A czy w najnowszej edycji #naopowiesci, której tematem będzie fabryka parówek, antyutopia może nosić bardziej cechy osobistej dystopii w której znalazł się bohater?
#naopowiesci
@bori można, jeszcze jak
@bori Panie napisz co w duszy gra, jest pełna swoboda twórcza.
@moll @splash545 Uff, całe szczęście, bo mam już 1000 słów, ale w przypływie weny trochę zboczyłem od głównego motywu
Zaloguj się aby komentować
Drodzy!
Kocim kaprysem powołana zostałam do otwarcia kolejnej edycji #naopowiesci Dlatego też proponuję co następuje:
Antyutopia
Część wydarzeń w opowieści rozgrywa się w fabryce parówek (czynnej lub takiej, która zakończyła działalność - pełna dowolność, byle się fabryka pojawiła)
Długość opowiadania: 500-2500 słów
Opowiadania publikujemy do 16.03.2025
Podsumowanie raczej w godzinach wieczornych.
Kryterium wyboru - się jeszcze zobaczy
Powodzenia i miłej zabawy!
#zafirewallem
Fabryka parówek xd
@moll Antyutopia w fabryce parówek?
Rozumiem że podmiot liryczny, miłośnik parówek z ketchupem Kieleckim, przeżywa dysonans poznawczy widząc psa mielonego razem z budą?
@moll tego się nie spodziewałem. Ale jako, że mam już doświadczenie z fabryką (co prawda nie parówek a Kieleckiego) więc może dam radę 🤔
Zaloguj się aby komentować
Szanowni Państwo!
Nie przedłużając niepotrzebnie przechodzimy od razu do #podsumowanienaopowieści !
Udział wzięło troje uczestników:
kolega @George_Stark z tekstami Jak dziwnie płynie ta Wisła, Księgi Jerzego i Kocie życie
koleżanka @moll z tekstem Wiedźma, która praktykowała jogę. Pogłaszcz kotka
oraz kolega @fonfi z tekstem Koci Punkt Widzenia, czyli tuńczyk, polityka i programowanie rozproszone
Jury w postaci Panny Księżniczki zadecydowało, że w tej edycji wygrywa koleżanka @moll !
Jak możemy przeczytać w werdykcie jury: "Autorka z niezwykłym wyczuciem i swobodą operuje zarówno klasycznymi motywami baśniowymi, jak i współczesną refleksją nad konstrukcją opowieści. Kreacja głównej bohaterki – tytułowej wiedźmy – daleka jest od stereotypowego wizerunku czarownicy jako siły czysto złowrogiej lub bezkrytycznie mądrej. Zamiast tego otrzymujemy postać pełną wewnętrznych sprzeczności, działającą na pograniczu fatum i przypadku, kierującą się własną logiką, wymykającą się jednoznacznej ocenie. To właśnie ta niejednoznaczność stanowi o sile tekstu, wpisując go w tradycję literatury, która nie tylko opowiada historię, ale też zmusza czytelnika do jej interpretowania.(...) Sama konstrukcja fabularna – rozgrywająca się na granicy realności i magicznego fatum – przywodzi na myśl narracje postmodernistyczne, w których bohaterowie, choć zanurzeni w rzeczywistości konwencjonalnie rozpoznawalnej, podlegają prawom irracjonalnym, a jednak zaskakująco logicznym w swojej wewnętrznej konsekwencji. (...) To utwór, który można czytać na wielu poziomach: jako świetnie napisaną historię o losie, władzy i kobiecej niezależności, ale także jako metatekstualną refleksję nad samą istotą opowieści. W pełni zasługuje na wyróżnienie i mamy nadzieję, że autorka nadal będzie eksplorować literackie światy, dostarczając czytelnikom równie fascynujących narracji"
Szanownym kolegom serdecznie dziękujemy za udział w tej edycji, wasze teksty również poruszyły serduszko Panny Księżniczki, jednak nie aż tak jak opowieść o Alim, którego uznała za absolutnego przystojniaka
Gratulujemy @moll i prosimy o przejęcie pałeczki
#naopowiesci #zafirewallem
@KatieWee dziękuję
Czyżby Panna Księżniczka gustowała w bad boyach?
Kurde, na wszelki wypadek idę poszukać kompasu!
No a koleżance @moll gratuluję.
@KatieWee przekaż Pannie Księżniczce podziękowania za wspaniałą edycję i jeszcze wspanialsze podsumowanie.
@moll gratulacje. Muszę przyznać, że mnie też Twoje opowiadanie podobało się bardziej od mojego. 😜
Zaloguj się aby komentować
Dzieńdobrywieczór się z Państwem,
O mały włos zapomniałbym o opowiadaniu. Ale na szczęście nie zapomniałem. To znaczy ściśle mówiąc, to zapomniałem, ale zostało mi przypomniane. W każdym razie jest. Teraz mogę mieć jedynie nadzieję, że czytając będziecie mieli Państwo przynajmniej tyle frajdy ile ja miałem przy pisaniu.
Uprzedzając pytania: tak - Doris jest postacią autentyczną (tą z załączonego dla atencji zdjęcia), nie - nie potrafi gadać. Ale szaleć w środku nocy i drzeć się w niebogłosy już zdecydowanie tak. Wszelkie podobieństwa i zachowania są całkowicie nieprzypadkowe.
Zatem - nie przedłużając - zapraszam Państwa do lektury opowiadania powstałego na potrzeby zabawy #naopowiesci w kawiarni #zafirewallem .
------------------
Koci Punkt Widzenia, czyli tuńczyk, polityka i programowanie rozproszone
— Doris, wróciłem! - krzyknął Ryszard w głąb mieszkania zamykając drzwi wejściowe za sobą.
— Dobra, zaraz przyjdę - dało się słyszeć zaspany głos z głębi mieszkania, gdzieś z okolicy sypialni.
Pomimo, że był piątek - a w piątki Ryszard zazwyczaj kończył pracę wcześniej - tego dnia dotarł do domu dość późno. Wieszając lekko przemoczoną kurtkę na wieszaku, usłyszał znajome ziewnięcie, które zawsze towarzyszyło przeciąganiu i rozciąganiu się świeżo rozbudzonej Doris. Poszedł do kuchni i wstawił czajnik z wodą żeby zaparzyć sobie herbatę.
— Jesteś głodna? Nałożyć ci coś? — krzyknął do Doris lustrując przy okazji zawartość lodówki.
— Jest wieczór. Oczywiście, że jestem głodna. I nie musisz się tak drzeć.
Ryszard aż podskoczył słysząc głos bezpośrednio za plecami i obejrzał się przez ramię obrzucając Doris karcącym wzrokiem.
— Chryste, mówiłem ci tyle razy, żebyś się tak nie zakradała. Zawału kiedyś dostanę.
— Ja się nie zakradam. Ja po prostu tak się poruszam. Jak mam inaczej chodzić? - odparła ze znudzeniem — F komsu jessem kotem — dodała niewyraźnie, wylizując sobie prawą łapę — A koty poruszają się cicho.
— Akurat! Nagram to i odtworzę ci o 4 nad ranem, jak przegalopujesz przez mieszkanie i moje łóżko niczym stado dzików.
— O! kochany - od zoomies to ty się odczep. Dobrze wiesz, że tego nie da się kontrolować.
— Hektor u sąsiadki jakoś kontroluje - rzucił złośliwie Ryszard
— Czy ty widziałeś tego spaślaka?! On nawet nie jest w stanie wylizać sobie jajek pod ogonem. Albo raczej tego co po nich zostało. A co dopiero przebiec parę metrów.
Mówiąc to, zeskoczyła ze stołu, na krawędzi którego przeprowadzała przed chwilą powierzchowną toaletę i usiadła zgrabnie przy miskach, wyglądając jak koci egipski posążek.
— No dobrze, niech ci będzie. Kurczak czy tuńczyk? - zapytał Ryszard trzymając dwie puszki w ręku.
— Tuńczyk. Tylko podgrzej trochę. Nie lubię takiego z lodówki. Powinien mieć temperaturę świeżej myszki. A tak w ogóle to gdzie byłeś do tej pory, hę?
— Zasiedziałem się w biurze bo próbowałem rozwiązać problem synchronizacji procesów w serwerach - wiesz, to o czym ci wczoraj opowiadałem. A później skorzystałem z zaproszenia na obiad od Anki.
— Tej z pracy?! Tej co ma tę szylkretową kotkę Plamkę?! Chcesz mi powiedzieć, że kładłeś łapy na obcym futrze?! - syknęła Doris, a oczy zmieniły się w szparki i złowieszczo zabłysły.
— Byłem u Anki. Nie u Plamki. — próbował bronić się Ryszard
— Jasne! Ale ta mała małpa siedziała ci na kolanach!? Nie kłam! Widzę jej kłaki na twoich spodniach!
— Owszem, Plamka jest bardzo towarzyska…
— Masz w domu Rexa Kornwalijskiego, a łazisz głaskać jakiegoś parchatego dachowca?! - warczała coraz bardziej nakręcona Doris
— Hej! To było rasistowskie! - oburzył się Ryszard
Na szczęście sprzeczkę przerwało piknięcie mikrofalówki i letnia kocia karma z tuńczykiem znalazła się, z charakterystycznym mlaśnięciem, w misce. Na ten dźwięk Doris, zupełnie jak gdyby nic się przed chwilą nie stało, zaczęła kręcić ósemki między nogami Ryszarda, zaczepiając go ogonem i głośno przy tym mrucząc. Postawił miskę na podłodze, zalał sobie herbatę i usiadł na kanapie przyglądając się jak kocica pałaszuje zawartość miski z takim zapałem, że kawałki jedzenia fruwały dookoła lądując jej nawet między uszami.
— Jesz jak prosię… - skwitował.
— Kwjaaaa?! - oburzyła się Doris z pełnym pyszczkiem, przez co pytanie zabrzmiało bardziej jak kwiknięcie, dopełniając całości obrazu.
Ryszard uśmiechnął się pod nosem, zostawił kocicę w spokoju i włączył kanał informacyjny, żeby nadrobić zaległości z całego dnia. Akurat pokazywali relację ze sprzeczki prezydenta Zełeńskiego z Trumpem i J.D. Vansem w Gabinecie Owalnym. Zaproszeni do studia komentatorzy i eksperci w równie nerwowy co panowie prezydenci sposób, prowadzili ożywioną dyskusję, przekrzykując się i próbując przewidzieć co z tej awantury wyniknie dla szeroko pojętej geopolityki.
— A ci dwaj co znowu nawywijali?
Ryszard po raz kolejny wzdrygnął się zaskoczony głosem tuż przy jego uchu. Spojrzał groźnie na siedzącą na oparciu kanapy i wyraźnie zadowoloną z efektu zaskoczenia kocicę.
— Jeszcze nie wiem, dopiero włączyłem informacje, ale najwyraźniej nie bardzo mogą się dogadać.
— A to wszystko przez to, że nie ma tam kota - oceniła Doris - Koty łagodzą obyczaje. Tyko obecność kotów gwarantuje, że ludzie są spokojni, racjonalni i zachowują odpowiedni dystans do siebie i świata.
— A to ciekawe, masz na to jakieś dowody, czy tak na poczekaniu sobie wymyśliłaś? No i weź odwróć się jak wylizujesz się tym tuńczykiem. Nieludzko śmierdzi ci z pyska.
Na ten komentarz kocica przerwała w połowie wylizywanie futra na brzuchu i spojrzała na niego z groźnie położonymi uszami. Jednak złowrogi w zamyśle wygląd pyska, zniweczył całkowicie, komicznie wysunięty do połowy język. Ryszard parsknął śmiechem, wziął kocicę na ręce i - ewidentnie niezadowoloną - posadził sobie na kolanach.
— No to jak to jest z tą mądrością i łagodzeniem obyczajów, co? - zapytał wracając do tematu rozmowy.
— No weźmy takiego Piechocińskiego i jego Miauczura - zaczęła Doris, wydeptując czwarte już kółko na kolanach Ryszarda w poszukiwaniu właściwej miejscówki - łażą sobie na grzyby, robią selfiaki, wrzucają ciekawostki do internetu. Świat dookoła płonie, a oni heheszkują - zero spiny. O, albo taki Larry…
— Jaki Larry, nie kojarzę żadnego Larrego.
— No ten co jest Głównym Myszołapem w służbie Sekretariatu Gabinetu na Downing Street w Londynie. Ci to dopiero mają dystans do siebie. Nie ma to jak brytyjski humor, nie? Widziałeś kiedyś zdenerwowanego brytola? Pijanego - owszem. Głośnego też. Ale zdenerwowanego…?
— A Brexit? To chyba nie była zbyt rozsądna decyzja? A podjęta za “kadencji” Larrego, nie?
— Ryszard, nie udawaj głupiego. Przecież tak jak ja, dobrze wiesz, że dzięki staraniom Larrego zarówno David Cameron jak i Theresa May byli przeciwni Brexitowi. Jedyne czego ten napuszony angielski sierściuch nie dopilnował to tego porąbanego pomysłu z referendum. No ale może akurat był zajęty obowiązkami i łapał myszy. W każdym razie to na pewno nie jego wina.
— A Fiona? - drążył Ryszard
— Jarkowa Fiona, ta histeryczka?! - Doris aż przysiadła z wrażenia i przestała ugniatać ciasteczka na miękkim brzuchu Ryszarda - To akurat wyjątek. Ona faktycznie jest zdrowo rąbnięta. Myślę, że to schronisko ją tak załatwiło zanim ją stamtąd zabrał. Kto wie co tam się mogło dziać. A do tego przeraźliwie linieje. Powinna bardziej o siebie zadbać. Zwłaszcza o tę przetłuszczoną sierść na ogonie i rozdwojone końcówki. Biedna kocica. Ale trafił swój na swego… A… A pamiętasz Socks’a?
— Tego kota Clintonów? Pamiętam, co z nim? - zaciekawił się Ryszard
— No właśnie, przypomnij sobie jak wyglądała polityka Clintona jak Socks mieszkał w Białym Domu. Reformy gospodarcze, reformy edukacji, a żeby daleko nie szukać to przecież za jego prezydentury przyjęto nas do struktur NATO dzięki czemu teraz możemy spać w miarę spokojnie. - wyliczała Doris - Chyba nie myślisz, że ten stary erotoman sam to wszystko wymyślał?
— No właśnie, nie dało się uniknąć tych seksafer? Przecież to się później ciągnęło za nim latami - dopytywał Ryszard
— Nooo, akurat z faktem, że Bill miał problem z utrzymaniem ptaszka w spodniach to Socks niewiele mógł zrobić. A do tego ta cała Linda z jej nagraniami jak Socks z Billem instruują Lewinsky co ma mówić. Kto mógł podejrzewać… W każdym razie, jak widzisz, za każdym człowiekiem sukcesu stoi kot. Albo kocica.
— Mój boże… - zamyślił się Ryszard
— Boga w to nie mieszaj. Już ci kiedyś tłumaczyłam, że ONA, na swoje podobieństwo stworzyła koty, a was - ludzi - z końcówki ogona, żeby miał nas kto karmić. Nie wracajmy do tego.
— Jasne, jasne - pojednawczo mruknął Ryszard drapiąc Doris za uchem - ale może chodźmy już spać bo późno się zrobiło.
Doris, jak gdyby tylko czekając na to zaproszenie, zeskoczyła z wdziękiem z kolan Ryszarda i potruchtała w kierunku sypialni. Przystanęła na chwilę w progu i obejrzawszy się żeby sprawdzić czy za nią idzie, rzuciła od niechcenia:
— Jak się wyśpisz, to ci jutro pokażę jak ogarnąć tę synchronizację procesów w serwerze. Na wielką kuwetę - ileż można się męczyć z taką pierdołą…
1234 słowa. Wliczając tytuł.

@fonfi zum zum zumies!
Zaloguj się aby komentować
Próbując nadać tytuł poniższemu opowiadaniu szukałem definicji wyrażenia „pieskie życie”. Zawsze kojarzyło mi się (ba! – byłem tego pewien!) to wyrażenie z określeniem na życie lekkie, łatwe i przyjemne, czyli z życiem takim, jakie chciałbym i jakie staram się prowadzić. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że źródło dość wiarygodne, bo strona internetowa Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Gdańskiego stwierdza że: […] wyrażenie pieskie życie, oznaczające ‘życie nędzne, pełne wyrzeczeń i trudności’, obecne jest już w najstarszych słownikach. Kurde! – całe życie w błędzie!
No ale: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo skoro „pieskie życie” oznacza życie nędzne, pełne wyrzeczeń i trudności, to tytuł opowiadania sam mi się w związku z tym nasunął:
***
Kocie życie
Pacha była zatrudniona w trybie hybrydowym. Pierwsze trzy dni każdego tygodnia spędzała w biurze, natomiast w czwartki i w piątki pracowała z domu. Była kobietą nie tylko efektowną – to jeśli chodzi o kwestie wyglądu, ale również i kobietą efektywną, to z kolei w kwestii jej charakteru. Od poniedziałku do środy Pacha nadganiała robotę tak, że jej czwartkowo-piątkowy homeoffice był bardziej home a mniej office. Wykorzystywała więc zalety pracy hybrydowej, tak jak na przykład zrobiła to poprzedniego dnia. Był wtedy czwartek, a Pacha zamówiła sobie domową wizytę kosmetyczki, która, w godzinach pracy nie tylko swojej, ale przede wszystkim w godzinach pracy Pachy zrobiła tej Pasze manicure – przyozdobiła ją wspaniałymi wściekleróżowymi paznokciami hybrydowymi.
Po czwartku nadszedł piątek. Pacha dzień pracy rozpoczęła od gorącej kąpieli z dodatkiem różanego olejku eterycznego importowanego z bułgarskiego Karłowa. Później, owinięta ręcznikiem, usiadła na kanapie. Włączony laptop położyła obok, od czasu do czasu głaskała tylko palcem touchpad żeby komputer nie przeszedł w stan uśpienia a zielone kółeczko obok jej nazwiska na firmowym komunikatorze nie zapłonęło żółcią będącą powodem gromadzenia się żółci u jej przełożonych. Na kolanach rozłożyła album z reprodukcjami prac francuskich impresjonistów i podziwiała ten fascynujący sposób w jaki te ich nieregularne maźnięcia pędzlem układały się w coś jednak przedstawiające obrazy.
– Noż motyla noga! Dopiero co się umyłam, a ty mi znowu kłaki pod pachą chcesz zostawić? – powiedziała do swojego liniejącego kota, który wskoczył na oparcie kanapy i trącał Pachę od tyłu łebkiem, rzeczywiście próbując wcisnąć się jej pod pachę. Kot pozazdrościł touchpadowi i również zapragnął być głaskany.
– No dobra, chodź już tutaj, niech ci już będzie. – Pacha zgodziła się litościwie po trzecim trąceniu łbem i uniosła ramię pozwalając kotu prześlizgnąć się pod nim żeby mógł się ułożyć na spoczywającym na jej kolanach albumie. Pacha głaskała kota, kot prężył się, mruczał i zostawiał swoje wypadające włosie na dłoni Pachy.
Pacha nie tylko była kobietą efektowną i efektywną, jak to powiedzieliśmy już wcześniej, ale była też kobietą afektowną. Jakiś czas temu zapałała gorącym uczuciem do tego śmietnikowego kota, którego pewnego zimowego wieczora znalazła obok kontenera, gdzie krył się w wrzuconym przez kogoś bucie przed styczniowym chłodem i to jej rozpalone wtedy uczucie trwało przez długie lata, aż do dnia, z którego zdajemy tutaj relację, a i w tym dniu to jej rozpalone wtedy uczucie również nie wygasło.
– Oj ty bidulo jedna – powiedziała wtedy Pacha. – Tak mi ciebie szkoda! Chodź, wezmę cię do domu. Tylko żebyś mi na żadne ptaki nie ważył się polować! – dodała, ostrzegając znajdę. Rozsunęła swoją różową kurtkę wypełnioną syntetycznym puchem i schowała kota do kieszeni swojej różowej bluzy-kangurki. Tak zaczęła się miłość Pachy do kota i być może nawet miłość kota do Pachy, choć kot tę swoją kocią miłość okazywał jej iście po kociemu.
Miłość kota do Pachy objawiała się przede wszystkim jego troską o utrzymanie w należytym porządku ich wspólnego gospodarstwa domowego. Kot szczególnie lubił czwartki i piątki, które Pacha spędzała w domu – nie czuł się wtedy samotny. Tamtego czwartku na przykład, kiedy Pacha zamykała za kosmetyczką drzwi, kot wskoczył na parapet i zaczął tarmosić rosnące tam w doniczkach róże czyniąc przy tym niemały hałas.
– Co ty robisz, cholero jedna?! Weź no ty się uspokój! – krzyknęła wtedy Pacha podbiegając do okna. Natychmiast jednak zreflektowała się, przeprosiła kota i nawet go pogłaskała, bowiem kot w ten sposób przypomniał jej o podlaniu kwiatów, o czym Pacha wciąż i wciąż zapominała pomimo nawet tego, że zastąpiła zasłony roletkami okiennymi po to, żeby się te jej róże nie miały za czym schować. W podjęciu tej decyzji kot zresztą również miał swój udział – wieszał się na tych różowych zasłonach i robił sobie z nich huśtawkę, a że był tłustym kocurem, to często zdarzało się tak, że trzymające zasłonę żabki puszczały. Pacha musiała stawać wtedy na krześle żeby z powrotem tę urwaną zasłonę przypiąć.
Leżał więc tamtego piątku kot na albumie spoczywającym na kolanach Pachy, mruczał, prężył się i gubił włosie, ale w ciągu trzech minut to leżenie zdążyło mu się znudzić. Wstał wtedy, przeciągnął się prężąc grzbiet, zeskoczył na podłogę i z zadartym ku górze ogonem potruchtał w kierunku kuchni. Pacha zgarnęła sierść z albumu, odłożyła ją na bok żeby później wyrzucić do kosza – wstawać z kanapy jej się nie chciało, miała zresztą touchpad do głaskania – przewróciła stronę w albumie i zaczęła czytać o pięknym, kwiatowym obrazie Ogród w Pontoise autorstwa Camilla Pissarro. Nie dane jednak jej było dowiedzieć się o tym obrazie wiele, z kuchni dobiegł bowiem metaliczny brzęk. Pacha więc – czy się jej chciało, czy nie – wstała i, szybciej nawet niż kot, pobiegła sprawdzić co się stało.
– Ty cholero! Nie dasz mi ani chwili popracować w spokoju! – pomyślała wstając, a była tak zdenerwowana, że, zapominając chwilowo o swojej efektywności, nie zabrała ze sobą kłębka kociej sierści, który wcześniej przygotowała do wyrzucenia. Kiedy jednak dotarła do kuchni cała złość od razu jej przeszła. Kot zrzucił bowiem z blatu zakrętkę od Majonezu Kieleckiego, a Pacha była mu za to ogromnie wdzięczna, inaczej cały świeżo otwarty osiemsetpięćdziesięciomililitrowy słoik mógłby się zepsuć i pójść na zmarnowanie. Pacha zakręciła więc ten słoik, schowała majonez do lodówki i odwróciła się żeby podziękować kotu za wyświadczoną jej przysługę. Ten stał na parapecie, obrzucał ją tęsknym wzrokiem i trącał łapką stojącą na tym parapecie pustą miskę domagając się od Pachy uczynienia zadość jego prawom.
– Cholera! Masz rację! Przepraszam, zapomniałam – powiedziała Pacha i w te pędy pognała do pokoju. Zrzuciła tam z siebie ręcznik, założyła bieliznę w majtkoworóżym kolorze, ciemnoróżowe spodnie i jasnoróżową koszulkę, a całość stroju dopełniła bladoróżową gumką do włosów. Dokonała jeszcze jednego głaśnięcia touchpada, po czym zamyśliła się na chwilę, aż w końcu zdecydowała się ustawić na komunikatorze status „nie przeszkadzać”. Kolor kółeczka przy jej nazwisku zmienił się na czerwony, ale przez ustawienia barw na jej monitorze czerwień ta wpadała w róż. Ukontentowana Pacha wyszła na korytarz, założyła na stopy różowe sandałki i wybiegła z domu. Wsiadła do swojej różowej hybrydowej Toyoty Yaris i, mimo kilku sklepów zoologicznych w pobliżu, pojechała na drugi koniec miasta do sklepu Kakadu, był to bowiem jedyny znany jej sklep zoologiczny, który w swoim logo miał kolor dający się od biedy nazwać kolorem różowym.
– No, jest saszeta dla ciebie! – powiedziała Pacha kiedy wróciła z zakupów. Naprawiła błąd pustej kociej miseczki a kot od razu zabrał się do jedzenia. Pacha przyglądała się kotu z miłością, zastanawiała się nawet czy nie dodać mu trochę majonezu dla smaku, ale kot nie wyglądał jakby cokolwiek więcej było mu do szczęścia potrzebne. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że kotu do szczęścia było potrzebne mniej, bo kiedy już opróżnił swoją miskę zeskoczył z parapetu i udał się do kuwety celem defekacji.
Śmierdziało. Pacha spojrzała na zegarek. Dochodziła jedenasta.
– „Nie no, strasznie wcześnie” – pomyślała. – „Sama muszę to zrobić, bo tyle godzin to w tym smrodzie nie wytrzymam.”
Wzięła więc Pacha łopatkę do kuwety, przesiała przez nią żwirek oddzielając go od kocich odchodów, te zapakowała w foliową torebkę i wyszła je wyrzucić do śmietnika po drodze zgarniając jeszcze przegotowany wcześniej do wyrzucenia kłębek kociej sierści.
Kiedy wróciła, kot spał na kanapie. Ostrożnie usiadła po drugiej stronie. Żałując trochę utraconej przechodzącej w róż czerwieni zmieniła status na komunikatorze na „dostępny” i, głaszcząc od czasu do czasu touchpad, powróciła do albumu. Dowiedziała się, że Ogród w Pontise to olej na płótnie o wymiarach 165x125 centymetrów, że został namalowany w 1877 roku i że aktualnie znajduje się w prywatnej kolekcji. Dowiedziała się, że Pontise to miejscowość na obrzeżach Paryża i że Camille Pissarro bywał tam w latach 1866-1870, a później w 1871 roku, po zakończeniu wojny francusko-pruskiej przeprowadził się tam na stałe wraz ze swoją nowo poślubioną żoną Jullie Vellay, która wcześniej była służącą jego matki. Dowiedziała się, że Pontise było inspiracją dla wielu obrazów Pissarra, że ten konkretny, Ogród w Pontise, przedstawia posiadłość Marie Desraimes, i że ta sama sceneria jest wykorzystana również w innym obrazie tego samego autora, w obrazie Zakątek ogrodu w Ermitażu, a te dwa obrazy różnią między sobą postacie siedzące na ławce.
Pacha, głaszcząc od czasu do czasu touchpad, kontemplowała Ogród w Pontise, a później porównywała go z również zamieszczonym w tym albumie Zakątkiem ogrodu w Ermitażu i tak mijał jej tamten piątek aż do czasu kiedy to czterokrotnie uderzył dzwon na wieży grudziądzkiego ratusza.
– „No! To na ten tydzień fajrant!” – ucieszyła się i zamknęła laptop tak energicznie, że trzaskiem wyrwała kota ze snu. Kot z wyrzutem popatrzył na nią jeszcze nie do końca rozbudzonym wzrokiem, a Pacha porwała go w ramiona, podniosła z kanapy i ucałowała w nos. Wtedy kot zamienił się Jerzego.
– Cholera, trochę się nie wyspałem – powiedział Jerzy na dzień dobry, zaraz po tym jak sam się do siebie uśmiechnął.
– Jerzy! Weekend się zaczął! Wiesz ile możemy rzeczy w tym czasie zrobić? Możemy oglądać albumy malarskie, możemy przesadzać róże, możemy robić sałatki i kanapki z majonezem albo możemy nawet pójść do lasu poszukać sobie jakiegoś fajnego patyka! Weekend się zaczął, Jerzy! Fajnie będzie! Na co masz ochotę?
– No ja to najchętniej to bym się do ciebie przyssał – powiedział Jerzy, choć w jego głosie było słychać, że w spełnienie swoich marzeń nie wierzy wcale.
– A u dentysty byłeś? – zapytała Pacha i Jerzy wiedział już, że do tematu przyssania lepiej nie wracać, bo nic nie dawały jego tłumaczenia, że w weekendy to dentyści nie pracują, chyba że prywatnie albo na dyżurze, ale prywatnie to wychodzi bardzo drogo i się w ogóle nie opłaca, a na dyżurze to nie ma co miejsca zajmować, bo przecież w końcu to nie boli go aż tak bardzo i może są inni bardziej potrzebujący, a w ogóle to wtedy jak go Pacha raz wsadziła w transporter i w środku tygodnia zawiozła do weterynarza, to to, że wtedy tak tego weterynarza podrapał, że aż weterynarz odmówił zajęcia się jego uzębieniem, to wcale nie była jego wina, bo to było spowodowane jego zwierzęcym instynktem, nad którym nie potrafił zapanować.
Weekend upłynął więc Pasze i Jerzemu nie tak miło, jak miło mógłby im upłynąć, ale i tak był to całkiem miły weekend. Oglądali razem albumy malarskie, przesadzali róże, robili sałatki i kanapki z majonezem i znaleźli w lesie bardzo fajny patyk. I tylko kiedy nastała niedziela wieczur, Pacha była smutna, bo wiedziała, że choć położy się obok Jerzego, to rano obudzi się obok kota, w którego jej ukochany zamieniał się regularnie co tydzień pod wpływem dźwięku poniedziałkowego budzika.
Jerzemu zaś wcale nie było z tego powodu smutno. Było mu to całkiem na rękę.
***
1714 słów
#naopowiesci
#zafirewallem
***
PS: @splash545 ! Weź no sonety podsumuj, co?!
@George_Stark się Jerzy urządził całkiem dobrze
@George_Stark o cholera! Opowiadanie trzeba napisać…
@George_Stark no pamiętałem do południa, ale już zapomniałem. Dzięki za przypomnienie, może uda mi się wrzucić coś po 22, ale to się jeszcze okaże.
Zaloguj się aby komentować
dawno nic nie napisałam, ale jakoś tak mnie na szło #naopowiesci
Wiedźma, która praktykowała jogę
Pogłaszcz kotka
Magii nikt, no może prawie nikt - poza specjalistkami od magii urody - nie ma wypisanej na twarzy. Z pewnością nie miała jej wypisanej w żadnym widocznym (ani nawet niewidocznym) miejscu Jowita…
Poznałyśmy się w trakcie zajęć jogi. Praktyka 2-3 razy w tygodniu doskonale działała na moje skołatane nerwy młodszej księgowej. Technika, precyzja, harmonia i kojący głos prowadzącej zajęcia Magdy były mieszanką, pozwalającą naprawdę się odprężyć. Widok ćwiczącej Jowity poniekąd też.
Kojarzycie osoby tak niezborne, że boicie się, że zrobią sobie same krzywdę przy wykonywaniu najprostszych ćwiczeń gimnastycznych? Oraz takie, które niezależnie od sytuacji nie tracą dobrego humoru i pokładów niezdrowego optymizmu? Tym właśnie była praktyka jogi w wykonaniu Jowity. Widowiskiem totalnego braku gracji czy choć odrobiny koordynacji, połączonego z prywatną fontanną niczym nieskrępowanej radości. Widowiskiem, które choć rozgrywało się gdzieś na tyłach sali, przyciągało jak magnes ukradkowe spojrzenia i uśmieszki politowania w wykonaniu całej grupy. W tym moje.
Jowita na jogę wpadała sama. Praktycznie z nikim nie rozmawiała, czasami tylko wymieniając uśmiechy i drobne słowa powitania. Była kimś w rodzaju naszej maskotki. Lekko niezgrabna i gapowata, błądząca myślami wiecznie gdzieś daleko, zaraz po zakończeniu zajęć odpływała wraz z innymi w kierunku szatni i widziałyśmy się dopiero w trakcie kolejnej wspólnej praktyki.
Trwało to kilka tygodni, gdy w końcu zebrała się na odwagę i poza mierzeniem mnie dziwnie przeszywającym wzrokiem, zdecydowała się podejść i powiedzieć:
-Pogłaszcz w końcu kotka.
Po rzuconej w ten sposób uwadze po prostu odwróciła się na pięcie, prawie się wywracając i odeszła, a ja nie miałam pojęcia, skąd wiedziała o tym cholernym sierściuchu, który prześladował mnie od pół roku.
No tak, zapomniałam wspomnieć…
Jakieś pół roku temu udało mi się znaleźć i wynająć przyjemne mieszkanko, kilka minut drogi spacerem od biurowca, w którym mieści się filia mojego korpo. Nowe osiedle, trochę kiepsko skomunikowane z centrum, ale za to jeszcze chwilowo ciche i spokojne, póki nie zabudują widoku na otaczające pola kolejnymi kilkupiętrowymi budynkami.
W każdym razie, krótko po mojej przeprowadzce, na osiedlu pojawił się kot (a może był wcześniej, ale ja go poznałam trochę później?). Wielki i śmierdzący bury dachowiec. W czasie swoich codziennych “obchodów” terytorium, w trakcie których wygląda jak udzielny pan na włościach, obnosi się z całym tym swoim kocurzym majestatem oraz wszystkimi starymi bliznami i nowymi ranami, jakby były to co najmniej wojskowe ordery. Tej parszywej kociej mordy boją się nawet okoliczne psy. Ostatni kozak, który próbował Alemu (bo tak kotka “ochrzczono” na osiedlu) szczeknąć w nos, skończył z tak pokiereszowanym pazurami pyskiem, że weterynarz miał co szyć przez dobre dwie godziny. Od tego incydentu zarówno psy jak i co bardziej zdroworozsądkowi mieszkańcy, schodzili nadętemu grubasowi z drogi.
Ale on upatrzył sobie mnie!
Codziennie, w drodze do pracy, mijałam go siedzącego na schodkach prowadzących do sutereny miejscowego sklepu ostatniej potrzeby. Siedział i łypał na mnie co najmniej jednym zdrowym okiem, w zależności od wyniku ostatniego sparingu z bliżej nieznanymi przeciwnikami (tak, Ali według miejscowej legendy potrafił rozprawić się z nawet 4 psami na raz). Po prostu siedział i nawet nie mrugnął, póki nie zniknęłam za zakrętem osiedlowej dróżki. I wcale nie patrzył na mnie jakoś przyjacielsko!
I teraz wyobraźcie sobie radę, żeby taką kreaturę wziąć i pogłaskać!? Może jeszcze saszetę wyjąć z torebki i poczęstować?
Ale nie dawało mi to spokoju. Borze szumiący, jak mi to nie dawało spokoju! Przez dobre dwa tygodnie chodziłam struta. I patrzyłam niemal co dzień na tą zalegającą na schodkach kupę sierści. A on gapił się na mnie. Wciąż tak samo nieprzyjemnie. Raz nawet prawie się przy nim zatrzymałam. Śmierdział bardziej niż zwykle. I chyba wyczuł co chcę zrobić, bo na mnie fuknął. Przerażona odskoczyłam i złamałam obcas na nierównej kostce chodnikowej. Pierwszy raz spóźniłam się do pracy. Kuśtykanie do domu na szybką zmianę obuwia też miłe nie było.
Jowity od czasu jej błyskotliwego wystąpienia w sprawie kotka nie widywałam na jodze. Na początku nie zwróciłam na to uwagi, jednak po jej jakichś 3 kolejnych absencjach nie tylko mnie brakowało pokracznej dziewczyny, zmagającej się z własna materią gdzieś w odległym zakątku sali. Irytowało mnie to i podskórnie czułam, że jest to powiązane z pogłaskaniem kotka.
Raz kozie śmierć! Postanowiłam pogłaskać Alego następnego dnia rano.
I wiecie co? Zrobiłam to! Podeszłam to tego przerośniętego mruczka, zignorowałam ostrzegawcze prychnięcie i go pogłaskałam. Po tym wielkim, lepiącym się od krwi i błota parszywym łbie. A zaraz potem tego pożałowałam…
Alemu Jowita najwidoczniej wcześniej nie powiedziała: Daj się pogłaskać tej miłej pani, bo kocur jak tylko poczuł moją dłoń na swoim czerepie zaatakował. Wywinął się zwinnie spod mojej dłoni i rzucił się na nią, jakby od tego zależało jego życie.
Potem nastała miotła. Pani Renia, właścicielka sklepiku, widząc co się dzieje, ruszyła mi z odsieczą ze swoją miotłą. Choć przy okazji nabiła mi pokaźnego guza na czole (zbyt szeroki zamach), udało jej się kilkoma energicznymi pacnięciami trzonka zmusić kocura do taktycznego odwrotu. Zaraz potem odstawiła miotłę do sklepu, zdjęła firmowy fartuch i odstawiła mnie na SOR. Pełna poczekalnia, długa kolejka i ja sama, bo co pani Renia będzie ze mną siedziała. Interes się sam nie zakręci!
I tam poznałam Pawła. Dosiadł się obok. Z wybitym kciukiem. Trochę pogadaliśmy - kolejki do lekarza łączą ludzi. Wypiliśmy po podłej herbacie ze szpitalnego automatu.
Izbę przyjęć opuściliśmy razem; ja z kilkoma szwami i obolała po zastrzykach przeciw tężcowi i wściekliźnie, a on z usztywniaczem na ręce.
Umówiliśmy się też na następną herbatę…
I jeszcze jedną...
Kilka kolejnych…
Paweł okazał się być koneserem tego napoju (gustował głównie w czarnych herbatach) i po kwartale znajomości postanowił podzielić się ze mną sekretnym źródłem swoich najlepszych herbat.
W trakcie spaceru po starówce weszliśmy do niewielkiego sklepiku, ulokowanego w jednej z bocznych uliczek. Aromat suszonych liści był wyczuwalny już z kilku metrów, a po przestąpieniu progu zakręciło mi się w nosie.
Zanim zdążyliśmy się przywitać, Jowita odezwała się, ze śmiechem, do mnie słowami:
-O, widzę, że w końcu pogłaskałaś kotka.
------
973 słowa (według dokumentów google)
#zafirewallem
Odpowiedź była błyskawiczna
https://www.hejto.pl/wpis/moll-po-godzinach-wink-heheszki-gownowpis
@moll Poprawnie. Tak do "Pani domu". Do gazetki parafialnej też ujdzie xD
Nie no, widać obycie z materią. Zrób z tego opowieść na 100 słów. Wtedy mocniej ujawnią się sensy i będzie większe napięcie. I poważna myślówa, lepsza niż sudoku.
Albo nic nie rób i miej wywalone xD
Uwaga!: będzie chwalone, bo jest za co. Bardzo ładne opowiadanie, widać, że swatanie to jakaś idee fixe autorki.
A pierwsze zdanie jest świetne - mnie bardzo zaintrygowało. I jeszcze bardzo podobało mi się takie punktujące podsumowywanie myśli na początku. Pięknie to nadawało tempo.
Zaloguj się aby komentować
Ciężkie jest życie twórcy, a już szczególnie twórcy wybitnego. Twórca wybitny często bywa niezrozumiany i właśnie tak też zdarzyło się wczoraj, kiedy to mój zamysł artystyczny zupełnie nie trafił do jednej z odbiorczyń i w wyniku tego niezrozumienia zostałem przez nią posądzony o lenistwo .
Jak taki wybitny twórca może się w takiej sytuacji bronić? Może wdawać się w jałowe polemiki, ale twórca uznał, że nie będzie to miało sensu. Twórca postanowił wobec tego pokierować się zasadą „czyny, nie słowa” i w myśl tej zasady postanowił udowodnić rzecz, której udowadniać wcale nie musiał, bo jest to przecież rzecz zupełnie oczywista: wiadomo przecież, że twórca potrafi zupełnie od podstaw napisać całkiem nowe opowiadanie.
„Czyny, nie słowa” – pomyślał więc twórca i jak pomyślał, tak też uczynił, pisząc całkiem nowe opowiadanie zawierające 710 słów:
***
Księgi Jerzego
Jerzy skierował do Pachy, mieszkanki Grudziądza, te słowa: „Wstań, idź do Sopotu – wielkiego miasta – i upomnij je, albowiem nieprawość jego dotarła przed mojej oblicze”. W tamtym czasie bowiem w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sopocie już od kilku miesięcy na szczytach bestborrow’ów utrzymywała się Saga Kaszubska autorstwa pani Darii Kaszubowskiej, zaś słowo Jerzego, z racji absolutnego braku zainteresowania, nie było nawet w bibliotecznych statystykach ujmowane.
A Pacha wstała, spojrzała na swoją różową bluzę-kangurkę, ale zdecydowała się tamtego dnia założyć jednak różowy sweterek. Na plecy zarzuciła różowy plecaczek, do którego spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i tak odziana opuściła domostwo.
– „Nie no, nie będzie mną tu Jerzy tak sobie rozporządzał” – pomyślała już po wyjściu i postanowiła uciec przed Jerzym do Kielc. Zaszła na dworzec, znalazła autobus jadący do Kielc, uiściła należną opłatę i wsiadła do niego, by udać się do Kielc, daleko od Jerzego.
Po drodze z autokarem działy się różne rzeczy straszliwe: pasek klinowy piszczał, hamulce nie hamowały, kierownica nie skręcała, światła nie świeciły, a z rury wydechowej wydobywały się kłęby białego dymu, tak jakby wybrano papieża albo pękła uszczelka pod głowicą i płyn chłodniczy dostawał się do cylindrów. Przerazili się pasażerowie i każdy szukał przyczyny nieszczęścia, każdy bowiem z nich wyśmienicie znał się na motoryzacji. Tylko Pacha zachowywała spokój. Wyciągnęła ze swojego różowego plecaczka grubo posmarowaną majonezem kanapkę i zaczęła jeść. Przystąpił do niej więc jeden ze współpasażerów i zapytał:
– Dlaczego ty jesz, zamiast próbować razem z nami ustalić co mogło się z tym autokarem stać? I dlaczego w ogóle tak daje od ciebie octem?
I podburzył innych podróżnych ten mężczyzna, który pochodził z Kalisza, i wzięli razem Pachę i wyrzucili z pojazdu pozostawiając ją na pastwę losu w lasach w okolicy Szydłowca. Autokar bez problemów odjechał zaś w dalszą drogę, pozostawiając za sobą czarny dym, tak jak stary diesel dymić powinien.
Z lasu wyszedł wielki kot, który połknął Pachę. I była Pacha we wnętrznościach kota trzy dni i trzy noce. Chciała przeprosić za swoje nieposłuszeństwo Jerzego i próbowała wysłać do niego SMS-a, wewnątrz kota nie było jednak zasięgu. Po trzech dniach i trzech nocach kot wyrzucił Pachę na grudziądzkiej plaży.
Jerzy przemówił tam do Pachy po raz drugi tymi słowami: „Wstań, idź do Spotu i głoś mu upomnienie, które ja ci zlecam”. Pacha wstała i poszła do Spotu, jak powiedział Jerzy.
Pacha dotarła do miasta akurat wówczas, kiedy trwało spotkanie z autorką Sagi Kaszubskiej. Weszła na scenę, gdzie zepchnęła z krzesła siedzącą na nim panią Kaszubowską po czym zaczęła głosić: „Jeszcze czterdzieści dni, a dzieła Jerzego zostaną spalone! Zaprawdę, powiadam wam – czytajcie dzieła Jerzego! Ze śmiechu można się przy nich zesrać!” – nauczała, a na dowód połączyła się projektorem i wyświetliła na ekranie zdjęcie zrobione w toalecie lotniska Londyn-Stansted przy okazji swojej lektury Księgi XII opus magnum Wielkiego Wieszcza, którą czytała właśnie w tamtym miejscu.
Dzieła Jerzego zaczęły być wypożyczane, ludzie ustawiali się po nie w kolejkach, ulitował się więc Jerzy nad Spotem i postanowił nie karać jego mieszkańców i dzieł swoich postanowił nie palić.
Nie podobało się to Pasze i oburzyła się ona. Zrobiła Jerzemu awanturę i wyrzucała mu, że od początku nie miał zamiaru swojej twórczości niszczyć, a chciał jedynie ją wypromować i posłużył się w tym celu Pachą jako swoim narzędziem.
– Wiedziałam! Od początku wiedziałam, że nigdy nie spalisz Ksiąg swoich! – krzyczała wtedy Pacha. – Zbyt wielka jest twoja miłość do nich, zbyt wielka jest twoja miłość własna, żebyś takiego czynu mógł dokonać! To właśnie dlatego pojechałam wtedy do Kielc, bo wiedziałam, że i bez mojego napominania swoich Ksiąg w Spocie nie spalisz!”
– Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzona? – zapytał Jerzy.
Pacha nie odpowiedziała. Wyszła do drugiego pokoju, gdzie gdzie usiadła na wersalce i tak postanowiła poczekać i zobaczyć co się będzie działo dalej. Wpatrywała się w stojącą na parapecie usychającą różę i denerwowała się na Jerzego, bo to na pewno była jego wina, że wszystkie róże, które tylko ona próbowała w domu wyhodować zawsze w końcu usychały.
– Czy słusznie oburzasz się z powodu tego krzewu? – zapytał Jerzy, który bezszelestnie wślizgnął się do pokoju.
– Słusznie gniewam się śmiertelnie – odpowiedziała Pacha.
– Tobie żal krzewu, którego nie uprawiałaś i nie podlewałaś, a czy mnie nie powinno być żal tych wszystkich dzieł, nad którymi spędziłem tyle czasu? – odparł Jerzy i wlał szklankę wody w suchą ziemię, która podtrzymywała korzenie stojącej na parapecie róży.
***
#naopowiesci
#zafirewallem
Komentarz usunięty
Zaloguj się aby komentować
Mam takie wrażenie, jakbym poniekąd został zmuszony do napisania tego, co zamieszczam poniżej. Nie że przez organizatorkę tej edycji zostałem do tego zmuszony, nie przypisuję jej żadnego w tym zmuszaniu mnie udziału. Uważam, że ten przymus jest to raczej sprawka losu albo może moich własnych zaburzeń:
===
Jak dziwnie płynie ta Wisła
wydanie II – delikatnie zredagowane i zaadaptowane na potrzeby XIX edycji zabawy #naopowiesci w kawiarni #zafirewallem.
***
Wzdycha kotek: O!
- Co ci, kotku, co?
- Śniła mi się wielka rzeka,
wielka rzeka pełna mleka
aż po samo dno.
Julian Tuwim, Kotek [fragment]
***
Ta rozmowa nie przebiegała tak, jak miała przebiegać. Nic nie szło w tej rozmowie zgodnie z planem. Nic nie szło w tej rozmowie ani zgodnie z planem jej, ani zgodnie z planem jego, bo oboje mieli na tę rozmowę przygotowane swoje własne, całkowicie różne i zupełnie od siebie niezależne plany.
Spacerowali nad Wisłą. Ona, ubrana w różową bluzę-kangurkę i on, wypychający od czasu do czasu prawy policzek przy użyciu języka, którym sięgał do dokuczającej mu od dawna górnej ósemki. Tak jakby ten zabieg miał mu w jakiś sposób pomóc. Tak jakby ten zabieg mógł ten jego ból zęba w jakiś sposób złagodzić.
Okolica była znajoma – mieszkali w końcu w Grudziądzu już od jakiegoś czasu, żyli tam ze sobą na kocią łapę – a jednak znów wydawało im się, że wszystko dookoła wygląda jakoś inaczej niż wyglądało dotychczas. Wydawało im się, że Wisła płynie trochę inaczej niż płynęła kiedy spacerowali w tym miejscu poprzednim razem. Nie zrobiło to na nich wrażenia. Owszem, kiedyś, na początku, zaraz po przeprowadzce dziwili się temu, ale później zdążyli się do tego przyzwyczaić. Tak jak i zdążyli się też przyzwyczaić do bezustannie spływających rzeką zwłok.
– Wszystko płynie – żartował czasami Jerzy, a Pacha śmiała się z tych jego dowcipów. To im wychodziło, takie rozmowy im się udawały. Umieli się razem śmiać i żartować. Tak jak i potrafili rozmawiać o zwykłych, codziennych sprawach, tak jak potrafili dzielić się ze sobą swoimi obserwacjami:
– Jerzy, a ta jabłonka to nie rosła ostatnio na tamtym brzegu? – zapytała Pacha. – Nie no, rosła! Na pewno tam rosła! Przecież pamiętam! Siedziały na niej trzy sikorki i mazurek jeszcze na niej siedział. Co mnie zdziwiło, bo mazurki to przecież występują bardziej na wsiach, w miastach to raczej wróble. No a tu przecież jest miasto! Nie no, na pewno tam rosła, przez tego mazurka to pamiętam!
– Patrz, a ten wysoki gość z kotem? – powiedział Jerzy. – Tam, ten po drugiej stronie. Wydaje mi się, że przed chwilą się z nim mijaliśmy.
– Może na takich długich nogach szybciej dochodzi się do mostu? - tym razem zażartowała Pacha, a Jerzy roześmiał się z jej dowcipu.
Tak, umieli ze sobą żartować. Nie umieli jednak rozmawiać o sprawach poważnych. Za każdym razem, kiedy tylko któreś z nich podejmowało próbę skierowania rozmowy na rzeczy fundamentalne, na kwestie dotyczące ich związku i ich przyszłości, wtedy właśnie gdzieś wewnątrz ciała pojawiał się jakiś dziwny impuls, jakieś ściskające napięcie blokujące w krtani te słowa, które już dawno powinny zostać wypowiedziane.
Tak było i wtedy, kiedy tamtego dnia spacerowali nad Wisłą, a ich rozmowa nie przebiegała według planu. Już to jedno, już drugie miało zamiar przerwać tę bezsensowną paplaninę o niczym, która się tam wtedy między nimi rozgrywała i wreszcie powiedzieć to, co miało do powiedzenia, ale właśnie w tym momencie znów pojawiało się to mrowienie w kąciku ust, to drętwienie którejś dłoni albo ten nieprzyjemny ucisk w żołądku. Wtedy dawali za wygraną. Odkładali te zaplanowane słowa na później.
Mimo że nie zrobiło tego żadne z nich, to ta ich bezsensowna paplanina została tamtego dnia przerwana. Paplaninę tę przerwało niespodziewane miauknięcie. Powietrze wokół nich zawirowało, zadrżało nagle i oczom ich ukazał się widok, który zdziwił ich nawet po wielu latach mieszkania w Grudziądzu. Oto po ich lewej stronie, jakby z powietrza wynurzył się idący powoli czarny kot. Najpierw pojawił się nos, później wibrysy, następnie cała głowa, za nią przednie łapy i tak po kolei, aż do samego czubka ogona.
Kot przemaszerował powoli przed Pachą i Jerzym, nie zaszczycając ich przy tym nawet jednym spojrzeniem, oni zaś przyglądali mu się z niedowierzaniem. Kot wykonał przed nimi te kilkanaście miękkich kocich kroków po czym, dokładnie w takim samym porządku w jakim się pojawiał, znikał po ich prawej stronie. W końcu zniknął całkowicie.
– "Skoro koty potrafią materializować się i znikać, to dlaczego mnie tak trudno jest powiedzieć jej tych kilka słów?" – pomyślał wtedy Jerzy.
– "Skoro koty potrafią materializować się i znikać, to dlaczego mnie tak trudno jest powiedzieć mu tych kilka słów?" – pomyślała wtedy Pacha.
I właśnie wtedy oboje jednocześnie się zdecydowali. Nastąpiło przełamanie, jak gdyby – wbrew wszelkim zabobonom – ten czarny kot, ten kot, który przed momentem przeciął im drogę, miał być znakiem czegoś dobrego. Jakby miał być znakiem tego, że wyjdą w końcu z impasu, tak jak ten kot wyszedł nagle z nicości.
Jerzy przyklęknął i przez chwilę mocował się z własną kieszenią, w której miał schowany zaręczynowy pierścionek. Nie potrafił sobie poradzić z wyciągnięciem go i dopiero kiedy spojrzał na kieszeń uświadomił sobie, że jest ona zasunięta. Rozpoczął mocowanie się z zamkiem błyskawicznym. Pacha w tym czasie zamknęła oczy i brała pierwszy z trzech głębokich wdechów, za pomocą których miała zamiar opanować emocje przed zbliżającą się wypowiedzią.
– Wyjdziesz za mnie? – zapytał Jerzy, był bowiem przekonany, że to właśnie Pachę chce w tym momencie pojąć za żonę.
– Odchodzę! – powiedziała Pacha, nie była już bowiem w stanie znosić dłużej odoru z ust Jerzego powodowanego przez jego gnijącą górną prawą ósemkę, której za nic w świecie nie chciał wyleczyć.
Cisza. I on, i ona nie usłyszeli żadnej odpowiedzi drugiej strony na te swoje nagłe wyznania. Jerzy oderwał wzrok od kieszeni, Pacha rozwarła powieki. Nic. Pusto. Przed Jerzym nie stała Pacha, przed Pachą nie klęczał Jerzy.
Jerzy poderwał się z klęczek, Pacha rozglądała się dookoła. W końcu dostrzegli siebie nawzajem: stali na dwóch przeciwnych brzegach. Jerzy gestami dał Pasze znać żeby skierowała się na południe, żeby udała się w górę rzeki. Tam, gdzie stoi most im. Bronisława Malinowskiego.
Spotkali się na środku przeprawy. W milczeniu wrócili razem do domu i wszystko było między nimi tak jak do tej pory. Nic się nie zmieniło: znów nie powiedzieli sobie tego, co mieli sobie nawzajem do powiedzenia, znów te tłumione słowa umościły się w nich gdzieś głęboko i cały czas ich tam głęboko uwierały.
I tylko pod jabłonią znajdującą się na wyspie leżącej na środku zupełnie białej rzeki stał wysoki mężczyzna z kotem. Mężczyzna schylił się, podniósł jedną z leżących w trawie papierówek, po czym wytarł ją o sweter i z rozkoszą zatopił zęby w słodkim, kruchym owocu. Kot zaś w tym samym czasie zatopił zęby w siedzącym na gałęzi drzewa mazurku.
===
1006 słów.
Dziękuję, dobranoc.
Masz Aspergera?
Zaloguj się aby komentować
Kochani,
oto przed Wami dziewiętnasta już edycja mojej ulubionej zabawy #naopowiesci w kawiarence #zafirewallem !
W związku z tym, że przeraziła mnie wizja zmieniania biegunów i tak dalej, zadaniem nie będzie powieść o dorastaniu, chociaż korciło, nie powiem
Moja propozycja to:
Temat: kot
Gatunek: realizm magiczny
Limity: 800-2000 słów
Termin: 2 marca, godzina 15
Zasady wyboru zwycięzcy: ktoś wygra i otworzy nową edycję
Realizm magiczny to nurt w literaturze, w którym elementy fantastyczne i niezwykłe są przedstawiane w realistycznym świecie jako naturalna część rzeczywistości, bez zdziwienia bohaterów. Cechuje go połączenie codzienności z magią i niezwykła atmosfera.
Miłej zabawy!

@KatieWee Dla mnie się podoba
Spróbuję coś zlepić, ale już dawno opowiadań nie pisałam.
Zaloguj się aby komentować
Dzieńdobrywieczór się z Państwem,
Ponownie...
Bardzo miło jest mi poinformować szanownych gości w Kawiarni, że mamy "niedzielę wieczur", a zatem czas zakończyć trwającą dwa tygodnie (prawie) osiemnastą (słownie: 18) edycję zabawy #naopowiesci . Zadaniem w tejże, było napisanie opowiadania utrzymanego w konwencji literatury popularno-naukowej. Z zadaniem tym zmierzyły się trzy osoby:
-
niezawodny Pan @George_Stark z dwoma utworami: "Jak dziwnie płynie ta Wisła" oraz "Imperator"
-
równie niezawodna Pani @KatieWee w kontynuacji przygód Profesor Weatherfish i jej zdolnych inaczej uczniów
-
ja - piszący do Was te słowa z utworem "Po drugiej stronie"
-
(oraz prawie @moderacja_sie_nie_myje2 , który chyba się jednak rozmyślił)
Edycja ta była szczególnie przyjemna, choćby z uwagi na fakt, że poklepaliśmy się z panem @George_Stark po wackach. On mnie w "Imperatorze", ja jego w "Po drugiej stronie". Muszę jednak szczerze przyznać, że historia z utworu "Jak dziwnie płynie ta Wisła", będącego kontynuacją "Uniwersum Grudziądzkiego" pomogła mi skrystalizować i ubrać w słowa kiełkujący już wcześniej w mojej głowie pomysł, z którymi to słowami mieliście Państwo możliwość zaznajomić się dzisiaj w moim opowiadaniu.
Co nie zmienia faktu, że palmę zwycięstwa w tej, XVIII edycji przyznaję, zgodnie z głosami, pani @KatieWee . Historia profesor Weatherfish, akwarium profesor Wrzosinsky i egzaminy z gotowania na gazie u profesor Mollitz rozbawiły mnie do łez i uważam, że to zwycięstwo jest więcej niż zasłużone.
@KatieWee - gratulacje i czekamy z niecierpliwością na nowe otwarcie.
#zafirewallem #naopowiesci #podsumowanienaopowieści
Kurde! Zataczyliśmy krąg! Teraz pewnie będzie bildungsroman, który wygra koleżanka @moll !
Niemniej, koleżanko @KatieWee , serdeczne gratulacje, uff!
@KatieWee gratuluję zasłużonej wygranej.
@fonfi Niestety mi się nie udało nic napisać gdyż mając zasłużony urlop nie mam czasu na nic produktywnego xD
Gratulacje dla wszystkich realnych uczestników i dla zwyciezcy @KatieWee , bardzo fajne opowiadanka były w tej edycji
Zaloguj się aby komentować
Dzieńdobry się z Państwem,
Zainspirowany kilkoma opowiadaniami, które pojawiły się pod tagiem #naopowiesci , a których bohaterami jest nasza zaginiona Pacha i Jerzy, postanowiłem rozwiązać tajemnicę zaginięcia tej pierwszej.
Przejrzałem wpisy, przeanalizowałem opowieści, prześwietliłem autorów i ich bohaterów i poniżej, w 1154 słowach, prezentuję Państwu najbardziej (w mojej subiektywnej ocenie) prawdopodobną wersję wydarzeń, które doprowadziły do tego, że Pani @UmytaPacha zniknęła i nie daje znaków życia.
Zapraszam do lektury.
--------------------------------------
Po drugiej stronie
Rozdział 1
Grudziądz, czasy współczesne
Otworzyła gwałtownie oczy. Jakaś myśl, nie - nie myśl - bardziej uczucie wyrwało ją z popołudniowej drzemki. Usiadła na kanapie z nieznośnym, niepozwalającym się bliżej zdefiniować wewnętrznym niepokojem. Zdała sobie sprawę, że to napięcie towarzyszy jej już od dłuższego czasu. Spróbowała określić w pamięci jakiś moment, miejsce lub wydarzenie, które mogłoby być powodem tego lęku - zupełnie bez powodzenia.
Zresztą pamięć też zdawała się płatać jej ostatnio figle. Coraz częściej miała wrażenie jakiś braków, dziur i niekonsekwencji. Ot chociażby dzisiaj. Pamiętała, że wybrała się z Jerzym na spacer nad Wisłę. Pamiętała, że chciała mu powiedzieć coś ważnego. Zdało jej się nawet, że wydusiła to z siebie. Ale zupełnie nie mogła sobie przypomnieć co to było. A z samego spaceru pamiętała tylko powrót mostem Bronisława Malinowskiego. I jakieś niewyraźne, mgliste wspomnienie wysokiego mężczyzny z psem na spacerze. A może tylko jej się to przyśniło…?
Pamiętała też jak kilka tygodni temu umówiła się z Jerzym w Głogowie. Kiedy to Jerzy przez nieznośny ból zęba, ból tak silny, że zaburzał mu nawet widzenie, błędnie odczytał wiadomość SMS i na spotkanie udał się nie do Głogowa a do Gorzowa. Koniec, końców, po wielu perypetiach, udało im się w końcu spotkać tutaj, w Grudziądzu.
— To było chyba w czasie apokalipsy cyfrowych zombie? Wtedy kiedy przestały działać wszystkie urządzenia elektroniczne? — zamyśliła się Pacha, po czym spojrzała ze zdziwieniem na trzymany w ręku, całkiem sprawny telefon komórkowy. — Chryste?! Czy to też mi się tylko przyśniło?!
Zdezorientowana potrząsnęła głową, żeby rozgonić niespokojne myśli. Może to tylko od majonezowego głodu? Już nie pamiętała, kiedy ostatni raz miała w ustach Kielecki. Jakby na potwierdzenie, żołądek zaburczał głośno, domagając się czegoś do jedzenie. Wstała, zarzuciła różową kangurkę i udała się do kuchni.
—Jerzy, chcesz kanapkę? — Zawołała szperając w lodówce za Kieleckim i jakąś wędliną.
Odpowiedziała jej głucha cisza. Pomyślała, że może kiedy drzemała Jerzy udał się w końcu do dentysty. I tak zbyt długo już zwlekał z tą gnijącą górną prawą ósemką. Albo może wezwali go do tych jego prac konserwatorskich na terenie Fortu Wielka Księża Góra. Zupełnie nie rozumiała, czemu te roboty były tak pilne. Jerzy spędzał tam większość czasu w ostatnich tygodniach, a na jakiekolwiek pytania związane ze swoją pracą, zbywał ją za każdym razem żartując z udawanym poważnym tonem, że to “tajny projekt kosmiczny pod kryptonimem Santa Maria”.
— Jasne, tajny projekt Agencji Kosmicznej w Grudziądzu. Przecież wszyscy wiemy, że nawet w Kenii mają lepszą Agencję Kosmiczną niż tutaj w Polsce. —pomyślała Pacha, dojadając kanapkę z jajkiem pod kołderką z Kieleckiego.
Wrzuciła talerz do zmywarki i siadła zamyślona przed komputerem. Zerknęła na skrzynkę pocztową, gdzie kilkanaście nowych wiadomości krzyczało z ekranu kolorowymi reklamami majonezów przeróżnych marek oraz nowych smaków Kubusia. Skasowała je wszystkie z obrzydzeniem. Dochodziła powoli godzina 20, więc włączyła hejto i zostawiła czekając aż pojawi się nowe wyzwanie w #naczteryrymy.
Rozsiadła się wygodnie na krześle, obejmując rękami podciągnięte pod brodę kolana, na które narzuciła kangurkę i pozwoliła myślom swobodnie krążyć, kiedy ona podziwiała wieczorną panoramę Grudziądza rozciągającą się za oknem. Gdzieś w oddali nad Wielką Księżą Górą, niebo raz na jakiś czas rozbłyskiwało dziwną łuną, żeby po chwili znowu skryć się w mroku.
Nagle wydało jej się, że w chmurach, wiszących nad horyzontem mignęła jej jakaś twarz. Wytężyła wzrok i ze zdziwieniem dostrzegła dziwnie znajomy zarys wielkich ślepi i… dzioba?! Przetarła oczy z niedowierzaniem ale mara nie zniknęła. Co więcej, stwierdziła z przerażeniem, że chmura z wytrzeszczonymi oczami, staje się coraz większa i pedzi prosto na nią. Zerwała się z krzesła i odskoczyła od okna dokładnie w momencie, kiedy szyba pękła i wpadła do środka w eksplozji odłamków.
Rozdział 2
Głęboka przestrzeń kosmiczna, dzień 1470 Nowego Kalendarza
@Dziwen siedział z nogami opartymi o błyszczący pulpit sterowniczy potężnej, międzyplanetarnej arki o nazwie Santa Maria. Przed nim, na wielkich monitorach o hiperrealistycznej rozdzielczości, pokrywających całą ścianę, rozciągała się zimna czerń kosmosu ,upstrzona migoczącymi punkcikami różnych systemów gwiezdnych. Sięgnął po kubek z parującą, gorącą kawą, który stał pomiędzy kolorowymi, dotykowymi wyświetlaczami. Obrazy na nich zdawały się żyć własnym życiem.
Na kolanach miał tablet, na ekranie którego w wielu okienkach przewijały się szybko dane. Upiwszy łyk kawy, Dziwen wrócił do pracy, a jego palce gorączkowo przemykały po klawiaturze.
— K⁎⁎wa! — syknął pod nosem — W sektorze Grudziądz.2025 znowu sypie się symulacja.
Dziwen, ze względu na swoje niezwykłe umiejętności został wybrany przez Centralną Agencję Kosmiczną na Głównego Kreatora co wiązało się ze stanowiskiem dowodzenia na Santa Marii. Wcale o to nie prosił. Ba! Nawet tego nie chciał. Ale wypadki potoczyły się po prostu tak szybko, że nie bardzo mieli jakąś alternatywę.
Inwazja zaczęła się niewinnie. W styczniu 2021 roku standardowych lat ziemskich. Wtedy to Bojowi Hejtochtoni, pod panowaniem Jej Magnificencji Bojowo Nastawionej Owcy Pierwszej (znanej też po prostu jako @bojowonastawionaowca), pojawili się na orbicie okołoziemskiej. Nie zareagowały żadne systemy wczesnego ostrzegania. Ot - w jednej chwili przestrzeń była pusta, w kolejnej zmaterializowały się ogromne, białe, przypominające puchate obłoki, statki.
Wtedy też zaczął w Internecie grasować, napędzany sztuczną inteligencją, wirus. Wirus o nazwie “hejto”. Wirus przybrał bardzo atrakcyjną dla ludzi formę niewinnego portalu, gdzie mogli oglądać śmieszne obrazki, czerstwy humor czy wesołe kotki. Wirus rozprzestrzeniał się w zastraszającym tempie, zarażając coraz więcej Ziemian, którzy spędzając coraz więcej czasu przed ekranami, zupełnie oderwani od rzeczywistości nie zauważyli nawet jak Hejtochtoni opanowują i kolonizują ich rodzimą planetę.
Tylko mała grupa grudziądzkich naukowców pod kierownictwem dr. Jerzego, świadoma zbliżającej się zagłady, stworzyła szalony plan ocalenia rasy ludzkiej. Projekt Santa Maria miał na celu wybudowanie międzygalaktycznej arki, na pokładzie której kilka tysięcy ludzi, zamkniętych w kapsułach hibernacyjnych, miało wyruszyć w podróż w poszukiwaniu Nowej Ziemi.
Co zaskakujące, plan zadziałał perfekcyjnie. Santa Maria wyrwała się z grudziądzkiego kosmodromu wybudowanego zaledwie w tydzień na terenie Fortu Wielka Księża Góra. Jak tylko arka znalazła się na orbicie, uruchomiono prototypowy napęd skokowy, który przeniósł uciekinierów gdzieś w nieznaną przestrzeń kosmiczną. Teraz sunęli przez zimną pustkę popychani klasycznymi silnikami plazmowymi.
Dziwen natomiast nadzorował symulację, która za pomocą odwróconej elektroencefalografii dbała o poprawną pracę elektromagnetycznych fal mózgowych zahibernowanych ludzi.
K⁎⁎wa! — powtórzył, kiedy zauważył że monitory na pulpicie rozjarzyły się na czerwono.
Wyprostował się na krześle i wywołał system raportowania. Przewinął słupki danych i znalazł to czego szukał. Oprogramowanie informowało o awarii jednej z kapsuł hibernacyjnych. Kapsuły o numerze 21.37.
Zerwał się z krzesła i popędził w kierunku hali hibernacyjnej jakby od tego zależało ludzkie życie. W sumie, to zależało… Wystukał kod dostępu na manipulatorze obok masywnych drzwi pancernej śluzy i jak tylko zwory ustąpiły popędził wzdłuż szeregu przeszklonych kapsuł, zerkając na tabliczki z identyfikatorami:
21.34…
21.35…
21.36…
21.37 - JEST!
Komputer sterujący rozpoczął już awaryjną procedurę wybudzania. Dziwen z niedowierzaniem zaczął gwałtownie zbliżać twarz do swojego tabletu z oprogramowaniem symulacji, żeby sprawdzić kto był w środku uszkodzonej kapsuły. Kiedy jego oczy i nos znalazły się dosłownie kilka centymetrów od ekranu, urządzenie wyślizgnęło mu się ze spoconej dłoni i upadło na podłogę, roztrzaskując ekran w drobny mak.
W tym monecie kapsuła otworzyła się, a leżąca z ciągle jeszcze zamkniętymi oczami kobieta, przerażonym głosem wyszeptała:
— DZIWEN?!
— Witaj Paszko - powiedział, próbując nadać swojemu głosowi spokojny ton.
1154 słowa
#zafirewallem #naopowiesci
@fonfi przekonuje mnie taka wersja. xd No i ładnie napisane.
Zaloguj się aby komentować
W osiemnastej edycji zabawy #naopowiesci powracamy do uniwersum powstałego na potrzeby edycji pierwszej, tym samym spełniając życzenie koleżanki @Wrzoo , która chciała poznać następne przygody studentów i wykładowców pewnej uczelni.
Część pierwsza tu .
Moja bohaterka musi powrócić, ponieważ to czego szukała znów zaginęło…
-No i tak to właśnie wygląda - zakończyłam prezentację na temat Drogi Mlecznej.
-Czy macie jakieś pytania? - zapytałam dla formalności.
Smoluch podniósł rękę.
-Pani profesor, czy ja dobrze zrozumiałem, są dwie gwiazdy rozdzielone Drogą Mleczną, która nazywana jest też Srebrną Rzeką i mogą się spotkać tylko wtedy, kiedy sroki stworzą most nad rzeką? - zapytał z niedowierzaniem.
-Dokładnie i one się kochają i trzeba zrobić wszystko, żeby się połączyły.
-Tak, teraz już wszystko rozumiem - Smoluch spojrzał na Juleczkę z dziwnym wyrazem twarzy. Juleczka, moja najlepsza studentka, aż podskakiwała na krześle, podnosząc jak najwyżej mackę.
-Tak, Juleczko?
-Pani profesor, a w jakim programie zrobiła pani takie ładne serduszka?
Zaczęłam wtajemniczać Juleczkę w arkana zaawansowanych programów graficznych, a Smoluch w tym czasie zwijał przewód od projektora.
Cicho uchyliły się drzwi i do sali zajrzał mój ukochany Bogduś.
-Przepraszam, pani profesor… - zagaił.
-Tak, ukochany? - zapytałam radośnie. Bogduś wyglądał dzisiaj przeuroczo. Kupiłam mu ostatnio śliczny nowy kitelek do pracy i udało mi się go przekonać, żeby go nosił.
-Pan rektor panią prosi.
Rektor od czasu odnalezienia gwiazdozbioru Róży stał się dla mnie o wiele milszy. Przestał krzyczeć i nie wzywał już wszystkich bogów prosząc ich o cierpliwość. Stał się o wiele spokojniejszy i nawet uśmiechał się od czasu do czasu. Zauważyłam jednak, że jest nie do końca zdrowy i prawdopodobnie ma niedobory magnezu, bo ciągle drga mu powieka.
-Panno Weatherfish, proszę usiąść. Na fotelu - zaznaczył od razu.
-Oczywiście pamięta pani wypadki z czerwca zeszłego roku - rozpoczął.
Jakże bym mogła zapomnieć! To właściwie tylko dzięki mnie udało się odnaleźć Siedem Sióstr i gwiazdozbiór Róży i stałam się sławna! Miałam nawet wystawę swoich zdjęć w osiedlowej bibliotece.
-Pamiętając o pani zasługach, chcielibyśmy prosić, żeby odbyła pani jeszcze jedną podróż - powiedział niezwykle poważnie rektor. Na tyle poważnie, na ile może poważnie wyglądać ktoś, komu ciągle drga powieka.
-A co, znowu zgubiliście Różę? - zażartowałam.
-No, tak jakby - rzucił zmieszany nieco rektor.
-Po tym wszystkim zgubiliście ją znowu?! No nie do wiary! - krzyknęłam z rozpaczą.
Dobrze wiedziałam, że poszukiwania nie będą takie proste. Ostatnio winny okazał się być Baran, który po bliższym poznaniu okazał się być bardzo miłym stworzeniem i po prostu nastąpiło pewne nieporozumienie. A jaki teraz był powód zniknięcia Róży?
Musiałam jeszcze tylko przekupić moich studentów, żeby chcieli lecieć ze mną. Juleczce obiecałam dodatkową piątkę, a Smoluchowi zwolnienie z egzaminu z gotowania na gazie u profesor Mollitz i mogliśmy ruszać w podróż.
Bogduś niestety w ostatniej chwili przypomniał sobie, że musi dolać wody do akwarium profesor Wrzosinsky i w żadnym wypadku nie może lecieć, ponieważ pani profesor mogłaby wyschnąć na wiór, biedactwo.
Obsypałam Bogdusia pocałunkami, oblałam rzewnymi łzami i ruszyliśmy na poszukiwanie Róży.
Gdy rakieta wleciała w okolice, gdzie powinien być ten gwiazdozbiór, zastaliśmy głuchą ciszę i ciemność. Oczywiście metaforyczną, bo w takich miejscach zwykle jest ciemno i cicho.
Nic, pustka i ani śladu Barana.
Polataliśmy trochę wte i wewte, ale nie znaleźliśmy żadnych śladów zbrodni. Postanowiliśmy zrobić jeszcze jedno kółeczko, to znaczy ja postanowiłam, a moja załoga pokiwała głowami, że się zgadza.
Polecieliśmy odpocząć chwilę nad Rzekę, bo Juleczce zrobiło się trochę niedobrze.
-W porządku, zróbmy sobie teraz przerwę na drugie śniadanie - powiedziałam i już wyciągałam moje pudełko z kanapkami, gdy nagle mnie olśniło. Byliśmy w miejscu o którym opowiadałam dzisiaj moim studentom! Wyprawa po Różę zmieniła się w wycieczkę edukacyjną!
-Smoluchu, spojrzyj no przez lewą szybę i powiedz co widzisz! - rzuciłam.
-Gwiazdozbiór Orła widzę.
-Bardzo dobrze! A Altaira widzisz?
-Widzę! Czy to ta gwiazda, która raz do roku może spotkać się z ukochaną Wegą z gwiazdozbioru Lutni, jeżeli sroki stworzą most nad Drogą Mleczną? - zapytał.
-Piąteczka Smoluchu! Tak, Altair i Wega połączone są wieczną miłością, tak jak pan Bogduś i ja, i tak samo nie mogą być razem ze względu na okrutny los… - zamyśliłam się, jednak szybko wróciłam do rzeczywistości.
-Juleczko, słoneczko, przestań przeglądać się w lusterku wstecznym i spojrzyj no przez prawą szybę. Co widzisz? - zapytałam.
-Wielką Srebrną Rzekę zwaną też Drogą Mleczną. Coś nią płynie, nie wiem co to jest, wygląda trochę obrzydliwie.
-A dalej, za Rzeką?
-Lutnię, pani profesor i jakieś ptaszyska - odpowiedziała Juleczka.
-Co?
-No jakieś ptaszyska się tam kłębią.
Wykręciłam rakietą tak, żebyśmy mogli wszystko lepiej widzieć. Ptaki kręciły się i latały jak oszalałe, jednak ich nieskoordynowane ruchy miały jakiś cel! Nad Drogą Mleczną powstawał most!
-Niemożliwe! - krzyknęłam - Sroki tworzą most tylko raz do roku, siódmego dnia siódmego miesiąca, a teraz jest połowa lutego dopiero!
Polecieliśmy bliżej, żeby przyjrzeć się temu niezwykłemu zjawisku.
-To sowy! - krzyknęliśmy jednym głosem, rozpoznając z trudem gatunek wśród tysięcy latających wokół brązowych piór.
Nagle ukazał się nam Woźnica, który przyjechał z bardzo daleka, co widać było po jego zmęczeniu i dużej ilości gwiezdnego pyłu na jego Gwieździe.
Po drugiej stronie Rzeki ukazała się Róża o pięknej, jasnej twarzy. Woźnica na jej widok uśmiechnął się szeroko. Wstąpili radośnie na sowi most i spotkali się pośrodku, wśród łopotu tysięcy skrzydeł.
-Ćśśś, nie przeszkadzajmy im - powiedziałam cicho do moich studentów i odlecieliśmy do domu.
#naopowiesci #zafirewallem

tu legenda o gwiezdnych kochankach: https://pl.wikipedia.org/wiki/Tanabata
@KatieWee Wydaje mi się, że trochę gwałtownie skręcasz tą rakietą.
@KatieWee ależ mi prezent zrobiłaś! Nie mogę się doczekać, aż wrócę do domu i przeczytam 💛
Zaloguj się aby komentować
A se zaczne lookac, moze jakiegoś czarnucha powiesze...
#zafirewallem
#naopowiesci
@moderacja_sie_nie_myje2 Właśnie jak przygotowywałem obecne #naopowiesci i przeglądałem historię tagu (od początku) to stwierdziłem, że kurde zobaczyłbym co słychać u Szeryfa Kowalskyego... Fajnie, że wróciłeś
@moderacja_sie_nie_myje2 Oooo kogo moje uczy widzą! Witamy, teraz po przerwie to pewnie wena aż kipi
Moderacja brudna dalej
Ujebana czarnym smarem
A gdy skóra człeka czarna
Lepiej niech go zmielą żarna
@moderacja_sie_nie_myje2 dobrze, że wróciłeś.
Zaloguj się aby komentować
Tylko 679 słów, no ale to takie napisane na szybko rozwinięcie pomysłu, który przyszedł mi do głowy przed spaniem, jeszcze w dodatku pisane na telefonie (da się, jak się okazuje, choć cholernie to niewygodne), a nie wiem czy znajdę czas żeby je poprawić. Nie mówiąc już o tym, że mógłbym o tym opowiadaniu zapomnieć, a może byłoby go wtedy szkoda?
***
Imperator
O Imperatorze mówiono różne. Rozmaite historie krążyły na jego temat. Jedni mówili, że ma pociąg do pedałów, inni z kolei twierdzili, że na wieczność obrósł w piórka. Jak było z nim naprawdę? – ciężko powiedzieć. Nikt spośród ludu nie widział nigdy tego człowieka w jego własnej osobie, ukazywał się on się bowiem ludowi wyłącznie za pośrednictwem swojego awatara. Kiedy zaś awatar ten pojawiał się w okolicy, wzbudzał w ludzkich sercach strach i trwogę. Kładł się ten awatar na ekranach czernią, mrokiem straszliwym, i tylko w centrum tego mroku bielą przeraźliwą bieliły się zarysy wąsów nad którymi dało się dostrzec (jeśli ktoś potrafił przezwyciężyć przejmującą go zgrozę i popatrzeć wyżej) równie biały zarys okularów i kasku ochronnego – Imperator był bowiem wyznawcą religii behapistycznej.
Mówiono, że kiedy grudziądzka wyrocznia, @Patkapsychopatka , ślepa jak sprawiedliwość i niema jak pająk, przemówiła głosem swojego posłańca wskazując w ten sposób, że to właśnie Imperator będzie kolejnym Organizatorem, Imperator ogromnie się z tego faktu ucieszył. Nie okazał on, rzecz jasna, tej swojej radości na zewnątrz – byłoby to niezgodne z tradycją, a on skrupulatnie dbał o swój image i PR. Tłumiąc tę radość w sobie nie poprzestał jednak na zwyczajowym narzekaniu: zaczął bluźnić i ubliżać bogom, oskarżając ich o nepotyzm i kolesiostwo, a także o wywieranie wpływu na wieszczkę. Bogowie niewiele sobie z tego robili, niewiele zresztą mogli też na to poradzić, a nawet gdyby mogli, Imperator nie bardzo by się tym wszystkim przejął. Nie wierzył on bowiem w bogów. Wierzył w środki ochrony osobistej i dyrektywę 2006/42/WE, zwaną dyrektywą maszynową.
Jak powiedzieliśmy, o Imperatorze niewiele było wiadomo. On sam twierdził, że ma córkę, ale czy rzeczywiście tak było, czy rzeczywiście było to jego dziecko, czy tylko wytwór jego chorej wyobraźni? – tego z całkowitą pewnością stwierdzić nie sposób. A jednak to właśnie ta córka Imperatora jest bohaterką niniejszej legendy, choć jest jej bohaterką tragiczną.
Mówią, że kiedy zbliżał się termin Rozstrzygnięcia pogoda była piękna i Imperator poczuł zew pedała – silną wewnętrzną potrzebę wyjścia no rower. Cóż jednak robić, kiedy na ocenę czekało tyle opowiadań?
– Córko moja! – zawołał Imperator ze swojego tronu. – Pozwól no tutaj do mnie na moment.
– Czego sobie ode mnie życzysz, Ojcze? – zapytała córka.
Imperator próbował wrobić ją w wybór najlepszego z opowiadań, ona jednak Imperatorowi odmówiła:
– Nie! – powiedziała.
– “No nie! Tak być to nie będzie! Jakiś szacunek się w końcu chyba ojcu należy?!” – pomyślał Imperator i, żeby zmusić córkę do wykonania polecenia, wysłał ją na niezamieszkałą planetę w układzie króliczej gwiazdy Star Bugs, która nie poruszała się ruchem ciągłym po orbicie eliptycznej zgodnie z prawami Keplera, ale nieregularnym ruchem skokowym, zgodzie z prawami Warnera-Brosa. Wysłał ją tam razem ze stosem opowiadań i przysyłał jej dziennie tylko jednego bajgla i jedną ginger spice latte żeby nie umarła tam z głodu i pragnienia. Dzień na tej planecie według jej czasu lokalnego był jednak dużo dłuższy niż wszystkie znane nam dni na innych planetach, Imperator więc niezanadto się na utrzymanie tej swojej córki wykosztował.
Mówią, że córka Imperatora uległa w końcu ojcu, że wybrała zwycięskie opowiadanie, choć nawet w podaniach i legendach nie zachowała się informacja, które opowiadanie to było (nie wspominając już o jego treści) i kto wtedy ten konkurs wygrał, ani kto w nim uczestniczył. Mówią też, że córka Imperatora od czytania idiotycznej twórczości ludu postradała zmysły. Że popadła w szaleństwo. Że uciekła z miejsca, w którym uwięził ją ojciec i że wybrała życie pustelnicze. Że wyemigrowała w najdalsze krańce Wszechświata, tam gdzie już od dawna nikt się nie zapuszczał, bo i nie było się tam zapuszczać po co. Że osiadła na zniszczonej wojnami atomowymi planecie zwanej niegdyś Ziemią, że zamieszkała tam na plażach krainy zwanej niegdyś Grecją. Że z obawy przed tym, żeby nie zobaczyć już nigdy więcej żadnych liter, które mogłyby się ułożyć w jakieś kolejne kretyńskie opowiadanie z własnej woli wybrała ślepotę mocno zaciśniętych powiek. Podobno po dziś dzień siedzi tam na tej plaży z zamkniętymi oczyma i, wykorzystując asystenta głosowego w swoim zasilanym energią jądrową smartfonie, układa za pomocą pieśni plan jak zainfekować koniami trojańskimi telefony i komputery wszystkich użytkowników, którzy wzięli udział w XVIII edycji konkursu #naopowiesci w kawiarni #zafirewallem.
@George_Stark xd
Śpieszę poinformować, że Imperator świadom niedoskonałości zapisów i przepisów zawartych w Dyrektywie 2006/42/WE, zdążył ją już zmienić. Dwukrotnie. W 4 roku ery AH (After Hejto), w dniu 1470 Nowego Kalendarza, w życie weszły Rozporządzenie 596/2009/WE oraz nowa Dyrektywa 2009/127/WE, które chronią image Imperatora w sposób absolutny - nawet przed panteonem bogów.
Ponad to, w odnalezionych niedawno fragmentach dzienników, odkryto zapisy świadczące o tym, że Córka Imperatora, będąca jak on sam cudownym dzieckiem dwóch pedałów, faktycznie przebywa na zesłaniu. Jednak powrót jej został przepowiedziany na dzień 1473 Nowego Kalendarza, co potwierdzają obserwacje astronomiczne szalonych orbit planet w układzie króliczej gwiazdy Star Bugs, które to planety znajdą się wtedy w koniunkcji zwanej Ferios Finitos. Powrót jej zwiastują również inne znaki. W szczególności coraz częściej odbierane sygnały radiowe o treści "Ojcze, zaprawdę powiadam Ci, kasa mi się kończy"...
To rzekłszy, Imperator oddalił się do swoich komnat, gdzie wezwały go obowiązki związane z tworzeniem idiotycznej twórczości, którą - ze skrzętnie ukrywaną radością - będzie mógł się dzielić, ukryty za mrocznym wizerunkiem swojego awatara.
@George_Stark tak w ogóle, to nie wiem czym sobie zasłużyłem na takie wyróżnienie, ale skoro już stałem się bohaterem Twojego opowiadania, to chyba nie zostało mi nic więcej do osiągnięcia w życiu i mogę umierać w spokoju i spełnieniu. Dziękuję.
@George_Stark te żarty z pedałów chyba mnie śmieszą bardziej niż powinny xd
Zaloguj się aby komentować
Coś nie wychodzi mi dzisiaj zasypianie, więc zająłem się czymś pożytecznym i rozwinąłem pierwszą myśl jaka mi przyszła do głowy po przeczytaniu tematu XVIII edycji zabawy #naopowiesci w kawiarni #zafirewallem. W taki oto sposób powstało poniższe opowiadanie.
Opowiadanie to osadzone jest bardziej w konwencji fantasy, w baśni trochę być może, albo i w realizmie magicznym nawet, jeśli ktoś by się na taką opcję zdecydował uprzeć, bo z całym tym sf to raczej mało jest mi po drodze. No ale: mając zasady w najwyższym jednak poszanowaniu, zdecydowałem się wprowadzić do opowieści również pierwiastek fantastyczno-naukowy.
To jest już kolejna wersja tej samej historii, a moje silne wrażenie, że można by ją opowiadać wciąż od nowa i od nowa coraz bardziej przeistacza się w coś jeszcze silniejszego. W coś w rodzaju pewności.
846 słów, proszę:
===
Jak dziwnie płynie ta Wisła
Płynie, wije się rzeczka
jak błyszcząca wstążeczka,
tu się srebrzy, tam ginie,
a tam znowu wypłynie.
Julian Tuwim, Rzeczka [fragment]
***
Ta rozmowa nie wyglądała tak, jak miała wyglądać. Nic nie szło w niej zgodnie z planem, zarówno z planem jej, jak i z planem jego, bo oboje mieli na tę rozmowę opracowane swoje własne, niezależne od siebie plany.
Spacerowali nad Wisłą. Ona, ubrana w różową bluzę-kangurkę i on, wypychający od czasu do czasu prawy policzek przy użyciu języka, którym sięgał do dokuczającej mu od dawna górnej ósemki. Tak jakby taki zabieg mógł mu jakoś pomóc. Jakby mógł w jakiś sposób ten jego ból zęba złagodzić.
Okolica była znajoma – mieszkali już w końcu od jakiegoś czasu w Grudziądzu, gdzie żyli na kocią łapę – a jednak wydawała im się jakaś inna niż dotychczas. Nie byli tym wcale zdziwieni, tak jak i od dawna nie dziwiły ich też bezustannie spływające rzeką zwłoki. Za każdym razem, kiedy wybierali się w to miejsce na spacer, wydawało im się, że Wisła płynie trochę inaczej niż płynęła poprzednio.
– Wszystko płynie – żartował czasami Jerzy, a Pacha śmiała się z tych jego dowcipów. To im wychodziło, takie rozmowy im się udawały. Umieli się razem śmiać i żartować. Tak jak i potrafili rozmawiać o zwykłych, codziennych sprawach, tak jak potrafili dzielić się ze sobą swoimi obserwacjami:
– Jerzy, a ta jabłonka to nie rosła ostatnio na tamtym brzegu? – zapytała Pacha. – Nie no, rosła! Na pewno tam rosła! Przecież pamiętam! Siedziały na niej trzy sikorki i mazurek jeszcze na niej siedział. Co mnie zdziwiło, bo mazurki to przecież występują bardziej na wsiach, w miastach to raczej wróble. No a tu przecież jest miasto! Nie no, na pewno tam rosła, przez tego mazurka to pamiętam!
– Patrz, a ten wysoki gość z psem? – powiedział Jerzy. – Ten, tam po drugiej stronie. Wydaje mi się, że przed chwilą się z nim mijaliśmy.
- Może na takich długich nogach szybciej dochodzi się do mostu? - tym razem zażartowała Pacha, a Jerzy roześmiał się z jej dowcipu.
Tak, umieli ze sobą żartować. Nie umieli jednak rozmawiać o sprawach poważnych. Za każdym razem, kiedy tylko któreś z nich podejmowało próbę skierowania rozmowy na rzeczy fundamentalne, na kwestie dotyczące ich związku i ich przyszłości, wtedy gdzieś wewnątrz ciała pojawiał się jakiś dziwny impuls, jakieś napięcie blokujące w krtani te słowa, które już dawno powinny zostać wypowiedziane.
Tak było i wtedy, kiedy tamtego dnia spacerowali nad Wisłą, a ich rozmowa nie przebiegała według planu. Już to jedno, to drugie miało zamiar przerwać tę bezsensowną paplaninę, która się między nimi rozgrywała i wreszcie powiedzieć to, co miało do powiedzenia, ale właśnie w tym momencie pojawiało się to mrowienie w kąciku ust, to drętwienie którejś dłoni albo ten nieprzyjemny ucisk w żołądku. Wtedy dawali za wygraną. Odkładali te zaplanowane słowa na później.
Mimo że nie zrobiło tego żadne z nich, to ich paplanina została tamtego dnia przerwana. Przerwał ją ogromny huk, huk który nagle dobiegł od strony miasta. Był to ryk czterech silników rakietowych. Absolutnie tajny projekt kolonizacji Marsa opracowany przez grudziądzkich uczonych w absolutnej tajemnicy i ekspresowym tempie został ogłoszony zaledwie wczoraj, a już dziś z kosmodromu zbudowanego pod przykrywką prac konserwatorskich na terenie Fortu Wielka Księża Góra startowała rakieta, którą pierwsi ziemscy osadnicy mieli dotrzeć na Czerwoną Planetę. Oboje obserwowali tę wznoszącą się kosmiczną Santa Marię w milczącym podziwie.
- "Skoro oni potrafią dokonywać takich rzeczy, to dlaczego mnie tak trudno jest powiedzieć jej tych kilka słów?" - pomyślał wtedy Jerzy.
- "Skoro oni potrafią dokonywać takich rzeczy, to dlaczego mnie tak trudno jest powiedzieć mu tych kilka słów?" - pomyślała wtedy Pacha.
I właśnie wtedy oboje jednocześnie się zdecydowali. Nastąpiło przełamanie, jak gdyby energia z silników startującego pojazdu kosmicznego wlała się w ich ciała i dusze. Jerzy przyklęknął i przez chwilę mocował się z własną kieszenią, w której miał schowany zaręczynowy pierścionek. Nie potrafił sobie poradzić z wyciągnięciem go i dopiero kiedy spojrzał na kieszeń uświadomił sobie, że jest ona zasunięta. Rozpoczął mocowanie się z zamkiem błyskawicznym. Pacha w tym czasie zamknęła oczy i brała pierwszy z trzech głębokich wdechów, za pomocą których miała zamiar opanować emocje przed zbliżającą się wypowiedzią.
- Wyjdziesz za mnie? - zapytał Jerzy, był bowiem przekonany, że to właśnie Pachę chce w tym momencie pojąć za żonę.
- Odchodzę! - powiedziała Pacha, nie była już bowiem w stanie znosić dłużej odoru z ust Jerzego powodowanego przez jego gnijącą górną prawą ósemkę, której za nic w świecie nie chciał wyleczyć.
Cisza. I on, i ona nie usłyszeli żadnej odpowiedzi drugiej strony na te swoje nagłe wyznania. Jerzy oderwał wzrok od kieszeni, Pacha rozwarła powieki. Nic. Pusto. Przed Jerzym nie stała Pacha, przed Pachą nie klęczał Jerzy.
Jerzy poderwał się z klęczek, Pacha rozglądała się dookoła. W końcu dostrzegli siebie nawzajem: stali na dwóch przeciwnych brzegach. Jerzy gestami dał Pasze znać, żeby skierowała się na południe, w górę rzeki. Tam, gdzie stoi most im. Bronisława Malinowskiego.
Spotkali się na środku przeprawy. W milczeniu wrócili razem do domu i wszystko było jak dawniej. Było jak zwykle: znów nie powiedzieli sobie tego, co mieli sobie nawzajem do powiedzenia. Tylko pod znajdującą się na wyspie na środku rzeki jabłonią stał wysoki mężczyzna z psem. Schylił się, podniósł jedną z leżących w trawie papierówek, wytarł ją o sweter i z rozkoszą zatopił zęby w słodkim, kruchym owocu.
@George_Stark dopiero nadrabiam zaległości. Ciekawe, lekkie i zabawne. A tak swoją drogą to tyle lat tu mieszkam a nigdy się do tego fortu nie wybrałem. Chyba trzebaby to zmienić.
Zaloguj się aby komentować
Dzieńdobrywieczór się z Państwem,
Dzisiaj z rana, w wyniku ewidentnych manipulacji panów @splash545 i @George_Stark , oraz jeszcze bardziej oczywistych przejawów nepotyzmu pani @Patkapsychopatka , zostałem zmuszony do przyjęcia lauru zwycięstwa w XVII edycji zabawy #naopowiesci . Niestety - z tego co wiem - nie istnieje (jeszcze?) w kawiarni żadna komisja odwoławcza, więc odwołać się od werdyktu nie mogę. Pozostaje mi tylko cieszyć się, że moje opowiadanie spowoduje (w co głęboko wierzę), że przynajmniej część z Państwa zatrzyma się na chwilę i głęboko zastanowi zanim na kolejnych zakupach włoży do koszyka Majonez Kielecki.
Jako że wspomniany laur, przyjąłem dzisiaj z rąk Pana @splash545 , który z tego co zdążyłem się zorientować jest ojcem #naopowiesci , a mnie przyszło w zaszczycie otwarcie XVIII (słownie: 18) czyli pełnoletniej już edycji, postanowiłem uhonorować ten fakt i wrócić do gatunku, którym rozpoczęła się ta zabawa. Dlatego osiemnaste urodziny będziemy świętować w rytmie poniższych wytycznych, do których - jak to w kawiarni - można mieć stosunek nienachalnie ortodoksyjny.
Temat: Po drugiej stronie
Gatunek: literatura fantastyczno - (mniej lub bardziej) naukowa
Limity: 800 - 2000 słów
Termin: Wstępnie 16.02 ale z uwagi na fakt, że zaczynamy nieco później, jeśli będzie taka wola, to przedłużymy
Zasady wyboru zwycięzcy: jak zwykle - jeszcze nie mam pojęcia
Miłej zabawy
PS. Zastanawiałem się jeszcze nad gatunkiem: erotyk (bo takiego nie było), ale temat "Po drugiej stronie" nasuwał niepokojące skojarzenia i pomysły... Ale jak ktoś się czuje na siłach - proszę się nie ograniczać!
#naopowiesci #zafirewallem
Komentarz usunięty
@UmytaPacha Czyli finalnie kupiłaś 2 czy 3? ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Komentarz usunięty
Do oszczerstw się nie odniosę. Napisać coś się postaram.
A, póki co, to przypomniał mi się taki stary dowcip, który jak ulał pasuje i do tematu, i do gatunku. Tylko że ma mniej niż 800 słów:
Stało się: Izrael stworzył swój własny program kosmiczny. No i polecieli ci dzielni astronauci w swej koszernej rakiecie. Nowoczesna technologia - lecą niebywale szybko. Mijają kolejne planety, gwiazdy, czasem zdarzy się jakaś mgławica.
W pewnym momencie są już tak daleko, że pojawiają się masy antymaterii. Nic to, lecą dalej, mijając antygalaktyki, antygwiazdy. Patrzą: antyplaneta. Lądujemy - zapada decyzja. I wylądowali na antypolanie.
Rozglądają się, a na skraju antypolany, pod antylasem stoi sobie antydomek. Antydym leci z antykomina - pewnie zamieszkany. Podchodzą blizej, zaglądają przez antyokno - antypustka. Chwytają antyklamkę, otwierają antydrzwi, a w antysalonie, przy antystole siedzą sobie antysemici.
@fonfi szacuneczek za grzebanie w przeszłości i wyciągnięcie z niej jakże zacnego gatunku. A no i temat też niczego sobie.
Zaloguj się aby komentować
Z samego rana w moim domu odbyła się poważna rozmowa z @Patkapsychopatka , a tak właściwie to nie była to rozmowa w domu bo byłem wtedy w pracy, a @Patkapsychopatka była obok domu na spacerze z psiurem i jak można się domyślić rozmowa ta odbyła się dzięki dobrodziejstwom technologii telekomunikacyjnej. No ale nie o tym. W każdym razie efektem tejże rozmowy było namaszczanie mej skromnej osoby do zakończenia bieżącej romantyczno-horrorowej edycji #naopowiesci .
Bardzo mi przykro, że nie wziąłem w niej udziału, bo ostatnio trochę się odblokowałem twórczo i nawet miałem jakiś pomysł. Jednak z tego samego powodu, z którego @Patkapsychopatka nie mogła osobiście zakończyć konkursu, to i ja nie mogłem napisać opowiadania. A tym powodem są życiowe zmiany i koncentracja uwagi na tychże zmianach bo jak wiadomo wszystko się zmienia. Tylko: War. war never changes. Swoją drogą to Falloutowskie zdanie jest strasznie bzdurne. No ale o czym ja to...
W tejże wyjątkowej edycji #naopowiesci wzięły udział 3 osoby:
Pierwszą z nich był @George_Stark , który napisał aż 3 opowiadania, a oto i one:
Muszę przypudrować nosek
Wodna róża
Jest tak, jak powinno być
Drugą z nich był @fonfi z opowiadaniem
Fabryka
Trzecią, która rzutem na taśmę rzuciła swoje klasycznie niezatytułowane opowiadanie była @KatieWee
Wszystkie opowiadania były świetne. Mi najbardziej spodobało się opowiadanie 'Wodna róża' i to wcale nie dlatego, że występuje w nim postać wzorowana na mnie. No przecież, że nie. A więc chciałbym pogratulować zwycięzcy konkursu, a jest nim:
@fonfi z opowiadaniem o zapachu octu - Fabryka
Gratuluję! Życzę dobrej zabawy przy otwieraniu kolejnej edycji!
#podsumowanienaopowieści #zafirewallem
@fonfi zasłużone zwycięstwo, gratulacje
@moll Dziękuję, ale z tym zasłużeniem to bym polemizował...
@fonfi napisał to zasłużył! I to jeszcze ładnie napisał
@splash545 Dziękuję bardzo za to wyróżnienie i zaszczyt. Jednak śmiem twierdzić, że zbyt łatwo dajesz się podpuszczać panu @George_Stark
No ale niech będzie. Ochłonę troszkę, poklikam w kąkuter w pracy i wieczorem otworzę kolejną edycję.
@fonfi wypraszam sobie, ja się nie daje nikomu podpuszczać. Zauważ, że już kilka dni wcześniej pisałem, że masz dużą szansę na wygraną.
@splash545 @fonfi
Cholera, a już uwierzyłem w swoją sprawczość!
@splash545 kurde zapomniałam napisać
@ciszej dziękuję... chyba...
Zaloguj się aby komentować
#naopowiesci #zafirewallem
Gdyby nie musiała mieć dzisiaj tego spotkania i gdyby samochód nie postanowił się rozkraczyć właśnie wczoraj, to on dzisiaj nie musiałby stać nad synem i pilnować, żeby młody założył skarpetki w jakimś normalnym tempie. Jedna skarpetka była czerwona, druga niebieska, ale ani on ani syn nie przejmowali się tym zbytnio.
-Szybciej - warknął, a syn tylko na niego spojrzał.
A mógłby teraz być w pracy, nie musiałby teraz denerwować się o jakieś tam skarpetki, mógłby być w pracy, gdyby ona nie miała tego spotkania, o którym tyle gadała i od którego zależała jej kariera, pożal się boże kariera, i gdyby nie zepsuło mu się wczoraj auto, to nie musiałby teraz iść szybkim krokiem na przystanek tramwajowy, a młody nie truchtałby za nim burcząc jak zwykle coś pod nosem.
I po co? Do jakiegoś tam ortodonty, polecanego niby przez wszystkich, do którego trzeba się było zapisywać dwa lata wcześniej. Ale po co? Zęby młodego były w porządku, dokładnie takie same jak jego. No ale stara się uparła, a on teraz musiał stać na przystanku patrząc z utęsknieniem na lewą stronę. Młody podszedł do barierek i coś tam sobie do siebie szeptał jak zwykle, chociaż co chwilę podchodził i zadawał mu jakieś pytanie, na które on jakoś nie miał ochoty odpowiadać.
-A ten tramwaj to kiedy przyjedzie?
-Zaraz.
-A dasz mi skasować bilet?
-Nie, to trzeba porządnie.
-A usiądziemy na końcu?
-A po co?
-A bo fajnie jest na końcu, kołysze.
-Nie.
-A ten pan to co robi?
-Czeka na tramwaj.
Nie wiedział co prawda jaki pan, bo stali sami na przystanku. Nie było nikogo, pewnie dlatego, że było już po porannym szczycie, ludzie byli już w pracy, a wszystkie babcie jeżdżące tramwajami o siódmej rano były już na miejskim targu.
Jak na wrzesień dzień był bardzo pochmurny, gdzieniegdzie między drzewami po drugiej stronie ulicy przemykały strzępki mgły.
Wyciągnął telefon, żeby sprawdzić godzinę, ale zobaczył tysiąc powiadomień o esemesach od żony przypominających, żeby założył dziecku wiatrówkę i adidasy zamiast sandałów, żeby umył mu dokładnie zęby i zabrał ze sobą teczkę z papierami.
Oznaczył wszystkie wiadomości jako przeczytane i zagłębił się w cennikach części samochodowych, żeby przypadkiem mechanik nie spróbował go dzisiaj oszukać. Młody stał z twarzą przyciśniętą do barierek i od dłuższej chwili się nie odzywał.
-Ten pan, co tam stoi, ma taką samą koszulkę jak ja dzisiaj, widziałeś?
-Tak, super.
-Myślisz, że też lubi Avengersów?
-Tak.
-To fajnie - rzucił i poszedł zaglądać dalej za barierki.
Tramwaj pojawił się na horyzoncie, co młody przyjął kwikiem radości.
-Chodź tata, chodź, tramwaj! - młody cieszył się jakby była to przejażdżka kolejką górską, a nie najstarszym chyba pojazdem z taboru, skrzypiącym i piszczącym przy każdym ruchu.
Skasował bilet, posadził młodego na siedzeniu i stanął nad nim, żeby w spokoju przejrzeć do końca ceny we wszystkich hurtowniach motoryzacyjnych. Tramwaj z niemiłym szarpnięciem ruszył.
-Tata, a w tramwaju można jeść cukierki? Bo ten pan je.
-Co?
-Krówki je, krówki, takie mordoklejki, takie co mama ich nie kupuje, bo mówi, że niezdrowe.
-A niech sobie je!
Młody spojrzał na niego i odwrócił się do brudnawej szyby i opowiadał sobie po cichu jakąś historię, ale przynajmniej nie zagadywał co chwilę. Z tym dzieckiem zdecydowanie było coś nie tak, ale cała rodzina jego żony była pieprznięta, szczególnie jej braciszek, więc to w sumie nic dziwnego.
Tramwaj powoli przedzierał się przez mgłę, której robiło się więcej i więcej w miarę zbliżania się do miasta. Ulice były raczej pustawe. Rzadko bywał o tej godzinie na dworze, zwykle siedział spokojnie w biurze i załatwiał swoje sprawy, ten dzisiejszy ortodonta wytrącił go zupełnie z równowagi. Młody też był bardziej podniecony niż zwykle, zaczynał gadać jak nakręcony.
-Cicho! W tramwaju się tak głośno nie gada, przeszkadzasz innym! - rzucił do młodego, bo miał już dość tej jego paplaniny o jakichś bzdurach. Rozejrzał się przy tym po tramwaju, czy ktoś mu przytaknie, ale w całym wagonie byli tylko oni i motorniczy zamknięty w swojej kabinie.
Młody posłusznie zamknął buzię, ale zaraz zaczął coś do siebie mruczeć z zamkniętymi ustami i rysować palcem po szybie, która zaparowała od jego oddechu.
Zrobiło się chłodno. Młody w swojej koszulce z Avengersami pewnie marzł, ale nie odzywał się ani słowem, bo przecież sam ją sobie wybrał.
-Co ten motorniczy wyprawia, żeby włączać klimę w taki dzień i przy dwóch pasażerach. Czy to na takie bzdury idą moje podatki? - już miał wstać i powiedzieć temu ciołkowi do słuchu, gdy tramwaj wszedł w zakręt skrzypiąc upiornie, a jego rzuciło na siedzeniu.
-Co ty robisz, ziemaki wieziesz czy ludzi - wrzasnął nie podnosząc się z siedzenia, bo nie było po co. Ten głąb kapuściany z przodu na pewno słyszał.
Młody wpatrywał się w niego wielkimi oczami.
-Dlaczego ziemniaki? - zapytał.
-No ja też bym chciał wiedzieć! - teraz to już był wkurzony i gotowy powiedzieć motorniczemu co o nim myśli. Doszedł do kabiny i już chciał załomotać do drzwi, ale zauważył, że siedzi tam nie jakiś starszy dziadek jak sobie wyobrażał, ale młoda kobieta. Przewrócił więc tylko oczami -
-No tak, baba za kierownicą, nie ma się co dziwić.
W chwilę później tramwaj zajechał na jego przystanek. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem i wreszcie mógł wysiąść z tego potwornego pojazdu.
Stojąc już na chodniku, rozejrzał się szybko i ruszył w prawo, w stronę wysokiego przeszklonego budynku. Było już za pięć dziesiąta, więc musiał wyciągać mocno nogi, żeby zdążyć na czas. W biegu ściągnął marynarkę i teraz trzymał ją lewą ręką, w prawej miał telefon, żeby dobrze widzieć godzinę. Biegł coraz szybciej i szybciej, aż w końcu popchnął wielkie drzwi i wpadł do holu minutę po czasie.
Było już za późno.

Zęby młodego były w porządku, dokładnie takie same jak jego – już gościa lubię. Gdybybym było ocjem, to właśnie mniej więcej takim.
młody przyjął kwikiem radości – aż sam radośnie kwiknąłem! Piękne określenie, uwielbiam takie.
Podobała mi się narracja, choć za cholerę nie wiem o co chodzi. Trochę przypomina mi to jak jeszcze gdy chodziłem do podstawówki, to był tam taki Paweł, no ale może taki był zamysł autorki.
I, tak na marginesie, bo u mnie skojarzenia muzyczne są bardzo częste: opowiadanie przywiodło mi na myśl taką ładną piosenkę. Tutaj wersja po polsku, też w zasadzie całkiem ładna.
@George_Stark
Autorka nieco inspirowała się Goethem, miała być romantyczna podróż i horror, więc tak się skojarzyło
@KatieWee Jej, jaki to jest piękny przekład! Nie znałem go. A i wykonanie też wspaniałe!
Nie wiedziałem w ogóle, że pani Szymborska coś Goethego przekładała. Jako dość umiarkowany miłośnik romantyzmu, a już szczególnie niemieckiego, bo jakbym sobie go nie tłumaczył, to dalej z czołgami mi się kojarzy, to znałem chyba tylko przekład pana Libery. No i jeszcze ten , choć nie miałem pojęcia, kto jest jego autorem.
Zaloguj się aby komentować
Dzieńdobrerano się z Państwem,
Temat fetyszy @UmytaPacha ewidentnie zagnieździł mi się ostatnio (niczym gołębie na parapecie) w głowie. Zupełnie nie wiem dlaczego? Ani czy to dobrze, czy źle? Ale źródła inspiracji, jakiekolwiek ono by nie było, nie należy odrzucać, bo wena kapryśną jest i może się obrazić. A skoro w ogóle wygląda na to, że obecna edycja przemija nam mniej lub bardziej radośnie (o ile radosne mogą być opowieści spod znaku horroru) w temacie "Paszkowym", to postanowiłem się w ten trend wpisać.
Dlatego dzielę się poniżej z Państwem moim niewielkim, liczącym zaledwie 1250 słów, wkładem w zabawę #naopowiesci .
Fabryka
Ryszard ocknął się gwałtownie po krótkim letargu, który ciężko było nazwać snem. Przejmujący ból rozlewał się po całym jego ciele. Sytuacji zupełnie nie poprawiał fakt, że klatka, w której leżał skulony, miała może półtora metra szerokości i długości, a przez strzępki ubrania czuł lodowato zimną, metalową podłogę. Nieznośny, kwaśny fetor brudu i odchodów zaatakował mu brutalnie nozdrza, sprawiając, że nawet z zamkniętymi jeszcze oczami zakręciło mu się w głowie i ścisnęło w żołądku. Zwymiotowałby, gdyby tylko miał czym.
Przez chwilę próbował przypomnieć sobie jak długo już go tutaj trzymali, ale przez brak okien całkowicie stracił poczucie czasu. Nie był wstanie powiedzieć czy były to godziny czy dni.
Przeszył go nagły dreszcz zimna. Obejmując się ramionami próbował znaleźć inną pozycję, która pozwoliłaby - choć trochę - pozbyć się odrętwienia i bolesnych skurczów ale ciasna klatka nie pozostawiała wielkiego pola manewru. Klatek, takich jak jego, w pomieszczeniu było jeszcze kilka. Stały w szeregach pod ścianami niewielkiego, tonącego w półmroku pomieszczenia i wszystkie poza tą zajmowaną przez niego były puste.
JUŻ były puste.
Kiedy pierwszy raz się ocknął, zupełnie nie pamiętając jak się tutaj znalazł, w pomieszczeniu były jeszcze cztery osoby. Starsza kobieta, mężczyzna i dwóch młodych chłopaków. Na początku próbował z nimi rozmawiać, ale wszyscy milczeli całkowicie sparaliżowani strachem i kulili się w najdalszych kątach swoich klatek.
Jedynymi dźwiękami w pomieszczeniu był płacz i jęki cierpienia. No i te najgorsze - dochodzące zza drzwi. Następowały bezpośrednio po tym jak przychodziła ONA. A po każdej jej wizycie w pomieszczeniu było o jedną osobę mniej.
Za każdym razem wyglądało to tak samo. Ciężkie, podwójne drzwi, przypominające wejście na salę operacyjną jakiegoś szpitala, gwałtownie się otwierały i w prostokącie oślepiającego światła pojawiała się ONA.
Jej drobna, kobieca sylwetka ubrana była w kitel, na którym resztki bieli walczyły bez powodzenia o miejsce z krwawymi plamami. Niektóre plamy miały wstrętną, brunatno-brązową barwę co sugerowało że powstały już dawno temu, inne były świeże i jasnoczerwone. Wolnym krokiem przechadzała się między klatkami, sącząc Kubusia i przyglądając się każdemu uwięzionemu uważnie. Ten zapach napoju - tak intensywnie malinowy - powodował, że pusty żołądek Ryszarda skręcał się w spazmach głodowego bólu.
— No i co moje ptaszynki, kogo dzisiaj zabiorę na wycieczkę? — zapytała beztrosko, jakby wybór należał do nich.
Dokonując wyboru na podstawie sobie tylko znanych kryteriów, a może całkiem przypadkowo, otwierała jedną z klatek, przyczepiała łańcuch do metalowej obroży, którą każde z nich miało na szyi i wlokła wijącą się w przerażeniu ofiarę w kierunku pomieszczenia, które znajdowało się za drzwiami.
Zaraz po tym jak drzwi się zatrzaskiwały słychać było przeraźliwe krzyki. Nie, nie krzyki... Nieludzkie wycie! Przerywane co jakiś czas charczeniem, dziwnymi odgłosami bliżej nieokreślonych urządzeń by za chwilę na nowo, z jeszcze większą intensywnością, wwiercać się w świadomość pozostałych więźniów. Czasami dźwięki urywały się nagle i następowała zbawienna cisza urozmaicona monotonnym buczeniem maszynerii. Innym razem skowyt cierpienia ciągnął się przez długie minuty, słabnąc powoli i nie było przed nim żadnej ucieczki.
Skulony Ryszard wpatrywał się tępo w puste klatki, kiedy drzwi nagle znowu się otworzyły.
Oślepiające światło. I ten zapach. Zapach malin.
Nie zebrał w sobie nawet tyle woli, żeby zerknąć w tamtą stronę. Usłyszał tylko powolne kroki i dzwonienie ciągniętego po podłodze łańcucha. Kiedy łańcuch przestał dzwonić, zorientował się, że stoi przed jego klatką. Dopiero wtedy uniósł głowę i spojrzał w jej uśmiechniętą twarz. “W innych okolicznościach byłaby to całkiem ładna twarz” - pomyślał smutno.
— Zostałeś mi już tylko ty wróbelku. — powiedziała do niego wyciągając klucz z tłustej i poplamionej kieszeni fartucha.
Odruchowo, pomimo iż wiedział, że to niczego nie zmieni, próbował skulić się jeszcze bardziej i wcisnąć w kąt tak, że pręty wbiły mu się w kręgosłup.
— Nie uciekaj. Nie ma sensu. — próbowała go uspokoić przypinając łańcuch do jego obroży.
— Gdzie mnie zabierasz?! Co ze mną będzie?! — wychrypiał przez długo nieużywane i zaschnięte gardło.
— Za chwilę się dowiesz. Już dobrze. Chodź! — i z zaskakującą siłą szarpnęła za łańcuch wyciągając go z klatki.
Ryszard miał niewiele siły żeby stawiać opór, ale nie zamierzał niczego ułatwiać. Ciągnięty po betonowej posadzce - jedną ręką, żeby się nie udusić, trzymał za naprężony łańcuch, a drugą próbował znaleźć cokolwiek, czego udałoby mu się uczepić w nadziei na opóźnienie nieuniknionego. Jakimś cudem udało mu się chwycić w palce pręty ostatniej klatki.
— To na prawdę bezcelowe! - warknęła poirytowana i pociągnęła jeszcze mocniej.
Mężczyzna zawył gdy poczuł jak pękają mu kości w dwóch palcach, aż zrobiło mu się ciemno przed oczami.
Pomieszczenie, do którego go zawlokła było oślepiająco jasne. Przez chwilę mrużył oczy przyzwyczajając je do zimnego, białego, laboratoryjnego oświetlenia. Kiedy jego wzrok wystarczająco oswoił się z blaskiem, pożałował że w ogóle może patrzeć. Z rosnącym przerażeniem i paniką rozglądał się po sali.
Była wielka. Po jednej stronie ciągnęły się rzędy półek, szafek i różnych metalowych stołów zastawionych wszelkiego rodzaju szklanymi fiolkami, kolbami, skraplaczami i różnego rodzaju destylatorami, wirówkami i bóg wie czym jeszcze. Wszystko to wypełnione było różnokolorowymi płynami, parowało albo bulgotało złowrogo. Cała przeciwległa ściana była w zasadzie wielką szybą, za którą widać było linię produkcyjną z rzędem pustych jeszcze słoików, czekających na napełnienie.
Na środku za to stał wielki stół ze stali nierdzewnej z regulowanym uchwytami do mocowania przegubów nadgarstków i kostek. Obok leżały przyrządy. Piły, noże, tasaki, skalpele, haki i inne narzędzia których nawet nie potrafiłby nazwać.
A wszystko to albo ociekało świeżą krwią, albo było poobklejane zaschniętą mazią. Dookoła, gdzie nie spojrzał, leżały gnijące szczątki ludzkich ciał: kawałki kończyn, wnętrzności, włosy, fragmenty skóry i kości. Poczuł że natrafił na coś dłonią na podłodze. Spojrzał w tamtą stronę i kiedy zorientował się, że trzyma w dłoni gałkę ludzkiego oka puściły mu zwieracze. Chciał wrzasnąć ale terror ścisnął go za gardło tak, że tylko zacharczał.
Nawet nie zorientował się jak i kiedy znalazł się na stole, a ONA kończyła przypinać mu nogi i ręce do stołu. Obrócił głowę i zobaczył pod szklaną ścianą wielkie zbiorniki z napisem OCET i wściekle żółtymi symbolami “biohazard”. Ich zawartość powoli przelewała się gumowym wężem do sąsiedniego pojemnika, który wyglądał jak ogromny blender z potężnym ostrzem na spodzie. Pomieszczenie zaczynało się wypełniać kwaśnym, lekko sfermentowanym zapachem octu. Z wielkiego rozdrabniacza, skomplikowany układ rur i jakiś urządzeń (przeszło mu przez głowę, że to chyba pompy) prowadził za szybę do aparatury napełniającej czekające na taśmociągu słoiki.
Nagle poczuł ukłucie na szyi i rozpierające ciepło rozchodzące się błyskawicznie po całym ciele.
— To znieczulenie, mój ty szpaczku — szepnęła mu do ucha — Nie chcielibyśmy, żebyś za szybko nam tu zszedł. Krew przestaje wtedy krążyć i ciało wiotczeje a to zdecydowanie niekorzystnie wpływa na konsystencję i smak. Później trzeba całe partie wycofywać z rynku.
Zaczął zapadać się w letarg, wdzięczny za chwilowe otępienie. Nagle do świadomości przywołał go rozdzierający ból, silniejszy od wszystkiego co do tej pory pamiętał. Zaczął się szarpać i wyrywać ale pewnie trzymające pasy poraniły mu tylko nadgarstki. Na tyle na ile zdołał, uniósł głowę i spojrzał w dół ciała! P to tylko, żeby z przerażeniem zobaczyć jak ONA trzyma w ręku jego jelita i wrzuca po kawałku do blendera. Zaczął się drzeć, ale wrzaski zostały stłumione przez uruchamiającą się aparaturę. Ostrze miksera zawirowało. Przez długie minuty z niedowierzaniem, że jeszcze nie zemdlał, oglądał jak kolejne jego wnętrzności lądują w wirującej brei. Powoli tracił kontakt z rzeczywistością. Usłyszał jeszcze jak uruchamiają się pompy i do życia budzi się taśmociąg za szybą. Odwrócił się w tamtą stronę by zobaczyć jak napełnia się pierwszy słoik. Z wielkim trudem zdołał przeczytać niewielką, biało-zieloną etykietę.
Majonez Kielecki!
Terminalne drgawki szarpnęły jego głową w drugą stronę a ostatnie co zarejestrowała, gasnącym wzrokiem, jego świadomość był, stojący na stole między probówkami, wazon. Z bukietem świeżych, krwisto-czerwonych róż…
#zafirewallem #naopowiesci #tworczoscwlasna
Drobna, kobieca sylwetka pociągająca Ryszarda z taką siłą, że aż pękają mu kości palców wskazuje na to, że malinowy Kubuś musiał mieć podobne działanie co najmniej do soku z gumijagód.
Zaraz się okaże, że zbierzemy te opowiadania i wydany w antologii 50 pach Pachy.
EDIT: A w ogóle to Twój debiut opowiadaniowy tutaj?
Komentarz usunięty
@George_Stark no taki był zamysł, że ONA drobra ale nadludzko silna. Czy to zasługa Kubusia. Być może… Ale to już tylko @UmytaPacha może nam zdradzić.
Pod pomysłem antologii podpisuję się obiema rękami. Jestem gotów nawet skład do drukarni przygotować i zlecić 😁
A z tym debiurem to ciiii. Bo się zaraz zorientują i zlecą jak sępy 😅
@UmytaPacha no co Ty?! Tak powstaje Kielecki? ಠ_ಠ
Tak tylko dodam, że nikt z #rebeliapomorskiego by czegoś takiego nie zrobił.
Komentarz usunięty
Komentarz usunięty
@UmytaPacha Xdd
Zaloguj się aby komentować
Padł ostatnio pod moim adresem zarzut, że zamiast pisać jerzowskie sielanki, to piszę jakieś hocki klocki . Choć gatunek określony przez organizatorkę trwającej właśnie w kawiarni #zafirewallem kolejnej (której?) edycji zabawy #naopowiesci nie pozostawia mi wiele możliwości manewru, to zrobiłem co mogłem i, pozostając w gatunkowych ramach horroru (apokalipsa zombie, mam nadzieję, się do horroru zalicza?), postarałem się o sielankowe, szczęśliwe zakończenie kolejnego wariantu tej samej chyba historii. Tak że, spoilerując trochę zakończenie: żyli. Nie mam, co prawda, pojęcia czy żyli długo i szczęśliwie, no ale żyli. A to już zawsze coś.
Uwaga! Tekst ponad dwukrotnie przekracza zadaną maksymalną dopuszczoną do konkursu długość. Można to zrzucić na karb mojego poszanowania zasad, można rozpatrywqćć to przez pryzmat dyspensy długościowej, której udzieliłem sobie sam z racji tego, że dwa poprzednie moje opowiadania były jednak krótsze niż można było napisać, można ukarać mnie za to jakimiś punktami karnymi, jak to drzewiej w zasadach poprzednich edycji bywało, choć w zasadach obecnej edycji nie ma ani słowa o konsekwencjach ich nieposzanowania. Ale można też (co zalecam!) mieć pretensje do bohaterki opowiadania, która to w pewnym momencie postanowiła zasunąć mi tak długi monolog, że aż się sam przy spisywaniu tego monologu zmęczyłem.
***
Jest tak, jak powinno być
Ulica Marszałka Focha, główna arteria komunikacyjna Grudziądza, stała. Wjazd w nią blokował zatrzymany na środku skrzyżowania, skręcający z ulicy Dworcowej tramwaj, który zastygł w połowie wykonywanego manewru, wtedy kiedy nagle zanikło napięcie w zasilającej go sieci trakcyjnej. To jednak nie ten unieruchomiony tramwaj linii T2 był przyczyną całkowitego zatrzymania ruchu nie tylko w centrum miasta, nie tylko w całym Grudziądzu i nie tylko w województwie Kujawsko-Pomorskim, czy też w całej Polsce, a może nawet i poza jej granicami. Równocześnie z zanikiem napięcia zgasły też silniki większości samochodów znajdujących się wtedy w ruchu. Dlaczego tylko niektórych? I jak daleko rozprzestrzeniła się ta katastrofa, ta apokalipsa, która tak niespodziewanie spadła wtedy na świat – a może tylko na część świata? – tego nie było wiadomo. Nie było też wiadomo co było jej przyczyną. Nie było na ten temat żadnych ogólnodostępnych przypuszczeń i spekulacji, nie powstawały żadne teorie spiskowe, których wcześniej, natychmiast po nastąpieniu nawet znacznie mniejszej skali zjawiska, w Internecie pojawiało się mnóstwo. Do zdezorientowanych ludzi nie docierały żadne informacje. W momencie katastrofy przestała działać wszelka oparta na elektronice komunikacja.
Aplikacje w telefonach komórkowych natychmiast przeszły w tryb offline, w taki tryb przeszły również Mapy Google, które większość kierujących wykorzystywała do nawigacji, a nawet kiedy nie tej nawigacji nie potrzebowali, kiedy znali miasto i tak w większości mieli tę aplikację uruchomioną, używali jej bowiem do wyznaczenia optymalnej trasy, która omijałaby korkujące się ulice.
– Noż k⁎⁎wa! Co jest, do c⁎⁎ja?! – rzucił sam do siebie elegancki zasiadający za kierownicą granatowego Opla Insigni, którego silnik z nieznanego powodu nadal pracował. Mężczyzna ten przeniósł wzrok na wbudowany w deskę rozdzielczą samochodu ekran. – Przecież nie pokazuje mi tutaj żadnego korka, do c⁎⁎ja!
Mężczyzna spojrzał na zegarek. Wziął trzy głębokie oddechy.
– „Noż k⁎⁎wa! Ja pi⁎⁎⁎⁎lę! Spóźnię się, do c⁎⁎ja!” – pomyślał już spokojniej.
Na spóźnienie nie mógł sobie jednak pozwolić, był przecież przedstawicielem Rady Miasta i był umówiony na spotkanie z delegatem Ministerstwa Kultury, a spotkanie to miało dotyczyć kandydatury miasta Grudziądza do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.
Mężczyzna, wiedziony silnym poczuciem obowiązku, wyłączył więc silnik, wysiadł z samochodu i piechotą udał się do pobliskiego Centrum Kultury Teatr, gdzie miał umówione to niezwykle ważne spotkanie. Wydawało mu się, że powinien na nie zdążyć.
Cierpliwość jest cechą mocno indywidualną, stąd inni kierujący, którzy utknęli w tym niespodziewanym korku w różnym odstępie czasowym szli w ślady kierującego Oplem Insignią. Jedni porzucali swoje auta wcześniej, inni robili to później. Jeszcze inni, ci najbardziej cierpliwi, ale również i ci, którzy nawet w obliczu katastrofy nie potrafili znaleźć w sobie nawet krzty zaufania do drugiego człowieka i, wiedzeni żądzą obrony stanu swojego posiadania, postanowili pilnować tej swojej własności aż do końca, zostawali w autach. Znajdowano ich później. Znajdowano ich rozkładające się zwłoki.
Katastrofa, oprócz zniszczenia, może nieść też za sobą inne niespodziewane skutki. Tak zdarzyło się również i w tym przypadku. Zatrzymany ruch drogowy w jednej chwili zakończył ponadstuletnią trójstronną wojnę, wojnę toczoną od czasu wprowadzenia na rynek pierwszego samochodu osobowego, Forda model T, wojnę toczoną pomiędzy zmotoryzowanymi, pieszymi i cyklistami. Nie były do zakończenia tej wojny potrzebne żadne negocjacje pokojowe, nikt nie musiał stawiać nikomu żadnego ultimatum, nikt też żadnego ultimatum nie był zmuszony przyjmować. Ta wojna zakończyła się samoistnie. Zakończyła się, bo zmieniły się okoliczności. Zakończyła się, bo kiedy ruch drogowy zatrzymał się, nie było już o co walczyć. Katastrofa pozostała, co prawda, bez wpływu na działanie odchodzących już powoli do lamusa klasycznych rowerów napędzanych siłą ludzkich mięśni, ale mało kto już w nowoczesnym mieście Grudziądzu wykorzystywał te archaiczne pojazdy do czegokolwiek. W ogóle mało kto wykorzystywał do czegokolwiek jakiekolwiek rowery, chyba że dostawcy jedzenia, oni jednak woleli korzystać z „rowerów” napędzanych silnikiem elektrycznym. I, być może nawet, ci dostawcy, zmuszeni okolicznościami, przesiedli by się na rowery mechaniczne, dostarczanie pożywienia jest bowiem jednym z podstawowych mechanizmów zapewniających funkcjonowanie jakiejkolwiek cywilizacji, gdyby nie to, że na skutek zaniku opartej na elektronice komunikacji nie otrzymywali żadnych zamówień. Na skutek zaniku opartej na elektronice komunikacji ludzie nie mieli jak tych zamówień składać. Ludzka cywilizacja chyliła się ku upadkowi.
– „Черт возьми, я не думаю, что у нас когда-либо была такая засуха.” – wpatrując się w ekran swojego iPhone’a myślał pochodzący z Rosji Iwan, student grudziądzkiej Wyższej Szkoły Demokracji, który po zajęciach, a często również w ich trakcie, dorabiał jako kurier rowerowy.
– „Ciekawe czy kupon w Lidl Plus mi zadziała? I czy będę mogła dalej zbierać Żappsy?” – zastanawiała się Weronika, młoda gospodyni domowa, kiedy kolejny raz uruchomiła ponownie telefon, postępując tak, jak ojciec pierwszego z jej piątki dzieci (jak on miał na imię?) zawsze jej radził, kiedy coś dziwnego działo się z jakim urządzeniem elektronicznym.
– „Rozkładać parasol czy nie rozkładać?” – głowił się Krzysztof, starszy mężczyzna, który swój telefon wykorzystywał głównie do sprawdzania tego, jaka jest pogoda, bo akurat ta informacja wyświetlała mu się od razu na ekranie głównym. Sam dzwonił raczej rzadko, nie bardzo miał gdzie. Połączeń przychodzących też nie otrzymywał wielu, tyle co od czasu do czasu zadzwonił do niego jakiś specjalista od fotowoltaiki – na co jednak bezdomnemu panele słoneczne? I gdzie w ogóle miałby je zainstalować?
– „Ciekawe co tam na najnowocześniejszym portalu dla starych ludzi?” – zastanawiał się wysoki mężczyzna, który, niewzruszony sytuacją, spokojnie spacerował przez miasto ze swoim psem.
W taki właśnie sposób Grudziądz przemienił się w miasto-widmo. Stał się miastem chodzących po ulicach zombie, wpatrzonych w swoje, równie jak oni półmartwe telefony, choć rzeczywistość mocno rozminęła się ze scenariuszami kreowanymi przez pisarzy-fantastów, którzy z mniejszym bądź większym rozmachem przedstawiali czytelnikiom zrodzone w ich chorych głowach wizje żywych trupów błąkających się po świecie w poszukiwaniu mózgów. Mózgów, które mogłyby wyrwać a później zjeść. Grudziądzkie zombie nie poszukiwały mózgów. Czuły, że nikt w całym Grudziądzu nie ma już nawet szczątków takiego organu jak mózg. Znały – być może intuicyjnie? – zjawisko atrofii, choć z powodu braku mózgu nie potrafiły go nazwać. Wiedziały jednak – być może z autopsji? – że narząd nieużywany zanika.
I do takiego właśnie Grudziądza trafili bohaterowie naszej opowieści: Pacha, nazwiskiem Umyta i Ostrowski, imieniem Jerzy. Dlaczego spotkali się akurat w Grudziądzu? Byli przecież umówieni w Głogowie, nad Odrą i to właśnie tam Pacha czekała cierpliwie na Jerzego. Czekała na niego kilkanaście dni. Jerzy jednak w umówionym miejscu spotkania uparcie się nie pojawiał, a nie pojawiał się w nim nie ze względu na złośliwość czy obojętność, ale nie pojawiał się w nim na skutek problemów z czytaniem ze zrozumieniem. Z wysłanego mu przez Pachę SMS-a, ostatniego SMS-a, jak się miało później okazać, którego Pacha kiedykolwiek wysłała i ostatniego, który Jerzy kiedykolwiek odebrał, wywnioskował, że miejscem spotkania jest Gorzów. I to właśnie w Gorzowie Jerzy czekał na Pachę tak cierpliwie, jak cierpliwie Pacha czekała na Jerzego w Głogowie.
Gdyby ta dwójka dotarła do Grudziądza wcześniej, gdyby znajdowali się w którymś z aut zatrzymanych na ulicy Focha, najpewniej to Jerzy byłby tym, którego ciało zostałoby znalezione w stanie rozkładu wewnątrz któregoś z zatrzymanych na ulicy pojazdów. To właśnie Jerzy cechował się bowiem większą niż Pacha cierpliwością. I to właśnie z tego powodu po upływie dwóch tygodni w czasie których ani Jerzy nie pojawił się w Głogowie, ani Pacha nie pojawiła się w Gorzowie, Pacha postanowiła skontaktować się ze swoim wybrankiem. Sięgnęła w tym celu po swój telefon komórkowy.
– „No nie! Motyla noga! Nie ma zasięgu!” – wyciągnęła słuszny wniosek na widok małego, pustego trójkąta, który wyświetlał się w prawym górnym rogu ekranu. Nie odkładając smartfona, ciągle wpatrując się w jego wyświetlacz, przespacerowała się w tę i z powrotem wzdłuż brzegu rzeki. W niczym to nie pomogło – znacznik zasięgu wciąż sygnalizował brak połączenia z siecią. Sygnalizował brak połączenia z siecią nawet wówczas, kiedy Pacha wspięła się na wierzchołek najwyższej w okolicy topoli.
– „No kurza stopa!” – pomyślała mocno już zdenerwowana sytuacją. Wówczas jednak dostrzegła siedzącego na gałęzi obok niej gołębia.
– „No dobra, załatwimy to inaczej.” – ucieszyła się na jego widok.
– „Ja wiem, że kobieta musi się spóźniać, taka już jej kobieca natura” – pomyślał Jerzy, którego znajomość kobiet była równie głęboka, co teoretyczna – „ale zaczynam się martwić. No nic. Poczekam jeszcze ze dwa tygodnie, a potem spróbuję się zorientować o co może chodzić.”
Po podjęciu tej męskiej decyzji Jerzy wrócił do przerwanego zajęcia i wyciągał z Odry co większe okazy spływających nią śniętych ryb. Rozkładał później na brzegu szeroko ręce, samemu przed sobą szczycąc się swoimi wędkarskimi osiągnięciami, po wędkarsku zawyżając nieco i tak już imponujące własne wyniki wędkarskie. To właśnie wtedy na jego lewym przedramieniu wylądował gołąb. Gołąb upstrzył rękę Jerzego guanem.
– „Za życia zostałem pomnikiem” – pomyślał nasz aspirujący wieszcz i rozmarzył się, oczami wyobraźni widząc już buldożery strącające figurę Adama Mickiewicza ze stojącego na krakowskim Rynku cokołu po to, żeby zrobić tam miejsce dla poety od Mickiewicza jeszcze większego. Kiedy ta wspaniała wizja dobiegła końca, optyka Jerzego ponownie skoncentrowała się na przyodrzańskiej rzeczywistości. Zauważył obrączkę na nóżce gołębia i wciśnięty za nią kawałek papieru. Opętała go dzika żądza. Papier oznaczał zapisane na nim słowa, a słowa wręcz fizycznie domagały się od niego tego, aby je przeczytać.
Po przeczytaniu wiadomości Jerzy natychmiast i bezzwłocznie, nie zabierając ze sobą żadnych rybich zwłok („Coś się upoluje po drodze, jak Hemingway” – pomyślał) wyruszył na północny wschód. Wyruszył w kierunku miasta Grudziądza. W tym samym kierunku wyruszyła też i Pacha, o czym poinformowała go w przesłanym za pomocą gołębia liście. W liście, w którym zmieniała miejsce spotkania na miasto, którego nie sposób pomylić z żadnym innym miastem na całym świecie.
Do Grudziądza Jerzy dotarł pierwszy. Nie dość, że miał bliżej, to jeszcze Pacha po drodze co i rusz zatrzymywała się po to, żeby pooglądać igrające w krzakach ptaki, a także przydarzyła jej się pewna nieprzyjemna przygoda.
Jerzy siedział w ogródku nieczynnej restauracji McDonald’s znajdującej się przy zbiegu ulic Marszałka Focha i Józefa Włodka, która była przedłużeniem ulicy Dworcowej. Wszędzie dookoła chodziły wpatrzone w telefony grudziądzkie zombie. Potrącały się nawzajem, wpadały na siebie i na znajdujące się na ulicy obiekty. Jedno z nich, niska blondynka o dziewięciu palcach, przez pół godziny uparcie uderzała czołem o przeszklony parkan mający osłaniać restauracyjny ogródek przed hałasem dobiegającym z sąsiadujących z nim, gwarnych niegdyś jezdni. Jerzy ignorował te żywe trupy. Spoglądał na zablokowanie skrzyżowanie. Oglądał stojący na jego środku zastygły w połowie manewru skrętu tramwaj linii T2 i zastanawiał się ile dałoby się za taki tramwaj wyciągnąć na złomie. Pieniądze by mu się przydały – tak myślał, był bowiem głodny i chciał kupić sobie coś do jedzenia. Po drodze okazało się, że żaden z niego Hemingway – nic nie udało mu się upolować. Może dlatego, że nie miał broni? Nie ruszał się jednak z ławki przed tą wykwintną restauracją serwującą niegdyś najwyszukańsze dania kuchni amerykańskiej. Obawiał się, że kiedy on oddali się w celu zdobycia pożywienia, właśnie wtedy na miejsce dotrze Pacha. Obawiał się, że widząc, że nie ma go na miejscu ustalonego przez nią spotkania obrazi się i gdzieś sobie pójdzie. I weź tu później szukaj wiatru w polu! Szukaj igły w stogu siana! A później weź się jeszcze i, z tego swojego oddalenia, weź się jej jeszcze wtedy wytłumacz!
Pacha nadeszła po trzech dniach. Nadeszła od zachodu, od strony Wisły. Nadeszła ulicą Włodka i to dlatego Jerzy, odwrócony w kierunku ulicy Dworcowej, jej nie zauważył. Tamtego dnia wiatr, delikatny kujawsko-pomorski zefirek wiał od strony Wisły niosąc ze sobą aromat mułu, wilgoci i tataraku. Niesione znad wody powietrze wolne było tamtego dnia od zwyczajnego dla grudziądzkiego odcinka Wisły zapachu trupów, przemienieni bowiem w zombie mieszkańcy miasta już od dłuższego czasu nikogo w Wiśle nie utopili – ot, tyle, co od czasu do czasu któryś z nieumarłych sam przez nieuwagę pogrążył się w topieli, ale dla Wisły było to tyle co i nic. Z taką nieznaczną liczbą zwłok Wisła radziła sobie bez problemu. Jerzy nagle wyczuł w powietrzu jeszcze inny zapach – zapach róży.
Perfumy nałożone na ciało u każdego człowieka zachowują się troszeczkę inaczej. Ten sam zapach u różnych osób przybiera różne odcienie. Zapachu róży, który wtedy poczuł, Jerzy nie mógł pomylić z żadnym innym zapachem na całym świecie. Nawet jeśli ten zapach był, tak jak się to tam wtedy w tym Grudziądzu zdarzyło, zapachem róży lekko przefermentowanej.
– Pacho! Jesteś! Różyczko ty moja! – krzyknął obracając się na ławce, po czym wstał i podbiegł w kierunku swojej ukochanej.
Różyczka wyglądała dokładnie tak samo jak pachniała: twarz miała upstrzoną wysypką – płaskie, różowe plamy zlewały się na niej ze sobą. Włosy miała w nieładzie, przetłuszczone, a końcówki były niepodcięte. Jerzy nie przejął się jej wyglądem, sam zresztą wyglądał nie najlepiej, czym również i Pacha się nie przejęła, Jerzy bowiem zawsze wyglądał nie najlepiej. Tylko ta niewiadomego pochodzenia biała, zaschnięta plama na jego lewym przedramieniu wydała się Pasze w jakiś niezrozumiały dla niej sposób nobilitująca.
Zerwał się więc wtedy Jerzy ze swojej ławki i podbiegł do Pachy, i porwał ją w ramiona, i w tych ramionach uniósł ją, i uściskał ze wszystkich swoich sił, których, wygłodzony, nie miał zbyt wiele, ale uścisk ten wzmocniony był całą tą tęsknotą, jaką przez ten nieskończenie długi czas rozłąki przeżywał i wzmocniony był też całą tą radością, jaką wstąpiła tam w niego z powodu tej nieskończenie długiej rozłąki zakończenia, był to więc, mimo osłabienia Jerzego, uścisk wyjątkowo silny.
– Auć – powiedział, coś bowiem wbiło mu się wtedy pod żebro.
„Nie ma róży bez kolców” – jak to powiadają, a tym kolcem, którym Pacha, ta róża Jerzego, ukłuła go wtedy po żebrem, była stłuczona szklana butelka umieszczona w kieszeni jej różowej, mocno przybrudzonej bluzy-kangurki.
– Przepraszam! Przepraszam cię, Jerzy – powiedziała Pacha, kiedy mężczyzna odstawił ją na ziemię. – Przepraszam! Z tej radości zapomniałam że schowałam sobie na później resztkę malinowego Kubusia. Wiesz jak trudno go teraz dostać? Ostatnią butelkę, małą zresztą, bo dużych to już chyba nigdzie nie ma, znalazłam w Biedronce w Łabiszynie. Zresztą, tę Biedronkę przejęli szabrownicy i grabią teraz ludzi, którzy przychodzą tam po zaopatrzenie. Wiesz ile oni wzięli ode mnie za tego Kubusia? Wiesz ile? DWIEŚCIE SZEŚĆDZIESIĄT CZTERY złote wzięli, bandyci jedni! Moje ostatnie pieniądze wzięli! Ostatnią moją gotówkę! Ale co ja mogłam?! No sam powiedz: co ja wtedy mogłam?! Jak w taką długą podróż miałam się udać bez malinowego Kubusia?! No sam powiedz, jak miałam?! A później, kiedy w Solcu Kujawskim zobaczyłam Wisłę, to zaczęłam biec, bo pomyślałam, że to już Grudziądz, tak mi się pomyliło. Taka byłam wyczerpana. Taka byłam wyczerpana, że aż mi się, tak jak tobie z tym Gorzowem, pomyłka geograficzna przytrafiła, i zaczęłam tam biec ciesząc się na spotkanie z tobą i potknęłam się o wystającą studzienkę kanalizacyjną i się przewróciłam i wypadła mi ta butelka z malinowym Kubusiem i rozbiła się na asfalcie. I wylizałam z tego asfaltu to, co się udało mi z niego wylizać, ale nie wszystko udało mi się z tego asfaltu wylizać i wpadłam wtedy w rozpacz. Rozpacz mnie wtedy ogarnęła i pomyślałam, że chyba już do ciebie nie dojdę, że już mi się do ciebie nie uda dotrzeć, no bo jak miałam iść dalej, jak tu iść tyle kilometrów bez malinowego Kubusia w zanadrzu?! No jak miałam iść?! Sam powiedz. Ale później pomyślałam, że ty na pewno znajdziesz jakiś sposób na to, żeby dla mnie tego Kubusia malinowego zdobyć, jesteś w końcu mężczyzną, prawda? – jesteś mężczyzną czy nie? – i to dało mi siłę do tego żeby się podnieść i żeby iść dalej, ale zanim jeszcze się podniosłam i poszłam dalej, to zobaczyłam, że ta butelka, co to z kieszeni mi wypadła, to tylko szyjka się w niej utłukła i trochę na górze też się zniszczyła, ale denko w niej ocalało, denko zostało w całości i jeszcze nad tym denkiem ścianki były, choć ostre i postrzępione, ale jednak były i trzymały resztki tego mojego ostatniego malinowego Kubusia wewnątrz, jak w szklance go tam w tej potłuczonej butelce trzymały i to mi dało wtedy siłę i nadzieję. I to właśnie wtedy wstałam i zabrałam ze sobą te resztki Kubusia malinowego i niosłam go z ostrożnością, niemal z nabożnością niosłam go wtedy dalej i dopiero w gdzieś okolicach Sztynwagu go wypiłam, bo już z pragnienia nie mogłam dłużej wytrzymać, a później wylizałam to szkło do czysta i chciałam je wyrzucić, ale nie było tam nigdzie kosza na śmieci, a przecież nie mogłam wyrzucić go ot tak, gdzieś przy drodze czy do lasu nie mogłam go przecież wyrzucić, bo nawet kiedy świat się kończy to nie można przecież tak zrobić, bo to nieładnie, więc schowałam go do kieszeni mojej bluzy-kangurki, a później zupełnie o nim zapomniałam i dlatego właśnie się ukłułeś, za co ogromnie cię przepraszam, przepraszam cię, Jerzy.
– Nie no, luz. Nic się nie stało – powiedział Jerzy głosem zamyślonym, bo inne myśli już mu wtedy głowę zaprzątały. Miał w tej swojej głowie istną galopadę, istny natłok myśli, a każda kolejna myśl, która przez tę jego głowę tam mu wtedy przemknęła, zatrzymywała się w niej w pewnym momencie i dołączała do tych wszystkich poprzednich, które również się tam w tej jego głowie wtedy zatrzymały, i rosła, rosła tak jak i rosły te wszystkie inne poprzednio zatrzymane, a każda z tych myśli była tylko kolejnym wariantem tej samej obawy „skąd ja tu jej teraz w tym postapokaliptycznym Grudziądzu malinowego Kubusia wytrzasnę?”.
I usiedli razem na ławce przed tą zamkniętą restauracją, i Pacha z ciekawością rozglądała się dookoła, a Jerzy patrzył na Pachę i we wzroku jego było tyle samo miłości co było też i w nim czujności i obawy. I za każdym razem, kiedy tylko Pacha otwierała usta, on odzywał się pierwszy. Byle tylko nie dać jej dojść do głosu. Byle tylko nie dopuścić do tego żeby miała okazję zadać mu tego pytania o malinowego Kubusia. Pytania, które mogło zniszczyć to wszystko, co jeszcze im na tym świecie pozostało. To, co nie zostało jeszcze w nich zniszczone.
Więc pytał ją Jerzy:
– A jakiegoś ciekawego ptaka niespotykanego może gdzieś tam po drodze widziałaś? – pytał. Albo:
– A jakiegoś szczególnie śmiesznego poliszdżołka może sobie przypominasz? – pytał. Albo:
– A jakiś sonet ci przypadkiem może nie przyszedł do głowy? – pytał.
I pytał ją jeszcze o wiele innych rzeczy, aż w końcu wykorzystał cały zasób pytań jakim dysponował i zamilkł. Wtedy odezwała się Pacha:
– A znasz może legendę o Wielkim Plusku? – zapytała.
– Coś tam kojarzę – odparł Jerzy. – Było coś o dwumetrowych falach i o wodnej róży niesionej na grzbiecie jednej z nich i jeszcze…
– Ale tam było też o tym, że woda w Wiśle ma smak malinowego Kubusia! – wykrzyknęła nagle Pacha i zerwała się z ławki. – Chodźmy, Jerzy! Chodźmy nad Wisłę!
I Pacha pobiegła, a Jerzy pobiegł za nią i chciał ją ostrzec przed piciem wody z Wisły, bo legendy legendami, ale fakty są takie, że na grudziądzkim odcinku Wisły woda może sobie zawierać co tam tylko chce, Jerzy nie miał pojęcia co mogła tam ta woda jeszcze zawierać, ale przede wszystkim zawiera trupi jad – tego akurat był zupełnie pewien. Biegł jednak znacznie wolniej od Pachy i kiedy wreszcie dotarł nad brzeg, jego ukochana już klęczała nad korytem rzeki i złożonymi dłońmi czerpała z niej wodę, a później ją wypijała. Jerzy patrzył na to przejęty zgrozą.
Tak jak przejęty zgrozą był też i później, kiedy Pacha wstała z kolan, kiedy z uśmiechem obróciła się w jego kierunku, po czym cała jej twarz nagle zrobiła się zupełnie fioletowa. Tak jak przejęty zgrozą był i wówczas, kiedy sfioletowiała Pacha popędziła w krzaki.
A później z tych krzaków dobiegł go uspokajający bulgoczący dźwięk i zaraz po nim równie uspokajający zapach, który wymieszał się z zapachem sfermentowanej róży i cała zgroza opuściła wtedy Jerzego.
– „Jest dobrze. Jest tak jak było. Jest tak, jak powinno być” – pomyślał. Bo natura sobie poradziła. Ekosystem posapokaliptycznej Wisły oczyścił się z trupiego jadu, który zdążył już spłynąć do Bałtyku. W wiślanej wodzie zostały tylko zanieczyszczenia w postaci starych dobrych bakterii escherichia coli.
***
3216 słów, bez wstępu i tytułu.
@George_Stark zombie - to dramat medyczny. Wizyta u proktologa w trybie pilnym - to jest horror
@pacjent44 Nick sugeruje po trosze, ze piszesz na podstawie własnych doświadczeń.
@George_Stark bez "po trosze"
Komentarz usunięty
Komentarz usunięty
@UmytaPacha Prawdziwy artysta nie tłumaczy się ze swojej sztuki i dlatego do komentarzy Twoich odniosę się jutro. O ile nie zapomnę.
@George_Stark o kurczę, przeczytam jutro. Mamy tu rekord długości!
@splash545
Kurde, a mam jeszcze jeden pomysł i plan żeby go jutro spróbować zrealizować.
Zaloguj się aby komentować

