4:30 rano na dorywczym targu pracy w Chinach, na początek trzeba się napić. Tysiące gonią za dniówką na dorywczym targu pracy w Guiyang
hejto.plTłumaczenie artykułu z The East Is Read na Substack: https://www.eastisread.com/p/430-am-at-a-day-labour-market-in
Chińskie nieformalne targi pracy to ulotne teatry harówki – nieoznakowane przestrzenie, które ożywają przed świtem i znikają o świcie, rozgrywając się codziennie w niemal każdym większym mieście, od Szanghaju po Hefei. W Guiyang, stolicy górzystej, pozbawionej dostępu do morza prowincji Guizhou, jedna z takich scen ożywa o 4:30 rano. Nagi betonowy plac budzi się do życia – minivany stoją bez ruchu, kaski kołyszą się w półmroku, a siedemdziesięcioletnia kobieta nalewa kieliszki baijiu mężczyznom zbyt starym na formalne zatrudnienie, ale zbyt młodym, by przestać pracować.
W oryginale artykuł został opublikowany 26 czerwca na oficjalnym blogu Guyu Lab na WeChat w dziale Tencent News. Zgłębia się on największy rynek pracy dorywczej w Guiyang, oferując bezpośredni wgląd w sytuację osób poszukujących pracy, rekruterów w średnim wieku, osób livestramujących oraz osób o spokojnej, odpornej duszy, które z dala od chińskich parków innowacji i luksusowych centrów handlowych wciąż budzą się każdego dnia z jednym celem: znaleźć sposób na życie.
W dobie internetu wszystko może stać się widowiskiem – nawet dorywczy rynek pracy. Wyszukaj hasło „Największy targ pracy w Guiyang”, a przed Tobą roztoczy się lawina viralowych klipów: rozległa betonowa przestrzeń, budząca się do życia o 4:30 rano, pełna ludzi, którzy zdają się wyrastać prosto z ziemi. Niektórzy niosą plastikowe wiadra, inni bambusowe kosze lub drążki z towarami po obu stronach; morze żółtych kasków porusza się w ciasnym szyku, przepychając się i krzycząc, a powietrze jest gęste od pośpiechu.
Jeśli nie jesteś pewien, czego jesteś świadkiem, nie jesteś sam. Wszyscy, od pracowników migrujących po vlogerów, pokazują to na żywo, opowiadając, jak każdego ranka zjeżdża się tu nawet 3000 osób, goniąc za najmniejszą obietnicą pracy. W lokalnym dialekcie Guizhou nazywa się to odnalezieniem huolu – „sposobu na życie”.
Przez szklane ekrany ludzie dostrzegają życie dalekie od ich własnego – ulotny urok naszej ery sprzężeń. A jednak trzeźwiąca prawda jest taka: te przebłyski znikają równie szybko, jak się pojawiły. Taki jest również los cyfrowych spektakli.
Jeśli jednak kiedykolwiek znajdziesz się w Guiyang, w tej granicznej godzinie, gdy ciemność przesącza się do świtu, stojąc w tętniącym życiem sercu dziennego rynku pracy, zrozumiesz coś istotnego: wrzawa nie czeka na kamery. Napływa, niezauważona lub wyeksponowana, ignorowana lub zmitologizowana. To, co się tu dzieje, jest bardziej nieupiększone, bardziej naglące i o wiele trwalsze, niż mógłby przekazać jakikolwiek viralowy klip.
To nie są bohaterowie ery cyfrowej. Większość z nich jest starsza, wyparta przez technologię, formalną edukację i brutalną arytmetykę konkurencji. Mają niewiele do zaoferowania poza własnymi mięśniami i determinacją. Są przebiegli i prostolinijni, skuleni w półmroku czasu, który ich wykorzystuje i wyczerpuje, często błądzący, czasem otępiali alkoholem. Ale nie są krusi.
Trwają jak rośliny, cicho znosząc żywioły i każdy z nich błądzi w poszukiwaniu swojego huolu. I być może to jest najtrwalsza stała w każdym wieku.
„Żadna burza nie zachwieje moją wolą do pracy”.
Na największym dziennym targu pracy w Guiyang ludzie zaczynają pić już o 4:30 rano. Kobieta sprzedająca alkohol ma na imię Zhang. Zbliża się do siedemdziesiątki, jej twarz jest usiana dużymi piegami, a ubiera się w krzykliwe, chaotyczne kolory – czerwony płaszcz, pomarańczowe narzutki, fioletowy fartuch i różowy kapelusz. Siedzi w milczeniu za małym drewnianym stolikiem, na którym stoją w rzędzie trzy plastikowe butelki po wodzie: dwie wypełnione leczniczym likierem i jedna z baijiu. Każdy kieliszek kosztuje dwa juany i wlewa się go do jednej z dwóch pożółkłych szklanek, które od lat wyglądają na niemyte. Kobieta od czasu do czasu, niedbale, płucze je leczniczym likierem, ale nigdy nie marnuje ani kropli – resztę wlewa z powrotem do butelki.

Tutejsi pijący nie rozpamiętują tych niepokojących szczegółów – mają pilniejsze potrzeby. W lodowatej ciemności przedświtu, tani kieliszek kiepskiej jakości alkoholu oferuje ciepło i ulgę w wyczerpaniu, a dodatkowo ma tak zwane właściwości lecznicze. To niedroga przyjemność. Kobieta prowadząca stoisko sprzedaje czterdzieści lub pięćdziesiąt kieliszków dziennie.
Ten „rynek” trudno zlokalizować na jakiejkolwiek mapie, nie ma oficjalnej nazwy i wymyka się typowym konturom targowiska. To po prostu betonowy plac o powierzchni około 200 metrów kwadratowych. W świetle dziennym miejsce wygląda ponuro: otoczone tłustymi knajpkami i tradycyjnymi chińskimi klinikami medycyny, które zachwalają cudowne lekarstwa, wszystkie walczące o klientów.
Ale o 4:30 rano scena nagle ożywa. Z ciemności wyłania się gęsty tłum – jakby sama ziemia ich rodziła – ludzie w żółtych kaskach i plecakach, niektórzy ściskający plastikowe wiadra lub bambusowe kosze, inni dźwigający na ramionach kije do noszenia. Wzdłuż drogi zatrzymuje się sznur minivanów. Należą do pośredników pracy, którzy wywalczyli zlecenia na budowach i w fabrykach. Przyjechali, żeby łowić pracowników – proceder znany w branży jako baiche. Pośrednicy opuszczają szyby w swoich samochodach od strony pasażera. Jeden po drugim, poszukujący pracy schylają się, pytając: Ile? Jaka praca?

Sprzedawca wieprzowiny obok targu czasami wstaje wcześnie. W takie poranki narzuca płaszcz i idzie na pobliski wiadukt, by obserwować ruch tłumu. Powiedział mi, że tłum wciąż wygląda na duży, ale jest znacznie mniejszy niż dwa lata temu. „Bo teraz trudniej o pracę” – powiedział.
W pierwszy poranek spotkałem Konga, pięćdziesięciolatka. Był typem pogodnego, swobodnego wujka, który, nawet gdy tłum go popychał, nie przestawał się uśmiechać. Znajomy współpracownik zapytał, dlaczego nie było go tam poprzedniego dnia. Donośnym głosem, z nutą dumy, odpowiedział: „Próbowałem odzyskać zaległe pensje!”.
Kilka lat temu Kong dostał pracę przy dużym projekcie. W 2018 roku jeden z największych chińskich deweloperów wlał setki miliardów juanów w rozległy kompleks kulturalno-turystyczny w Guiyang – 8000 mu [ponad 13 hektarów] przestrzeni rozrywkowej, kulturalnej, handlowej i mieszkalnej. Kong został zatrudniony do montażu dużych tafli szkła zewnętrznego, zarabiając nieco ponad 100 juanów dziennie. Jednak w 2022 roku finanse dewelopera załamały się, a niegdyś ambitny projekt z dnia na dzień stał się największym niedokończonym kompleksem-widmem w Guiyang. Ponad 10 000 juanów [ponad 5500 PLN] niezapłaconych pensji, które należały się Kongowi, stało się odległym marzeniem.
Kong pracuje na tym rynku pracy od sześciu lub siedmiu lat. Wcześniej pracował w warsztacie samochodowym w Guiyang, specjalizującym się w silnikach Diesla, gdzie zarabiał od sześciu do siedmiu tysięcy juanów miesięcznie. Wciąż z dumą wspomina tamte czasy: „Kiedyś wykonywałem prace techniczne”. Ale potem warsztat został zamknięty, a silniki Diesla stopniowo znikały z rynku. W tamtym czasie, po czterdziestce, trudno było o pracę. Spróbował swoich sił w małym biznesie, inwestując ponad 100 000 juanów ze swoich oszczędności w poleconą przez kogoś firmę zajmującą się handlem warzywami – tylko po to, by facet zniknął z pieniędzmi, a on trafił tutaj.
Z wiekiem Kong tracił zapał do pracy. W najgorszym momencie miał szczęście, jeśli udało mu się znaleźć cztery lub pięć dni pracy w miesiącu. Kiedy go poznałem, nie pracował od kilku dni. „Rekrutatorzy po prostu nie chcą takich ludzi jak my” – powiedział. W dni bez pracy on i kilku innych pracowników, z których każdy miał długi, jednoczyli się, by domagać się zaległych wynagrodzeń, wynoszących łącznie około 200 000 juanów [ponad 110 tys. PLN]. Patrząc wstecz, Kong przeżył ostateczny szał i upadek branży. Teraz długi cień zmieniających się czasów pada na niego.
Większość ludzi walczących o dorywcze prace na tym rynku pracy jest jak Kong – starsi, pozbawieni specjalistycznych umiejętności i bez dostępu do wysokiej jakości edukacji. Już na wczesnym etapie zostali wykluczeni z konkurencji społecznej, pozostając jedynie z siłą fizyczną. W czasach boomu na rynku nieruchomości praca była wszędzie, a wraz z nią pieniądze. Ale ten świat zniknął. Pozostał krajobraz nie do poznania.
Dwa lata temu Kong przeszedł operację żołądka. Powrót do zdrowia zostawił go z długiem bankowym w wysokości ponad dziesięciu tysięcy juanów. Nie potrafił dokładnie określić, kiedy życie zaczęło się rozpadać, kiedy dziury zaczęły się otwierać – jedna po drugiej – aż nie zostało nic, czym można by je zaszyć. W końcu nauczył się przestać się tym martwić. „Jeśli nie mogę spłacić długu, trudno” – powiedział. „Pieniądze w rękach biednych muszą poczekać, aż biedni będą mieli więcej”.
Obecnie jedyną rzeczą, z której jest dumny, jest jego nazwisko – twierdzi, że jest potomkiem Konfucjusza. Na górze jego profilu w mediach społecznościowych przypięte jest zdjęcie zrobione przy wejściu do Świątyni Konfucjusza w 2019 roku. Z entuzjazmem rozmawiał nawet ze mną o więzach rodzinnych między klanami Kong i Zhang.
Na tym rynku szacunek oddaje się przede wszystkim rekruterom - tym, którzy zdają się mieć władzę nad życiem i źródłem utrzymania. Wśród tłumu baiche dostrzegłem Qu. Wybrała już pracowników na ten dzień: sześciu mężczyzn w średnim wieku stłoczonych w tylnej części jej minivana, a siódmy kucał w przejściu. Tego dnia zadaniem było wywiezienie gruzu budowlanego i posprzątanie budynku biurowego – 120 juanów od osoby.
Qu siedziała za kierownicą, zupełnie niewzruszona. Miała nieco ponad pięćdziesiąt lat, a jej brwi były wytatuowane tak starannie, że w półmroku furgonetki uchodziły za delikatne muśnięcia makijażu. Było w niej coś wyrafinowanego – niepasująca do otoczenia elegancja pośród pyłu i kurzu. Nie zwróciła na mnie uwagi. Jej palce musnęły ekran telefonu i przełączyły się na tryb selfie. Patrzyłem przez okno, jak nagrywa serię filmików z synchronizacją ruchu warg, z zalotnymi, całkowicie pochłoniętymi wyrazami twarzy.

Qu powiedziała mi, że to jej mała ucieczka od biedy i odnalezienie radości w trudnych warunkach. Wykrzywiła usta w stronę tłumu na zewnątrz furgonetki i powiedziała: „Naprawdę niczym się od nich nie różnimy”. Wszyscy tutaj polegają na kimś z wyższej półki. Tych, którzy dawali jej pracę, nazywała „szefami”. Czasami szefowie mają pracę, czasami nie. A jeśli pensja jest zbyt niska na niektórych stanowiskach, może w ogóle nie znaleźć pracowników. Jej praca, jak sama to określała, to „HR”. Przyznała, że zarabiała trochę więcej niż robotnicy dorywczy, ale tylko trochę. Pięć lub sześć tysięcy juanów miesięcznie, powiedziała.
W porównaniu z innymi w jej branży, Qu jest bardziej pracowita. Rozwiedziona i samotnie wychowuje córkę, wstaje codziennie o 3 nad ranem, żeby ugotować śniadanie. Potem, niezależnie od tego, czy ma zapewnioną pracę, czy nie, jedzie na parking i parkuje furgonetkę. Trzyma się bezlitosnego kodu: telefon jest włączony 24/7, 365 dni w roku. Jej media społecznościowe aż kipią od motywujących wiadomości: „Wierz w siebie – drzemie w tobie nieograniczona energia. Przyjeżdżając ze wsi do tego miasta, jedyną opcją jest nieustanny wysiłek i dążenie do celu. Nie ma miejsca na odwrót. Cuda się zdarzają. Żadne zlecenie nie jest za duże ani za małe – podejmuję się wszystkich. Zapraszam wszystkich szefów z mojej sieci kontaktów, którzy dzwonią i „przeszkadzają” mi o każdej porze. Powodzenie misji gwarantowane!”.
20 maja miasto zalał deszcz. Qu nagrała się, jak przez nie przejeżdża, a jej podpis brzmiał: „Nawet wiatr i deszcz nie zachwieją moją wolą pracy. Duże czy małe zlecenie, nawet jeśli to tylko kupno kapusty za 520 dolarów, robię to!”.
Niezależnie od tego, czy chodzi o selekcję pracowników, czy o bycie wybieranym, o 7 rano, gdy w pełni rozbłyśnie słońce, wyniki tego morderczego konkursu – zbyt wielu rąk do pracy przy zbyt małej liczbie zleceń – są już przesądzone. Ci, którzy znaleźli pracę, zostali już przewiezieni furgonetkami. Pozostali w tyle, zmęczeni i rozczarowani, wloką się do domów, żeby spać. Sprzedawcy oferujący śniadania, kaski i rękawice robocze zaczynają się pakować. Ciotka, która sprzedaje kleiste ciastka ryżowe, spieszy do swojej drugiej pracy – sprzedaży warzyw na pobliskim targu. Trzech pracowników sanitarnych powoli przedziera się przez przepełnione 17 śmietników na placu.
Czasami Qu filmuje tę scenę i publikuje żartobliwą aktualizację: „Już świta i czar HRu wysuwa się na pierwszy plan. Jeśli do tej pory nie znaleźliście pracy – w tym ja – czas wracać do domu i się przespać”.

„Dopóki nie jesteś leniwy, zawsze jest praca do zrobienia”
Ale nie wszyscy wracają do domu o świcie. Dla tych, którzy nie mają pracy, dzień jest pusty i zieje pustką. Czas trzeba zabić, a tutaj często umiera on w grze hazardowej o nazwie 189, w której gracze obstawiają, kto ma wyższą kartę.
36-letni Huang Fei zdołał zaoszczędzić siedem lub osiem tysięcy juanów z zeszłorocznej pracy. W tym roku stracił wszystko. Jest stałym bywalcem tego targu pracy od prawie dekady, przechodząc w tym czasie z młodości w wiek średni. Jego oczy są niezwykle duże, z ust zwisa papieros. Jego włosy są dziko splątane, jak wrona, w której mogłaby się zagnieździć. Kiedy rozmowa schodzi na hazard, irytuje się, przekonany, że są tu naciągacze żerujący na takich jak on pracownikach migrujących. Na razie mówi, że ma dość. „Jeśli znowu będę grał, to w jakimś uczciwym miejscu”.
Huang mieszka w wynajętym pokoju naprzeciwko targowiska, na niewielkim wzgórzu, zaledwie dziesięć minut spacerem od niego. Za 230 juanów [120 PLN] miesięcznie, mieszka tam wielu pracowników targowiska. Pokój jest dosłownie pusty – łóżko, koc w kwiaty, jedna żarówka. Jedynym cennym przedmiotem jest urządzenie do gotowania ryżu. Większość dni spędza na jedzeniu zwykłego makaronu, czasem z odrobiną sosu ostrygowego dla smaku. Od ponad dwóch miesięcy nie może już do nikogo dzwonić, bo od dawna nie stać go na nową kartę SIM.

Nie przejmuje się zbytnio ubóstwem, ponieważ wypracował sobie własną filozofię życiową: „W dzisiejszych czasach jest mnóstwo bogatych i mnóstwo biednych. Jeśli masz pieniądze, jesz trochę lepiej. Jeśli nie masz, jesz trochę gorzej. Za pieniądze można kupić wieprzowinę, bez pieniędzy można kupić kapustę. Ale bieda cię nie zabije, a bogactwo też cię nie uratuje”. Zatrzymując się przed kobietą sprzedającą alkohol hojnie zaproponował mi drinka.
Huang Fei urodził się w wiosce niedaleko Guiyang, a jego życie podążało ścieżką aż nazbyt dobrze znaną w Chinach – dorastał w biedzie, porzucał szkołę, imał się dorywczych prac… aż w końcu trafił na ten rynek i już go nie opuścił. Dla osoby z zewnątrz mogłoby się to wydawać niefortunną trajektorią, taką, która łatwo mogłaby zrodzić urazę, frustrację i poczucie bezsilności wobec rzeczywistości. Ale Huang Fei jest spokojny. „Kiedyś myślałem, że wspię się na szczyt” – powiedział – „że do trzydziestki coś osiągnę. Ale jeśli nie udało ci się do czterdziestki, to już nie – jesteś nikim, ledwo wiążącym koniec z końcem. Dopóki nie jestem głodny, to wystarczy. Pogodziłem się ze swoim losem. Jeśli mam pełny brzuch i ciało wytrzyma, życie jest znośne”.
Huang podchodzi do swojej sytuacji z powagą, z nutą kalkulacji. Wstaje każdego ranka o czwartej, z rozmysłem rozgląda się za pracą i starannie rozważa swoje możliwości. Dwa posiłki, dwie butelki wody, pół paczki papierosów – codzienne życie kosztuje go co najmniej 40 lub 50 juanów. Wszystko poniżej 170 lub 180 juanów dziennie nie jest warte zachodu. Jeśli praca oferuje tylko 150 juanów, naciska na szefa, żeby opłacił lunch. Kiedy go poznałem, właśnie skończył cały dzień noszenia barier ze stali nierdzewnej – od 8:00 do 18:00, 180 juanów. Szef zapewnił mu lunchbox za 15 juanów: duszoną wieprzowinę i jajko na twardo.
Huang z zadowoleniem opowiadał o pracy. „Nie czułem się zbyt wyczerpany” – powiedział. „Dopóki nie jesteś leniwy, zawsze jest coś do zrobienia” – powiedział mi z przekonaniem. Huang Fei ma przyjaciela – Li, czterdziestolatka – i ich więź jest silna jak skała. Ilekroć pojawia się porządna praca, Huang upewnia się, że Li do nas dołączy. Kiedy zaprosiłem go na posiłek w pobliżu i zaproponowałem grillowaną rybę, natychmiast zadzwonił do Li, żeby do nas dołączył.
Huang Fei zwierzył mi się później, że Li ma tendencję do obijania się, uwielbia pić i czasami uprawia hazard po pijanemu, a nawet odmawia pracy, gdy nie ma na to ochoty. Ale Huang upierał się, że on wcale taki nie jest. Grał, jak sam mówił, nie dla zabawy, ale po prostu po to, żeby dorobić. Huang szczyci się swoją dyscypliną i tym, że wie, kiedy przestać – w przeciwieństwie do innych na giełdzie, którzy po stracie wszystkiego uciekają się do tego, co on nazywa „łatwymi pieniędzmi”: kradzieży z placów budowy, żeby przeżyć. Wspomniał o mężczyźnie, którego złapano na kradzieży kabli i który trafił do więzienia. „Ostrzegałem go” – powiedział Huang – „żeby wrócił do prawdziwej pracy. Ale nie posłuchał. Dał się nabrać – po prostu nie był wystarczająco sprytny”.
„Łatwe pieniądze” nie zawsze oznacza kradzież. Qu powiedziała mi, że niedawno się poparzyła. Pojechała z ekipą do sprzątania placu budowy, kiedy jeden z robotników wbił sobie w rękę kawałek metalu. Jest pewna, że to nie był wypadek. „Zaproponowałam, że zabiorę go do lekarza” – powiedziała – „ale mnie zbył, mówiąc, że skorzysta z ubezpieczenia później, że w ten sposób będzie taniej. Tak naprawdę chciał, żebym pokryła jego utracone zarobki i koszty utrzymania. Wtedy poznałam, że to prawdziwy profesjonalista”. Po kilku pertraktacjach Qu zapłaciła mu 600 juanów w ramach ugody. Inny znany jej wykonawca miał gorzej – pracownik dźgnął się w udo stalowym prętem, odmówił leczenia i zażądał wypłaty. Wykonawca ostatecznie zapłacił mu 10 000 juanów w gotówce.
Huang Fei nie chce polegać na ryzykownych „łatwych pieniądzach”. Chce utrzymać swoje obecne życie w bezpieczniejszy, bardziej zrównoważony i moralnie racjonalny sposób. „Niektórzy żyją z dnia na dzień” – powiedział – „ale tą drogą trzeba iść każdego dnia”. Wierzy, że to dobry czas, w którym nawet nie mając nic, nie umiera się z głodu.
Kiedy nie ma pracy, Huang spędza czas, przeglądając krótkie filmiki. Nawet bez środków na karcie, zawsze ma pod ręką internet. Jego ulubionymi są klipy ze śpiewem i tańcem, zwłaszcza te z piosenkami Aidy, chińskiej piosenkarki znanej z rustykalnych ballad miłosnych. Ma też słabość do „The Shell Games”, hongkońskiego dramatu z lat 80. o świecie hazardu. Najbardziej lubi momenty, w których hazardzista, doprowadzony do ostateczności, nagle odwraca sytuację. Zapisał też w telefonie kilka motywujących cytatów. Jedno z nich, którym się ze mną podzielił, brzmiało: „To, co minęło, minęło. Nie idź znowu złą drogą. Bądź zdyscyplinowany, doskonal się i ciężko pracuj, aby zasłużyć na to, co twoje. Miej bystry wzrok i jasny umysł. Niech to, co kochasz, stanie się twoje, a to, co tracisz, zostanie odpuszczone. A w tej nieprzewidywalnej przyszłości niech szczęście niespodziewanie się pojawi”.
Wyciągnął telefon, żeby pokazać mi kilka swoich ulubionych krótkich filmików. Na jednym z nich grupa ładnych dziewczyn śpiewała „Love is to Blame” w chwytliwym rytmie. Gdy tak patrzył, jego głos ucichł i w ogóle przestał mówić. Był teraz gdzie indziej – z wpatrzonym wzrokiem, a myślami w ekran.
Szefie, jesteś jak małpa
Przez większość czasu rynek pracy dryfuje w oparach zmęczenia i odrętwienia. Męcząca praca, niekończące się poszukiwania pracy oraz rozczarowanie i znużenie bezowocnymi poszukiwaniami są wyryte na twarzach ludzi. Rzadko można zobaczyć wśród nich jakiekolwiek intensywne podekscytowanie – dopóki nie poznałem Hui.
Była 6:30 rano i w kącie z dala od głównej drogi, Hui — 42, ubrany w żółty kask i fluorescencyjną kamizelkę z napisem „Robotnik Migracyjny” na plecach, był w pełnej gotowości do działania. Podskakiwał, kroczył dumnie i dziko gestykulował przed kamerą w telefonie, a tłum robotników za nim stanowił tło. Jego głos grzmiał, szybko i teatralnie: „Bracia i siostry, spójrzcie dobrze na tego ciężko pracującego robotnika migrującego! Waszego brata nie stać nawet na powrót do domu, nie ma pieniędzy! A ja wciąż tu jestem, wiszę! Kto wie, jak długo będę musiał to przecierpieć, zanim w końcu będę mógł wrócić!”. Wtedy ktoś podarował mu wirtualną brzoskwinię z puszki – wartą 20 juanów. Hui eksplodował. Wyskoczył prawie pół metra nad ziemię, rzucił się w stronę kamery i pisnął, podnosząc głos o kilka oktaw: „O mój Boże!!! Dziękuję, bracie Ming!!! Dziękuję za brzoskwinię z puszki!!! Jest po prostu przesłodka!!!”

Transmisję na żywo prowadził dopiero od miesiąca, a Hui miał już 12 000 obserwujących na platformie z krótkimi filmikami. Tego ranka obserwowałem, jak ciężko pracuje, żeby zwiększyć liczbę widzów na żywo ze 130 do 150. „Wpiszcie wszyscy 150 na czacie!” – krzyknął. „Nie wierzę w to – no dalej, Douyin sobie ze mnie żartuje, czy co?!”. A potem jego liczba zaczęła rosnąć, w końcu przekraczając 300. Wyskakując w powietrze, wrzasnął na cały głos: „Dobra, przyznaję się. Jestem tylko wiejskim prostakiem! Jakiś robotnik migracyjny sprawił, że jego transmisja na żywo rozniosła się po świecie! Widzicie? To takie proste!! Patrzcie, jak otwieram wrota popularności!!! Staję się viralem, ludzie – spójrzcie na mnie, jestem viralem! Totalny nowicjusz, dźwigam na plecach cały ten livestream!” Pod koniec zdawał się niemal szaleć, skandując w kółko: „Jestem viralem!! Viral!! VIRAL!!!”
Ciekawi pracownicy migrujący, przechodzący obok, wyciągali szyje, żeby zobaczyć, o co całe to zamieszanie. Hui wykorzystał moment, wciągając ich w swój występ: „Stary bracie, dlaczego ciągle mnie hejtujesz? Nie jestem szalony, nie jestem głupi – skąd ta nienawiść? Właśnie zarobiłem 20 dolców, prawdziwą forsę! Mówię serio!” Jego głos był tak donośny, że wywołał ostrzeżenie i przewrócenie oczami u stojącego obok ochroniarza. „Ciszej!” – powiedział strażnik. Ale Hui go zignorował. Strażnik w końcu odszedł sfrustrowany.

Po trzech dniach oglądania transmisji na żywo z Hui postanowiłem się z nim umówić. Powiedział mi, że jego koledzy już mnie zauważyli, a nawet go ostrzegł: „Ten facet pewnie robi research. Nie zdradzaj mu wszystkich sekretów”. Ale Hui zbagatelizował to i powiedział szczerze: „Nie mam sekretów. Jestem po prostu człowiekiem pełnym pasji i autentyczności”. Po zakończeniu transmisji na żywo poszliśmy na śniadanie do pobliskiej restauracji. Zamówił miskę makaronu z wołowiną, a kiedy właścicielka go rozpoznała, podając nam danie, nie mógł ukryć odrobiny dumy. „Jestem teraz kimś w rodzaju osoby publicznej, wiesz?” powiedział. „W świecie transmisji na żywo jestem wschodzącą gwiazdą. Ludzie myślą, że to szalone, niemożliwe, że zaszedłem tak daleko w nieco ponad miesiąc”.
Poza kamerą Hui sprawiał wrażenie spokojnego, spostrzegawczego mężczyzny, zupełnie innego niż jego wybryki na ekranie. Objadając się makaronem, wyciągnął telefon, żeby sprawdzić statystyki transmisji na żywo. Przez półtorej godziny transmisji tego ranka zebrał 11 000 „fal dźwiękowych” – wirtualnej waluty platformy – co odpowiadało 1100 juanom. Byłem oszołomiony, ale Hui tylko uśmiechnął się lekko, z zadowoleniem. Wyjaśnił, że zanim zajął się transmisją na żywo, skrupulatnie przeprowadził rozeznanie, odwiedzając codziennie rynek pracy w Guiyang. Ten, jak mi powiedział, był „największy” – nie tylko pod względem liczby pracowników, ale także pod względem wpływu na internet.
W istocie, gdy porażka staje się wystarczająco duża i statystycznie niezaprzeczalna, zaczyna mutować w spektakl, zasób. Oprócz Hui, wielu innych transmitowało tu na żywo. Przechodząc przez targowisko minęliśmy mężczyznę w oślepiająco czerwonym garniturze, przybierającego teatralne pozy w karmazynowych skórzanych butach.

Nieco dalej stała młoda kobieta, która miała bardziej profesjonalne stanowisko, z lampką w kształcie pierścienia umieszczoną za telefonem. Mówiąc w lokalnym dialekcie Guiyang, przeprowadziła wywiad z pracownikiem migrującym w średnim wieku, który natknął się na swoją historię: ktoś wstrzymał mu wypłatę wynagrodzenia. Zaoferowała pomoc w przygotowaniu skargi prawnej.

Zanim porozmawiałem z Hui, myślałem, że to będzie historia o biednym pracowniku migrującym, który ledwo wiąże koniec z końcem dzięki transmisjom na żywo. Ale to, co powiedział później, całkowicie zburzyło moje ograniczone założenia. Co było nie tak? Nie był biedny. Ani trochę. W rzeczywistości Hui był bogaty – naprawdę bogaty – i nic z tego nie miało nic wspólnego z jego świeżo zdobytą internetową sławą. Według Tianyancha, znanej chińskiej platformy danych przedsiębiorstw, 42-letni Hui jest wymieniony jako prezes i dyrektor generalny firmy o kapitale zakładowym w wysokości 16,76 miliona juanów. Posiada dominujący pakiet 62,89% udziałów.
Hui powiedział mi, że urodził się w wiosce w Tongren w prowincji Guizhou. Był niezwykle pilnym uczniem i dostał się na czołowy uniwersytet w Wuhan, gdzie studiował inżynierię lądową. Po ukończeniu studiów dostał pracę jako kierownik projektu w branży nieruchomości, ale ta rola go nie satysfakcjonowała. Czuł, że jest stworzony do czegoś więcej – większych ról, większych nagród – więc postanowił działać na własną rękę. Doświadczył chińskiego boomu na rynku nieruchomości. Zaczynając od remontów wnętrz, Hui przeszedł drogę od chwiejnego wykonawcy do potężnego gracza, ostatecznie realizując finansowane przez rząd projekty relokacji i walki z ubóstwem. W szczytowym okresie, jak sam wspomina, jego firma zarządzała kontraktami wartymi od trzech do czterech miliardów juanów rocznie.
Chociaż złota era w branży nieruchomości przygasła, wciąż trudno sobie wyobrazić kogoś takiego jak Hui, wstającego o 5 rano, przejeżdżającego przez Guiyang, parkującego BMW kilometr od rynku pracy i pokonującego resztę drogi pieszo, by założyć odblaskową kamizelkę i wcielić się w rolę pracownika migrującego. Skacze, krzyczy i z pełnym przekonaniem dziękuje za wirtualne brzoskwinie w puszce o wartości 20 juanów, z których, po potrąceniu opłat przez platformę, zatrzymuje tylko 10. Jego największy napiwek jak dotąd to cyfrowy „samochód sportowy” o wartości 120 juanów. Jego zapłata: 60. A jednak Hui traktuje tę dodatkową działalność z niemal nabożną pobożnością. Przez tydzień, który spędziłem na targu, nie opuścił ani jednego poranka. „Nie możesz się zatrzymać ani zrobić sobie przerwy” – powiedział mi. „To jak prawdziwa praca. Jeśli to zrobisz, algorytm cię pogrzebie”. Po godzinie lub dwóch streamowania wraca do swojego BMW i jedzie do firmy.
Cała ta sytuacja wydawała się jednocześnie absurdalna i budząca podziw. Zapytałem Hui, czy to oznacza, że jego firma przeżywa trudne chwile. Pokręcił głową. Tak, projekty się skurczyły. Tak, niektóre płatności budowlane były zaległe. Ale jego majątek osobisty i standard życia nie ucierpiały znacząco. Transmisje na żywo, jak wyjaśnił, były częścią czegoś znacznie większego.
Budował markę osobistą, która miała stać się fundamentem znacznie większej platformy: centralnego węzła dla ogromnego chińskiego przemysłu budowlanego. W jego wizji pracownicy, dostawcy, wykonawcy – wszyscy w branży – rejestrowaliby się, publikowali informacje i zawierali umowy w jednym miejscu. „W końcu” – powiedział mi – „wszyscy w branży budowlanej będą do mnie przychodzić. Nie ma obecnie jednej platformy, która rozwiązałaby wszystkie nasze problemy – poszukiwania pracy, zakup materiałów, finansowanie i szkolenia. Nikt jeszcze nie zebrał tego wszystkiego w całość”. Przyjrzał się chińskim gigantom internetowym i doszedł do wniosku, że wszyscy gonią za internetem konsumenckim, a nie za prawdziwym internetem przemysłowym. „Budownictwo” – powiedział mi – „nie ma sobie równych pod względem wielkości rynku. Kiedy to się rozwinie… będę większy niż Taobao i JD”.
Dla tej wielkiej ambicji Hui był gotów na tymczasowe poświęcenia. Opowiedział mi, że księgowy jego firmy przyszedł kiedyś obejrzeć jego transmisję na żywo i powiedział: „Szefie, nadal jesteś szefem – nie boisz się, że ludzie będą się z ciebie śmiać, jakbyś się wygłupiał jak małpa?”. Odpowiedział: „Chcę po prostu osiągnąć swój cel. Nie kradnę ani nie oszukuję, prawda? Jestem kimś, kto potrafi się ugiąć, nie łamiąc się”. A jednak związek między jego celami a rolą pracownika migrującego pozostawał nieuchwytny. Nigdzie w swoich transmisjach na żywo nie wspomniał o platformie, którą miał nadzieję zbudować.
Niektórzy widzowie kwestionowali tożsamość Hui jako „pracownika migrującego”, wskazując na to, że jego dłonie nie mają odcisków charakterystycznych dla pracy fizycznej. Nie odpowiedział na te wątpliwości. „W każdym razie moi przodkowie byli rolnikami” – powiedział. „Pracowników migrujących niełatwo zdefiniować – co to właściwie znaczy? Ostatecznie to grupa reprezentująca najniższy szczebel społeczeństwa, ciężko pracujący ludzie, którzy twardo stąpają po ziemi”. Zapytałem, czy nadal uważa się za jednego z nich. Hui skinął głową: „Zdecydowanie. Nadal jestem pracownikiem migrującym”. Po naszej rozmowie Hui odwiózł mnie do hotelu. Spieszył się – musiał jeszcze pędzić na kolejną budowę, żeby nakręcić film. Powiedział mi, że wszystko robi sam: filmuje, pisze scenariusz i montuje, zanim opublikuje go na swoim kanale wideo. Zanim się rozstaliśmy, zapytał: „Tak właśnie jestem. Myślisz, że to ma sens?”. „Jesteś bardzo pracowity” – odpowiedziałem. Skinął głową: „Tak, myślę, że pracuję ciężej niż większość. My, ludzie ze wsi, jesteśmy przyzwyczajeni do trudności. Dla nas cierpienie nawet nie jest cierpieniem”.
„Picie nie pozwala mi myśleć”
Czy ambicje Hui są szczere, czy osiągalne, pozostaje kwestią otwartą, ale jedno jest pewne: wielu na tym rynku aspiruje do bycia jak on. Yong jest jednym z nich. Yong ma dość nietypowy sposób opisywania siebie: „najbrzydszy facet na tym rynku”. To trochę przesada – ma 35 lat, jest niezbyt wysoki, ma lekko pulchne policzki i wąskie oczy, twarz, która łatwo wtapia się w tłum.
Streamuje mniej więcej w tym samym czasie co Hui, stojąc w kącie tuż za nim, blisko kładki dla pieszych. Wydaje się nieco zdenerwowany, mówi cicho i nieśmiało, a ogląda go zaledwie kilkanaście osób. Hui podszedł i mimochodem dał wskazówkę: „Powinieneś częściej przypominać ludziom o polubieniu i obserwowaniu”. Kiedy nowy widz wszedł na stream Yonga, ten próbował mu podziękować po imieniu, ale zająknął się o znak, którego nie potrafił odczytać. Zawahał się, zawstydzony, i przeprosił: „Nie zwracajcie na mnie uwagi – nie miałem zbyt wielu zajęć. Skończyłem tylko drugą klasę. Proszę, nie śmiejcie się ze mnie”.

Dla pracowników dorywczych, którzy decydują się na streamowanie, treści dzielą się na dwie kategorie: jedna ukazuje trudy rynku pracy dorywczej, a druga zachęca obserwujących do rozpoczęcia własnych transmisji na żywo. „Słuchajcie, przyjaciele” – powiedział Yong – „wszyscy jesteście ode mnie przystojniejsi. Jeśli potraficie mówić, to i streamować. Musimy się otrząsnąć i zahartować”. Jego słowa brzmiały znajomo. Przemierzając targowisko, często zatrzymywałem się obok streamerów. Wszyscy głosili filozofię przetrwania dla tych, którzy nie mają dokąd pójść. Kobieta w średnim wieku o imieniu Tang z głębokim przekonaniem wygłosiła wykład do swoich słuchaczy: „Jeśli nie możecie teraz znaleźć huolu, to co z tego? Ja też nie. Jestem spłukana, tak samo jak wy. Nieważne – po prostu schowajcie dumę i idźcie na żywo. Odrzućcie ego, żeby zarobić kasę. Jak już będziecie mieli kasę, wasza godność powróci”. Niedaleko, streamer płci męskiej ujął to wprost: „Nie bój się śmiechu. Gruba skóra zapewni ci ucztę; cienka skóra sprawi, że będziesz głodny”.
Yong z natury jest introwertykiem. Podziwia szaloną energię streamerów takich jak Hui. Jest przekonany, że aby odnieść sukces, trzeba się poszaleć. Ale nie mógł się do tego zmusić – sukces wciąż wydawał się poza jego zasięgiem. Od dwóch miesięcy pracuje na rynku pracy dorywczej, streamując przez godzinę każdego ranka, a następnie szukając dorywczych zajęć w ciągu dnia. Niewielu widzów wysyła mu prezenty, zostawiając mu zaledwie kilka juanów dziennie. „Ledwo warte wysiłku” – przyznał. Chociaż w swoich transmisjach głosi: „Nie można ciężko pracować jednego dnia, a następnego się obijać”, jego własne transmisje na żywo straciły na popularności. Minęły dni od ostatniego streamingu.
Kolejną rzeczą, która odciągała Yonga od pracy, było to, że jego dziewczyna nie odpowiadała na jego wiadomości od kilku dni. Pracowała na tym samym rynku jako broker. Spotkali się pewnego mroźnego zimowego poranka, dzieląc się ciepłem przy jednym kominku. Byli razem od kilku miesięcy, ale ostatnio doszło między nimi do kłótni o drobiazgi. Yong był bardzo dumny ze swojej dziewczyny. Podczas naszej pierwszej rozmowy nagle o niej wspomniał: „Moja dziewczyna zajmuje się projektowaniem” – powiedział. Mówiąc „projektowanie”, miał na myśli, że szkicowała proste schematy obwodów i podejmowała się montażu urządzeń AGD. Dodał, że ma dwa samochody. Kiedy zapytałem, dlaczego nie zwrócił się do niej o pomoc w znalezieniu nowej pracy, odpowiedział, że większość jej prac polegała na montażu klimatyzatorów – pracach, do których nie był przeszkolony.
Co ważniejsze, dodał: „Jestem mężczyzną. Muszę polegać na własnych umiejętnościach”. Była już wcześniej mężatką i miała córkę. Yong nie był do końca pewien, czy rozwód jest formalny. To była kwestia, o której nie rozmawiali. Odwiedzając ją, czuł czasem dreszcz strachu. „A co, jeśli jej mąż jest w domu?” Jeśli chodzi o relacje między mężczyznami i kobietami, to miejsce ma swój własny kodeks moralny.
Huang Fei ma dziewczynę – są razem od pięciu lub sześciu lat. Ona również pracuje dorywczo na targu, ale w swojej rodzinnej wsi ma męża, który z kolei ma swojego kochanka. Wszyscy o sobie wiedzą, a mimo to żyją w zgodzie. „Jesteśmy jak grząski piasek” – mówi Huang. „Jej sytuacja jest trochę skomplikowana, ale nie chcę jej o tym mówić”. Kiedy dziesięcioletnia córka jego dziewczyny przyjechała z wioski, Huang odegrał rolę hojnego gospodarza, stawiając dziewczynce grilla, który kosztował go ponad sto juanów. Jeśli chodzi o przyszłość, jest ona zbyt odległa, by w ogóle o niej myśleć. „Nie widzę w niczym wielkiej nadziei” – przyznał Huang.
Tylko Li, który ma już czterdzieści lat, zdaje się kierować bardziej tradycyjnym kodeksem obowiązków. Co miesiąc wysyła niewielką sumę córce, która mieszka z jego starszym bratem w ich rodzinnym mieście. Resztę zarobków przeznacza na jedzenie, picie i hazard. Rzadko kiedy zostaje mu cokolwiek do zaoszczędzenia. Na targu jest kobieta, która mu się podoba, ale nigdy nie zdobył się na odwagę, żeby jej o tym powiedzieć, bo „nie da się założyć rodziny w takim miejscu” – powiedział. Kiedy ciężar spraw przytłacza, Yong często zwierza się kobiecie sprzedającej alkohol. Mają takie samo nazwisko jak Zhang, więc nazywa ją „ciocią”. Zapewniła go, że jego dziewczyna jest porządna – „nie taka jak inne na tym targu” – powiedziała.
Ciocia Zhang rozwiodła się dwadzieścia lat temu, ponieważ jej mąż, jak mi powiedziała, „grał w gry hazardowe i uganiał się za prostytutkami”. Odeszła więc od dwóch synów i małej wioski w Zhijin w prowincji Guizhou, aby uciec od małżeństwa. Spędziła kilka lat pracując dorywczo w Zhejiang, zanim wróciła do Guiyang, gdzie prawie dekadę spędziła na targu. Na początku zajmowała się sprzątaniem, noszeniem zaprawy murarskiej i morderczymi zmianami. Po czterech lub pięciu latach praca spowodowała u niej reumatyzm, a kończyny bolały ją nieustannie. Wtedy zaczęła sprzedawać alkohol i zbierać puste butelki – 1,2 juana za 500 gramów. To było akurat tyle, ile, jak mówiła, żeby utrzymać się na powierzchni.
Opowiadała mi, że dawni sąsiedzi z wioski jej współczuli. Nawet jej synowie, pracujący teraz na budowie w Zhejiang, namawiali ją, żeby wróciła do domu i pogodziła się z mężem. Ale była nieugięta. „Nie żałuję tych dwudziestu lat” – powiedziała. „Nawet gdybym musiała żebrać o jedzenie, dzień po dniu w tym miejscu, nie wróciłabym tam”. Kiedy nadejdzie czas, kiedy nie będzie już w stanie utrzymać straganu z alkoholem, będzie „brać życie takim, jakie jest”.
Yong nie potrafił zdobyć się na taką samą determinację jak Ciocia Zhang. Życie przygniatało go słabszym ciężarem. Nieodpowiedziane wiadomości na WeChacie od dziewczyny, która się od niego oddalała, transmisje na żywo, które nigdy się nie rozpoczęły, nieustępliwa surowość życia… Czasami jego myśli wędrowały ku matce, której nigdy nie poznał. Zmarła na chorobę wkrótce po jego narodzinach. Jedynym jej zdjęciem, jakie miał, było to wycięte z jej dowodu osobistego. Była młodą kobietą z Chuanqing [niewielka grupa etniczna, zamieszkująca głównie północno-zachodni Guizhou, nieuznawana za jedną z 56 oficjalnych grup etnicznych Chin], o łagodnym wyrazie twarzy. Yong umieścił zdjęcie na platformie do krótkich filmów, ale udostępnił je tylko sobie.
Po śmierci matki ojciec często go bił, a strach przed powrotem do domu zakorzenił się w nim. Czasami nie miał odwagi wrócić i nocował na dzikich polach w pobliżu wioski. Pewnego dnia, gdy miał 13 lat, ojciec ponownie go uderzył i postanowił uciec. Przez dwa dni przeszedł 150 kilometrów, aż dotarł do Guiyang. Przez wiele lat nie wrócił. Ktoś zabrał go do Shenzhen w poszukiwaniu pracy, ale bez dowodu tożsamości żadna fabryka nie chciała go zatrudnić. Przez cztery lub pięć lat włóczył się po ulicach, grzebiąc w śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia, żebrząc o resztki przy tylnych drzwiach restauracji, zbierając butelki na drobne i śpiąc na poboczach dróg.
Powiedział mi, że większość ludzi żyjących w ten sposób oszalałaby w ciągu kilku lat, ale on miał szczęście spotkać na swojej drodze dobre dusze. Kobieta prowadząca bar z ostrym makaronem zbierała resztki jedzenia i odkładała puste butelki po piwie i napojach gazowanych. A potem był pracownik socjalny, który zaoferował mu posiłki i miejsce do spania na chwilę.
Siedzieliśmy w herbaciarni z mlekiem, gdy Yong, niespodziewanie, opowiedział o nocy, podczas której rozważał samobójstwo. Nie pamiętał dokładnie, kiedy to się stało – tylko to, że leżał na poboczu drogi, zastanawiając się, jaki jest sens jego życia. „Myślałem o wielu rzeczach – nie miałem pieniędzy; chciałem wrócić do domu, ale czułem się zbyt zawstydzony. Mój ojciec nie chciał mieć ze mną nic wspólnego, a powrót niczego by nie zmienił”. Właśnie wtedy podszedł pracownik socjalny. Rozmawiali przez chwilę, a ostatecznie Yong nie zrealizował swoich myśli. Później ten sam pracownik socjalny pomógł mu znaleźć pracę opiekuna w domu opieki w Xiangtan w Hunan. Zaoszczędził trochę pieniędzy i ostatecznie wrócił do Guiyang.
Od czasu do czasu Yong wraca do swojej wioski, ale jego relacje z ojcem pozostają napięte. Staruszek uważa go za nieudacznika, a transmisje na żywo to po prostu „nieuczciwe życie”. Ale Yong nie jest pewien, na jakie uczciwe życie może liczyć. Nie wygląda na to, żeby życie miało się poprawić w najbliższym czasie. Za targowiskiem pracy dorywczej znajduje się wąska uliczka pełna knajpek sprzedających tani, zafałszowany alkohol. 50 gramów kosztuje kilkanaście juanów. Często tam chodzi, żeby pić – szklanka tu, druga tam – aż się upije.
„Nie przyznaję się do porażki”
Na rynku pracy dorywczej życie jest odporne na zmiany niczym beton. Związek Yonga zakończył się niepozornie po kilku miesiącach. Opublikował na platformie krótkiego wideo filmik: „Mężczyźni, do cholery, nie smućcie się, że kobieta odchodzi. Ta, która odeszła, niczym nie różni się od tej, która umarła. Kobieta, która cię nie kocha – kiedy odchodzi, odchodzi na zawsze”.
Zanim opuściłem Guiyang, zobaczyłem Konga po raz ostatni. Nadal nie odzyskał należnej mu pensji, ale w końcu znalazł pracę – sprzątał w budynku biurowym, który wkrótce miał zostać otwarty. Znajdował się on około godziny jazdy od centrum miasta. Na fasadzie wisiał ogromny baner: Marz o czasach, Zarządzaj dobrobytem, Pokieruj przyszłością. Oczywiście, nic z tego nie miało nic wspólnego z Kongiem. Był tam tylko po to, żeby wynieść śmieci. Ubrany w fartuch, z miotłą w jednej ręce i szufelką w drugiej, miał twarz i ciało pokryte kurzem. Poruszał się powoli. Kobieta pracująca obok niego przewracała oczami, gdy zostawał w tyle. Kong tylko się uśmiechał, wyglądając na spokojnego.

Uważa, że jego życie raczej nie zmieni kursu. „Nic nie możesz zrobić” – powiedział. „Nie masz noża w ręku, więc nikogo nie zabijesz. Nie masz pieniędzy w torbie, więc nic nie zrobisz”. Jedynym sposobem, by sobie z tym poradzić, jest „dać sobie spokój. Wszyscy jesteśmy tu tylko po to, żeby zarobić na życie”. Mimo to jedno małe marzenie pozostało: zaoszczędzić trochę pieniędzy i pojechać do Qufu w Szantungu, aby ponownie odwiedzić Świątynię Konfucjusza.
Dla tych ludzi przyszłość jest już ustalona, a młodsze pokolenie wciąż się do nich przyłącza. Spotkałem na targu młodego mężczyznę w uniformie dostawcy jedzenia. Miał 20 lat i właśnie kupił żółty kask ochronny i bawełniane rękawiczki. Był tu zaledwie od miesiąca. Wcześniej pracował w fabryce form w Zhejiang, ale wyczerpujące, dzienne zmiany go wykańczały. Rodzice prosili go, żeby wrócił do domu. Teraz we trójkę pracują razem na dorywczym rynku pracy, dbając o siebie nawzajem. Zapytałem, jak długo planuje zostać. Odpowiedział, że nie wie: „Nie wybiegałem tak daleko w przyszłość”.
Związek Huang Feia dobiegł końca. W połowie czerwca zadzwonił do mnie, żeby powiedzieć, że jego dziewczyna znalazła sobie kogoś innego na rynku. Czuł się trochę przygnębiony i trudno było znaleźć pracę. „Tyle osób szuka pracy” – powiedział. Kilka dni wcześniej podjął dorywczą pracę za jedyne 100 juanów. A teraz, gdy Guizhou jest pogrążone w deszczowych dniach, nie ma żadnej pracy. Po drugiej stronie słuchawki jego przyjaciel powiedział: „W końcu będzie lepiej”. Z jakiegoś powodu obaj się roześmiali, jakby właśnie opowiedzieli sobie żart. „Nie poddam się” – powiedział mi Huang Fei. „Będę szukał dalej. Jeśli tego nie zrobię, to będzie jak przyznanie się do porażki. A ja nie lubię przegrywać”. Zapytałem go, czego dokładnie jeszcze szuka. „Pracy” – odpowiedział – „i dziewczyny”.

Kiedy nie pracuje, Huang znajduje drobne sposoby na oczyszczenie umysłu. Jednym z jego ulubionych miejsc jest plac Zhucheng, w sercu Guiyang. Na jego środku stoi ogromna rzeźba mitycznego zwierzęcia, Liu Jixiang – Sześciu Pomyślności. Huang kupuje grillowany szaszłyk i stoi, obserwując ludzi tańczących i śpiewających ludowe pieśni. Obok zwierzęcia znajduje się napis: To mityczne stworzenie symbolizuje harmonię we wszystkich miejscach, wyrażając gorące nadzieje i życzenia pomyślnej pogody, dobrobytu narodu, pokoju społecznego i dostatniego życia.
#chiny
#azjatyckaowca
#owcacontent
