#foodtruckowehistoryjki

161
11

Zaloguj się aby komentować

Oporne Tosty


Kiedyś chodziło mi po głowie, czy nie zrobić z tego biznesu i zainwestować w #foodtruck, bo nigdy podobnych nie widziałem (najbardziej zbliżone są zapiekanki z pieczarkami), więc było by to coś nowego, ludzie lubią nowości.

Zrobić je w aucie łatwo, łatwo też tworzyć różne wariacje. Ale poczytałem #foodtruckowehistoryjki i mi przeszło.


Zazwyczaj używam bułek albo białego chleba, wyjątkowo wziąłem chleb tostowy (chleb/bułki lepsze). Zawsze smaruję masłem, bez masła są za suche.

Do posypki polecam przyprawę do ziemniaków i frytek, przyprawa do kurczaka też daje radę, czasami dam przyprawę do ryb albo czosnek w proszku.

Ser można dać w plasterkach/paskach, ale starty jest smaczniejszy i składniki lepiej "oddychają". No i szybciej się robi.

Keczup zawsze daję "przed", lubię jak się trochę przypiecze.

Dzisiaj trochę skromnie, bo wyszły mi ogórki i oliwki.


BTW, czy tylko ja jak robię #pizza to ser kładę NA składniki, a nie jak wszędzie w pizzeriach? Wolę jak się składniki podduszą i puszczą sok do ciasta/chleba, a nie że wysychają w piekarniku.


#jedzenie #gotujzhejto #zapiekanka #tosty

c0b4c33a-3ea8-44d5-bb51-f630ca1393a7
ebd7b8fe-adf2-4454-a9d9-bc9c1dcea153
Opornik userbar

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki


Dziś będzie będzie o pracownikach, rozkmina o zmianach jakie się dokonały w gastrobiznesie i ogólnie rynku pracy na przestrzeni lat oraz perypetiach z pracownikami jako Janusz biznesu.


Rynek pracy w Polsce 20, 15 czy nawet jeszcze - choć już w mniejszym stopniu - te 10 lat temu, a rynek pracy teraz to są dwa różne światy, oczywiście na niekorzyść czasów minionych. Dziś mam wrażanie, że do prac typu gastro, kurierka, wożenie jedzenia biorą się tylko imigranci, dla których jest to najprostsza do zdobycia robota - a polacy niespecjalnie chcą się w coś takiego pierdzielić. Cóż, znak czasów - trzeba przyznać, że jako kraj awansowaliśmy;) Jest to portal dla starych ludzi, więc pewnie dla większości nie napiszę nic odkrywczego ale pamiętam, jak szukanie sobie wakacyjnej czy tymczasowej roboty w okolicach liceum lub wczesnych studiów wywoływało we mnie najczęściej kryzys własnej wartości. Rekrutacje na tak ambitne stanowiska jak kelner/barman, barista, jakaś pomoc biurowa czy nawet na darmowe praktyki bliżej miały się do szukania pracy w topowych firmach z branży management consultingu niż low tierowych, dorywczych robót, gdzie wymaganiami powinno być posiadanie głowy i dwóch rąk. Wszędzie wymagane było CV (ofc ze zdjęciem), list motywacyjny i rzecz jasna doświadczenie na podobnych stanowisku, najlepiej poparte referencjami xD Do tego dochodziła kilkuetapowa rekrutacja, wybrzydzanie, darmowe dni próbne, płacenie bez umowy na zasadzie 2 złote za godzinę plus to co z napiwków (10% dla ciebie, reszta do podziału) i dorzucanie nowych obowiązków gdy pracy jest za mało, no bo w końcu płacę no to wymagam, nie? Innymi słowy - oczekiwania były wysokie, warunki zatrudnienia słabe (brak umów i bycie na słabszej pozycji w negocjacjach), a jeśli coś się nie podobało - powodzenia, jutro mam 5 nowych na Twoje miejsce.


Pamiętam, jak krótko po maturze obudziły się we mnie geny polaka i kazały wykorzystywać przedłużone wakacje na potyranie w jakiejś niskopłatnej robocie - teraz pewnie taki czas wykorzystałbym na remont w mieszkaniu;) Wraz z kumplem znaleźliśmy (w gazecie xD Internet ofc był, ale neostrada nie zdążyła jeszcze wtedy dobrze wejść pod strzechy) informację, że pobliska francuska knajpa szuka kelnerów. Zadzwoniliśmy, pan po drugiej stronie telefonu kazał nam przyjść na miejsce na rozmowę. Na miejscu czekał na nas rozparty w fotelu WŁAŚCICIEL sączący z kieliszka wino i pytający jakie jest nasze doświadczenie z francuską, podkreślam francuską kuchnią. Doświadczenie to było oczywiście żadne, bo poza ogólnodostępną wiedzą, że francusi mają sery, wina, omlette du fromage oraz jedzą żaby i ślimaki nie mieliśmy o niej bladego pojęcia. Dlatego też z zakłopotaną miną staliśmy (gdybyśmy mieli w rękach czapki, pewnie miętolilibyśmy je z zakłopotaniem) i ze wstydem powiedzieliśmy tylko, że nasza wiedza jest "no, taka bardzo ogólna". Pan pokręcił głową, po czym powiedział że WSZYSCY w jego restauracji muszą mieć DOSKONAŁĄ znajomość zarówno kuchni francuskiej jak i gatunków win, dlatego jeśli po bezpłatnym dwutygodniowym okresie próbnym stwierdzi on, że któryś z nas ROKUJE, wówczas dzielić się będzie przepastną wiedzą z zakresu sommelierstwa - wiedzą którą, jak mówił, może się pochwalić mało kto w Polsce, a może i na świecie. Teraz rzecz jasna nie dałbym się złapać na takie pierdolenie, ale wtedy oczyma wyobraźni widziałem siebie za kilka lat jako eksperta od wina, który niczym Bond siedząc w kasynie po powąchaniu zawartości kieliszka bezbłędnie odgaduje jego rocznik i szczep xD Aha, rzecz jasna o wynagrodzeniu nie było mowy, utrzymywać mielibyśmy się z napiwków, którymi trzeba byłoby się dzielić też z pracownikami kuchni. Mimo tych nędznych warunków byłem zainteresowany, bo była to jedyna oferta, a do tego blisko domu - jednak chyba nie spełniliśmy oczekiwań, bo pan chociaż obiecał, że zadzwoni, to więcej się do nas nie odezwał.


Próbowałem też w kilku innych miejscach odpowiadając na oferty z ogłoszeń typu "AAAAAAAAAA DYNAMICZNYCH MŁODYCH ZMOTYWOWANYCH SZUKAM UCZNIOWIE STUDENCI" bo były to jedyne miejsca, gdzie spełniałem wszystkie warunki xD Byłem młody, zmotywowany i prawie-student. Oferty okazywały się jednak nieco rozczarowujące - na początek trafiłem do firmy, gdzie miałbym sprzedawać perfumy na ulicy; potem do monterów kablówki/akwizytorów, gdzie miałbym chodzić po blokach i mówić emerytom, że trzeba zainstalować nowy dekoder, bo wkrótce zmienią sygnał i telewizor nie będzie działał (przyszedłem na dzień próbny na którym obejrzeliśmy sobie Teksańską masakrę piłą mechaniczną: Początek,a potem uznałem, że lepiej będzie wrócić do domu). Zwieńczeniem mojej wakacyjnej kariery było przepracowanie dwóch dni w czeskiej firmie żywcem wyjętej z Wilka z Wall Street, gdzie miałem telefonicznie poszukiwać jeleni gotowych zaintestować minimum 10k USD w no-name spółki z USA. Z tej pracy szczególnie jedna scena utkwiła mi w głowie: pierwszego dnia, podczas którego mieliśmy szkolenie pan prowadzący pokazywał nam matrycę wypłat. Zakładając że dziennie wykonam 100 telefonów (co to jest 100 telefonów, najlepsi mają po 300 i więcej!) i będę miał 5% zainteresowania (no bo to przecież spółka pewniaczek, +30% zysku w miesiąc, tylko głupi by nie wszedł), moja prowizja wyniesie 2% od klienta, a miesiąc ma 30 dni (najlepsi pracują w weekendy!), wychodziły jakieś szalone, kilkudziesięciotysięczne kwoty. W oczach miałem dolary i nie mogłem doczekać się kolejnego dnia, by zacząć budować swój sukces. Wychodząc z firmy wsiadłem do windy, a wraz ze mną jeden z pracowników wyglądający niczym niskobudżetowy Gordon Gekko. W windzie spojrzał na mnie i zapytał:

- To Twój pierwszy dzień?

Odpowiedziałem twierdząco i zapytałem: Jak tu jest?

Padła odpowiedź: Ja jestem tu od roku, pomału zbliżam się do średnich stawek w firmie. W tymi miesiącu zarobiłem póki co 80 tysięcy. Ale to nawet nie zbliża się do tego, co mają najlepsi.


Miałem oczy jak spodki. Wyszliśmy z budynku, mój współpracownik podał mi rękę na pożegnanie: Do jutra młody. Po czym wsiadł do Corsy C zrobionej w stylu Szybkich i wściekłych - światła Lexus-look; chromowane kołpaki-spinnery i ostro pomarańczowy lakier. Pewnie pod maską był też stożek i magnetyzery. Po którejś próbie auto odpaliło, a ja czekając potem na autobus nie byłem wstanie wyjść z podziwu, jak przedsiębiorczy jest mój wspólpracownik, który zamiast wydawać swoje dziesiątki tysięcy złotych na zbytki chyba wszystko musi inwestować. Następnego dnia w biurze dostałem listę przypadkowych numerów i wziąłem się za dzwonienie. Pierwszy numer to była pomyłka, drugi kwiaciarnia, trzeci należał do pana, który spadł z rowerka parę miesięcy temu i odebrała żona-wdowa. Przy piątym telefonie wstałem i wyszedłem - uznałem, że chyba nie nadaję się do tej pracy i możliwe, że wielka kariera w świecie giełdy i finansów przeszła mi wtedy koło nosa. Potem próbowałem jeszcze kilkukrotnie swoich sił w gównopracach, czasem było lepiej, czasem gorzej - zawsze jednak w oczy rzucała mi się ta różnica: pracownicy (robactwo) i SZEFOSTWO. Dlatego też gdy zaczynałem szukać ludzi do pracy w swojej budzie, miałem już jakieś doświadczenie z pozycji pracownika - wiedziałem też co nie podobało mi się u moich poprzednich pracodawców i czego chce unikać. Moim celem było bycie szefem może nie idealnym, ale co najmniej dobrym, a przynajmniej ludzkim.


Poszukiwania siły roboczej w moim przypadku poszły dwutorowo. Jak rasowy janusz potrzebowałem mieć na miejscu kogoś zaufanego, kto będzie miał na wszystko oko pod moją nieobecność - rolę tę zgodził się pełnić przez pewien czas mój dobry kumpel. Do tego potrzebowałem ekipy 2-3 osób, które zajmowałyby się tym w tygodniu oraz w weekendy, podczas imprez. Ogłoszenie wrzuciłem po prostu tam, gdzie sam bym go szukał - na olx i (wtedy jeszcze działające) gumtree. Co się jednak okazało i co mnie trochę zdziwiło - był rok 2015 i odzew był sporo mniejszy niż to, czego oczekiwałem. Pamiętam, że kilka lat wcześniej na takie ogłoszenia przychodziły dosłownie dziesiątki aplikacji, w tamtym momencie odzew owszem, był - jednak nie taki, jakbym się spodziewał. Również oczekiwania dotyczące kasy pokazywały, że mamy inne czasy. 15 PLN netto za godzinę pracy, które jeszcze 5 lat wcześniej w gastro było fajną stawką teraz było znośne, ale bez szału. Przekrój ludzi był różny, ale przeważały osoby po 18-22 lata. W sumie już na starcie sam stałem się trochę januszem biznesu, bo rekrutacja polegała na rozmowie, scence z trudnym klientem i zrobieniu paru naleśników na próbę xD Z perspektywy czasu jednak wydaje mi się, że te kryteria nie miały sensu, a powinienem bardziej kierować się po prostu tym, jakie kto prezentuje elementarne ogarnięcie oraz jak poważnie podchodzi do samej pracy, gdyż to decyduje, czy ktoś jest solidnym pracownikiem czy nie. Bo przyznam się, że jednym z powodów, dla którego pod koniec nie miałem już entuzjazmu do prowadzenia tego biznesu było właśnie użeranie się z pracownikami i obecnie, po kilku latach odkąd skończyłem swoją foodtruckową przygodę, wydaje mi się, że jest tylko gorzej.


Kolejna część zabrzmi może nieco cynicznie, ale po pewnym namyśle wydaje mi się, że zjawisko janusza biznesu nie bierze się znikąd i po prostu jest wygrywającą strategią w określonych warunkach - a jak to czasem jest z wygrywającymi strategiami, nie muszą być one piękne, mają działać. Zacznę od tego, że systemowym problemem w niskopłatnych zawodach jak gastro jest to, że żadne ambitne czy ogarnięte osoby raczej nie siedzą tam za długo. Jest to pełni zrozumiałe - każdy chciałby zarabiać więcej, prosta praca w obecnych czasach ledwo starcza na życie, do tego możliwości rozwoju i awansu w takich miejscach są ograniczone. Parę miesięcy, może dłuższy epizod dorabiania sobie na studiach, względnie kilka lat w branży ze względu na chęć przedłużenia młodości - ale prędzej czy później większość choć trochę ogarniętych osób będzie chciała poszukać "normalnej" pracy. W efekcie następuje spora rotacja i negatywna selekcja - w dłuższej perspektywie poza nielicznymi wyjątkami zostają albo ci, którzy są zbyt nieogarnięci żeby znaleźć sobie coś innego albo tak leniwi, że i tak mają to gdzieś, ważne żeby wpadło te parę złotych. Tacy ludzie albo wymagają ciągłej uwagi i nadzoru (bo np zapomną że gaz trzeba zakręcić albo umyć ręce po pójściu do toalety) tak, że stają się niczym innym jak narzędziem i przedłużeniem woli właściciela, który musi pilnować każdego drobiazgu - albo mają wszystko gdzieś i zupełnie nie można na nich polegać. Z czasem powoduje to, że nawet jeśli początkowe chęci były dobre - rzeczywistość zaczyna to weryfikować. Nieskromnie powiem, że jeżeli chodzi o mnie, zawsze starałem się robić coś porządnie - może nie do przesady na levelu azjata, ale solidnie na tyle, aby nie było się do czego przyczepić. I nie miało znaczenia, czy miałem zamiatać salę w knajpie na zadupiu czy przygotowywać prezentację przed ważniakami z korpo. Takie podejście jest jednak raczej w mniejszości.


Znajomy od kilku lat prowadzi Żabkę (chyba z najlepszą średnią ocen z googla jaką widziałem dla tych sklepów, 4.7*), raz na jakiś czas go odwiedzam i obserwuję jak stopniowo coraz bardziej stacza się w otchłań rozpaczy. Początkowo był entuzjazm: gdy zaczynał ten biznes zakładał, że początki są trudne, ale liczył, że z czasem będzie łatwiej i lepiej. I faktycznie, pierwsze dwa lata praktycznie każdy dzień spędzał w sklepie, aż w końcu po podłuższym czasie udało mu się skompletować dobrze zgrany zespół kumatych ludzi. Praca nadal wymagała jego uwagi i zaangażowania, miał jednak nadzieję, że jego zaangażowanie zmaleje choć na tyle, że uda mu się w końcu chociaż pojechać na wakacje. W którymś momencie jednak zespół zaczął się rozpadać - ludzie przechodzili do normalnych prac, trzeba było szukać nowych pracowników, o tych z kolei było ciężko. Wciąż jednak chciał być fajnym szefem, którego pracownicy lubią. Opowiadał np. jak zatrudnił do pracy dziewczynę, która oszczędzała kasę na leczenie swojego kota. Zrobiło mu się jej szkoda, więc dał jej 800 złotych premii. Dziewczyna parę dni później okradła go na 1200 złotych i zniknęła. Z czasem było tylko gorzej, dochodziło do sytuacji, gdzie mój znajomy musiał odwoływać plany, anulować rezerwacje - w przeciwnym razie przez niezapowiedziane nieobecności pracowników nie byłoby komu otworzyć sklepu, a sieć wlepiłaby mu kary. Z takimi osobami niespecjalnie jest nawet co zrobić. Duża podaż pracy w niskopłatnych zawodach powoduje, że nikomu specjalnie na takiej pracy nie zależy, a nawet jeśli się go zwolni, to co dalej? Zostaje się z nieobsadzonym wakatem.


Z tego powodu moim zdaniem na chwilę obecną wygrywające strategie są dwie, do tego blisko ze sobą powiązane. Model pierwszy: kontrola właściciela. Pracownik to po prostu narzędzie, niczym jednostka w grze RTS. Ma wykonywać polecenia i się słuchać, dobrze też lewarować na nim swoją pozycję poprzez strach. Te aspekty pracy, które wydają się oczywiste jak np. terminowe wypłaty - powinny stawać się niewiadomą, wywoływać niepewność. Po pewnym czasie taka osoba staje się owinięta wokół palca własciciela geszeftu, będzie coraz bardziej wątpić w siebie - tym lepiej dla nas, bo mniejsza szansa, że zmieni pracę. Minus jest taki, że obecność właściciela jest dalej w jakimś stopniu niezbędna.

Druga strategia to pójście w typowo polski zamordyzm. Tworzymy stanowisko np Starszego Pracownika Foodtrucka, podnosimy mu pensję o 10% i dajemy możliwość pomiatania tymi niżej w hierarchii. Zaskakujące, co potrafi zrobić odrobina władzy. Nie raz widziałem, jak bardzo skrupulatni - nieraz bardziej od samych właścicieli - potrafią być ludzie, którym dano odrobinę kontroli nad innymi. I tak naprawdę często nie potrzeba nawet gratyfikacji finansowej - wystarczy pochwała od czasu do czasu i poczucie, że jest się wyżej w hierarchii dziobania. Wydaje mi się, że w naszych warunkach, póki typowo niskopłatne zawody nie pozwolą normalne utrzymywanie się ze swojej pracy i napływ "normalnych" osób takie tendencje będą się tylko pogłębiać.


Ja jednak w 2015 roku o tych wszystkich rzeczach nie miałem pojęcia xD Optymistycznie przyjąłem sobie po prostu, że ludzie są dorośli, zależy im na pracy oraz mają głowę na karku - więc mogę budować z nimi relacje partnerskie a nie pracownik-szef. Parę lat później byłem już mocno odległy od tej myśli, a gdy któregoś dnia wieczorem załatwiałem zakupy na kolejną imprezę i osoba, która miała się wszystkim zajmować powiedziała, że w sumie zmieniły się jej plany i jutro jej nie będzie - uznałem, że rzucam to w cholerę. No, ale do tego momentu jeszcze trochę wpisów mi zostało;)

ipoqi

Pamiętam jak zaczynałem pracę za barem w 2010, 5 zł za godzinę, jak zdasz egzamin z karty drinków 7 zł a potem długo długo nic. Rok wytrzymałem.

Bublik

problemy z pracownikami zataczają coraz szersze kregi. Osobiście spotkalem się z tym w korpo. Po jakiejś tam selekcji (zakładam istnienie działu HR chociaż osobiście nigdy go nie spotkalem) przyjmują gościa, zaczyna szkolenie i po miesiącu rezygnuje, bo praca zbyt wymagająca, on nie daje rady. Oczywiście wcale taka nie była, jednak to co dla mnie wydaje się banalne dla niektórych jest szczytem możliwości. Gostek jednak startował do korpo, pierwszy etap rekrutacji przeszedł, na co on liczył?

Biorąc pod uwagę demografię będzie jeszcze gorzej.

rzYmskielajno

Ty chyba polaka uczyłeś takie wypracowanie

Zaloguj się aby komentować

cebulaZrosolu

@burt do dzisiaj na n126 mówi się zapiekanka :D

VonTrupka

filar małego biznesu i gastronomii lat 90 ub.w. (☞ ゚ ∀ ゚)☞

binarna_mlockarnia

@burt

-Przychodzi baba do lekarza z parówka w d⁎⁎ie, a lekarz na to: -hot-dog!!

-z parówką w d⁎⁎ie, a to dobre! He he he, a to nie mogła sobie wyjąć?

e4959024-0962-4bd3-abdb-5a3e2e4127cc

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki


Dziś będzie będzie o moich przygodach z sanepidem i roli rzeki Wisły w tym wszystkim


W jednym z wcześniejszych wpisów wspominałem o tym, jakie wymogi powinno spełniać gastroauto żeby przejść tzw. odbiór sanepidu. Pisałem też, że szukając pojazdu dla siebie zależało mi na tym, żeby ów odbiór był już zrobiony aby oszczędzić sobie roboty. W swojej dziecięcej naiwności założyłem sobie bowiem, że skoro wymagania wobec aut do gastro są jednolite, niezależnie od prowadzonej działalności - no to przecież po co miałbym wszystkie kwity wyrabiać drugi raz, nie? No nie xD Ale po kolei.


Gdy robiłem oględziny gastroaut (nie obejrzałem ich też swoją drogą zbyt wiele, bo kupiłem trzecie oglądane) za każdym razem pytałem, czy właściciel ma zrobiony odbiór sanepidu. Sanepid kojarzył mi się z organizacją do której przynosiło się próbkę kału na badania chcąc dorobić sobie jako studenciak pracą w knajpie; organizacją, którą straszyli się czasami właściciele przeróżnych gastrobiznesów, wreszcie organizacją zaludnioną przez stare, czepliwe ale i łase na drobne łapówki biurwy - stąd kontaktu z nimi chciałem za wszelką cenę uniknąć. Dlatego też pytanie "Odbiór sanepidu jest?" było istotnym punktem na mojej checkliście, powiedziałbym że na poziomie pytania czy "autko było bite?". Auto, które ostatecznie kupiłem owy odbiór niby miało, tylko jakby to powiedzieć... właściciel zgubił papiery. Swoją drogą za każdym razem mnie zastanawia, jak to jest, że ludzie nie mogą kupić sobie segregatora i wpinek za kilka złotych żeby trzymać te wszystkie, rozmaite papiery w jednym miejscu i potem nie gubić - ale z biegiem lat wydaje mi się, że oczywiste rozwiązania są najtrudniejsze do zaimplementowania. Tak więc kupiłem trochę auto Schroedigera, które jednocześnie odbiór miało i nie miało - a odpowiednikiem otwarcia pudełka byłby telefon do Sanepidu i ustalenie kolejnych kroków, które muszę wykonać. Dodam jeszcze, że nawet nie przyszło mi do głowy, że gość co do papierów mnie po prostu okłamuje tylko po to, żeby szybciej spieniężyć zawadzającą mu ruchomość. Na takie przemyslenie naszło mnie już jednak dopiero kilka dni po kupnie;)


No ale po kolei. Samochód przerejestrowałem na siebie jak w przypadku zwykłego auta, oddałem do wspomnianym parę wpisów wcześniej mechaniurów - i wziąłem się za sanepid. Najpierw postanowiłem sprawę załatwić telefonicznie:


"Sanepid, inspektor sanitarny Bogusław Łopacki, słucham?"

"Dzień dobry, yyy, no bo ja kupiłem auto z odbiorem sanepidu, ale te dokumenty zaginęły i chciałbym zawnioskować o wydanie ich duplikatu oraz zapytać, jak ogólnie mam to zrobić"

"A gdzie był robiony odbiór?"

"Yyyy, no, w Warszawie"

"Ale w którym Sanepidzie? Są dwa"

"Ale jak to dwa?"

"Jeden jest na prawobrzeżną Warszawę, drugi na lewobrzeżną"

"O, to nie wiem"

"No to proszę się dowiedzieć, a w ogóle to takie rzeczy to nie przez telefon, to trzeba przyjechać i złożyć podanie, do widzenia"


Informacja, że oto w Warszawie są dwa Sanepidy, trochę zbiła mnie z tropu. Pół biedy, że byłem w stanie ustalić, w którym (najprawdopodobniej) znajdują się rzeczone dokumenty, bo człowiek sprzedający mi auto mieszkał i zarejestrował go po prawej stronie Wisły. No ale co teraz, skoro ja zarejestruje go i prowadzę działalność po lewej stronie? Po paru godzinach uznałem, że niech martwi się o to sama organizacja, więc do sanepidu zadzwoniłem drugi raz. Tym razem jednak bogatszy o nową wiedzę i doświadczenia, wybrałem prawobrzeżny.


"Dzień dobry, no tak, bo ja kupiłem samochód, który miał u Państwa robiony odbiór i chciałem poprosić o wydanie duplikatu dokumentów, tylko w tym celu chciałem złożyć podanie i teraz się zastanawiam - czy mam składać u Państwa, bo tu są te dokumenty - czy w tym drugim, bo ja mam działalność po drugiej stronie Wisły?"

"Uuuu, no, dobre pytanie, zapytam koleżankę (...) Uuu, wie pan co, bo koleżanka w sumie to nie wie, dziwny przypadek, ale niech pan składa tam gdzie ma pan działalność, tak będzie najlepiej"

"Ok, to dziękuję, do widzenia"


Zadowolony z siebie parę dni później z pięknym, wydrukowanym i podpisanym podaniem pojechałem na ulicę Kochanowskiego w Warszawie. Tam przeżyłem kilka kolejnych etapów zdziwienia xD Pierwszym było to, że punktem składania podań było takie cieć-okienko xD Jak się jednak okazało, urzędujący tam pan ochroniarz był dużo bardziej zorientowany od reszty urzędniczej zgrai. Na moje pytanie, czy z uwagi na proceduralny galimatias dobrze wybrałem miejsce złożenia podania pan podrapał się w głowę, a potem gestem wskazał mi abym poszedł za nim do pokoju na górze. Tam urzędnicy zaczęli się głowić. Jedna Bożenka powie tak, druga Grażynka inaczej. Chaos, który w krótkim czasie zapanował przypominał ten z kreskówki Dwanaście prac Asterixa. Ostatecznie stanęło na tym, że o ile miejsce złożenia podania ich zdaniem się nie zgadza, to już w drodze wyjątku dziś pismo przyjmą - ale samo podanie muszę przepisać na nowo w formie którą mi podyktują. Podobno moje pismo nie spełniało pewnych wymogów formalnych, stąd potrzeba pracowitego - i ręcznego - przepisania na kartce pod czujnym okiem Pani Sanepidowej XD


Dwa tygodnie czekania później dostałem telefon. Okazało się, że sanepidowe dokumenty to nie jest jakiś tam dowód rejestracyjny, że po prostu wpisuje się nowego właściciela i elo. Przez fakt, że mój bus sprzedawał w przeszłości jedną rzecz, a teraz będzie sprzedawał inną cały proces wyrabiania dokumentów będę musiał przejść od zera. Na pytanie, czemu mam ponownie robić odbiór, skoro wymagania są dokładnie takie same w obu przypadkach, a samo auto nic się nie zmieniło od momentu wyrabiania poprzednich papierów uzyskałem odpowiedź - takie są przepisy. Jak to w PL zwykle bywa uznałem, że pewnie chodzi po prostu o proces prowadzony dla samego procesu. Sprawdzenie, pieczątka - i wszystko będzie na legalu. Zanim to jednak nastąpi, musiałem znów pokwapić się z kolejnym podaniem, rzecz jasna osobiście xD


Parę tygodni później znów dostałem telefon. Dzwoniła pani z sanepidu, co ciekawe prawobrzeżnego - z informacją, że termin odbioru został wyznaczony na jutro i mam podjechać. Znów trochę zbiło mnie to z tropu, bo przecież nie składałem podania w prawobrzeżnym sanepidzie xD Pani jednak powiedziała, że procedura jest taka, że tam gdzie auto miało robiony pierwszy odbiór, tam ma mieć robiony zawsze. Trochę było to dziwne, bo wcześniej powiedzieli mi co innego no i trochę strachłem, co by było gdybym auto kupił np w Szczecinie xD ale już nie chciało mi się dyskutować.


Nazajutrz przyjechałem 15 minut przed czasem i czekając na swoją kolej starałem się mieć wygląd możliwie lichy i durnowaty, żeby sanepidowe grażynki poczuły litość i nie próbowały mnie przypadkiem uwalić za jakąś pierdołę xD Sam odbiór poszedł gładko - pani obejrzała samochód, weszła do środka, przejrzała podpisane umowy na odbiór śmieci, na najem miejsca, wynajem toalety dla pracowników i powiedziała że wszystko jest ok. Ja przyjąłem standardową taktykę, jaką obierałem kiedy musiałem podjechać zrobić przegląd techniczny jakiegoś gruza albo załatwić coś w dziekanacie za czasów studenckich. Na wypowiadane uwagi robiłem smutne oczy i przejętą minę i mówiłem, że tak tak, ja nie wiedziałem, ja to ogarnę. Ale tak naprawdę nie było się do czego doczepić. Jedynym elementem, który musiałem uzyskać, a którego nie miałem była dokumentacja HACCAP. Pani powiedziała, żebym dokument taki przygotował i wysłał mailem. Jak się okazało, była to czysta formalność - po wpisaniu w wyszukiwarce "haccap dokumentacja" dostałem całe mnóstwo wyników ze stronami firm, które zajmują się przygotowaniem takowej. Jeden telefon, pani po drugiej stronie poprosiła o krótki opis tego, czym buda będzie handlować i dwie godziny później dostałem 60 stronicowego gotowca, z którym w świetle przepisów powinien zapoznawać się każdy pracownik i który dokumentuje każdy pojedyńczy krok wymagany przed przygotowaniem posiłku dla klienta. Nie przestaje mnie to dziwić - zamiast trzymać się prostych, łatwych do wpojenia reguł - tworzy się grubą księgę, z której nikt nie skorzysta i której jedynym zadaniem jest odhaczenie checkboxa "Haccap" na liście. Cyrk na kółkach, no ale co zrobić. Byłem z siebie bardzo zadowolony, bo oto udało mi się ukończyć kolejny etap na mojej ścieżce i mogłem zacząć już na legalu rozpoczynać sprzedaż. Ruszyłem tak naprawdę dwa dni później, ale o tym napiszę jeszcze w kolejnym poście, bo jak się okazało - nie był to koniec historii z Sanepidem xD


Kilka dni po rozpoczęciu handlu dostałem telefon. Dzwonił lewobrzeżny Sanepid xD

"Dzień dobry, proszę jutro przyjechać samochodem zrobić odbiór"

"Yyyy, ale ja już robiłem odbiór. W zeszłym tygodniu. W tym drugim Sanepidzie"

"COOOO?! Jaki prawem, kto panu tam odbiór zrobił? U NAS MUSI PAN ZROBIĆ! Proszę przyjechać jutro o 7:00, KONIECZNIE! Bez tego nie będzie wydana dokumentacja!"


Wychodziło na to, że nie bardzo miałem jakiś wybór. Z samego rana musiałem pojechać autem na drugi koniec Warszawy (działałem na Mordorze na Domaniewskiej, sanepid był na Bielanach), załatwić formalności, potem auto odstawić z powrotem na Mordor i wreszcie pojechać do centrum do swojej "normalnej" pracy, która startowała o 9. To wszystko w godzinach porannego szczytu i za czasów, gdy Mordor faktycznie był Mordorem - ogromne korki, tysiące samochodów, dziesiątki tysięcy ludzi i wąskie, zapchane uliczki. Kolejny dzień zapowiadał się naprawdę wspaniale.


Znów planowałem użycia taktyki na biedaka, ale z uwagi na to, że buda zaczęła już działalność uznałem, że może mądrze było jeszcze podjechać do domu i wszystko bardzo dokładnie wyczyścić - ot, dla pewności. Tu mała dygresja. Pisałem jakiś czas temu, że jazda budą przypominała nieco pływanie żaglówką - przy gwałtownych manewrach wszystkie luźne lub źle umocowane przedmioty zaczynały latać po pace. Również z uwagi na to, że podczas przebudowy niespecjalnie brałem to pod uwagę, wszystkie dodane elementy wyposażenia były zabezpieczone w stylu Walaszka - jako tako, na 30%. No i co się dzieje. Jadę z Mordoru budą do domu, miałem dosłownie 8 minut jazdy. W pewnym momencie następuje klasyczny, polski manerw - na trzypasmowej drodze koleś jadący skrajnym, lewym pasem (ja jadę prawym) przypomina sobie, że za 50 metrów musi skręcić w boczną uliczkę. Przebija się przez dwa pasy na prawy jadąc jakieś 80km/h, ląduje 10 metrów przed moją maską i hamuje prawie do zera, bo za 5 metrów ma skręt. Ja w tym momencie odpalam tryb paniki, wciskam hamulec - przy czym buda bardziej spowalnia niż hamuje - i modlę się, by w niego nie uderzyć. Moje modlitwy chyba akurat tego dnia ktoś wysłuchał, bo cudem nie wjechałem w jego tył - natomiast u siebie z tyłu, na pace usłyszałem jakiś hałas i łomot - na ten moment jednak nie przywiązywałem jednak do tego większej uwagi. Parę minut później zaparkowałem auto pod domem i podstanowiłem zajrzeć na tył, żeby ocenić ewentualne straty. No i jest problem - drzwi są czymś zablokowane. Próbuję je przesunąć, a spod progu widzę wypływającą, żółtawą maź. Co się stało? Okazało się, że przy moim gwałtownym hamowaniu nie wytrzymało zabezpieczenie lodówki. Drzwi lodówki otworzyły się i wypadł z niej 18-litrowy, pełny pojemnik z ciastem naleśnikowym - składającym się klasycznie z mąki, mleka, jajek i dużej ilości masła. Pojemnik najpierw spadł z około pół metra, uderzył w stoliki (wiozłem na pace stoliki, przy których siadali klienci, bo nie miałem ich tego dnia akurat czym przypiąć na miejscu), przy uderzeniu pękł. Następnie reszki pojemnika przejechały z końca budy gdzie znajdowała się lodówka, po blatach stolików aż na początek paki - rozrzucając dookoła to co w nich było. Widok był masakryczny. Nie wiem nawet do czego mogłbym to porównać - wyobraźcie sobie, że w małym pokoju wkładacie granat do prawie dwudziestolitrowego pojemnika z ciastem na naleśniki a potem ten granat wybucha. Tak to mniej więcej wyglądało, nigdy wcześniej ani nigdy później (no... prawie xD O tym jeszcze napiszę) nie widziałem czegoś tak masakrycznego. Pierwszy raz od nie wiem kiedy po prostu opadły mi ręce i nie wiedziałem co robić. Po chwili wybuchłem. Przez kolejne minuty darłem mordę jak opętany, przeklinając wszystko co się da, kopiąc co się da, wywracając co się da i całkiem możliwe - ślizgając się i przewracając w żółtawej mazi. Pomogło. Ciśnienie ze mnie uleciało. Co też istotne, po moim wybuchu szału środek wcale nie wygladał tak znowu gorzej niż przed xD wytarłem na ile się dało buty i poszedłem do szoferki podumać. Była godzina 19:00, robiło się ciemno. Miałem 12 godzin żeby doprowadzić wnętrze do jako-takiego stanu i usunąć 18 litrów ciasta naleśnikowego, które było wszędzie.


Na start w ruch poszły ręczniki papierowe, jednak po godzinie i wyczerpaniu wszystkich rolek wyszło, że usunąłem może 20% bałaganu - i to tego najłatwiejszego w sprzątnięciu. Co gorsze, ciasto pomału zaczynało zasychać, co nie wróżyło najlepiej. Potrzebowałem pilnie pomocy - miałem jednak szczęście (w nieszczęściu). Dobry kumpel był akurat w okolicy i zadzwonił z pytaniem co robię - gdy powiedziałem mu o kilkunastu litrach ciasta i sprzątaniu tego zaoferował pomoc. Miałem dodatkową parę rąk i wyglądało to ciut lepiej, wciąż jednak roboty było mnóstwo. Na start pojechaliśmy do hipermarketu, nakupowaliśmy szmat i ręczników papierowych i stojąc na parkingu probowaliśmy jakoś ogarnąć zalegającą breję, szło to jednak bardzo powoli i opornie - po dwóch godzinach pracy udało się co prawda oczyścić niektóre miejsca, ale wciąż wnętrze wyglądało jak obraz nędzy i rozpaczy. Najgorsza była podłoga zalana na grubość palca masą naleśnikową. Potrzebowaliśmy zmienić podejście.


Po zastanowieniu się uznaliśmy, że nie ma innej opcji i podłogę trzeba po prostu wypłukać wodą. To również jednak nie było proste - ze względu na próg przy drzwiach od tylnej ściany, nalana do środka woda albo zostałaby w środku na stałe albo zaczęła wsiąkać wraz z ciastem w przeróżne szpary i tylko pogorszyłaby sytuację. Udało nam się jednak wymyśleć i na to sposób. Próg zdemontowaliśmy, a auto pojechaliśmy zaparkować na na wałach wiślanych - tak, że tył był dobre pół metra niżej niż przód. Czemu tam? Po pierwsze, było relatywnie blisko. Po drugie, nie przychodziło mi na szybko do głowy inne miejsce, gdzie będę miał podobny spadek terenu. Po trzecie wreszcie, ze względu na późną porę i relatywnie odludną okolicę, wydawało się, że tam będzie najmniejsza szansa, że ktoś zwróci uwagę, że dwóch głąbów wypłukuje jakiś syf przez tylne drzwi zaparkowanego dostawczaka xD O dziwo, pomysł zadziałał. Woda z pomocą mopa dość sprawnie wypłukiwała nazbierane ciasto i jakąś godzinę oraz 15 baniaków wody później wnętrze było ogarnięte. Dochodziła trzecia w nocy, kumpla odstawiłem do domu, a sam wróciłem do swojego. Gdy uporałem się ze wszystkim była już 4 rano, buda była jako-tako ogarnięta, nie było może perfekcyjnie ale i tak dużo lepiej niż to, jak wyglądało to parę godzin wcześniej. Miałem jakieś półtorej godziny snu, żeby potem zerwać się, pojechać do sanepidu i być tam na siódmą rano na kontrolę. Wstałem nieprzytomny, jak po grubej imprezie. Głowa mnie bolała, mózg ledwo kontaktował, oczy się kleiły - ale nie było wyjścia, trzeba było jechać. Całą drogę przeklinałem moment, gdy przyszło mi do głowy kupowanie foodtrucka i modliłem się tylko o to, żeby dopiero co rozpoczęty dzień już się skończył.


Na kontroli były tym razem dwie panie sanepidowe, jedna jakaś stara wyjadaczka i druga młoda, praktykantka. Jako człowiek, który jeden odbiór już w życiu przeszedł szybko oprowadziłem je po aucie: "Proszę bardzo, tu jest szafka na środki czystości, przestrzeń do przebierania się, blaty robocze, zlewy, umowy, księga HACCAP" - chciałem mieć wszystko jak najszybciej za sobą - "Jest ok?". Starsza sanepidówa przyglądała się wszystkiemu: "O, a tu ma pan bojler na wodę. To proszę włączyć ten boiler i zagrzać w nim wodę, zobaczymy czy działa". Na nic zdały się moje tłumaczenia, że wcześniej go nie uruchamiałem i nawet nie wiedziałem, czy działa na 12 volt czy 230V, do czego potrzebowałbym wpiąć się do sieci. Nie wiedziałem nawet, ile potrwa nagrzewanie wody. Sanepidówa była nieubłagana. Dała mi pięć minut na uruchomienie boilera, nieważne jak - w przeciwnym razie obiór będzie niezaliczony. Na myśl o tym, że jeszcze raz będę musiał przechodzić cały ten cyrk, znów pisać podania, znów umawiać się, znów przyjeżdżać i użerać się - chciało mi się rzygać. Stara sanepidówa mówiąc że mam parę minut na ogarnięcie się poszła na górę do swojej kanciapy, zostawiając ze mną młodszą asystenkę. Ja w tym czasie desperacko walczyłem z bojlerem, który na dobrą sprawę nie wiedziałem nawet czy działa. W tym czasie, niczym w grze, wyobraźnia podsuwała mi sugestie na różne opcje dialogowe z młodszą sanepidówą z różnymi wyjściami z sytuacji - blef, łapówka, granie na litość, uwiedzenie jej xD Ale mimo moich prób żadna z opcji nie działa, strach przed przełożoną był silniejszy niż moje smutno-proszące spojrzenie pobitego kota xD Po dziesięciu minutach walki, oglądania bezpieczników, śledzenia kabli i wciskania rozmaitych przycisków dałem za wygraną, nie wiedziałem co zrobić żeby włączyć ten cholerny boiler, nie wiedziałem nawet czy w ogóle działa. W poczuciu porażki, krzywdy, niesprawiedliwości i straconego czasu poszedłem do kanciapy starej sanepidówy.


"No i co, udało się uruchomić boiler?" - zapytała stara. Nie czekając na moją odpowiedź, młodsza zaprzeczyła. Stara tylko pokiwała głową, podpisała się na jakimś papierku - "Proszę pana, w takim razie auto jest niesprawne. Trzeba ten boiler naprawić i ponownie przyjechać zrobić odbiór jak wszystko będzie gotowe. Oczywiście po napisaniu stosownego podania. Póki co natomiast odbioru nie ma i auto nie nadaje się do użytkowania. Nie może prowadzić pan działalności." W poczuciu porażki i pogodzenia się z losem już wyciągałem ręce po papier z niezaliczonym odbiorem, gdy nagle w mojej głowie pojawiła się nowa opcja dialogowa: CHAOS. Pomyślałem, że kliknę i zobaczę co się stanie.


"Wie pani co, no tak, ja wszystko rozumiem, będę musiał coś zrobić z tym boilerem. Tylko wie pani, ja dosłownie parę dni temu byłem w tym drugim sanepidzie i miałem tam robiony odbiór i przeszedłem go pozytywnie. I teraz państwo chcieliście, żebym ja przyjechał do państwa zrobić odbiór po raz drugi - i u państwa go nie przeszedłem. Więc mam teraz dwa dokumenty, jeden pozytywny i drugi negatywny na to samo auto. To w końcu jak jest?"


Nastała kilkusekundowa cisza, po której sanepidowe grażynki w liczbie trzech czy czterech (w kanciapie urzędowała ich większa grupa) rzuciły się do mnie i do dokumentów z poprzedniego obioru, które przezornie zabrałem ze sobą. Z namaszczeniem i skupieniem wertowały papiery pochodzące z drugiego sanepidu. W końcu jedna sanepidówa wzięła do ręki stary, stacjonarny telefon i wybrała numer. "Halo, Bożenka? Był u was pan z samochodem robić odbiór? Numer rejestracyjny taki i taki? Aha. No i ma ten odbiór? Aha. No dzięki, bajo. Proszę pana, pan ma odbiór już zrobiony, po co pan w ogóle do nas przyjechał i marnuje nasz czas? To w ogóle niepotrzebne wszystko było. A działalność może pan prowadzić."


Nie byłem do końca pewny, co się właśnie odjebało, ale nie chciało mi się już nawet dyskutować. W milczeniu, ale i w poczuciu zwycięstwa opuściłem budynek sanepidu. Potem już tylko kurs na Mordor, zostawienie tam samochodu, przesiadka na motocykl, przejazd do biura w deszczu, dotarcie na miejsce kompletnie przemoczonym i siedzenie z laptopem przez kilka godzin w salce konferencyjnej żeby wyschnąć i nie wyglądać jak debil - i dzień był zaliczony. Był to pierwszy i na szczęście ostatni kontakt z sanepidem, jaki miałem przez czas mojej gastrokariery. A księga HACCAP trafiła do szuflady, gdzie leży po dziś dzień i nikt jej więcej nie widział. Koniec.


Tzn. jest to koniec wpisu o sanepidzie, bo kolejne jak będą - mam nadzieję, że z trochę większą częstotliwością niż do tej pory:) W kolejnym wpisie trochę o ludziach, z którymi pracowałem.

ttoommakkoo

To jest właśnie sztuka, żeby napisać taki długi wpis a żeby nie przyszło komuś na myśl przerwać przed końcem 😅

Zwalisty

@knoor Wkleiłem fragment Twojej wypowiedzi do czata gpt i okazało się, że tak wyglądasz

75db9c29-d14e-40e3-9896-de294bf0a745
grzmichuj_gniezno

Zawsze jak czytam te twoje wpisy o foodtrucku to muszę się zmuszać do plusowania, bo dobrze piszesz, a mnie zazdrość przeszkadza piorunować xD

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki


Dziś o ogarnianiu (budy) oraz trochę o foodtruckowym biznesie


Kiedy buda wróciła w końcu z warsztatu w miarę sprawna mechanicznie, zostało wziąć się za ogarnięcie wnętrza. Było ono co prawda na pierwszy rzut oka w niezłym stanie, ale i tak wymagało gruntownego posprzątania i lekkiej rearanżacji. Chciałem też poprawić środek pod względem wizualnym. O dziwo niespecjalnie zastanawiałem się wtedy nad ewentualnym układem przestrzeni roboczej, nie pamiętam już tylko - czy to przez moją nieuwagę czy też może dlatego, że pierwszy sezon chciałem potraktować trochę jako testowy. Miałem około pięciu tygodni na skończenie wszystkiego żeby zmieścić się w harmonogramie, który sobie założyłem i zacząć działać w drugiej połowie marca. Jednocześnie jednak przy budzie mogłem dłubać dopiero po swojej "zwykłej" pracy, co dawało maksymalnie jakieś 2-3 godziny w dni powszednie i 10-12 w weekendy. Wydawało mi się mimo wszystko, że na luzie dam radę, w końcu co to za robota posprzątać, wstawić lodówkę, resztę gastrogratów, jakąś tablicę, co by na niej napisać kredą menu - i fajrant. No ale wyszło jak zawsze xD


W sumie jest dobry moment, żeby w końcu napisać coś na temat tego, co tak właściwie planowałem sprzedawać u siebie. Klasycznie zacznę od dygresji. W 2014/15 foodtrucki zaczynały być coraz bardziej popularne i można było zauważyć tendencję do podziału na trzy grupy:


Grupa numer jeden to sprzedający burgery, frytki i wariacje na ich temat - mam wrażenie, że 60% albo więcej bud się tym zajmowało. Duża popularność tego typu żarcia wynikała moim zdaniem z kilku powodów. Po pierwsze, usmażyć kotleta i wsadzić w bułkę to (pozornie) żadna sztuka, po pięciu minutach szkolenia praktycznie każdy może to robić. Po drugie, łatwo można stworzyć rozbudowane menu generując wariacje wersji podstawowej poprzez dodanie jakichś elementów. Typu, zmieniamy zwykły sos na ostry, a ogórka na dżalapino i już mamy jakiś "Burger Diablo" czy inny SUPER HOT i powód do podniesienia ceny o 4 złote w stosunku do standardu xD Po trzecie, jest to dla kupującego dość bezpieczna opcja - hamburger czy tam frytki są znane chyba każdemu, do tego zepsuć je jest dosyć trudno, więc ryzyko, że za ciężko zarobione pieniądze dostaniemy jakieś niezjadliwe badziewie jest małe (chociaż niezerowe, a im więcej bud było na rynku - tym większe). Po czwarte, jest pewna grupa klientów, którzy jakość jedzenia oceniają wzorem waga mięsa / całość porcji pytając jeszcze często dla pewności "A dużo jest MIĘSA, jaka jest GRAMATURA?". Stąd też kotlet w bułce, gdzie stosunek ten wynosi 50% i więcej w ich oczach wychodzi bardzo korzystnie.


Grupa numer dwa poszła w stronę korzeni street foodu, to znaczy robimy maksymalnie prosto i tanio - jakieś pierogi, zapiekanki, danie obiadowe typu schabowy z ziemniakiem. Moim zdaniem mało reprezentatywna i w niedużym stopniu reprezentowana grupa, mimo że to właśnie oni reprezentują "tru streetfood", jaki większość z nas chciałąby widzieć - czyli smacznie i w przystępnej kasie. Wydaje mi się jednak, że to co robili i dalej robią było trochę zbyt mało "sexy", stąd dużo bardziej liczna była grupa nr. 3.


Grupa numer trzy, z którą większość z was pewnie kojarzy foodtrucki, to właśnie ta cała reszta, która poszła w mało oczywiste rozwiązania, które określiłbym jako "kuchnie świata", czyli różne azjatyckie wynalazki, dania meksykańskie, jakieś placki, hindusy, langosze, chuje muje. Podobno boom foodtruckowy w USA wziął się z tego, że gdy w okolicach 2010 zamykało sie dużo knajp, bezrobotni szefowie kuchni kupowali auta i sprzedawali "gourment streetfood". Po kilku latach, jak to często bywa, trend dotarł też do nas - co prawda nie mieliśmy bezrobotnych szefów kuchni w wystarczącej ilości, za to mieliśmy dość pokaźną grupę ludzi, którzy cośtam już popracowali sobie w korpo, cośtam poodkładali, cośtam pojeździli po świecie i w którymśtam momencie pomyśleli, że może praca w fabryce maili to jednak nie jest szczyt ich marzeń o karierze zawodowej. Mam wrażenie, że na polskim podwórku dużo biznesów narodziło się na zasadzie: ktoś pojechał do odległego kraju, znalazł się w jakimś mieście i był głodny. Z kasą krucho, stąd trochę niepewnie od ulicznego sprzedawcy za równowartość dolara kupił nieznaną potrawę. Początkowy niepokój szybko ustępuje myśli: Babciu, to jest za⁎⁎⁎⁎ste! Po zastanawieniu się człowiek pomyślał sobie: kurde, skoro to jest takie dobre i wszyscy to tutaj jedzą, czemu nie zaaplikować tego w Polsce? Mi smakowało, na pewno będzie smakowało innym! Tu zapłaciłem 1$, w PL składniki pewnie wyjdą trochę drożej, ale i ludzie będą gotowi zapłacić więcej. To jest pomysł na biznes!


Wracając do mnie. Mam raczej tak, że nie lubię iść za tłumem i wolę zrobić na przekór - stąd hambuksy od razu odrzuciłem. Nie chciałem do końca zrywać z korzeniami streetfoodu, więc miało być przystępnie cenowo i szybko. Z drugiej strony jeśli ktoś zapytałby mnie, co tak naprawdę sprzedaje moja buda nie bardzo chciałem odpowiadać: pierogi z kompotem, zapiekanki z prażoną cebulką i mielone. Chciałem puść w stronę czegoś dość prostego i masowego, co da się łatwo zaadaptować w różnych wersjach, a jednocześnie jednak z jakimś powiewem inności. No i zainspirowany radą kumpeli wymyśliłem sobie naleśniki.

Czemu właśnie to? Po pierwsze, miałem okazję poobserwować sobie knajpę Manekin - zarówno z zewnątrz (kolejka, która jest do tej pory i z której do tej pory mam bekę) oraz z wewnątrz - menu i ceny. Naleśnik wydał mi się całkiem wdzięczną bazą do modyfikowania, w środek można wrzucić dowolny farsz, słodki lub słony; swoboda modyfikacji jest duża. Jednocześnie też z tego co się orientowałem byłbym pierwszą budą oferującą coś takiego, sama ilość naleśnikarni działających wówczas w Warszawie nie była duża - poza wspomnianym Manekinem może jedna czy dwie knajpy, które się w tym specjalizowały. Wydawało mi się to obiecujące, bo o ile biznes z budą wypali i menu się przyjmie, wówczas mógłym dość szybko przerzucić się na lokal stacjonarny - a może i kilka. Gdzieś też (błędnie, jak się później okazało) założyłem sobie czy też odniosłem wrażenie, że klient typowego foodtrucka jest zorientowany na inność i różnorodność i przyciąga go to, czego wcześniej nie widział - stąd coś nowego z automatu ma dodatkowe punkty.

Z drugiej strony jednak widziałem też ryzyka. Głównym było to, że naleśniki raczej kojarzą się z czymś, co matka zrobi ci w niedzielę z dżemem do zjedzenia przed pójściem do kościoła - a niespecjalnie z pełnowartościowym daniem, w któym chłop znajdzie MIĘSO i którym się NAJE. Jak chciałem temu zapobiec? Pomysły miałem dwa, pierwszym było odwoływanie się do zmysłów, tzn. umieszczanie w możliwie wielu miejscach w menu i podkreślanie informacji o rozmiarze, gramaturze, wielkości itd - żeby rozwiać wątpliwości, czy aby na pewno jeden naleśnik takiemu chłopu wystarczy. To, jak i umieszczanie w widocznym miejscu zdjęć gotowych produktów okazało się na dłuższą metę bardzo dobrym ruchem. Drugim pomysłem było z kolei "otwarcie" przed klientem procesu produkcyjnego, w podobnym stylu jak wygląda to np. w Subwayu. Dzięki temu z jednej strony mógłbym pokazać "zaplecze", że jest porządnie i że nie ma tu nic do ukrycia jeżeli chodzi o czystość i jakość - z drugiej też przekonać wahającego się klienta, że mój produkt różni się od tego, który jest mu znany z matczynego gotowania. W tym celu zainwestowałem sporo kasy w zakup witryny chłodniczej oraz ustawienie jej "frontem do klienta". Pomysł był taki, że kupujący będzie widział na żywo cały proces oraz będzie mógł wybierać sobie dodatki, na dłuższą metę okazał się jednak niewypałem i szybko z niego zrezygnowałem. Po pierwsze, przy wzmożonym ruchu i dość ciasnej przestrzeni łatwo było o częste, drobne zabrudzenia witryny i w krótkim czasie robił się przerażający syf. Po drugie, witryna była akurat na takiej wysokości, że jednocześnie za nią widać było butle gazowe, jakieś pojemniki, puszki, półprodukty, śmieci itd - ogólnie wszystko to, co jednak lepiej przed oczami ukryć. Po trzecie wreszcie, witryna (która miała ponad 2 metry długości) w dużym stopniu zagracała ograniczone wnętrze budy, a nigdy nie miałem na tyle dużo rzeczy, by w pełni wykorzystać jej przestrzeń. Długofalowo też, z uwagi na to, że kosztowała dość dużo a ja jestem uparty jeśli chodzi o rezygnowanie z pomysłów w kolejnych iteracjach budy również chciałem ją wykorzystywać, co trochę ograniczało później moje możliwości aranżacji wnętrza.

No ale dobra, wybiegłem już trochę za bardzo do przodu. Jak na razie mamy dalej luty 2015 a ja biorę się za szmatę i sprzątanie. Już pierwszego dnia wyszła niespodzianka, bo okazało się, że to, co wziąłem początkowo za jakieś dziwne plamy na podłodze i półkach, którym wcześniej nigdy zbyt wnikliwie się nie przyglądałem i wziąłem za błotne zabrudzenia to tak naprawdę całe pokłady pleśni wychodowane na latach odkładających się okruszków (jak wspominałem, auto było wcześniej piekarnią). Zwykły płyn do mycia niespecjalnie dawał temu radę, więc środki do sprzątania stopniowi eskalowały ze szmatki i ludwika do tych coraz to bardziej agresywnych, kończąc wreszcie drugiego dnia na przemysłowym odpleśniaczu i kielni murarskiej. Dopiero one dały sobie radę z syfem, mimo to straciłem dobre trzy dni na doprowadzenie auta do jako-takiego stanu. Kolejnym etapem było usunięcie wykonanych z rur półek, na które wcześniej był wykładany chleb, a które nie były mi potrzebne. Niemcy wykonujący w 2001 roku zabudowę auta chyba niespecjalnie robili to z myślą o tym, że jakiś polak-robak będzie chciał niektóre elementy zdemontować, stąd też nie obyło się bez pomocy szlifierki kątowej, łoma i młotka. Przy okazji zarobiłem też pierwsze pieniądze na swoim nowym biznesie, bo rurki były aluminiowe, a było tego tyle, że oddając je na skupie zainkasowałem 150 pln xD

Sporo czasu zjadło mi wiele drobiazgów, które chciałem ogarnąć w samym aucie, a które ze względu na oszczędność kasy wolałem zrobić sam - wymiana lusterka, zniszczonego kierunkowskazu, zepsutych wycieraczek, ogarnięcie rozmaitych, wkurzających rzeczy w szoferce jak pasy (wygryzione, chyba przez myszy xD), zniszczona mata na podłodze, niedziałające podświetlenie deski, brakujące bądź zepsute pierdoły typu osłony słoneczne itd - no i oczywiście wszechobecny syf. Było tego pełno i zeszło mi sporo więcej czasu niż zakładałem.

Po uprzątnięciu zalegającego brudu i wyrzuceniu niepotrzebnych elementów starej zabudowy, zostało mi jeszcze w jakimś stopniu ogarnąć wizualnie wnętrze - z uwagi na to, że moimi klientami w przyszłości miały być mordorskie korposzczury, chciałem żeby buda wyglądała w środku czysto i schludnie i wzbudzała zaufanie. Mając zerowe doświadczenie w prowadzeniu prac remontowych w domach udałem się do Castoramy w poszukiwaniu inspiracji xD Kołatało mi się gdzieś po głowie, że zabudowa auta podczas jazdy pracuje i jakiekolwiek kartongipsy i kafelki odpadają, dosłownie i w przenośni xD niemniej po dłuższym łażeniu i kilku wyprawach udało mi się skompletować zestaw produktów, które moim zdaniem miały zapewnić przyzwoity efekt w niedużej cenie - a przy okazji nie byłbym blokowany przez moje ograniczone umiejętności xD

Mając w głowie skojarzenie - naleśniki-Francja-styl rustykalny kupiłem tapetę ze wzorem białej cegły, jakieś ciemnobrązowe okleiny i listewki. Wydawało mi się, że ogarnięcie tego zajmie dzień, góra dwa - jak to jednak zwykle bywa w branży remontowej, potrzebowałem trzy razy tyle czasu, pomocy kumpla i flaszki do roboty - tej na szczęśnie nie trzeba było kitrać przed szefostwem, więc zamiast małpek do roboty kupowaliśmy połówkę. Znów nie obyło się bez nieprzewidzianych komplikacji - lodówka, którą zamówiłem nie mieściła się w miejscu, w którym chciałem ją ustawić i najpierw musiałem powycinać niektóre elementy zabudowy, by móc ją wsadzić, a potem same elementy przymocować na nowo. Podobnie - z tym, że tu musiałem użyć kątówki - wyglądała kwestia ulokowanie witryny. Mimo tych problemów, po kilku sesjach wnętrze budy było już prawie skończone - i mając na uwadze nasze doświadczenie oraz użyte przy remoncie wspomagacze wcale nie było tak źle. Ok, może było trochę krzywo tu czy tam, ale nikt z tego strzelał nie będzie xD Brakowało jeszcze pewnych elementów wyposażenia, a z zewnątrz oklejenia w nowe logo - jednak wyglądało na to, że większość roboty była skończona. Po raz pierwszy byłem z siebie naprawdę dumny i zadowolony, że coś, co jeszcze trzy miesiące temu było luźnym planem coraz bardziej nabiera kształtów i staje się bliższe realizacji. Pomału zbliżał się dzień startu, ale czekały mnie jeszcze przepychanki z sanepidem no i skompletowanie jakiejś ekipy do pracy.


Poniżej kilka fotek, które znalazłem - zdjęcie witryny (bogactwo i girlfriend for scale) oraz końcowy etap prac nad wnętrzem.

4327193c-a634-4e99-84c7-ebdd9193c420
9beec557-95a9-40a1-a5ed-62345856bb45
d55a7270-4007-4805-8d94-e34bf7b6c773
07ce56b7-ed62-4c0d-884b-0ad510add4b5
8f4b7db3-0d16-4ca7-a8b6-0dcecaab54fd
Odczuwam_Dysonans

@knoor super opis, kolejny raz. Czekamy na więcej :3

parapet-inferno

@knoor

> jakieś placki, hindusy, langosze, chuje muje.


mnie rozjebały smażone batony. Ziomek nadziewał Snickersa na kijek jak szaszłyki, obtaczał w panierce i na fryzurę i elo xD


jeździłem u typa dwa sezony z hotdogami craftowymi xD

powodzenia

Dawaj ciąg dalszy kurła

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki


Dziś będzie o ogarnianiu auta, cebulowaniu i pozornych oszczędnościach, które potem obracają się przeciwko nam


Na początku 2015 stałem się posiadaczem foodtrucka, którego swojsko nazwałem budą. O ile dobrze pamiętam, kosztował mnie 17k PLN. Była to wówczas niezła cena dla samochodu z zabudową, bo ceny zaczynały się raczej od około 25k, przy czym stan wnętrza takich aut pozostawiał często sporo do życzenia. Początkowo byłem zadowolony z tego, że udało mi się zrobić dobry deal - jak się jednak później okazało, ten zakup to była tylko pozorna oszczędność, bo ogólny koszt doprowadzenia auta do stanu używalności przekroczył moje szacunki i tak naprawdę lepiej było po prostu wydać trochę więcej i nie tracić czasu ani nerwów. Do tego nawet pomimo ogarnięcia tego co tylko się dało co jakiś czas wychodziły jakieś mmniejsze upierdliwości, których w kolejnych latach musiałem się pozbywać - nie mówiąc o wrodzonych wadach samochodu, jakimi okazały się tragiczna dynamika, fatalne hamulce i ogromne (w stosunku do osiągów) spalanie. No ale przecież przysłowie mądry Polak po szkodzie skądś się wzięło, co nie? Ja póki co byłem na samym początku procesu nauki i przyjąłem sobie orientacyjny koszt doprowadzenia budy do stanu mechanicznej używalności w trzech wariantach:

- optymistycznym - 2.5k

- realistycznym 5k

- pesymistycznym 10k


Pewnie po tym wstępie już domyślacie się, na którym wariancie się skończyło xDD


Od razu po kupnie buda pojechała na lawecie do warsztatu. Do wymiany było trochę rzeczy, z czym jednak liczyłem się przy kupnie - chłodnica oleju, zastane i zardzewiałe hamulce, brakujące lusterko, przednia szyba. Wyszło też, że trzeba wymienić albo przynajmniej pospawać tłumik oraz zrobić parę innych pierdół typu wycieraczki czy filtr z olejem. Auto robiłem w jakimś polecanym dla dostawczaków warsztacie, gdzie szybko okazało się, ile warte są opinie z internetu. Majstry mieli się ogarnąć w kilka dni, a trwało to blisko trzy tygodnie, wymagając jednocześnie ciągłego dzwonienia i przypominania się. Co się przy tym nadenerwowałem to moje, do tego już na starcie złapałem opóźnienie w stosunku do założonego planu. Natomiast budżetowo nie było źle, opisane naprawy zamknąłem chyba w 2500 pln i to już z vatem.


Gdy w końcu pojechałem budę odebrać, mimo że nie planowałem jeszcze zaczynać działać - była dalej zima, a wnętrze wymagało przystosowania - postanowiłem przestawić ją w umówione miejsce na warszawskim Mordorze. Jadąc nią wtedy pierwszy raz zaczęło do mnie docierać jak gówniany jest to samochód. 15-calowe koła i opony w rozmiarze 195/70 średnio dawały sobie radę z ważącym blisko 3 tony autem. Hamulce, mimo regeneracji, miały dwa stany - albo nie hamują wcale albo blokują koła. Dla 86-konnego diesla startujący ze świateł chiński skuter był godnym przeciwnikiem, gaz w podłodze normalnym stanem a prędkość 80km/h osiągalna dopiero po dłuższej chwili. Spalanie było kosmiczne jak na osiągi i wynosiło między 10 litrów w trasie a 15 w mieście. Tym, co jednak najbardziej zwracało uwagę podczas jazdy i generalnie pozostało do końca mojej przygody z budą była praca zawieszenia i wywoływane przez auto odgłosy. Ciągłe stuki, dudnienia, walenia, hałasy, metaliczne uderzenia dobiegające z paki, gdy jakieś elementy obijały się lub podskakiwały na wybojach. Przy zwykłej jeździe wrażenia dźwiękowe przypominały mi nocne powroty do domu przegubowym ikarusem. Nieco bardziej gwałtowne manerwy z kolei przywodziły na myśl pływanie łódką po Mazurach - jeśli kojarzycie taką sytuację, gdy wiatr zaczyna wiać trochę mocniej, łódka coraz bardziej się kładzie i nagle z wnętrza słychać przesuwające się, spadające i obijające się rzeczy, których nikt nie pomyślał wcześniej zabezpieczyć, to wiecie o co chodzi xD


Przejechanie 5 kilometrów między warsztatem a zagłębiem biur na Domaniewskiej było dla mnie doprawdy nowym, niezapomnianym przeżyciem. Auto zostawiłem na parkingu, planując w kolejnych dniach trochę je odchlewić, ściągnąć starą okleinę, posprzątać w środku i wywalić niepotrzebne graty. Z uwagi jednak na natłok obowiązków w "zwykłej" pracy plany musiały poczekać. Gdy przyjechałem po kilku dniach buda dalej stała, ale czekała na mnie niespodzianka - ktoś (czyżby konkurencja? xD) przebił nożem jedną z opon. Na szczęście buda miała pełnowymiarowy zapas - okazało się jednak, że miesiące (a może i lata?) stania zrobiły swoje i mocowany pod podłogą stelaż niespecjalnie chce puścić. Gdy już udało się go zdemontować, okazało się, że felga jest w tak opłakanym stanie, że poważnie zastanawiałem się, czy nadaje się w ogóle do jazdy. Żeby było śmieszniej, przy podnoszeniu lewarek zaczął dziwnie łatwo zagłębiać się w rdzawy próg xD Nie wyglądało to dobrze. Gdy wpadło mi do głowy że może warto byłoby skontrolować stan płynów tego gruza, czekała na mnie kolejna niespodzianka - maska była czymś zablokowana i nie chciała się otworzyć. Wkurzyło mnie to tym bardziej, że ewidentnie majstry dały tu d⁎⁎y - w końcu musieli otwierać maskę, żeby dostać się do silnika. Po wymianie koła i próbnym odpaleniu auta okazało się jeszcze, że piszczy pasek klinowy i świruje lampka od hamulca ręcznego - na zmianę pali się i gaśnie. Zanosiło się, że zamiast ogarniania wnętrza czeka mnie kolejna wizyta w warsztacie, a wcześniej kupno felg i opon w jakimś sensownym stanie. Z uwagi na to, że w "zwykłej" pracy musiałem jechać w delegację, poprosiłem o pomoc kumpla.


Dzień później siedząc u klienta dostałem telefon. Dzwonił kumplel. Wymiana opon i felg poszła gładko. Natomiast przejechanie kolejnych kilku kilometrów to była droga przez piekło. Spod maski zaczęły dochodzić coraz dziwniejsze, narastające dźwięki. Wkrótce po nich zaczęła pojawiać się para. Kulminacją było pęknięcie przewodu hamulcowego - szczęście w nieszczęściu jest takie, że wydarzyło się to przy wjeżdżaniu na plac należący do warsztatu. Myślałem, że trafi mnie ku⁎⁎⁎ca - budę dosłownie dopiero co odebrałem od majstrów i powinni wyłapać tak oczywiste rzeczy. Poleciałem oczywiście z ryjem do szefa tego przybytku słysząc w odpowiedzi: Yyyy, no tak, my mysleli, że to tylko tak powierzchownie to czy tamto zrobić, my nie wiedzieli żeby cały przejrzeć. Był to jeden z momentów w moim życiu, gdy poważnie myślałem nad tym, by w nocy przyjechać tam z kilkoma butelkami benzyny i puścić wszystko z dymem. Po jakimś czasie ochłonąłem i tym razem kazałem przejrzeć wszystko dokładnie. Bilans wad i strat był następujący:


- zatarło się łożysko alternatora, efektem czego alternator się zapiekł a pasek uległ dezintegracji. Alternator do naprawy lub do kupienia nowy

- pękł przewód hamulcowy - cały układ zardzewiały tak, że tylko wymiana całości wchodzi w grę

- chłodnica od płynu miała nieszczelność i trzeba ją było wymienić na nową

- cylinderki hamulcowe w fatalnym stanie i zastałe - do wymiany

- tylny resor pęknięty - do wymiany, najlepiej na wzmocniony (droższy)

- amortyzatory wylane i do wymiany

- miska olejowa pordzewiała i trzymająca się resztkami sił - do kosza

- zbiornik paliwa miał ewidentnie plany pójść w ślady miski i wylać swoją zawartość na drogę przy pierwszej okazji - kosz

- do tego jeszcze usunięcie korozji, naprawa progów i błotnika, który też zaczynał chrupać od rudej


Cóż było robić... Plus był taki, że tym razem majstry uwinęły się szybko. Ja jednak miałem kolejny tydzień opóźnienia i, mimo tego, że części był momentami wręcz śmiesznie tanie, parę tysięcy poszło w cholerę. Zbliżałem się do kwoty, jaką musiałbym wydać na "zwykłą", ogarniętą budę, a dalej istniało ryzyko znalezienia niechcianych niespodzianek. Po odbiorze auta z warsztatu natomiast było o tyle lepiej, że zrobiło się ono dynamiczniejsze oraz zyskało na prowadzeniu. Nie zrozumcie mnie źle - dalej bliżej było mu do wozu drabiniastego niż samochodu z prawdziwego zdarzenia, jednak naprawdę w porównaniu z pierwszą jazdą było to niebo a ziemia. Co prawda później, w tym samym roku, trafiły mi się kolejne usterki: upalone kostki od świateł podczas powrotu w nocy nagle przestały działać i oświetlenie po prostu zgasło albo trzeba było wymienić sworzeń w przednim zawieszeniu. Co natomiast ciekawe, mechanicznie buda była od tamtego momentu z grubsza całkiem sprawna i kilkuset kilometrowe trasy nie robiły na niej wrażenia. Może z jednym wyjątkiem, o którym jeszcze napiszę:)


Gdy teraz wszystko w aucie było mechanicznie jako tako ogarnięte, zacząłem zbierać się do pracy nad jego wnętrznem. Minął ponad miesiąc od zakupu, a ja dalej byłem w lesie - mając na uwadze, że chciałem wystartować w połowie marca, miałem około 5 tygodni na przygotowanie wszystkiego - przy jednoczesnej pracy na full time w korpo. Zapowiadało się ciekawie.

b40342e2-7eca-4d65-b8d5-70971b4ee85b
Pleonazm

Panie! Wołaj kiedy mozesz!

Stashqo

@knoor Kurła tyle już tych wpisów a chłop jeszcze nawet jednej bułki z tego foodtrucka nie sprzedał

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki


Dziś poruszę temat załatwiania miejsca, kupowania budy i pozwoleń sanepidu.


Pamietacie jeszcze jak w marcu 2020 ta śmieszna pani z sanepidu opowiadała o pierwszym przypadku covida w Polsce? Może były gdzieś osoby, którym wydawało się, że w państwie z kartonu instytucja sanepidu działa, ale ja już lata temu miałem okazję doświadczyć, że to organizacja teoretyczna, będąca co najwyżej w stanie stanie potknąć się o własne nogi i pomylić głowę z d⁎⁎ą. Ale najpierw będzie o czymś innym.


Pod koniec 2014 miałem robotę na B2B, w której zarabiałem już całkiem przyzwoicie, koszty miałem niskie a do tego rozliczałem kwartalnie VAT z dochodowym, więc uznałem, że jest to dobry moment na odkopanie starych planów o zabawie w gastro. O moim pierwszych próbach wejścia w ten biznes pisałem ostatnio i jest to o tyle istotne, że dzięki temu miałem już jako-takie rozeznanie czego mam się spodziewać. O ile sama kwestia kupienia i ogarnięcia budy wydawała się relatywnie prosta, choć czasochłonna - to już to, jak wygląda (albo raczej - nie wygląda xD) kwestia znalezienia miejsca na taką działalność duża bardziej spędzało mi sen z powiek.


Może się wydawać, że foodtruck to pełna swoboda, bo dziś jesteśmy w zagłębiu korporacyjnym i sprzedajemy korposzczurom a jutro staniemy sobie przy deptaku i zarobimy na spacerowiczach. Parafrazując Vincenta Vegę, niestety jednak nie jest to tak, że wyjedziesz sobie w miasto, staniesz byle gdzie, odpalisz grilla i zaczniesz sprzedawać swoje korwinowskie paróweczki. Masz stawać u siebie albo w wyznaczonych miejscach. I tu zaczyna sie zabawa. Podobno foodtrucki przywędrowały do nas z USA. Na ile jest to prawdą nie wiem, bo w końcu buda serwująca jedzenie nie jest jakimś wielkim odkryciem, ale przyjmijmy że tak było istotnie. Polskę czy ogólnie Europę od USA różni dość sporo i nie chodzi wyłącznie o poziom zamożności czy nasłonecznienia - przede wszystkim w Europie gęstość zaludnienia jest większa i w zasadzie każdy kawałek terenu jest czyjś. Jeśli natomiast chodzi o tereny znajdujące się w mieście to na ogół należą one do - zgadliście - miasta, względnie jakiegoś zarządu dróg. Miasta w USA mają z reguły bardziej liberalne podejście do stawiania się z budą - jest jakaś wyznaczona strefa gdzie możesz handlować, więc wnosisz opłatę, przyjeżdżasz i bzikasz. Koniec. W Polsce jest inaczej, mianowicie jakieś tam wyznaczone miejsca niby teraz są, natomiast nie jest to na zasadzie: o, tu macie plac, to sobie działajcie. Co roku ogłaszany jest przetarg na dany skrawek terenu, na takim przetargu wybierany jest najemca. Chcesz zmieniać miejsce? No to musisz mieć dwa skrawki na które masz dwa przetargi. Nie wygrałeś przetargu? Pech, ale spróbuj w kolejnym roku, w końcu jest pula całych 10 skrawków na całe miasto. Znalazłeś fajne miejsce, należy do miasta a nie ma na niego przetargu? No to lipa. Myślisz, że jak napiszesz pismo że chcesz wynając miejsce takie i takie to dostaniesz zgodę? Think again. Brzmi słabo, ale jest to i tak pewnego rodzaju progres, bo kiedy zaczynałem na przełomie 2014-15 foodtrucki dalej były tematem świeżym, przez co miasto niespecjalnie wiedziało czy i co ma z nimi robić. Generalnie, miasto czy też raczej urzędnicy, o czym miałem okazję przekonać się już przy kombinowaniu z rikszowózkami, wykazują bardzo ograniczoną inicjatywę i są mało chętni do robienia czegokolwiek wykraczającego poza ich codzienne obowiązki. Ale zanim zaczniecie w głowach ciskać gromy od adresem przeróżnych Grażynek i Krystynek siedzących w urzędach, zastananówcie się - dlaczego tak jest? Odpowiedzią jest to, jak skonstruowany jest system. Urzędnik nie dostanie nigdy premii za wyjście z inicjatywą - za to łatwo może dostać po głowie od przełożonego za zbytnie kombinowanie i naginanie systemu lub jeśli w interpretacji "góry" podjął złą decyzję. A może, o zgrozo, właśnie wywołał lawinę kolejnych osób, które przyjdą z tym samym i będą oczekiwać podobnej interpretacji? A może dołożył wszystkim właśnie dodatkowej roboty, gdzie i tak już nie wyrabiają z tym, to jest? Po co to, komu to potrzebne. Róbmy jak było, sztywno według przepisów, w razie czego jest podkładka. A że nie ma to czasem sensu? Trudno, ryzykowanie nie przynosi żadnych korzyści, za to opłacalna strategia to niewykazywanie inicjatywy i twarde trzymanie się zasad. Przy czym problem akurat dotyczy nie tylko spraw foodtrucków, ale chyba za bardzo odbiegłem od tematu. Long story short: chcesz stanąć na terenie należącym do miasta? Wygraj przetarg. Znalazłeś miejsce, na które nie ma przetargu? Zapomnij, nie dostaniesz zgody. Albo twój wniosek będzie procesowana tak długo, że sezon się skończy a ty dalej będziesz czekał. Możliwe oczywiście, że obecna sytuacja jest inna niż przed laty. Aczkolwiek nie spodziewałbym się dużych zmian.


Oczywiście zawsze można kombinować i robić przeróżne "exploity" xD Podobno Bobby Burger na samym początku jeździł wkoło Placu Zbawiciela, żeby uniknąć mandatu od straży miejskiej za handel - bo samochód zatrzymywał się tylko żeby wydać jedzenie i zebrać zamówienia. Na ile jest to legenda, na ile prawda, i na ile nieprawda - nie chce mi się wnikać. Chociaż i ja miałem w głowie obejście systemu na zasadzie: parkuję samochód w dowolnym, dozwolonym miejscu. Foodtruck ma minimalnie otwartą klapę, na klapie link do apki przez którą składa się zamówienie, ludzie zamawiają JEDZIENIE z DOSTAWĄ przez apkę; i odbierają z zaparkowanego samochodu xD Oficjalnie nie prowadzę sprzedaży, tylko dostarczam, nie? Minusem takiego kombinatorstwa jest na ogół brak dostępu do wody (bieżącej), toalety i podłączenia do prądu, co z jednej strony naraża na mandat sanepidu a z drugiej powoduje ALBO konieczność posiadania generatora (głośny, paliwożerny) albo ograniczenia zużycia prądu do minimum i wykorzystania jakichś pojemnych akumulatorów. Nie wspominając już, że zamiast skupić się na robocie, skupiamy się na obchodzeniu zakazów. Odrzucając powyższe kombinatorstwo lub przepychanki z miastem, realne opcje miałem wówczas dwie.


Opcja pierwsza i łatwiejsza - to znalezienie dogodnego miejsca, które należy do kogoś, kto nie jest częścią sektora publicznego - czyli dogadanie się z prywaciarzem. O ile urzędnik w przypadku, który wykracza poza standard myśli jak by tu upierdliwca spławić, tak prywatny właściciel najpierw podrapie się po głowie, a potem albo się zgodzi albo nie. Jeśli się nie zgodził sprawa jest jasna, jeśli się zgodzi nic jeszcze nie jest przesądzone, bo ceny za miejsce mogły być ok lub zupełnie z d⁎⁎y. Ja za swoje pierwsze miejsce na parkingu, gdzie sprzedawało już kilka innych bud płaciłem chyba 500 złotych miesięcznie, była to równowartość wynajmu dwóch miejsc parkingowych i w cenie nie było prądu. Była to uczciwa cena. Jednak trafiały się oferty zupełnie moim zdaniem oderwane od rzeczywistości, typu 2-3 tysiące miesięcznie za kawałek chodnika na uboczu plus koszty mediów (to było jakoś w 2017 i niewiele drożej szło wynająć po prostu mikrolokal na tego typu działalność, który imo byłby dużo lepszym wyborem). Co ciekawe, dużo "świeżaków" w biznesie łapało się na takie oferty, o czym w przyszłości jeszcze napiszę. Potencjalnie trudną sprawą było ustalenie, do kogo należy i kto administruje danym kawałkiem terenu, ale i na to miałem sposób. Jako, że centrum mojego zainteresowania mieściło się na warszawskim Mordorze, większość tych "prywatnych" terenów była ogrodzona i strzeżona. Wystarczyło zagadać do ciecia i z reguły po minucie miało się namiar do kogoś decyzyjnego. Ot, siła zwykłych, ludzkich kontaktów. Powodzenia z ustalaniem tego przez internet.


Opcja druga, o której dziś tylko wspomnę to jeżdżenie na różnego rodzaju imprezy, eventy i zloty foodtrucków z rakowymi hasełkami, typu "Dziś ŻARCIOWOZY będą karmić brzuszki mieszkańców Nowego Sącza" albo "Nikt nie będzie chodził głodny w Koninie! Zapraszamy na zlot szamochodów!". Taa, jeszcze człowiek gotów pomyśleć, że jakaś organizacja non-profit jedzenie za darmo daje xD. O imprezach nie będę jednak póki co pisał, im poświęcę osobny post.


Ostatecznie miejsce udało mi się znaleźć w miarę szybko, miało tę zaletę (której wówczas nie byłem świadomy), że na parkingu stało już kilka innych bud. Umowę na najem podpisałem w grudniu 2014, było to dla mnie o tyle ważne, że bez umowy na stałe miejsce nie chciałem ruszać z kolejnymi krokami. Teraz, mając to już ogarnięte, mogłem skupić się na szukaniu odpowiedniego auta.


Jako, że foodtrucki wciąż były czymś relatywnie nowym (kilka liczb: pierwsza edycja imprezy Żarcie na kółkach w 2013 to 13 bud, w 2014 już 40, w 2016 - 60, a w 2019 sto - chociaż podejrzewam, że chętnych było znacznie więcej) oferta gotowych, używanych pojazdów pochodzących od osób, którym biznes obrzydł lub nie wypalił praktycznie nie istniała - byłem więc zdany na własną inwencję i poszukiwania. Po wpisaniu na portalach różnych kombinacji haseł "foodtruck" "przyczepa gastronomiczna" "samochód gastronomiczny" "samochód do handlu" i uszeregowaniu wyników od najtańszego xD znalazłem w swojej okolicy kilka obiecujacych ofert. Kryteria, jakimi się kierowałem były dość proste:


- cena; wiadomo, im mniej tym lepiej

- możliwie niewielki nakład czasu i środków potrzebny do przystosowania wnętrza do moich potrzeb

- w miarę estetyczny wygląd wewnętrzny i zewnętrzny. Auto planowałem z zewnątrz okleić, więc niespecjalnie obchodziło mnie jak na ten moment wygląda, natomiast z uwagi na to, że odbiorcami w przyszłości byliby hipsterzy i korposzczury zależało mi, żeby był on możliwie przyzwoity i jego widok nie wywoływał wymiotów ani skojarzeń z latami 90. Wciaż przed oczami miałem jugokioski oraz budy ze Stadionu X-lecia.

- z technikaliów, chciałem mieć już gotowe instalacje, niespecjalnie jednak wiedziałem czego dokładnie potrzebuję więc po prostu kierowałem się kryterium: mają być blaty, w miarę dużo miejsca i estetycznie - a potem to się zobaczy

- zrobiony odbiór sanepidu - jest taki papierek, który nazywa się "odbiorem sanepidu", problem był taki, że w momencie szukania auta nie bardzo wiedziałem, czym taki odbiór właściwie jest. Przyjąłem sobie naiwnie, że to dokument jak jakiś dowód rejestracyjny albo karta pojazdu - wydawany na auto i przy zmianie właściciela trzeba go tylko przepisać na nowego. Co wydawało się rozsądne, bo wymogi dot. "obwoźnych placówek gastronomicznych" są jednakowe, niezależnie od typu auta i rodzaju działalności. Stąd poszukiwałem auta, które taki odbiór już ma. Czas na dłuższą dygresję dotycząca owych wymogów.


Zasadniczo, żeby móc sprzedawać coś z budy, musi ona spełniać szereg wymagań. Większość jest prosta do spełnienia, są jednak niektóre, które są już bardziej upierdliwe i stawiają znak zapytania nad tym, czy foodtruck jest mobilnym gastrobiznesem czy de facto jeżdżącą przedłużką stacjonarnej restauracji. Z wymogów dot. auta mamy (albo mieliśmy, bo moja wiedza jest sprzed paru lat)

- blaty łatwe w czyszczeniu - easy

- osobne pomieszczenie do przebierania się do pracowników - easy, mocuje się wieszak w szoferce i jest, serio xD w wersji dla ambitnych można jeszcze przegrodzić budę zasłoną

- wydzielona szafka na środki czystości - easy

- osobne zbiorniki na wodę czystą i brudną - easy, zwykle każda buda ma też dodatkowo instalację do wody. Mniej oczywiste jest to, skąd wodę się bierze bo teoretycznie sanepid musi zrobić badanie wody z tego ujęcia, ale ja rozwiązałem to w ten sposób, że wodę miałem kupowaną w baniakach pięciolitrowych, więc na wypadek kontroli wszystko było legit xD Drugą nieoczywistą sprawą jest to, czy woda w aucie ma być zimna czy od razu ciepła i zimna. Jak to często bywa, co rabin to opinia więc kiedy jeden sanepid klepnął mi instalację z samą zimną wodą, to drugi kazał robić podwójną. O tym później.


Jeśli chodzi o wymagania co do samego samochodu to tyle. Są też jednak warunki poboczne, które również należało spełnić. Oto one:

- umowa na korzystanie z toalety dla pracowników i to nie byle jakiej, bo pracownicy muszą mieć osobną, a nie ogólnodostępną. W praktyce martwy przepis

- umowa na wywóz odpadów - zwykle jest elementem umowy zawieranej na wynajem miejsca

- umowa na odbiór zużytego oleju - ja tego nie miałem, bo nie używałem oleju do smażenia

- umowa na dzierżawę kuchni spełniającej wymogi sanepidu - mój ulubiony punkt, który tak naprawdę stawia wielki znak zapytania nad tym czy taki foodtruck ma sens. O co chodzi? W świetle prawa w takiej budzie możemy przygotowywać posiłki z gotowych półproduktów, tzn je podgrzewać, smażyć, mieszać, polać sosem itd. Wszystko inne nie może się tam odbywać. Chcesz pokroić pomidora albo cebulę? Nie można. Chcesz uformować albo przyprawić mięso na burgera? Zapomnij. Skończyły ci się ogórki, poszedłeś do sklepu dokupić a potem umyłeś, pokroiłeś i wrzuciłeś do buły? Złamałeś zasady. Oczywiście teoria teorią a praktyka praktyką i często jest to po prostu kolejny, martwy przepis. Jasne, w ramach podkładki każdy ma podpisaną umowę ze stacjonarną kuchnią spełniającą wymogi sanepidu i będzie przysięgał, że każde warzywo zostało umyte i pokrojone właśnie tam, ale... sami rozumiecie. Ja próbowałem robić wszystko zgodnie z zasadami przez pierwszy miesiąc-dwa, ale widząc podejście innych dałem sobie spokój, bo tylko dokładało to roboty. Jeśli nie chcecie się bawić w samodzielne przygotowywanie połproduktów, jest jeszcze inna możliwość. Jest nią umowa z dostawcą, który przywozi gotowce - mogą to być np albo gotowe, uformowane kotlety albo np proszek do przygotowania gofrów czy naleśników, który trzeba tylko wymieszać z olejem czy wodą. Tylko jak niestety widzicie, gdzieś zabija to ten cały vibe "świeżego jedzonka od lokalnych dostawców" xD Temu jednak poświęcę osobny wpis.


Wracając do budy, odpowiedni samochód udało mi się znaleźć samochód w miarę szybko. W przeszłości był piekarnią i choć jego stan sprawiał, że przeciętny kupujący po prostu uciekłby z krzykiem, moja cebulacka natura była skuszona możliwością dodatkowego, mocnego zbicia ceny i argumentowania tego stanem samochodu. Autem było Ducato drugiej generacji z tragicznie mulastym dieslem bez turbiny. Jak już wspomniałem, ilość czerwonych flag przy tym aucie była tak duża, że gdyby był dziewczyną z tindera byłby borderką po przejściach z kolorowym dzieckiem, mnóstwem tatuaży, daddy issues i odrzucającym opisem. Ideał:) Auto:

- nie odpalało (rozładowany akumulator)

- od ponad roku stało nieruszane

- miało urwane lusterko i wyłamany zamek od strony pasażera po włamaniu

- przednia szyba była pęknięta

- miało paskudny kolor i wieśniackie oklejenie z zewnątrz oraz sporo korozji na wielu elementach

- połowa urządzeń z wyposażenia wewnętrznego nie działała albo nie wiedziałem jak je uruchomić.


Z plusów:

- cena była okazyjna a liczyłem że uda się ją zbić jeszcze bardziej

- diesel bez turbiny i manualna skrzynia oznaczały, że auto jest do bólu proste i ciężkie do zajechania. Mulastością silnika się nie przejmowałem, nie planowałem robić długich tras.

- wnętrze było w naprawdę dobrym stanie w porównaniu z innymi, które oglądałem, co oznaczało doprowadzenie do moich potrzeb niewielkim nakładem


Byłem oglądać je dwa razy, za pierwszym razem nie uruchomiliśmy go z uwagi na padnięty akumulator. Za drugim akumulator już był i samochód udało się odpalić. Kilka sekund po uruchomieniu silnika spod spodu zaczął lać się olej. Normalny człowiek w tym momencie by się pożegnał, odwrócił na pięcie, podziękował opatrzności i poszukał czegoś innego. Debil taki jak ja przeliczył szybko koszt kupna nowej chłodnicy oleju, roboczogodzin potrzebnych na wymianę, pomnożył to x2 i stargował dodatkowe 1500 pln ciesząc się, że jeszcze trochę zbił z ceny. Również jak osoba zaślepiona uczuciami albo pan Sławek z pasty o BMW E60 racjonalizowałem sobie wady auta:


Słaby silnik? Nie szkodzi, będę jeździł nim tylko wkoło komina a przy tym nie zepsuje się turbina i jak ktoś będzie nim jechał, to nie będzie cisnął jak wariat.

Bezpieczniki dla instalacji budy są przepalone? Wymienię, to grosze a dodatkowo te najważniejsze rzeczy jak światło czy otwieranie klapy działają

Korozja z zewnątrz? I tak będę go oklejał.

Pełno drobnych, upierdliwych wad? Trudno, auto ma być do pracy a nie wyglądania

Zastany i niejeżdzony od roku? Przecież to tylko stare dupato, do ogarnięcia za grosze. What's the worse that could happen?


Następnego dnia przyjechałem do pana z kasą i lawetą do odebrania auta i tak oto zostałem dumnym posiadaczem foodtrucka xD Znalazłem niestety tylko jedno zdjęcie z ładowania na lawetę i ani jednego ze środka - dlatego zdjęcia ze środka będą zbliżonego auta, ale w dużo gorszym stanie - ukradzione z neta. W kolejnej części więcej będzie o sanepidzie i ogarnianiu złoma.

6a3641e5-b1f5-44cb-822e-04d3cf29ca95
cfc488d4-1154-4689-8a33-240333ff42e9
4a881450-a045-44c7-adf0-31e0baa790f7
03ec502a-2afb-43b5-9ede-e7cae2f3d4f2
6fbd8366-f1d3-448a-af0c-5fa143cd7b4f
Endrjuu

Niesamowite że ludzie mają problem żeby przeczytać tyle tekstu.

A co do samego wpisu to super czekam na więcej 😊

Obserwator_Z_Ramiona_RIGCZ

@knoor mordo jak nie dokończysz tego tagu to ciebie znajdę i zmuszę do pracy w najgorszym foodtrucku w mieście ( ͠° ͟ʖ ͡°)

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki


(Pra)początki

Ostatnio pisałem, że pomysł na foodtruck wziął się w mojej głowie trochę z d⁎⁎y, ale w sumie nie jest to do końca prawda - stąd dziś postanowiłem cofnąć się jeszcze bardziej w przeszłość, żeby zrobić większy rozbieg przed właściwą częścią historii. Będzie długo.


Jak to czasem z takimi pomysłami bywa, mobilne gastro kołatało mi się po głowie w różnej formie przez dłuższy czas. O zabawie w tego typu biznes pierwszy raz zacząłem myśleć jakoś w połowie 2009, jednak wówczas w zupełnie innym kształcie. Pierwotnym pomysłem była sprzedaż napojów typu lemoniada czy mrożona kawa z mobilnych wózków lub riksz rowerowych, trochę na wzór PRL-owskich saturatorów, jednak w odświeżonej i milszej oku formie. Udało mi się odgrzebać maile sprzed niemal 15 lat z różnymi pomysłami jak mogłoby to wyglądać, może nie są piękne, ale za to kosztowały zero złotych, bo robiły mi je koleżanki ze studiów xD Wg skomplikowanych analiz, które robiłem jako 20-latek siedząc przy stole w kuchni, sensownym miejscem prowadzenia tego typu działalności byłyby miejsca koncentracji ruchu pieszego i turystycznego - parki, Starówka, place. Tu wymagałoby to jednak jakiegoś rodzaju współpracy lub przynajmniej zgody na handel od miasta, które nie do końca wiedziałem jak uzyskać. No bo niby skąd, na studiach tego nie uczą, a w liceum co prawda były podstawy przedsiębiorczości, ale nauczyłem się z nich raptem definicji spółki komandytowej, straciłem 10% portfela na bananie aka GPW (gra giełdowa xDD) i napisałem biznesplan dla zmyślonej firmy oferującej rewolucyjny produkt - latające fotele. Teraz, z perspektywy lat i doświadczenia, podejrzewam, że jak uzyskać taką zgodę nie wiedziałoby również samo miasto, bo było to coś niestandardowego, a przez to ryzykownego - więc na wszelki wypadek, w celu uniknięcia odpowiedzialności zostałbym pewnie i tak odprawiony z kwitkiem.


No, ale przecież ma się ten młodzieńczy entuzjazm, nie? Na jego fali udało mi się określić trzy jednostki, które w jakimś stopniu wydawały się powiązane z przedsięwzięciem, które chciałbym zrealizować:

Stołeczne Biuro Turystyki

Biuro Promocji Miasta Stołecznego Warszawa

Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Warszawie


Skąd właśnie takie? Kryła się za tym pewna logika. Po pierwsze, według mojej analizy uzyskanie zgody wykraczało poza standardowe urzędnicze formułki i wymagało jakiegoś rodzaju współpracy z miastem. Do tego pierwsze skojarzenie na słowo "mobilne punkty gastronomiczne" przywodziło wspomniane w poprzednim poście jugokioski lub kiełbasę z giełdy na Słomczynie - stąd musiałem to opakować nieco bardziej elegancko. Po drugie, Warszawa cierpiała wówczas moim zdaniem na problem, mianowicie niedostatek punktów informacji turystycznej. Ruch turystyczny systematycznie rósł (na horyzoncie był Rok Chopinowski i Euro 2012), natomiast jego obsługa informacyjna była fatalna. Z tego co pamiętam, miasto miało wówczas całe cztery punkty informacji dla turystów (Dworzec Centralny, Okęcie i chyba dwa na Starym Mieście) a dodatkowo z jednego z budynków, który zajmowali mieli ich wyrzucić, bo znalazł się jego spadkobierca. Punktów tych nie dość że było mało, to były jeszcze pochowane i istniały tak naprawdę trochę same dla siebie. Dobra - powiecie. I co z tego, przecież można sobie wszystko w necie znaleźć. Owszem, dziś problem wydaje się dziwny, ale pamiętajcie, że jest rok 2009, Iphone 3G to symbol bogactwa ostatecznego, większość telefonów dalej ma klawiatury a Internet w nich owszem, jest - ale raczej jako ciekawostka, bo w formie mobilnej dopiero raczkuje. Żeby bardziej poczuć klimat lat, jesteśmy dalej kilka miesięcy od filmiku Ale urwał, a SooldierPL nie wypuścił jeszcze wielkiego miksu youtube. Wracając do rzeczy.


Stołeczne Biuro Turystyki wg mojej obserwacji ma problem - ich punkty informacyjne to relikty przeszłości, istnieją bardziej na zasadzie, że skoro już są to trzeba je zostawić, niech stoją jak stały. A to że nikt z tego nie korzysta? No to już nie nasz problem, swoje zrobiliśmy, to nie nasza wina tylko turystów xD I teraz planuję wejść ja, cały na biało i powiedzieć - słuchajcie, mam pomysł. Czasy wymagają, aby wyjść do ludzi (XD), frontem do klienta itd. Informacja musi być łatwo dostępna, że tak się wyrażę - na ulicy. Podana w fajny, modny sposób. Mam dla was propozycję: wy pomożecie mi w wydzierżawieniu od miasta kilku miejsc, a w zamian dostajecie mobilny, estetyczny, jasno oznakowany i widoczny punkt, który możecie w dużej części wykorzystać - nie dość, że może udzielać informacji, kolportować informatory i ulotki i promować nadciągające wydarzenia, to jeszcze będzie zarabiał na siebie i jego koszty utrzymania będą minimalne. W podobnym duchu - że takie wózki mogłyby posłużyć jako platforma do informowania i promowania nadchodzących imprez - planowałem uderzyć do Biura Promocji. Ostatnim elementem układanki był dla mnie Konserwator Zabytków, bo według tego, co wówczas sprawdziłem odpowiadał m.in. za to, jak mają wyglądać ogródki piwne i elementy małej architektury na Starym Mieście więc siłą rzeczy miałby coś do powiedzenia.


Mając w głowie, że najlepiej uczyć się na cudzych doświadczeniach w ramach szpiegostwa przemysłowego zatrudniłem się na jeden dzień w firmie, która sprzedawała mobilnie kawę. Ich sposób działania moim zdaniem był nietrafiony, bo opierał się na nagabywaniu ludzi przy wyjściach z metra a następnie wciskaniu im kawy z dużego termosu noszonego na plecach, za co płaciło się niemałe jak na przełom 2009/10 6 złotych. Jak pewnie się domyślacie zainteresowanie produktem było nikłe, dla mnie istotne było raczej to, że przełamałem się trochę psychicznie jeśli chodzi o eliminację zahamowań w nagabywaniu ludzi oraz zadałem "szefostwu", niby to z ciekawości, bardzo dużo pytań, które miały pomóc mi w wystartowaniu ze swoim pomysłem związanych przede wszystkim z sanepidem i obsługą płatności xD W międzyczasie pracowałem też nad projektem samego wózka/rikszy, na rynku nie znalazłem wtedy gotowych rozwiązań, stąd szacując koszt budowy od zera na ok. 10-15k zatrudniłem się do rozwożenia pizzy w celu zarobienia potrzebnych pieniędzy. Jeśli pomyślę dodatkowo też o tym, że studiowałem i dużo gierczyłem na kompie, zaczynam się zastanawiać skąd brałem na to wszystko czas xD


W kilka miesięcy udało mi się zebrać wystarczające środki, opracować materiały i zdobyć kontakty - telefoniczne lub mailowe - do osób, które wydawały się decyzyjne i pozostało tylko działać. Na pierwszy ogień poszło biuro konserwatora zabytków. "Dzień dobry, próbuję otworzyć mobilną działalność na terenie Starego Miasta, chciałbym dowiedzieć się, czy istnieją jakieś wytyczne dotyczące estetycznej strony tego typu działalności?" "Uuuuu, no trudne pytanie. Ja nie mogę udzielić tego typu odpowiedzi. To jest zależne od decyzji Pani Konserwator" "Czy w takim razie jest możliwość rozmowy z Panią Konserwator i uzyskania tego typu informacji?" "Pani konserwator nie przyjmuje interesantów" "Ok, a czy mogę dostać kontakt do innej osoby decyzyjnej?" "Nie, nie ma takiej osoby" xD Ot, i tak skończyła się rozmowa z Wojewódzkim Urządem Ochrony Zabytków. Stwierdziłem, że póki co jednak jest to żadna strata - wrócę do nich, gdy uda mi się uzyskać ewentualne wsparcie dwóch pozostałych urzędów i powinno pójść gładko. W swojej idealistycznej wizji zakładałem bowiem, że skoro całość jest i tak finansowana ze środków publicznych, to muszą ze sobą przecież jakoś współpracować... prawda? xD


W drugiej kolejności próbowałem zainteresować Stołeczne Biuro Turystyki. Na początek w komunikacji mailowej - gdzie kilkukrotnie otrzymałem w odpowiedzi parafrazowane na różne sposoby zdanie "Nie mamy pieniędzy". Mimo to, co było już sporym postępem zwłaszcza w stosunku do poprzedniego Urzędu, udało mi się wyprosić osobistą audiencję. "Wiecie, nie przychodzę tutaj po pieniądze, potrzebne jest mi przede wszystkim wasze wsparcie i pozytywna opinia, żeby w dalszej części zyskać zgodę miasta na tego typu działalność. Z waszej strony nie ponosicie żadnych kosztów, poza ewentualnymi materiałami." "Aaaa, no i właśnie, bo wie pan, my tych materiałów i tak nie mamy wystarczająco nawet na obecne potrzeby a co dopiero jeszcze na rozdawanie..." "Mimo to naprawdę proszę to przemyśleć. To może być interesująca forma promocji". Po usłyszeniu kluczowego słowa "PROMOCJA" pani ze Stołecznego Biuro Turystyki powiedziała mi, że pomysł jest owszem, interesujący - natomiast według niej jest to bardziej temat dla Biura Promocji Miasta Stołecznego Warszawa, to oni są od tego. I w ogóle to fajnie się nam rozmawia, ale oni są tutaj bardzo zajęci i mają wiele innych tematów na głowie, więc proszę wrócić jak już coś ustalę z Biurem Promocji. Nie widząc innej opcji, a także z uwagi na to, że Biuro Promocji i tak zamierzałem odwiedzić przystałem na to.


Biuro Promocji Miasta Stołecznego Warszawa było ostatnim na mojej liście. Żeby dodać smaczku, mieścili się w budynku PKiN. Na to spotkanie, poza samą prezentacją zabrałem ze sobą trochę rekwizytów:


model wózkorikszy

przykładowy produkt, który miałbym sprzedawać - mrożoną kawę

przykładowe materiały promocyjne - papierowe kubki z nadrukowanymi informacjami o charakterystycznych obiektach Warszawy i przykładowych, nadchodzących imprezach; papierowe (!) słomki z jakimiś forsowanymi wówczas hasłami reklamowymi, typu Zakochaj się w Warszawie.


Wystalkowałem też osoby, przed którymi miałem się prezentować i udało mi się ustalić, że były odpowiedzialne za tzw. zygmuntówkę - stąd postanowiłem w swojej prezentacji nawiązać do tego wyrobu xD Mała dygresja: zygmuntówka miała być nowym, warszawskim ciastkiem na które plebiscyt ogłoszono w 2009. Sama idea kojarzy mi się z takimi "forced memes" i jest ciekawym przykładem projektu podejmowanego przez sektor publiczny: znajduje się problem (warszawskim ciastiem jest wuzetka, a ta jest siermiężna i kojarzy się z PRL-em, potrzebujemy coś NOWOCZESNEGO) po czym tworzy coś, o co nikt nie prosił i o czym praktycznie nikt nie wie poza pomysłodawcami. Ów projekt przez pewien czas jest bardzo intensywnie promowany, a po krótkim okresie hype'u trafia do szuflady i po niedługim czasie mało kto o nim pamięta. Sama zygmuntówka nawet zaraz po ogłoszeniu rozpoznawalność miała niską a dziś nie wiem nawet, czy ktoś je jeszcze sprzedaje. Ja ciastko pierwszy i ostatni raz spróbowalem kilka dni przed moją prezentacją, było drogie i bardzo słodkie, smakowało mi ale drugi raz bym nie kupił. Swoją drogą bardzo dobrze oddaje stan obecnych foodtrucków i zarazem większości piw kraftowych - kupić raz, spróbować, nie wrócić xD


Co do samej prezentacji w Urzędzie Promocji, odbiór był pozytywny. Panie wydawały się zaskoczone, że wymyślona przez nie zygmuntówka ma mimo wszystko jakąś rozpoznawalność xD bardzo podobała im się też idea nadrukowywania materiałów i tekstów na papierowe kubki. Niestety, jak nietrudno się domyślić, ze spotkania z którym wiązałem duże nadzieje ostatecznie niewiele wyszło, miasto miało cały budżet już zaplanowany i na jakiekolwiek inicjatywy poza nim pieniędzy nie mieli. Nie bardzo też chcieli pomóc jeśli chodzi o uzyskiwanie zezwoleń. Konkluzja była następująca: pomysł jest ciekawy, ogarnij się z tym sam, a jeśli będzie to już działać, wówczas zgłoś się do nas to może przekażemy jakieś materiały żebyście mogli nas promować. Jakakolwiek forma współpracy na ten moment nas jednak nie interesuje. Jak nietrudno się domyślić perspektywa dalszego, samodzielnego obijania się o ściany urzędniczej machiny niespecjalnie mnie pociągała, stąd postanowiłem że na ten moment dam sobie spokój.


Ostatecznie jednak koszt jaki poniosłem był niewielki, trochę czasu i kilka prezentacja. Zrozumiałem też przy okazji, że jakakolwiek współpraca między sektorem prywatnym a państwowym przy tak nędznej skali jak moja i braku znajomości nie ma sensu. Wiem również, że i Biuro Promocji Miasta coś z tego spotkania wyciągnęło, bo jakiś czas później zauważyłem, że promowali się na jednorazowych kubeczkach od kawy xD


Pomysł porzuciłem, ale co ciekawe wydaje się, że jego założenia były w jakiejś części słuszne, bo parę lat później riksze/wózki rowerowe istotnie pojawiły się na ulicach i w parkach. Z tego co wiem miasto ogłasza obecnie przetargi na pewną pulę miejsc - trwało chyba jednak dobrych 5-6 lat od momentu mojej prezentacji do momentu, gdy pierwsza riksza stanęła sobie na legalu na ulicy. Do tej pory widzę je dość często i, mimo wysokich cen, cieszą się całkiem sporym zainteresowaniem.


Tak skończył się swoisty prequel do mojego wejścia w świat gastro. Pieniądze, które odłożyłem na budowę wózkorikszy przeznaczyłem na kurs jazdy na moto i kupno gieesa pińćset, a plany na kolejne 4 lata odłożyłem na półkę, skupiając się póki co na rozwoju w bardziej przyziemnej pracy w korpo. W kolejnej części będzie w końcu o foodtrucku:)

584d7ff4-4af7-4203-afa1-ea6adf23e3e2
a871c862-4700-4c73-bccb-d0e4f3da3d7e
a3933846-d0c3-462c-ad94-f20a7b80ce96
3894dde3-4d5a-4a9c-9cf4-fd6a6130ffc2
ae17a310-552f-46ba-a5fb-e503a0c50973
tyle_slow

@knoor to jest genialny przykład. Wynajmowałem lokal od miasta od stycznia 2020 roku... wewnatrz byly scianki karton gips... chcialem je usunac.. elektryku puscilem od nowa po starych liniach(stare kable zamienilem nowymi). Xalosc banalnie prosta, remont zajal nam 3 dni, pozwolenia w sumie 3 mc.


Sklep otworzylismy 8 marca, a 13 wrszly twarde lockdowny. Pomocy nie dostalismy, bo rok temu nie byliśmy w tym miejscu wiec nie moglismy udowodnic straty przychodow .

.

Tutaj wchodI #polityka nikt kto nie bawil sie w biznes z panstwem nie powie ze uproszczenie procedur nie ruszy rozwojem kraju. Trudno ocenic jak bardzo tlumiony jest wzrost pkb prze te wszystkie dziadoskie funkcjonowanie panstwa / kraju... i to nie jest problem tylko pis, bo przeciez warszawa to PO.


Podsumowujac. Nigdy niczego z miastem, panstwem. Bez plecow, prawnikow, kasy, nigdy, znajomy zrobil im aplikacje i chociaz wywiazal sie ze wszystkiego to zle napisana umowa i zmusili go do upadlosci.


Tragedia. Fajny wpis. Trochę mysle o rikszach zaluje ze nie ma jak to wyglada kosztowo. Czasem patrze na to myslac ze fajny prosty biznes, ale nie ma prostych latwych biznesow

mk-2

@knoor ładnie piszesz, lekko

HejtoAdmin

Super się czyta, chętnie poczytam więcej!

Zaloguj się aby komentować

Prowadziłem kiedyś foodtrucka, teraz nie prowadzę. Życie jest za krótkie, aby je wspominać, niemniej z tamtych lat zostało mi trochę przemyśleń oraz historyjek, które będę wrzucał co jakiś czas na #foodtruckowehistoryjki


Dziś będzie o samym początku.


Pomysł na foodtrucka wziął mi się trochę z d⁎⁎y. Na przełomie 2014 i 2015 pracowałem na swoim pierwszym poważnym B2B i pomyślałem, że w ramach optymalizacji podatkowej i dywersyfikacji przychodów wejdę w perspektywiczny, modny i dynamicznie rozwijający się wówczas rynek mobilnej gastronomii xD Na studiach dorabiałem sobie parę miesięcy wożąc pizzę, więc doświadczenie w biznesie będącym na styku motoryzacji i gastronomii już miałem. Wykonałem też szybki biznes plan z którego wyszło mi, że inwestycja zwróci się w trzy miesiące a potem będzie można śmiało brać panamerkę w leasing. Dlatego też niedługo później, niczym w bajce Walaszka, we wpisie dla mojej działalności obok PKD dla usług IT pojawił się również kod PKD dla cateringu i usług gastro xD


2014 nie był niby tak dawno temu, mimo wszystko jednak dostęp do informacji był gorszy a już na pewno było ich mniej. Dziś wystarczy wpisać w necie "How to start a foodtruck" albo "Jak zrobić foodtruck" a wyświetli się multum artykułów lub wręcz filmików na których na miniaturce będzie widać zamyśloną twarz kolesia trzymającego się za brodę lub drapiącego się po głowie a czerwona strzałka będzie pokazywać na jakiegoś fiata ducato z kolorową okleiną. Jednak w 2014 było inaczej, foodtruck był czymś relatywnie nowym i mało zbadanym. Oczywiście, już w latach 90 można było kupić sobie hot doga, hamburgera  albo zapiekankę a później nawet chińczyka z takiego jugokiosku K67, miały one opinię ścierwa i jedzenia dla desperatów. W mojej opinii taką jaskółką zwiastującą erę foodtrucków było postawienie się srebrnej przyczepy w stylu streamline o nazwie Luxtorpeda xD niedaleko wyjścia z metra Centrum w Warszawie jakoś w 2010. Na potwierdzenie daty udało mi się znaleźć nawet wzmiankę: https://kurierlubelski.pl/luxtorpeda-stanela-pod-sezamem-w-lublinie-zdjecia/ar/244811

dotyczy ona co prawda Lublina, ale o Warszawie też jest, więc wiem przynajmniej, że tego nie zmyśliłem. Przyczepa postała sobie parę miesięcy, jednak jak to często bywa z wizjonerami klientów było mało i szybko się zawinęła. Wydaje mi się, że na rynku dalej krąży któraś z kolei jej iteracja.


Jak to zwykle z nowościami bywa, często potrzebna jest kombinacja czynników, żeby pewne zjawisko lub wynalazek mogło nastapić. Wydaje mi się, że w przypadku foodtrucków zgrały się następujące aspekty:

- rosnąca zamożność ludzi - nadwyżka gotówki pozwoliła na wydawanie jej na jedzenie poza domem

- coraz większa liczba wyjazdów zagranicznych i podróży, powiązana pośrednio z pierwszym punktem - ludzie przywozili, poza zdjęciami do pokazywania niezainteresowym tym znajomym, również obserwacje i wrażenia kulinarne

- moda na burgery - poważnie, jeszcze w 2011 w Warszawie hamburgera niebędącego McDonaldem, Burger Kingiem albo pochodnym można było zjeść w ilości miejsc, które dałoby się policzyć na palcach jednej, góra dwóch rąk

- moda na slow food, lokalne/zdrowe/dobrej jakości jedzenie


Efektem powyższych pojawiły się pierwsze burgerownie, a w wkrótce później koło 2012 auta typu Bobby Burger zaczęły jeździć wkoło placu Zbawiciela serwując hamburgery hipsterom. W 2013 i później coraz śmielej pojawiają się kolejne budy z żarciem, czasem w ich ofercie jest nawet coś innego niż hamburger. Wyborcza zachwycona pisze o nowej modzie prosto z ZACHODU na SZAMOCHODY a gdy organizatorzy imprez masowych zauważają, że taki foodtruck nie dość że rozwiązuje im problem zaopatrzenia w gastronomię to jeszcze ludzie reagują na niego takim chóralnym, pozytywnym: Ooooooo! - wpuszczają je na teren imprez po jakichś symbolicznych opłatach lub wręcz bezkosztowo. Ceny są dobre (zobaczcie cennik z 2013 poniżej), jakość również - początki, jak to często bywa, to złote czasy:) Ja ruszając de facto w 2015 łapię się jeszcze na końcówkę tych "złotych czasów" ale o tym już przy kolejnym wpisie.

026976a9-1dfa-497e-a26f-cb579a5fe589
c8a828f1-2c32-4429-b380-7607115236ff
Kondziu5

Ceny i jakoś zawsze najbardziej przemawiają, dla mnie foodtrucki zawsze kojarzyły się z cenami nawet wyższymi niż w restauracji.

Yansen

@knoor Pisz, pisz! Dobre to Choć co do foodtruck'ów to mam do nich stosunek arcy negatywny. Raz kupiłem frytki belgijskie - może i były obrzydliwe ale za to super drogie. Oraz pierogi, może było ich 3 sztuki, zimne i kosztowały tyle co obiad w dobrej restauracji ale za to Pani która mi je podawała miała brudny fartuch! Od tamtego czasu (2015 chyba to był...) nic już nie kupiłem w foodtruck'u.

iwishhave-ram

aleś sie chłopie rozpisał dookoła

Zaloguj się aby komentować

Sprzedawanie rzeczy przez internet ma swoje jasne i ciemne strony. Jasna strona, to gdy sprzedaje się coś nietypowego i przyciąga to jakiegoś pasjonata z któym można sobie ciekawie porozmawiać. Ja potrafię być strasznym gadułą, bo kilka razy zdarzyło mi się rozmawiać z niektórymi kupującym po parenaście minut i dłużej. No ale uważam, że skoro gada się fajnie, to czemu nie, ma się w końcu ten wspólny temat a do tego zawsze jedna albo druga strona może dowiedzieć się czegoś nowego. Takie sytuacje może nie zapadają jakoś szczególnie w pamięć, ale zawsze miło jest wymienić się spostrzeżeniami z kimś, kto podziela te same zainteresowania.


Niekiedy w niezauważony na pierwszy rzut oka sposób jasna strona kupowania potrafi przejść w ciemną niczym stan u laski z borderlinem xD Parę lat temu robiłem modele czołgów, mocno się w to wkręciłem ale od pewnego czasu mam to hobby na "on hold". Problem z robieniem modeli jest taki, że największy fun to ich składanie i malowanie, ale co zrobić z gotowymi? Bo przecież z każdym kolejnym miejsca jest coraz mniej i w końcu zbliżamy się do "masy krytycznej" gdy któregoś trzeba się pozbyć. Gdy byłem w podstawówce rozwiązaniem problemu była wizyta w sklepiku z militariami i zakup petard, ale nie mamy już lat 90-tych i w pobliżu podstawówek nie ma sklepów z militariami i petardami. Mamy za to czasy internetu, stąd wystawiłem je za jakieś niewielkie pieniądze na portalach, uznałem że może ktoś sobie je wykorzysta do przemalowania albo na części. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że popyt na gotowe modele jest całkiem spory, miałem sporo zapytań. Wszystkich jednak przebił jakiś starszy pan, który zadzwonił do mnie któregoś dnia. Był mocno wkręcony w militaria, miał ekipę znajomych o podobnych zainteresowaniach i powiedział że wszystko tak mu się podoba, że kupi od razu całość, a pieniądze przeleje mi z góry - chce tylko żebym wysłał to pocztą, bo tym wszystkim kurierom i paczkomatom to on nie ufa. Byłem sceptyczny, tłumaczyłem, że mimo tego, że czołg kojarzy się z czymś solidnym to jednak moje są plastikowe i kruche, proponowałem też przesyłkę konduktorską, jednak pan był nieubłagany. Obiecałem, że postaram się spakować najlepiej i najbezpieczniej jak się da, pan powiedział też że jest świadomy ryzyka i robi to na własną odpowiedzialność. Poza tym pogadaliśmy sobie o czołgach i takich tam, pan stwierdził, że jestem spoko gość i w ogóle jak będę przejazdem w jego mieście to stawia piwo. Sielanka. No a parę dni później - pan dzwoni do mnie, jezu tragedia, oszukałem go, wszystko pogniecione przyszło, źle spakowałem, czołgi wszystkie zniszczone, pourywane, on tyle pieniędzy wydał i w takim stanie to przyszło, że jemu już słów na mnie brak, zniesmaczony jest całą sytuacją -_- no wtf


Najczęściej spotykaną i typową jest jednak mimo wszystko ta ciemna strona sprzedawania. Ma ona zarazem wiele wymiarów. Są osoby roszczeniowe, są nieogary, są targujący się, są dzwoniący w nocy o północy, są zamieniacze. Ja natomiast najbardziej nie lubię z niej zawracaczy d⁎⁎y. Sprzedajesz coś i zawsze trafi się ktoś pytający: "A jaka jest historia przedmiotu?" "A jak to było użytkowane?" "A na to coś kupione 15 lat temu albo znalezione w piwnicy mam może paragon?" "A można prosić więcej zdjęć?" Te zdjęcia mnie najbardziej rozwalają - ale czegoś dokładnie, jakiejś części, elementu? Zrozumiałbym jeszcze zdjęcia st00pek, no ale przecież butów nie sprzedaję xD "No, tak ogólnie" xDDD Nauczyłem się, że jak ktoś chce coś kupić, to po prostu dzwoni albo pisze, przyjeżdża, bierze. Jak ktoś pisze, pyta, zagaduje, wymyśla - to i tak tego nie weźmie. Stąd moja filozofia - pic rel poniżej.


Szczytem zawracania d⁎⁎y, który sobie teraz przypomniałem była dla mnie sytuacja, gdy sprzedawałem swojego foodtrucka (nazywałem go budą, o foodtrucku i gastrobiznesie ogólnie popiszę więcej przy kolejnej okazji). Jak się później okazało, swój cash-out zrobiłem też w dobrym momencie, bo przed covidem. Ale wracając do historyjki. Otóż któregoś dnia zadzwonił pan, że chciałby auto obejrzeć. Pewnie, nie ma problemu, stoi tu i tu, jakby coś to mogę opowiedzieć coś więcej o samochodzie, biznesie itd. Spoko, spoko, nie trzeba, on przyjedzie. No to na drugi dzień (sobota) podjeżdżam na parking, na którym buda stała, przyjeżdża pan z żoną i dzieckiem na poznańskich blachach (wawa here). Pokazuję budę, pokazuję osprzęt gastronomiczny, pokazuję gdzie są przyłącza, jak działa instalacja elektryczna/gazowa/hydrauliczna; gdzie są lodówki z zaopatrzeniem, pokazuję jak zorganizowana jest sprzedaż/wydawka; gdzie są trzymane półprodukty i z każdym zdaniem mam wrażenie, jakbym mówił do ściany a gość nic nie czai. W końcu pytam, a może pan ma jakieś pytania, chce się coś więcej dowiedzieć? Nie, w sumie nie, bo tak sobie po prostu przyjechali z żoną i dzieckiem, mieli wolne a chcieli po prostu zobaczyć jak to wygląda. Ale fajnie, fajnie, dzięki. Chłop jechał ponad 300 kilometrów, żeby tak sobie popatrzeć? No w sumie spoko, kto chłopu zabroni. Ja jednak miałem srogie wtf.


A budę w końcu kupił jakiś gość pracujący w cateringu, powiedział że znajomy organizuje spływy kajakowe i chce postawić coś, żeby sprzedawać jedzenie w miejscu, gdzie ludzie zdają kajaki. Budę pooglądał 15 minut, minutę ponegocjowaliśmy cenę i po paru kolejnych buda odjechała w siną dal, gdzie możliwe, że żyje po dziś dzień, koniec.


Samych historyjek o foodtruckowym biznesie powrzucam wkrótce więcej

#foodtruckowehistoryjki #olx #gownowpis

7069b074-fed6-4320-a0b7-06d3d298897e
highlander

Najgorsi to sa te barany co pisza "jaka cena ostateczna". J nie mam nic do targowania ale targowanie polega na tym ze typ/typiara powinna napisac jaka cena ja interesuje i ew moge jemu/jej za tyle sprzedac, cene lekko sposcic albo powiedziec ze sprzedaje za tyle ile wystawione, no ale trigeruje mnie "jaka cena ostateczna" no debilu leniwy tak sie nie targuje!

Kondziu5

Mnie najbardziej wkurwiają ci zamieniacze, k⁎⁎wa chcę coś opylic za hajs a nie bawić się w barter.

Sprzedawałem laptopa i trafił się baran co chciał się zamienić na inny oczywiście gorszy od tego co wystawiłem i gdyby nie to że byłem świeży w sprzedawaniu to bym frajera zwyczajnie olał.

A tak to litanie przez kilka dni, paczka poszła kurierem i oczywiście że traktowali ją jak worek ziemniaków.


Facio oczywiście nie zrezygnował z tego bym się o tym dowiedział i nawalał jeszcze przez kilka ładnych dni.

matips

Ostatnia z tych kratek komiksu wygląda jak całkiem poprawny wstęp do negocjacji (o ile jest zgodna z prawdą).

Zaloguj się aby komentować