Wielu z Was płacze, że od zawsze są sami i nie mają znajomych itd.
Tak samo miałem prawie całe gimnazjum i 1/3 liceum. Mało co wychodziłem, mimo że byłem towarzyski i lubiany. Po prostu trafiłem do patologicznej klasy w gimnazjum, a później jakoś wolałem grać w gierki niż wychodzić i walić browary na nielegalu.
Wszystko się zmieniło po liceum, miałem przyjaciela który znał chyba całe miasto i tak mnie ze sobą codziennie gdzieś zabierał, aż stałem się już samodzielny i nie potrzebowałem jego obecności by się z kimś ustawić. Doprowadziło to do powstania przyjaźni, znajomości.
Ale potem był dołek. Wyprowadziłem się z rodzinnego i byłem prawie sam. Szczęśliwie poznałem współlokatorkę i ziomala z pracy i jakoś tak zaczęło się walenie mefedronu co dwa tygodnie.
Później wróciłem do rodzinnego i wróciłem do starych znajomych. Ponownie wyjechałem i tym razem była już ch⁎⁎⁎ia. Trwa niemal do teraz. Mam dziewczynę i znajomych z pracy oraz uczelni. Z tymi z pracy teoretycznie czasem się spotkam, jakieś halloween party, ale nic trwałego. Poznanie przyjaciela w wieku 28 lat to chyba niemożliwość.
I tak dochodzę do konkluzji, że lepiej nie mieć czegoś bo się nie wie za czym się tęskni, niż mieć i stracić. Teraz nawet w rodzinnym mieście połowa ma dzieci, jakaś część wyjechała itd. Tęsknię za tymi czasami gdy nie siedziałem w domu, gdy jechaliśmy na spontanie do jakiegoś miasta tylko po to, żeby się nie nudzić. Mam tonę zdjęć z tego okresu, i z jednej strony cieszę się że coś przeżyłem, a z drugiej - pustka, przykrość, że jestem samotny w jakimś stopniu.
Trzymajcie się.
#przegryw