Szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu, albo opuści mnie słuszność tej koncepcji!
Ekspresowy strzał w #naopowiesci o zabarwieniu wakacyjnym!
Niefortunny zakład
Choć od tamtego spływu minęło dobrych 20 lat, do dzisiaj, widząc w parkach ławkę wykonaną z rozciętej na pół kłody, uśmiecham się pod nosem i wracam myślami do sierpnia 2003 roku. Ostatnich wakacji w rodzinnym domu i ostatnich dni, które spędzaliśmy w pełnym składzie - Łysy, Kuba, Wiosło i ja.
Był to kolejny wieczór, kiedy rozwaleni z ciepłymi browarkami nad Notecią obserwowaliśmy ruch na rzece. Tępo wpatrywaliśmy się w mijające nas łódki i stateczki. Akurat na naszej wysokości przepływała grupa kajakarzy, gdy Kuba wypalił:
-Ale bym sobie też tak popływał… Może wynajmiemy jutro kajaki?
-Na kajaku to każdy debil popłynie - wypaliłem w jego stronę.
-Taaaa, a ty, Tomuś, to na czym chciałbyś popłynąć?
-A chociażby na ławce? Do samej Bydgoszczy! - ułańska fantazja, zaprawiona głośnym beknięciem uderzyła mi do głowy.
-Ale jakiej ławce? Takiej z parku? - Łysy próbował nadążać, nie był najostrzejszą kredką w naszym piórniku.
-Ta, z oparciem i poręczami, żeby się wygodnie rozsiąść… Myśl, debilu! - zapalałem się coraz bardziej do własnego planu. - Na placu zabaw przy przystani poustawiali poprzecinane kłody. Na takim czymś dałoby radę. Wiosło, plecak i można płynąć!
-I kapok - rzucił ponuro Wiosło, po kilku browarkach robił się burkliwy i milczący, ale i jemu plan się na tyle spodobał, by dorzucić swoje trzy grosze.
-Ty, a jak długo będziesz płynąć? - Łysy w końcu zadał sensowne pytanie.
-Kajakiem schodzi jakieś 4,5 godziny, ławką pewnie 5-6. - odpowiedziałem.
-Aha… - Łysy zaczynał coś liczyć na palcach. - To jakbyś jutro ruszył dajmy na to o szóstej, to koło południa byłbyś w Bydgoszczy? A co z nami?
-Na ławce ze mną nie popłyniecie. Wsiądziecie do pekaesu i będziecie na mnie czekać gdzieś przy ujściu Starego Kanału. Pomożecie wytargać ławkę na brzeg.
-A co z nią potem zrobimy? - Łysy nie dawał za wygraną.
-A co ma być? Zostawimy. Na pamiątkę naszych dokonań - zarechotałem, a reszta razem ze mną. - To co panowie? Jutra 5:30 zbiórka na placu zabaw?
Pokiwali głowami na zgodę. Dopiliśmy ostatnie browce i ruszyliśmy do domu. Nazajutrz szykował się ciekawy dzień.
Gdy wstawałem po czwartej, genialny plan spływu nie wydawał mi się już tak genialny. Ale teraz głupio byłoby się wycofywać… Co by sobie o mnie pomyślała reszta? Z nieszczególnie wesołą miną zacząłem się ubierać i pakować plecak - woda, coś do przegryzienia,ciuchy na zmianę i kawałek liny do zabezpieczenia plecaka.
Na miejsce wszyscy dotarli punktualnie, nawet Łysy.
-Tomuś, naprawdę to zrobisz? - stęknął Wiosło, który wraz z Łysym przenieśli ławkę nad brzeg Kanału Bydgoskiego. - To ponad 20 kilasów, a ty będziesz sam jak ten cieć siedział na tej kłodzie.
-Luz, gdybym do drugiej nie dotarł, możecie wszczynać alarm - rzuciłem głosem wykluczającym taką ewentualność.
Szybko do kłody przymocowałem plecak. Wiosło uparł się na kapok, więc dla świętego spokoju narzuciłem rozpięty, z zamiarem pozbycia się go za pierwszym zakrętem. Zwinęliśmy go razem z dwoma wiosłami do kajaków z przystani. Drugie zamocowałem wraz z plecakiem, gdybym jakimś cudem zgubił pierwsze.
-Jak ci się to uda, to stawiam 0,7 czystej - zaoferował się Kuba.
-Trzymaj, to na drogę - Łysy z kieszeni bojówek wyjął zawiniątko w szarym papierze. - Jakbyś po drodze zgłodniał.
Było to pęto śląskiej. Spakowałem do plecaka.
-Cóż panowie… Na mnie już czas! - rzuciłem dziarskim głosem, w duszy przeklinając debilny pomysł, na który się porywałem.
Wszyscy pomogli mi zwodować ławkę. Postali chwilę na brzegu, patrząc jak powoli odpływam w stronę Bydgoszczy. Sami ruszyli sprawdzić kiedy odchodzi najbliższy autobus do wojewódzkiego.
Droga była monotonna. Z góry grzało coraz mocniej, bliżej brzegu komary próbowały ciąć, a ja machałem wiosłem raz z jednej, raz z drugiej strony kłody. Nie było źle. Trochę więcej roboty i mniejsza sterowność niż przy kajaku, w ciągu pierwszej godziny zalałem sobie plecak wodą, ale poza tym było ok.
Było jakoś po ósmej, gdy pogoda robiła się coraz bardziej duszna, a z mijającej mniej grupy kajakarzy, którzy zaczęli rżeć na widok mojej łajby, ktoś rzucił:
-Kolo, nie wiem gdzie chcesz tym dopłynąć, ale do dwóch godzin ma się rozpętać burza. Szukaj portu, marynarzu!
Pokiwałem głową, ignorując ostrzeżenie. Odpłynęli dalej. Ponownie spotkałem ich jakieś 40 minut później (dobrze, że zabrałem ze sobą chociaż zegarek), gdy wyciągali swoje kajaki na brzeg, szukając schronienia.
-Gościuuuuu, schodź do nas? Niedługo lunie! - ostrzegli mnie po raz kolejny, ale kto by się przejmował? Trochę duszno, słonko grzało, niebo czyste, zaczynał się lekki wiaterek. Przyznajcie sami, warunki idealne!
I tak sobie płynąłem, dobre pół godziny od spotkania z kajakarzami, gdy przestało być fajnie. Zaczęło robić się ciemno, zerwał się dość silny wiatr. Ławka zaczęła się ostrzegawczo kołysać. Jak na złość brzegi kanału w tym miejscu były dość wysokie, zacząłem gorączkowo zastanawiać się co robić.
Na początek zapiąłem porządnie kapok. Zaraz potem odszukałem w plecaku resztę linki - przywiązałem się nią luźnym węzłem do ławki i tak zabezpieczony wiosłowałem jakby mnie sam diabeł gonił.
Nie pomogło!
Jakiś kwadrans potem rozpętało się piekło! O ile wcześniej siedziałem wygodnie wyciągnięty na kłodzie, tak teraz starałem się ją ciasno obejmować kolanami, by jakoś się na jej chybotliwej powierzchni utrzymać. Wiatr wiał strasznie, spychając mnie w kierunku skarpy lewego brzegu. Siekący z boku deszcze uniemożliwiał mi widzenie. Walcząc z aurą cały czas parłem na przód. Byłem już praktycznie na środku kanału, gdy usłyszałem warkot silnika.
Tramwaj wodny!
Kłoda niebezpiecznie zakołysała się po raz kolejny, gdy podjąłem paniczną próbę ucieczki z toru kolizyjnego z prącym na moją rufę statkiem. Beznadziejna sterowność wdawała się mocno we znaki. Czułem już zmarszczki rozcinanej przez tramwaj wody na swoich nogach.
Było, blisko, było tak cholernie blisko! Krypa otarła mi się niemal o nogę, zakołysało tak, że spod mocowania wypadło mi zapasowe wiosło.
I kiedy myślałem, że najgorsze za mną, strugi deszczu zasilił grad. Lodowe odpryski wielkości orzechów laskowych siekały niemiłosiernie przez dobre 5 minut. W tym czasie kłoda urządziła sobie rodeo, a ja kuląc się i ściskając kurczowo wiosło, próbowałem już tylko nie spaść z tego cholerstwa. Szlak wzburzonej po tramwaju wody również nie pomagał, ale jego wpływ na ławkę z minuty na minutę malał.
Burza nagle się urwała. Przemoczony i posiniaczony kontynuowałem spływ. Była już niemal 11:00, byłem coraz bliżej celu. Wznowiłem miarowe machanie wiosłem.
Niestety, ławka postanowiła zacząć przeciekać. wypadł jeden z sęków. Nie wiem jakim cudem, ale całe to cholerstwo zaczęło się niebezpiecznie przechylać, nie pomogły próby balansowania własnym ciałem. I wtedy przypomniałem sobie o śląskiej od Łysego. Z pętka oderwałem pojedynczą laskę i załatałem nią dziurę. Lekko podciekała, ale udało mi się ustabilizować kłodę.
Wrócił upał, do końca trasy, a było tego dobre półtorej godziny, śmierdziało mi przed twarzą starą śląską. Zleciało się nawet kilka much, brzęcząc paskudnie.
Ostatecznie tuż przed 14:00 zawitałem w Bydgoszczy. Chłopaki tracili powoli nadzieję, że dotrę.
Szybko wskoczyli do wody i pomogli mi wciągnąć krypę na brzeg. Kuba wyciągnął z plecaka obiecane 0,7. Było obrzydliwie ciepłe.
Moją ławkę widziałem w tamtym miejscu jeszcze z 8 lat temu. Nadal tkwi tam, gdzie ją wyrzuciliśmy na brzeg, brakuje tam tylko kapoka i wiosła, z którymi głupio nawet na rauszu było wracać do Nakła…
----
liczba słów: 1144 (według DG)
#zafirewallem