Ogólnie to szukam mieszkania i okazało się, że znajoma ma na sprzedanie dwupokojowe mieszkanie, w dobrej lokalizacji itd. Ale.. 60 metrów. Czyli ponad 600 tys., jak nie 700 tys. Heh... nie stać mnie i na dodatek - jakieś 20 metrów za dużo, jak na moje potrzeby. W końcu przecież jestem samotna, a w cuda typu "love story" w moim przypadku nie wierzę. Ale jakoś oferta wydaje mi się całkiem atrakcyjna - bez pośredników, od znanej mi osoby (która jeszcze przez lata będzie musiała mnie spotykać w robocie, więc chyba głupio coś odjaniepawlić? XD). No i tak siedzę i trochę łapie mnie przygnębienie. Musiałabym wziąć ponad 450 tys kredytu (jak nie lepiej). Nawet nie ma pewności, czy w ogóle dostałabym taką kwotę. Ale co ja będę sama robić na 60 metrach? Grać w piłkę? Ta znajoma zostawiła mi kontakt do ludzi, którzy tam teraz mieszkają i powiedziała, że ich uprzedzi, że będę się kontaktować. Oczywiście mówiłam jej, że chyba raczej nie dostanę tak wielkiego kredytu, więc nie chcę zawracać głowy (ogólnie doopa wołowa ze mnie i nie potrafię ani jasno powiedzieć "nie", ani "tak"). Ale zabawne będzie, jak to mieszkanie "sprzątnie" mi kolega, który teraz szuka czegoś do kupienia (ale on ma żonę, więc wiadomo - zdolność kredytowa większa, a i 60 metrów to dla nich sensowniejsza opcja niż dla mnie) i sam mi powiedział o tej ofercie. Tylko że on nie wiedział ile tam jest metrów. Ale teraz już wie - ode mnie. XDD
Eh.. ogólnie to boję się całego tego procesu szukania mieszkania. Wczoraj widziałam jedno ogłoszenie, które po zdjęciach i opisie wydało mi się w miarę ok, ale... czy już pisałam, że doopa wołowa ze mnie? No więc nie miałam odwagi dzwonić i się umawiać z pośrednikiem na oglądanie. I tak to się żyje w tej piwnicy własnego umysłu.
#gownowpis #przemyslenia #zalesie
