mm. Jaki to będzie koszt?

- Bez modelowania i żadnych wzorów?

- Bez, najprościej jak się da.

- 5 soli.


Oczy wyszły mi z orbit. Już prawie rzuciłem, że w takim razie mogą mnie nawet 3 razy obstrzyć, ale po prostu kiwnąłem z zadowoleniem głową. Barber wskazał mi fotel, po czym wezwał z zaplecza pracownicę, by wykonała zlecenie. Sam za taką prostą robotę nie chciał się zabierać.


Dziewczyna szybko podpytała o niezbędne szczegóły i rozpoczęła strzyżenie. Była przy tym bardzo staranna, spędzając na koniec kilkadziesiąt sekund na oczyszczaniu mojej twarzy z obciętych włosów specjalnym pędzlem. Po wszystkim spytała szefa o kwotę, jaką powinna skasować, co było na swój sposób ciekawe - albo mało kto przychodził po taką prostą usługę, albo chciała się upewnić, czy jako gringo nie powinienem zapłacić więcej. Koniec końców byłem bardzo zadowolony z jakości usługi i do tej pory żałuję, że jednak nie zostawiłem napiwku (choć te w Peru nie są normą i od niektórych lokalsów słyszałem, że lepiej by było, gdyby ten amerykański zwyczaj się nie rozpowszechnił).


Gdy już wyglądałem nieco bardziej jak człowiek, postanowiłem udać się na pobliski punkt widokowy, Mirador de Rataquena. Mapa pokazywała, że jest to raczej krótki, godzinny spacer, więc z góry odrzuciłem opcję pojechania tam taksówką, tylko podążałem wyznaczoną trasą. Problem w tym, że trasa po kilkunastu minutach doprowadziła mnie na czyjeś podwórko, więc musiałem zawrócić - nie zamierzałem przechodzić przez czyjś teren tylko dlatego, że według mapy dało się tamtędy przejść. Na dodatek moja obecność nie pozostała niezauważona - podejrzliwe spojrzenia mieszkańców zachęciły mnie do odwrotu.


Chciałem jeszcze spróbować alternatywą drogą - według mapy wystarczyło pójść rownoległą uliczką, ale ta po jakimś czasie znowu wyprowadziła mnie w jakieś dziwne miejsce. Już przechodząc przez dziurę w płocie zastanawiałem się, czy to dobry pomysł. Obawy zdecydowanie nasiliły się, gdy nagle obok mnie pojawił się podobny do pitbulla pies. Jego szczeknięcia nie brzmiały przyjaźnie i mimo, że starałem się nie okazywać w żaden sposób strachu, zdecydowanie nie czułem się komfortowo - byłem na jakiejś pustej działce, w zasięgu wzroku nie było nikogo, więc czy ktoś przybiegł mi z pomocą, gdyby ten kundel z masywną szczęką postanowił mnie zaatakować? Nie przypuszczałem, że to możliwe, bo do tej pory psy w Ameryce Południowej raczej okazywały strach i pełne oddanie, ale wolałem nie ryzykować. Zawróciłem, cały czas obserwując kątem oka tego białego mieszańca. W końcu po parunastu metrach dał mi spokój.


Lekko już poirytowany błądzeniem postanowiłem podążać zgodnie ze wskazówkami nawigacji samochodowej. Była dłuższa, ale przynajmniej miałem pewność, że dojdę do celu. Po jakimś czasie zauważyłem cel mojej wędrówki, i mając pewność, że już nie zabłądzę, zszedłem z ulicy i udałem się najkrótszą drogą do celu - po zboczu porośniętym rzadką roślinnością, niestety nie dość rzadką, żeby przy tym nie podrapać łydek o kłujące krzaki. No cóż, podejmowałem tego dnia niezbyt szczęśliwe decyzje co do trasy.


Ze góry rozpościerał się widok na Huaraz i niezbyt imponujące pobliskie szczyty. Na tamten moment nie było w tym miejscu nic zachwycającego. Chyba nawet nieco żałowałem tego spaceru (zwłaszcza zważywszy na błądzenie i piekące z bólu zadrapania nóg). Zupełnie inny zestaw emocji wyczytałem z twarzy napotkanych na górze osób, które przybyły tu albo na randkę albo rodzinny posiłek - na szczycie znajdowała się restauracja.


Po 30 minutach poczułem, że chyba już zobaczyłem wszystko co chciałem - zdecydowałem się schodzić z powrotem do hostelu i szykować do wieczornego odjazdu autokarem. Pomny niezbyt przyjemnego przedzierania się przez chaszcze, postanowiłem iść inną drogą. Do wyboru miałem albo utwardzoną drogę dla samochodów, prowadzącą dość mocno naokoło, albo bardzo wyraźną ścieżkę w drugą stronę - może wciąż nie najkrótszą, ale wydającą się być pewną opcją.


Jak już wspomniałem, tego dnia nie miałem szczęścia do wybranych dróg - nie inaczej było tym razem. Po kilkunastu minutach dreptania wciąż doskonale widoczną ścieżką, zacząłem zbliżać się do jakichś pojedynczych chatek, postawionych tak jakby na dziko, a w każdym razie dość daleko od zwartej zabudowy rozpoczynającego się kilkaset metrów dalej miasta. Wtedy usłyszałem szczekanie. Najpierw jednego psa, potem drugiego, aż nagle zaczęła ujadać cała sfora, w pełnym tego słowa znaczeniu - spomiędzy tych chatek wybiegło 15-20 czworonogów, różnej maści i wielkości, ale z jedną cechą wspólną - mocno zakorzenionym terytorializmem. Zatrzymałem się natychmiast, bo choć rozum podpowiadał, by niewzruszenie iść dalej, nie okazując żadnego lęku, tak jak choćby podczas pamiętnego nocnego fragmentu trekkingu Santa Cruz, gdy ja i moi towarzysze po prostu zignorowaliśmy ujadanie, w tym wypadku liczba psów sprawiła, że moja pewność siebie wyparowała.


Sytuacja robiła się napięta - psy otoczyły mnie ze wszystkich stron wściekle ujadając, a jeden co chwilę podbiegał pod moje nogi, kłapiąc zębami o milimetry od moich butów, coraz zuchwalej, aż w końcu poczułem szarpnięcie za sznurowadła. Donośnym, niskim i, na ile się dało, spokojnym głosem nakazywałem psom w różnych językach, by mnie zostawiły w spokoju. Moje palce coraz mocniej zaciskały się na rękojeści kija do Gopro, aż pobielały mi kłykcie. Nie chciałem podnosić ręki, żeby nie sprowokować ataku, ale byłem coraz bardziej pogodzony z faktem, że mogę być zmuszony do samoobrony.


Wtem rozległ się krzyk, a połowa psów położyła uszy po sobie. Kątem oka spostrzegłem starszą kobiecinę, która wyszła z jednego z zabudowań i opieprzala psy idąc powoli w moim kierunku. Widząc, że niektóre z czworonogów nie odpuszczają, sięgnęła po kamień i cisnęła go w środek sfory. To zadziałało natychmiastowo - psy rozpierzchły się, coś tam jeszcze szczekając pod nosem, narzekając na swój pieski los. Moja wybawczyni pomstowała jeszcze gniewnie przez chwilę, po czym obróciła się na piecie i wróciła do wnętrza budynku, nie zwracając na mnie większej uwagi. Być może narzekała na głupiego gringo, którego niefrasobliwość zmusiła ją do odciągnięcia od obowiązków domowych i wybawienia go z opresji.


Tamten moment dobitnie uświadomił mi, że nie każdy pies w Ameryce Południowej jest potulny i przyjazny, i im dalej od centrum miast tym odważniej sobie poczynają. Postanowiłem więcej nie zapuszczać się w takie rejony, przede wszystkim jednak przyspieszyłem kroku, by jak najszybciej wejść w bardziej zurbanizowany teren. Gdy w końcu udało mi się dotrzeć do właściwego miasta, poczułem ulgę, choć dla pewności jeszcze wolałem zrównać krok z miejscową kobietą poganiającą przed sobą osły - tym bardziej, że przy krawężnikach widziałem kolejne bezpańskie psy. Przyznam szczerze, miałem dosyć tego dnia i tego miasta. Z przyjemnością pomyślałem o podróży busem czekającej mnie wieczorem - mimo, że miała trwać kilkanaście godzin i to niestety nie w super komfortowych warunkach (biletów na te bardziej luksusowe autokary już nie było), pozwalała mi uciec daleko od Huaraz. Na niczym innym mi już nie zależało.


#polacorojo #podroze #peru #gory #huaraz

acdfb1be-ea4a-423c-97c6-ca55f7d5fc3e
9912bd8e-60d5-4cf5-ab76-cb7f368ba8a9
1116cc7a-83b1-4739-ad4b-fd4cc9e3f792
1a82538b-2356-415a-a428-84a1b6d342a3
globalbus

@Sniffer ja też miałem przygodę tego typu w Peru, przy schodzeniu z wulkanu El Misti. Ląduje się wtedy w takich samych dziko budowanych pierdolniczkach. Wataha psów, a ja mam tylko kij do ich odganiania. Jak mnie okrążyły, to kręciłem się z tym kijem dookoła, czasem trafiając im w pyski. Odpuściły, gdy podniosłem kij do góry.

Poza tym scenki pod tytułem ludzie czekają na marszrutę i rzucają kamieniami w psy, są na porządku dziennym. Nawet nie trzeba mieć kamieni, wystarczy markować rzucanie.

Sniffer

@globalbus dobrze, że skończyło się bez ataku. Teraz też sobie przypomniałem, że już wcześniej lub później widziałem dziecko rzucające w psy kamieniami, choć wtedy wyglądało to trochę jak dla rozrywki.

Zaloguj się aby komentować

Znów minęło kilka miesięcy od mojego ostatniego wpisu. Wspomnienia z mojej podróży sprzed ponad 2 lat się zacierają, zastępowane przez wydarzenia z obecnego, pospodróżniczego życia. Obym dokończył spisywanie tych historii zanim wchłonie je nicość zapomnienia.


--


W rejonie Huaraz przebywałem łącznie około tygodnia. Obszar ten słynie nie tylko z wspaniałych tras trekkingowych, ale też możliwości, jakie oferuje do uprawiania wspinaczki skalnej i boulderingu. Miałem duże nadzieje wybrać się do Hatunmachay, oddalonego o 1,5 godziny jazdy od Huaraz, by tam przez dzień lub dwa mierzyć się z obitymi drogami o różnej skali trudności, a przy okazji podziwiać potężne Andy. Niestety nie było to takie proste - potrzebowałem przede wszystkim jakiegoś partnera wspinaczkowego, a w pierwszym hostelu, w którym się zatrzymałem, potencjalnych kandydatów, czy w ogóle ludzi, było jak na lekarstwo. Gdy przeniosłem się do drugiego hostelu, typowo już nastawionego na wspinaczy, okazało się, że się spóźniłem - dwa dni wcześniej grupa trzech osób wyruszyła w tamte rejony. Ach, gdybym tylko zmienił hostel wcześniej! 


Nie zamierzałem się zrażać tym drobnym niepowodzeniem. Przeczytałem, że w samym Huaraz jest niewielka formacja skalna z kilkoma obitymi drogami, Los Olivos, więc postanowiłem się tam przespacerować. Po trzydziestominutowym marszu, wliczając drobne zbłądzenie pod sam koniec drogi, przechodziłem przez bramę obiektu - okazało się, że jest to prywatny teren otoczony starym, ale wystarczająco szczelnym ogrodzeniem. Tuż za bramą znajdował się niewielki budynek, z którego przez otwarte drzwi przywołał mnie siedzący w nim mężczyzna.


- Hola!

- Hola!

- Bienvenido a Perú - w powitalnej formułce wybrzmiało raczej znudzenie niż życzliwość. 

- Gracias! 

- Quieres escalar?


Odpowiedziałem już po angielsku, że owszem, ogólnie chciałbym się powspinać, ale najpierw wolałbym się rozejrzeć - nie byłem pewien, czy w ogóle było tam cokolwiek, do czego miałbym szansę się wstawić, no i przede wszystkim zależało mi na dołączeniu do jakiejś grupy - bez partnera do wspinaczki i asekuracji mógłem co najwyżej pogapić się na własne nogi. 


- Wstęp za 10 soli - odparł gospodarz. 

- A wspina się tam ktoś w tej chwili? Bo jeśli nie, to bez sensu, żebym tam wchodził. 

- 10 soli - mój rozmówca był absolutnie niewzruszony.

Bienvenido a Perú! - wycedziłem do niego z sarkazmem, obróciłem się na pięcie i wyszedłem rozczarowany brakiem gościnności. 


Nie mając widoków na znalezienie partnera do wspinaczki, pozostała mi jeszcze jedna opcja - bouldering. O kilka minut jazdy od mojego hostelu, w pobliskiej wiosce o wdzięcznej nazwie Huanchac (a może to była wciąż dzielnica Huaraz - ciężko stwierdzić) znajdowało się kilkanaście wysokich na kilka metrów głazów o wytyczonych i opisanych w przewodniku wspinaczkowym liniach. O miejscu tym dowiedziałem się od gospodarza mojego hostelu, który sam był zapalonym wspinaczem. O ile ze względu na swoje obowiązki nie mógł mi towarzyszyć w przechodzeniu skalnych dróg, użyczył mi kilku wskazówek, udostępnił do obfotografowania wspomniany przewodnik i zaoferował wypożyczenie crashpada, a więc specjalnego materaca służącego do amortyzacji upadków (lub zeskoków) z boulderów. Podpytałem go jeszcze o możliwość wypożyczenia magnezji, bo wyjeżdżając z Polski zabrałem jedynie jakąś resztkę, ale wówczas zrobił zafrasowaną minę.


- Hmmmm, nie mam jej niestety zbyt wiele. To jest u nas dość trudno dostępny towar. Zawsze proszę moich znajomych z innych krajów, żeby przywieźli mi jej trochę ze sobą.


Nie powiem, zdziwiłem się, a przede wszystkim zacząłem żałować, że nie chciało mi się dosypać choć garstki tego białego proszku do mojego woreczka przed wyjazdem. Gdy jednak pokazałem mojemu rozmówcy jakim dysponuję zapasem, ten prawie mnie ofukał twierdząc, że tyle to mi powinno wystarczyć na kilka dni. Po tym jak spojrzałem na niego z niedowierzaniem, westchnął i przyniósł swój woreczek, na którego dnie była cieniutka warstewka magnezji - w moich oczach bardziej zabrudzenie materiału niż sensowna do wspinaczki ilość, lecz dla niego - wciąż wartościowe pokłady cennego kruszcu.


- Jeśli chcesz to weź - rzekł całkiem szczerze. 

- Nie no, teraz już rozumiem - odparłem - to co mam w zupełności mi wystarczy.


Po spakowaniu niezbędnych do wspinaczki rzeczy i wypożyczeniu crashpada udałem się na wskazane przez mojego gospodarza miejsce, skąd miałem złapać colectivo w kierunku Huanchac. To pojawiło się dość szybko, więc niedługo potem wysiadałem nieopodal pierwszego zestawu głazów - przynajmniej tak wskazywała mapa. Odnalezienie właściwego miejsca nie było banalne, bo głazy były po prostu wciśnięte pomiędzy jakieś chaszcze, lub ukryte za zabudowaniami, porozsiewanymi to tu, to tam, bez większego ładu czy składu, choć może po prostu postawionymi w tych miejscach, gdzie pozwalała na to rzeźba terenu. Okolica raczej nie była zbyt urokliwa. Przybrudzone domy, przyklejone do nich poletka uprawne i zupełne nieużytki, porośnięte kurczowo trzymającymi się życia chwastami w nieprzyjaznym sąsiedztwie wszechobecnych kamieni i śmieci. 


W końcu zlokalizowałem pierwszą grupkę boulderów - wyglądały, jakby nikt się na nich od dawna nie wspinał, o czym świadczył brak jakichkolwiek pozostałości po magnezji na skalę, czy choćby wydeptanych dookoła ścieżek. Wstawiłem się w dwa problemy wspinaczkowe, trochę na chybił trafił, bo ciężko mi było zidentyfikować konkretne linie - do tej pory nie wiem czy przeszedłem je zgodnie z założeniami autora. Przede wszystkim jednak nie czułem z tego zbyt wielkiej frajdy. Złożyłem crashpada i poszedłem w kierunku innego skupiska boulderów, znów wspomagając się mapą.


Drugie podejście było już odrobinę bardziej udane - udało się dość szybko zidentyfikować właściwy boulder i wspinaczkową linię, którą zamierzałem pokonać. Okazała się dość łatwa, więc uporałem się z nią bardzo szybko. Pozostałe drogi na tym głazie były już zbyt ryzykowne jak na moje umiejętności i brak partnera do asekuracji - niekontrolowany upadek z 3 metrów, nawet gdybym trafił w materac, a nie kamieniste podłoże, nie znajdował się w orbicie moich zainteresowań.


Powoli zaczynałem tracić nadzieję na przyjemne spędzenie tego dnia. Rzutem na taśmę zdecydowałem pójść w kolejne zaznaczone na mapie miejsce. Prawie porzuciłem ten pomysł w połowie marszu przez miejscowego psa, który towarzyszył mi przez kilkaset metrów i swym ujadaniem wyraźnie dawał do zrozumienia, że jestem nieproszonym gościem. W końcu jednak odczepił się i ostatni fragment drogi szedłem sam wśród niskich zabudowań. Nagle moim oczom ukazał się względnie trawiasty placyk z kilkoma dużymi boulderami znajdująmi się w odległości po kilkanaście metrów od siebie. W końcu zamiast pojedynczych głazów wciśniętych w nieprzyjazne otoczenie znalazłem coś na kształt wspinaczkowego placu zabaw, na którym aż chciało się choćby i posiedzieć. Placyk ten był ogrodzony, ale uchylona brama zachęcała do wejścia. Pomiędzy głazami gdzieniegdzie pasły się nieco wychudzone krowy.


Zacząłem się wspinać. W końcu czułem jakąś radość, bo zarówno otoczenie nie odstraszało, jak i same drogi dawały frajdę, będąc odpowiednio trudne, ale nie wprowadzając zbędnego ryzyka kontuzji nawet w przypadku odpadnięcia. Po jakimś czasie na placyk weszły jeszcze 2 osoby z crashpadem - miałem nadzieję na zamienienie kilku słów i wspólne wstawianie się do problemów, ale jedynie skinęli mi głową i udali się pod wybrany przez siebie boulder. Z interakcji między nimi wywnioskowałem, że jeden z nich jest miejscowym "przewodnikiem", a drugi klientem. Moje spostrzeżenia okazały się słuszne, gdy po kilkudziesięciu minutach wspinałem się bliżej nich i zasłyszałem ich rozmowę. W końcu wymieniliśmy kilka zdań oraz spostrzeżenia na temat jednego problemu wspinaczkowego. Gdy tak rozmawialiśmy, przez bramę przeszła miejscowa staruszka w kolorowym kapeluszu i skierowała się bezpośrednio w naszą stronę. Nie rozumiałem co mówi, ale jej ton jej wypowiedzi, gestykulacja i wyciągnięta ręka znaczyły jedno - była właścicielką tego terenu i za korzystanie z jego dobrodziejstw należała się opłata - 5 soli od łebka. Każdy z nas sięgnął bez protestów do kieszeni i po chwili starowinka udała się w swoją stronę. Sam poczułem, że i na mnie powoli pora - byłem już trochę głodny, a otarcia naskórka dłoni też mówiły już "dość". Pożegnałem się z parą wspinaczy i ruszyłem w kierunku głównej drogi, skąd po niedługim czasie wsiadłem do colectivo i udałem się do hostelu. 


Mimo, że nie był to jakiś super dzień pod względem wspinaczkowym, poczułem pewnego rodzaju spełnienie. Choć może bardziej po prostu odegnałem własne myśli, krytykujące mnie od jakiegoś czasu: "po co w ogóle zabrałeś te buty wspinaczkowe ze sobą - tylko miejsce zajmują". Poczułem się usprawiedliwiony.


#polacorojo #peru #huaraz #wspinaczka #podroze

c0461cd7-d9b1-4ca9-bebf-5c88684faa06
6f032fa8-f423-4435-a99d-2b9da1dc80ef
68adbb85-b7df-4d26-887a-9b59e92cfac9
ee1d32b6-9c16-405c-8f42-d69ab8bd2211
fc4a48f6-b564-4a20-828a-e05ca5170f7f

Zaloguj się aby komentować

Następna