Zdjęcie w tle
tobaccotobacco

tobaccotobacco

Inspirator
  • 73wpisy
  • 373komentarzy
#anime #animedyskusja

Basilisk: Kouga Ninpou Chou (2005) od Gonzo to chyba już klasyka edgekino, do tego stosunkowo późno wydany produkt kina stricte ninjacentrycznego - późno, bowiem powieść stanowiąca podstawę dla tej fabuły została wydana w roku 1958, i zaszczyt ojca bajek o ninja zgarnął Ninja Scroll z 1993, który jest książką ledwie inspirowany. Echa Ninja Scrolla są, jak najbardziej, wtórnie obecnie i w Basilisku.

Nurt bajek o ninja jest doskonale czytelny, i widzimy jego owoce równie dobrze tak w Kenshinie, jak i w Gintamie. Ninja są tu odczłowieczeni, przypisuje się im nadprzyrodzone moce i częstokroć bardzo powykręcaną powierzchowność. Jednocześnie, w Basilisku animowanym zwłaszcza, zachowują normalne, ludzkie cechy charakteru, i są bohaterami wcale wielu niewinnych scenek rodzajowych. 

Rzecz się ma tym razem nt. wielkiego pojedynku na śmierć i życie klanów Kouga i Iga, do tej pory związanych z trudem zaakceptowanym pokojem szogunackim. Jednak tutaj właśnie szogunat znowu pragnie poróżnić klany, a to z powodu, przyznajmy szczerze, raczej dętego - pojedynek ma rozwiązać problem sukcesji i wyznaczyć osobę trzeciego szoguna. 

Kto w temacie się orientuje, ten w zasadzie zna konkluzję z marszu - Takechiyo zostaje szogunem, znanym historii jako Iemitsu, kosztem młodszego, zdolniejszego brata, Kunichiyo. A zatem, w pojedynku muszą zwyciężyć Iga, reprezentujący Takechiyo, aby fabuła była historyczna, nie zaś historycyzowana. Tak się też dzieje. 

Szczęśliwie dla widzów, motywy pojedynku są odległe i, przez większość czasu, zupełnie nieznane nawet dla ninjów, zaś osią fabuły staje się zerwanie wyżej wspomnianego pokoju między klanami. Świeży rachunek krzywd doskonale napędza bitkę, zaś część starych członków klanu doskonale pamięta dawne podłości. Młodzi, jak to młodzi, już niekoniecznie. 

Gennosuke, obecny przywódca Kouga, i młoda Oboro, z grzeczności traktowana jako głowa Iga, urodzili się już w trakcie trwania pokoju, i nie rozumieją wcale zaciekłej nienawiści swoich wasali. Mało tego, ich rychłe małżeństwo miało ostatecznie zakopać topór wojenny, tym silniej, że młodzi szczerze mieli się ku sobie. Co szogun dał, to i szogun zabrał, i przychodzi im się bić. 

Możecie zapewne się domyślać, że ich wasale są do bitki znacznie bardziej wyrywni, niż sami przywódcy, i w zasadzie cały serial to seria podstępnych pojedynków, do pewnego momentu za plecami Gennosuke i Oboro, po dramatycznym kryzysie zaś już z ich udziałem. Znaczną część tej hecy kradnie Tenzen, starszy z rodu Iga, pożerający nagminnie sceny i napędzający dramę w drugiej części serialu. Nie jest to wcale zła historia, jakkolwiek cierpi na spowolnienia z powodu wyżej wspomnianych scenek rodzajowych. 

Wbrew znanej mi krytyce, nie uważam wcale, by najistotniejszymi dla kulawego pacingu były te majestatyczne sceny, gdy dwóch wojowników sobie siedzi i sączy pod nosem te samurajskie mądrości. To kwestia konwencji, którą osobiście sobie cenię, i naprawdę nierozsądnym jest się z nią bić. Równie dobrze można krytykować z tego samego powodu film Śmierć herbacianego mistrza. 

Stosunkowo mało intensywne tempo zabawy pozwala napawać się bardzo udaną oprawą audio-wideo. To autentycznie dobrze narysowana bajka, z atrakcyjnymi projektami postaci, niegłupią animacją, i siląca się niekiedy na te jakże orientalne przyrodnicze metafory. Muzyczkę podzielmy uczciwie - o ile w trakcie seansu będziemy słyszeć przeważnie te wszystkie flety, bębenki, i Bóg wie na czym jeszcze 400 lat temu w Japonii grano, to OP i ED są zupełnie innym doznaniem. To bangery, po prostu, OP wrzucam niżej. 

Jak najbardziej polecam Basilisk. W segmencie seansów o dziwacznych ninja, to zapewne topka. W segmencie jidaigeki w ogóle, również uczciwie plasuje się raczej w wyższych stanach średnich. Jako seans - przykuwa, i nie puszcza. Wspaniała zabawa dla całej rodziny.

https://www.youtube.com/watch?v=tldsjP8AST8
Wojbody

@tobaccotobacco Mam na liście do obejrzenia od 3 lat i może 2024 to będzie ten rok, dzięki temu opisowi !

Zaloguj się aby komentować

#anime  #animedyskusja

Dirty Pair (1985) niby warto obejrzeć, ale też opatrzmy no tę rekomendację stosowną instrukcją obsługi. Co metryka sugeruje - seans jest naprawdę leciwy, niemal całkowicie epizodyczny (jeden jedyny wątek trwa 2 odcinki), nie ma absolutnie jakiejkolwiek intrygi w tle, nie sili się na jakikolwiek spójny worldbuilding, jednym słowem - czyste złoto.

Kei i Yuri nadają ton całej serii, to one są jej frontem, mięchem, i zakrystią też. To dwie leniwe, rozpustne megiery, pracujące jako 'konsultantki' w agencji bezpieczeństwa 3WA, zatrudniane do misji jawnych i tajnych, aby kogoś ochraniać, coś odzyskać, kogoś odstrzelić - robią za Jamesa Bonda, zatrudnionego u prywaciarza. Ich główną motywacją jest zarobić i się nie narobić, a przy okazji wyrwać jakiegoś przystojnego gacha.

Seria wychodziła mniej więcej w tym samym czasie, co Gundam Zeta, i wygląda podobnie - widzom niezaznajomionym z epoką może to przeszkadzać, starym dziadom wcale nie powinno. Wodotrysków nie ma, ale i tak jest miło. Fanserwis występuje w ilościach śladowych.

https://www.youtube.com/watch?v=bfkPzUkBQsg

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja

Asobi ni Iku Yo! (2010), znane też jako Cat Planet Cuties, miało rzutem na taśmę ocalić cycokomedie w moich oczach, a jedynie ostatecznie pogrzebało moje marzenia na ich temat. To seans ze wszech miar złudny. Ani nie obfituje w fanserwis na tyle, na ile by się mogło wydawać, ani nie jest dostatecznie ciekawy jako historia, żeby przy tym siedzieć. 

To tak naprawdę pułapka na otaku, a konkretniej gun otaku, obsesjonatów broni i wojskowości, dospawana do nieco dekonstruktorskiego (a więc, po prostu słabego) spojrzenia na pierwszy kontakt z pozaziemską cywilizacją, która to okazuje się nieironicznymi kotodziewuszkami. Takie to niedorzeczne, że aż ludzie protestują przeciw temu z bronią w ręku, i w tej części seansu bajka jest strawna. Najwięcej też tu cycoli, a więc tego, po co przyszedłem. 

Niestety, natężenie tego typu rozkosznych bzdurek spada, a zastępują je odcinki wypluwane już ze scenopisarskiego automatu, dodatkowo zaczadzone pseudoromansem, w którym najlepsza dziewuszka zafiksowała się na usilnym spiknięciu obrzydliwie płaskiej baby z głównym bohaterem, popełniając przy tym kuriozalną samokukoż. Kiepsko się to ogląda. 

Główny bohater jest zresztą chyba po jakiejś hipnoterapii, bo nawet kotodziewuszka w rui, która wprost domaga się bzikania, to dla niego powód do niezrozumienia i zażenowania. Jest idealnie wyprany z jakiegokolwiek charakteru i cierpi na ujemny poziom testosteronu - chuj mu w dupę i na imię, za przeproszeniem, bo wręcz złościł mnie swoim kretynizmem. 

Oczywiście, że warto to obejrzeć. 

https://www.youtube.com/watch?v=9BKCq_kYc8U
Amebcio

@tobaccotobacco 


> cycokomedie


Niestety ktoś tam w Japonii ubzdurał sobie że scenarzystów do tego typu produkcji można śmiało zarekrutować z fastfoodowej restauracji.


Oczywiście ci beznadziejni scenarzyśvi dostają do łapy szablon zapewniający 0 miejsca na pomysły własne - Ma być conajmniej 5 cycatych lasek przedstawianych w 5 kolejnych odcinkach, które biją się o głównego bohatera który i tak nigdy nie zar*cha.

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja

Cycocentryczne zmagania dobiegają póki co końca, przy czym nie mogę trafić na serię, która by nie pozostawiła mnie z niesmakiem. Tonagura (2006) naprawdę nie ma nic ciekawego, ale to słowo harcerza tym razem. Po istnej kanonadzie fanserwisu w pierwszym odcinku, szczującej na seans wysoce koneserski, nie pozostaje ślad już w kolejnym, i do mety suniemy na oparach przez kolejne, obowiązkowe odcinki drewnianego romcoma.

Tym razem zawiodła koncepcja wiodąca. Yuuji wraca na rodzinne zadupie, ku uciesze Kazuki, która pamięta go z dzieciństwa jako szarmanckiego chłopaczka, jej pierwszą miłość. Okazuje się zbokiem-obsesjonatem, który słusznie marzy wyłącznie o podglądaniu jej na golasa, wkradaniu się jej do łóżka, miętoleniu cycoli, i tym podobne. Baza, pomyślicie. Niestety, bajka nie potrafi określić swojego stosunku do tego, jak ten charakter Yuujiego traktować.

Czy jest to komedianctwo, czy jakieś wprost zaburzenie umysłowe, czy z niego niewinny sprośnik, czy też może niedoszły gwałciciel - bajka nie jest w stanie się z tym wykokosić, więc obija się bezskutecznie między wszystkimi z powyższych przez krótką chwilę, po czym niejako zapomina o własnych założeniach, i zupełnie chutliwość bohatera porzuca. Pozostałe bohaterki poza Kazuki (i siostrą bohatera) solidarnie gaslightują dziewuszkę, że to takie końskie zaloty, mniej czy bardziej udanie.

Nie no, naprawdę nie polecam marnować tym razem czasu.
d079d5a1-9fbf-446d-b3a7-4bbb7563e055

Zaloguj się aby komentować

#anime  #animedyskusja

Nyan Koi (2009) to drobna komedia-haremik, wcale ładnie wykonana i należycie zaopatrzona w dygające cycochy. Nasz bohater ma alergię na koty, jednakże wskutek klątwy nagle słyszy gadające koty, których sto (100) życzeń musi spełnić, aby klątwy się pozbyć. Wszelkie te typowe haremowe myki zazwyczaj będą tu szły jak po sznurku w myśl logiki, że Junpei pomagał jakiemuś kotu akurat, a tu nagle harem.

Nie ma tu absolutnie ani grama czegokolwiek świeżego i niebanalnego, ale wcale nie musi być to wadą. W przeciwieństwie do większości gatunku, bajka nie jest zrobiona nazbyt tanio, a do tego zachowuje dobrotliwy optymizm i dużą energię w serwowaniu kolejnych sprośnych gagów, nie traktuje siebie poważnie ani na chwilę. Niby warto, do obiadu.
f7a4039e-9063-4c14-9d05-75425f2b0bbe
lexico

@tobaccotobacco przekonałeś mnie dyndającymi cycochami

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja

My Tiny Senpai (2023) z zeszłego sezonu obejrzałem już sobie po fakcie, skuszony bardziej rekomendacjami kolegów, niż własnym zainteresowaniem. Spodziewałem się po tej bajce raczej gniotu typu Uzaki-chan, dlatego też nie uznawałem za stosowne śledzić jej tydzień po tygodniu, jednak emisja się skończyła, a ja jestem koneserem, więc mam obowiązki koneserskie. 

Shinozaki zapisuje się do korpo, gdzie ma na dziale drobniutką, cycatą senpai, w której się podkochuje, bo jest taka wspaniała. Niezmiennie pogodna, troskliwa, dziewczęca – i jeszcze ma gigantyczne bimbały. Dziewuszka to zupełny moeblob, nie ma jakiejkolwiek osobowości. Nie przeszkadzałoby mi to wcale, gdyby bajka brnęła w, choćby, właśnie cycocentryczną komedię w korpo scenografii, a Shinozaki miał w sobie coś z Kintaro z Golden Boya. 

Tak się nie dzieje, i workplace też zresztą wcale nie ma zbyt wiele. To raczej zbitek banalnych sytuacji, w których Shinozaki i senpai mają się ewidentnie ku sobie, częstokroć w przestrzeni biurowej, ale nic z tego nie wynika, bo mają inteligencję emocjonalną przedszkolaków. Ecchi występuje w ilościach symbolicznych, sprośnego humoru się nie uświadczy, pro-płodnościowa propaganda śp. premiera Abe również ma się krucho. Tak właściwie, bajka jest zwyczajnie nudna. 

Nic tej produkcji nie nobilituje w moich oczach, początkowe zainteresowanie prysło bardzo szybko. Po co takie rzeczy rysować?
4969d0c6-3dc5-4eef-baed-f733fbafd7a5

Zaloguj się aby komentować

#anime  #animedyskusja

Przychodzą takie chwile w życiu gorącokrwistego samca sigma, gdy przychodzi mu siąść przed produkcję, według opisu na opakowaniu, stricte romantyczną, inaczej czeka go ostracyzm w środowisku koneserskim. Wypada wyliczyć pozytywy takowej sytuacji. Znacznie gładziej wejdą już po fakcie przygłupie komedie o dygających biustach. Bajka miała wyłącznie 22 odcinki, zamiast zwyczajowych 24 do 26. Posłuchałem sobie wcale niemało Chopina.

Kochani Czytelnicy, przebrnąłem przez znane i lubiane Shigatsu wa Kimi no Uso, czy też Your Lie in April (2014), historię pewnej gimnazjalnej miłości, pozycjonowaną przy okazji jako shounen, z niewiadomych dla mnie przyczyn. Oto nasz bohater, Arima, młodociany geniusz fortepianu, od dwóch lat nie tykał instrumentu palcem, głęboko w traumie po śmierci matki. Arima, jak to opisuje, nie słyszy już w ogóle własnej muzyki. Pech chciał, że w jego życie wparowuje nad-aktywna i wielce rezolutna skrzypaczka Kaori, jego rówieśniczka, która na gwałt potrzebuje pianisty do akompaniamentu na jej zbliżający się występ w konkursie muzycznym.

Być może ci z Was, którzy serialu nie widzieli, przewracają na te słowa oczyma. Takie fabuły generuje się z automatu, uzupełniając zaledwie garść zmiennych. Niemniej jednak, Your Lie in April figuruje w rozmaitych spisach najlepszych bajek wszech czasów zbyt wysoko, by sprawa miała być aż tak oczywista. Już pomijając wysoce doinwestowaną oprawę wizualną, która z miejsca winduje nieco noty tej produkcji, w warstwie fabularnej grają tu dwa konie pociągowe – wspomniana wyżej trauma Arimy, którą miałby niby przezwyciężyć w duecie z Kaori, jak i osobista tragedia Kaori, przez którą zagrają ze sobą wspólnie, de facto, wyłącznie raz.

Dziwne to psoty. Nie mamy tu absolutnie żadnej dramy niby-sportowej, na jaką to manierę cierpią niekiedy muzyczne bajki (z niedawnych, choćby Mashiro no Oto), a niemal wyłącznie dramę psychologiczną, niestety okraszoną również bardzo dętą warstwą romantyczną. Dęta jest, jak na moje, przede wszystkim za sprawą skrajnej niesympatyczności wszelkich pretendentek do serca naszego muzycznego rezuna, które to są, co do jednej, wrzaskliwymi herod-babami, kierującymi się impulsywnością dalece częściej, niż nakazywałaby usprawiedliwiać fabuła.

Ponieważ takimi są dziewczęta, tym mocniej cierpią chłopaczki, chłoptysie – tak doskonale pozbawieni kręgosłupa, że przecierać przychodzi oczy ze zdumienia. Rodowód shounenowy nakazywałby zgrane już filary Przyjaźni, Wysiłku, i Zwycięstwa niejako osadzić gdziekolwiek w życiu naszych bohaterów, ale ich po prostu nie zauważamy. Nie zauważamy też jakichkolwiek silnych postaci męskich w ogóle, a już na pewno nie wśród dorosłych. Znakiem szczególnym takiej kreacji stawki jest wprost określenie Arimy jako syna jego zmarłej matki i jej koleżanki po fachu, która w drugiej połowie serialu wraca do życia chłopaka.

Bohaterowie obijają się o siebie w niestarannie rozpisanych scenariuszach, przyprawiając się wzajemnie o rogi, a podlewając swoje gimnazjalne ochy i achy takim, za przeproszeniem, generatorem cytatów z Paulo Coelho, że autentycznie traciłem raz po raz cierpliwość do jakichkolwiek segmentów obfitujących w warstwę obyczajową. Ale nie o tym to bajka. Niezgrabnie dzieli się serial, niemal idealnie po połowie, na walkę Arimy ze wspomnieniem okrutnej wobec niego matki, a którą serial nieznośnie nobilituje, zaś potem na jego nauczanie zaznajomionej niby-przypadkiem (rezolutnej, zaborczej…) młodszej dziewuszki.

Powiedzieć, że pierwsza połowa była lepsza, to raczej skłamać, bowiem właśnie ona obfitowała w ten hiper-aktywny, a przy tym całkowicie nieśmieszny humor nie sytuacyjny, nie slapstickowy, a raczej ten ciężkostrawnie wynikający z przejaskrawienia i reakcji niewspółmiernej do sytuacji. Prym tu wiedzie, rzecz jasna, Kaori, odejmująca nam smak życia za każdym razem, gdy przemocą wręcz zmusza pasywnego Arimę do czegokolwiek. Druga połowa brnie w melancholię, zdrowo przynudzając, i nobilituje ją wyłącznie pierwsza część finału.

Ano, pierwsza część tylko, bowiem finał nie mógł przecież zakończyć się tam, gdzie miałoby to wcale wiele smaku. Musiał nastąpić timeskip, a następnie lektura listu, w myśl którego Kaori właściwie to zawsze Arimę znała, i właściwie uszyła swoją niestrawną osobowość na rzecz celowego zapoznania jego osoby. Nie kupuję tego zupełnie, a wręcz przyprawia mnie to o zimny dreszcz. Metaforyczny duet Arimy i Kaori w pierwszej części finału powinien był obowiązkowo być właściwym zamknięciem serialu, i w sumie nawet polecam już dalej nie oglądać, nie psuć sobie dobrego humoru, jeżeli się Wam serial podobał w pewnym stopniu.

Mi niespecjalnie. Nie potrafię chyba nawet cenić wysoko warstwy technicznej, przez natarczywie nie-shounenowe projekty wizualne postaci, przypominające mi raczej Honey & Clover, niż cokolwiek, co miałbym życzenie oglądać, zwłaszcza przez sposób rysowania ust. Your Lie in April niby szczuje od sceny do sceny choćby sugestią niebanalnego języka wizualnego, ale bardzo daleko mu do któregokolwiek z nawet tych mniej lubianych przeze mnie Shaftów. Niewątpliwie znajdzie bajka uznane w środowisku szczególnie zainteresowanym psychologizowaniem postaci na ekranie, chociaż konkluzja bohatera nt. jego matki zupełnie do mnie nie trafia, odejmując widowisku w moich oczach.

Arima cierpi, gdyż nie słyszy własnej muzyki. Ja cierpiałem, bowiem również muzyki słyszałem tu w zasadzie niewiele. Próbowano mi oczy zamydlić występami w liczbie do policzenia na palcach obu dłoni, jednak zagłuszał mi je ten nieznośny komentarz wszystkich na ekranie, odwracający uwagę od nut, a przykuwający ją do boleści głównego bohatera (i trzech innych muzyków). Paradne to, prawda? W serialu tak skupionym na muzykantach, muzyka zawsze robi tu za komentarz do ich traum, co słusznie skwitował jeden z sędziów konkursowych – występ przed publicznością to nie miejsce na samopoznanie.

Mimo wszystko, pozostaje mi ocenić Your Lie in April na 10/10, za wybitny wkład w badania nad mizoginią, i za szczęśliwe zakończenie.

https://www.youtube.com/watch?v=lIdqPKy1jHg
Dzemik_Skrytozerca

Co? Ahem... Rozumiem. Kolejny sponiewierany tą seria.

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja

W natłoku serii bezsprzecznie doskonałych, należy sobie regularnie aplikować jakiś szrot, żeby zwyczajnie zejść na ziemię, jak to Cezarowi szeptano do ucha na pochodzie triumfalnym - żeby pamiętał, że jest śmiertelny. Tym samym zasięgnąłem rady kolegi zaprawionego w bojach ze sraką z dupy i zeżarłem krótkie Ao-chan can't study! (2019) studia Silver Link, 12 odc po 12 minut.

Niestety, przeznaczenie nie wybiera, i znowu przyszło mi oglądać skrajne arcydzieło. Cycata i śliczna Ao ciągle kuje i z nikim się nie zadaje, bo chce koniecznie dostać się na super uniwersytet, aby nie mieszkać ze swoim ojcem, autorem popularnych powieści pornograficznych. Pech chciał, że kręci się wokół niej stupid sexy Kijima, ten legendarny przystojny, ale spierdolony kolega, który ją orbituje.

Nasza bohaterka, w przypływie babskiego geniuszu, postanawia zatem ostatecznie rozwiązać kwestię kijimowską odtrącając go okrutnie, święcie przekonana o swoim wybitnym zrozumieniu relacji damsko-męskich - wszakże jej stary pisze z powodzeniem pocieruchy.

Kijima to jednak beznadziejny romantyk, a i ona po prostu się w nim zajebuje, i oglądamy iście p0lkowe mindgamesy, jak by typa skłonić do pożarcia jej żywcem, zachowując wciąż nienaruszoną maskę cnotki zafiksowanej na nauce. Kijima, głąb straszliwy, postanawia zaczekać, aż skończą liceum, zupełnie niepomny na zew psiochy swej wybranki. Śmiechom nie bywa końca.

https://www.youtube.com/watch?v=IqxqhMclCs8
wombatDaiquiri

@tobaccotobacco nie zamierzam oglądać ale podoba mi się Twoja recenzja

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja

Mam zaszczyt ogłosić kolejny nabór do nieoficjalnego serwera animedyskusji pt. dziadkon. Link poniżej będzie aktywny przez tydzień i prowadzi do pokoju przechodniego, zainteresowanych proszę o zgłoszenie się tam nickiem z hejto.

Nie prowadzimy żadnych castingów, jednak serwer, zgodnie ze swoją nazwą, gości przede wszystkim starych dziadów mangoentuzjastów, o zróżnicowanym stopniu niezrozumienia dla gustów młodzieżowych. Jeżeli rwą cię korzonki i pamiętasz chińskie bajki z RTL 7, z pewnością tu należysz.

https://discord.gg/nGCNbGNt
a86f8f15-d631-4d31-a834-435932beb5da
#anime #animedyskusja

Nie ma co, Mushibugyo (2013) należy się co najmniej pół laurki, i wielką niesprawiedliwością jest, że seria nigdy nie dostała ciągu dalszego, na który ewidentnie szczuła. A co my tu mamy? To raczej staroświecki shounen, umiejscowiony gdzieś w szogunackim Edo, które trapione jest co i rusz przez gigantyczne owady, zwalczane przez naszych bohaterów. To pseudo-wiedźmiństwo, mimo iż brzmi nieszczególnie ciekawie, jest fascynujące z kilku względów. 

Seans napędzany jest osobą głównego bohatera – Jinbei, młodego samuraja z zadupia, wezwanego do stolicy w zastępstwie ojca na stanowisko pogromcy robaków w urzędzie ds. ich zwalczania. To niespecjalnie bystry, ale bardzo szlachetny i dobroduszny chłopaczyna, zawsze nienagannie grzeczny w mowie, jakkolwiek nachalny w uczynkach. Nigdy złego słowa nie powie i zwyczajnie nie miewa przecież tak popularnych w shounenach momentów obniżenia nastroju, tragedie wyłącznie nastrajają go bojowo do walki o dobro i piękno – i nie brzydzi się cycuchów, na które regularnie wpada. Jinbei to topowy bohater, i być może wyłącznie brak owej nuty fatalnej sprawia, że nie jest specjalnie rozpoznawalny wśród bohaterów shounenów w ogóle. 

Seria wcale zresztą nie przesadza z przygnębiającymi wątkami, które Jinbei sprawnie rozbraja niemal z marszu. Kontrastuje to fascynująco z tym, jak Mushibugyo nie wzdraga się od juchy i trupa ścielącego się gęsto, a same walki z robakami bywają dość dosłowne i obrzydliwe. Nie jest to pod tym względem jeszcze poziom niesławnego Fejto, na szczęście. Jak to w tego typu produkcjach, tłuką się tu zuchy sporo i głośno, i niewątpliwą wadą seansu jest to, jak mało power-upów ktokolwiek tu dostaje poza głównym bohaterem, stąd szczególnie taki czarownik Tenma jest zwyczajnie nieciekawy. 

Seria zasługuje na pół laurki, bowiem – do mniej więcej połowy serialu, skupia się na jakichś jednostkowych historyjkach wokół miasta Edo, powoli wplatając wątek niezależnych łowców robali, których cele wcale niekoniecznie pokrywają się z celami naszych bohaterów. Zostają raczej bezceremonialnie zdjęci z planszy, i natychmiast zaczyna się kolejny wielki arc, trwający już do końca serialu, a przy tym wytracający sporo z początkowej świeżości. Być może nie zgodzimy się w tym punkcie, ale naprawdę w nosie mam ten przysłowiowy fabularny ‘progres,’ i zdecydowanie bardziej podoba mi się sączenie historii przez sploty drobnych wydarzeń, niż dramatyczne parcie na ciąg dalszy. 

Mushibugyo tu traci, bowiem wyprowadza bohaterów z Edo, wrzuca na ekran kilka dodatkowych postaci drugoplanowych, które niemal natychmiast zdejmuje z tapetu, wreszcie zupełnie zmienia logikę walk – o ile do tej pory walczyli nasi bohaterowie z bezrozumnymi robalami, to od tej pory stawiać czoła będą robakoludziom, samoświadomym indywiduom, niekoniecznie sprawnie napisanym. Relatywizuje się zresztą wątek ich robaczywości do granicy zainteresowania, robiąc z nich niejako po prostu jakieś figury z bajki typu sentai, tyle że z motywem robaków. 

Na ratunek przychodzą OVA, znowu wspaniale przyziemne i dobrodusznie sprośne, nagroda za forsowny marsz przez finał serialu właściwego. Jeżeliby w tej konwencji wykonano choćby i kolejny cour, pewnie bym nie śmiał nawet serialu krytykować, ale inaczej się potoczyły kości. Jak najbardziej warto obejrzeć, ale też będąc świadomym, że nie będzie to już nigdy tasiemiec na pięć sezonów i trzy kinówki, tylko drobiazg do obiadu. 

2/10, seans obowiązkowy.
c44a0ae0-8955-4d18-a2b1-d6ce829c5784

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja

Przyszła wreszcie pora na zmierzch bożyszcza, czyli ostateczne rozwiązanie kwestii deathnotowskiej. Być może słyszeliście kiedyś o tej niespecjalnie popularnej serii, jaką jest rzeczony Death Note (2006), z japońskiego Death Note, albo Katowski Kajecik. Seria ta istnieje w świadomości weebów wszelakich od tak dawna, że było całkowicie naturalnym, był nie miał nigdy wątpliwej przyjemności się z nią zaznajomić. Wątpliwej, bowiem nie jest to aż tak durna rozrywka, jaką jest choćby równie kultowy Code Geass. Death Note wcale sprawnie brnie przez swoje pierwsze fabularne hooki i nie potyka się o własne nogi, przykuwając do ekranu jak najlepszy dreszczowiec. Potem, jak to zwykle bywa, wreszcie nadąża za nim niedorzeczność całej hecy. 

Znacie tę historię, prawda? Znudzony kostucha, Ryuk, zrzuca swój magiczny zeszyt do zabijania w świecie śmiertelników, żeby zobaczyć, co się niby stanie. Podnosi go oburzony na wszechobecny rozkład moralny Light Yagami, który, na szczęście Ryuka, nie jest jakimś tam kmiotkiem, który pobawi się chwilę i zaraz go coś zdmuchnie z planszy, tylko – geniuszem. To także licbus, ale jego życie szkolne nie jest zupełnie eksponowane, stąd darowano nam choćby tego krzyża. Light badawczo podchodzi do sprawy i zadaje sobie trudu, by doskonale zrozumieć reguły rządzące zeszytem – bo co to niby znaczy, kogokolwiek imię tu zapiszę, niechybnie zginie? Przez tych kilka odcinków jest naprawdę dobrze. 

Nie jest to slice of life z życia domorosłego mordercy niegodziwców, bowiem prędziuśko zostaje wyprofilowany przez policję jako mieszkaniec prawdopodobnie Tokio, prawdopodobnie uczeń, choćby po godzinach tego, kiedy konkretnie i kto konkretnie umiera. Nie może tak być, że ktoś tu sobie indywidualnie wymierza sprawiedliwość, mordując na odległość kogo popadnie, w jakiś magiczny, niewykrywalny sposób – do schwytania sztubaka wysłany zostaje najtęższy umysł na planecie, w osobie tajemniczego L, króla detektywów. Możemy się zastanawiać w tym momencie, czy bajka aby nie grała na długość 1-cour, choćby z racji tego, jak błyskawicznie rzeczy mają miejsce. 

Do tego momentu zapewne widzowie Death Note wciąż niejako pamiętają Death Note, jednak im dalej w las, tym zabawy jest znacznie, znacznie mniej, wręcz w tempie wykładniczym. Najpierw torturowani jesteśmy „drugim zabójcą,” następnie rozwlekłym wątkiem dobrowolnego uwięzienia Lighta, następnie żenującymi podchodami L, który słusznie zakłada, że Light jest zabójcą, ale przecież stracił pamięć, więc czy na pewno jest tym zabójcą? Niech pomaga w śledztwie... Równolegle, motyw nadprzyrodzony zostaje haniebnie wyjawiony, chowając przy tym rewelacyjnego Ryuka do szafy już prawie do końca całej bajki. Dalej klasyka, koszmarny wątek korporacji Yotsuba, timeskip, kolejne postępowanie w sprawie zabójcy, tyle że już prowadzone przez jakiegoś dzieciaka. Finał godny głośnego rechotu.

Death Note wywala się ordynarnie na pysk pod ciężarem tych nieustannych gierek i podchodów, piętrzące się keikaku sprawiają, że staje się seansem koszmarnie powolnym i przegadanym, a wreszcie szytym już nieznośnie grubymi nićmi, znacznie wykraczając poza granice zawieszenia niewiary. Serial staje się zwyczajnie męczący, i ja osobiście wyznaczam początek swojego zmęczenia w momencie tego, gdy Light planuje z góry utratę pamięci przez zrzeczenie się zeszytu, ale zarazem planuje i odzyskanie zeszytu później, w karkołomnej kombinacji. Żonglerka (kilkoma) zeszytami tyle dała, że pogubiłem się zupełnie, i przestałem zwracać uwagę na to, kto powinien wiedzieć co w danym momencie. 

Nie jest też to seans wizualnie atrakcyjny, ni w ząb. Dzieje się głównie w kilku wnętrzach na krzyż, i o ile nie ma uchybień w sztuce, to też nijak nie umila nam się zabawy w jakikolwiek niebanalny sposób. Ileż razy można gapić się na wymieniające się raz po raz gęby Lighta i L? Nie umilają nam tego ani na chwilę jakiekolwiek atrakcyjne cyce w obsadzie. Nadrabia nieco soundtrackiem, wcale niewielkim, jak na serial 3-cour. Znacie zapewne doskonale te wszystkie kościelne chórki, które przyspawane są do scen z Lightem, a także gitarowe wygłupy, gdy akurat to L jest górą. W finale Death Note pozwala sobie nawet na jakieś szafowanie 3d modelami samochodów, z całą pewnością w racjonalnym celu. 

Ogółem, nie warto, 10/10.

https://www.youtube.com/watch?v=X0xQBdLCVr0
hellgihad

@tobaccotobacco Właśnie sobie czytam mangę bo oglądałem to wieki temu i zgadzam się z każdym zdaniem, ledwo już męczę ale tylko kilka zeszytów do końca. Anime wydawało się o wiele lepsze ale fakt że pamiętałem tylko początkowe wątki.

Grewest

@tobaccotobacco Podobno w Novelce motyw "Near'a" jest lepiej opowiedziany.

Tak czy owak lepsze zakończenie było filmowej wersji Death Note, gdzie "L" sam wpisał swoje imię do kajecika, i ten genialny plan Lighta nie zadziałał https://youtu.be/X-Cnw0qkrFE?si=uuqOV-wtfZtWiNsj&t=89

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja

Happy Sugar Life (2018) to wspaniały reprezentant niespecjalnie dużego gatunku pt. pedoyuri yandere dreszczowiec psychologiczny. Reprezentuje swoją niszę z godną podziwu konsekwencją, i pomimo karkołomności pokazu, wcale zgrabnie powstrzymuje się od upadku tam, gdzie byśmy się go spodziewali. Zepsuć można było więcej, niż potencjalnie dało radę tu uzyskać. Szczęśliwie dla koneserów, których zafrapowało pierwsze zdanie, uzyskano wiele. 

Seans żyje swoimi patologicznymi, zwyrodniałymi relacjami, które prezentuje jak najbardziej serio. O ile pierwsze dwa odcinki mogą nastrajać na formułę psychola tygodnia, to HSL odzyskuje animusz i już do końca serwuje historię licealistki Satou, której paskudne dzieciństwo pozostawiło ze skrzywionym pojmowaniem miłości i moralności w dążeniu do niej, i loli o imieniu Shio, którą z jakiegoś powodu Satou trzyma w swoim mieszkaniu.

Shio, której paskudne dzieciństwo pozostawiło z potężnym poczuciem odrzucenia, występuje tu niemalże jako laleczka, jako zwierzątko (co uwydatniają jej pionowe źrenice), do momentu, gdy już takową nie jest. Klejąc na ślinę resztki swojej psychiki i usiłując jakoś normalizować przed Shio ich wspólną relację, Satou konsekwentnie brnie do celu, a jej celem jest uwikłanie gniazdka dla siebie i Shio, gdzie mogłyby żyć sobie długo i szczęśliwie. Rzecz jasna, gówno idzie w dół. Jak to w dobrej tragedii, wszystkie wysiłki spełzają na niczym, a trup ścieli się gęsto.

Całość utrzymana została w uroczej konwencji creepy-cute, a liczne yandere momenty to pełna profeska, klasa w planowaniu i wykonaniu. Seans być może nie z gatunku obowiązkowych, ale w swojej niszy nie ma absolutnie żadnego powodu do kompleksów. 

https://www.youtube.com/watch?v=3QvZYI00voE

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja
Speed Grapher (2005) uważam za anime już nie tyle słabe, co wręcz szkodliwe. Na papierze - jest to ten typ nieznośnego dojrzałego anime dla dojrzałego widza dojrzałych anime, od którego flaki się przewracają z żenady, ale na szczęście to wyłącznie aranżacja na podstawy kina exploitation, butem wciśniętego w PG-16. Produkt swoich lat - dostatecznie edgy, by zapewne był chlubą nocnego pasma w telewizji. Wyłącznie po nocy jest w stanie zmęczony umysł zaakceptować te brednie. 
Tokijo, Dżapan. Ten parszywy kapitalizm doprowadził do niewyobrażalnego rozwarstwienia społecznego, którego w ogóle nie widzimy na oczy. Każdy autorytet w mieście to zbok na pasku sekretnego klubu doznań niedozwolonych, a który da radę ujawnić wyłącznie on, nasz bohater - SAIGA! Niegdysiejszy fotograf wojenny, który nie potrafi dostać erekcji bez aparatu w dłoni. Podążając tropem tajemniczych morderstw, Saiga odkrywa klub, a w nim zostają na niego spuszczone w obrzydliwym rytuale tajemnicze moce, dzięki którym, za przeproszeniem, strzela ze swojego aparatu. 
Serial bardzo silnie pozycjonuje się na ten grubymi nićmi szyty komunikat, że rozpasany kapitalizm prowadzi do fizycznych ekscesów, a w dalszym ciągu do zboczeń seksualnych z gatunku BDSM. W niejednym anime zapewne mieliście możliwość odczuć ten dziwny moodzior, który zawsze umieszcza co bogatszych i ważniejszych w roli co najmniej łotrów. Tu pociągnięte jest do granic absurdu. Co Speed Grapher zaznacza dosłownie, każdy, kto jest w stanie wydać rozkaz, jest tu jednym z tych zboków. 
Saiga ratuje z opresji dziewuszkę-niewiniątko, tak przeraźliwie bezbarwną moe kukłę, że dziwić możemy się wyłącznie, dlaczego ktoś co chwila usiłuje ją zgwałcić. Obijają się od ściany do ściany w tym naprawdę nieudanym scenariuszu, dopchanym do długości dwóch cour wyłącznie dzięki kiepskim pojedynkom z kolejnymi zboczeńcami, którzy usiłują odbić Kagurę z rąk fotografa-pedofila. Fabuła usiłuje potrząsać mało przekonująco stołem, jednak gra na finał tak oczywisty, że wstałem z fotela i wydarłem się w pustkę - dlaczego?!
Jest koszmarnie, okropnie brzydko. To animacja rodem z kiepskiego hentaja, pełna nudnych designów i usypiających pejzaży. Miałem porównywać bajkę do Gungrave, ale przyszło mi przyznać, że Gungrave wyglądał znacznie lepiej, i samo to nobilitowało bajkę bardzo. Podobnie jak przy Gungrave, zmieniłem w końcu ścieżkę dźwiękową na angielską, by chociaż przerysowane i napompowane fuckami i shitami dialogi odrobinę rozruszały tę ramotę. Nie dało rady, baja nie radzi sobie z niczym. 
10/10, klasyk.
5fba0ecf-12da-4810-8d2b-431866f3fcb4

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja
Jednym z autentycznych fenomenów mangoanimowych na polskim rynku jest niewątpliwie Great Teacher Onizuka, który wyszedł u nas sto lat temu na papierze rodem z komiksów Gigant, a podobno niedawno miał lepszej jakości reedycję. Mnie ta faza ominęła, a więc nie miałem też przyjemności zaznajomić się z adaptacją z 1999 aut. studio Pierrot, której urywki co najwyżej kojarzyłem z telewizji Hyper, równie mętnie, co urywki Chobits. 
Napocząłem jednak w końcu anime, bo to jest przymus, bo koneserzy wyrzucą z tagu i będzie świst tylko szedł. Mimo adaptacji urywkowej, GTO na ekranie bardzo sprawnie rozpoczęło i zakończyło akcję, i samo to wyróżnia się na plus na tle epoki. Znaczna część widzów może kojarzyć przede wszystkim czterdziestominutowy odcinek pierwszy serii, jej niby-pilot, niby-prolog, który nijak się ma do reszty serialu, ale doskonale prezentuje jego ton, i właściwie po nim samym stwierdzicie łatwo, czy pozostałe 42 odcinki się Wam spodobają. 
Ileż można kluczyć. GTO to jest ta seria o patusie-motocykliście, co dorósł i wymyślił sobie przyszłość taką, w której zostanie nauczycielem w liceum, gdzie ma zamiar rwać młode dupy. Ku jego nieszczęściu, zostaje zatrudniony w gimnazjum, więc gros jego aktywności to faktycznie edukacja młodzieży. A młodzież dostaje najgorszą. Wszelkie historie o nękaniu, przemocy, galeriankach, próbach samobójczych, wreszcie skrajnych głupkach w klasie, to dla Onizuki odtąd chleb powszedni. Postawił sobie za zadanie być tym nauczycielem, który nigdy nie spisze nikogo na straty, nigdy nie nazwie ucznia "śmieciem ludzkim," co spotkało jego samego. 
Onizuka to motor napędowy całej serii, i jego osobowość doskonale wypełnia seans nawet wtedy, gdy akurat nie ma go na ekranie. Jest wulgarny, chutliwy, niespecjalnie mądry, impulsywny, imponująco silny i absurdalnie wytrzymały na rany i obrażenia, wreszcie absolutnie lojalny wobec swoich uczniów. Nie oszukujmy się, lwia część serialu przyjmuje formę łobuziaka tygodnia, przy czym zazwyczaj jednego ucznia grilluje się od dwóch do trzech odcinków, z przerwami na jakieś humorystyczne epizody. 
Nasz bohater najczęściej narusza patologiczne status quo wyciągając jakiegoś ucznia z jego strefy komfortu, po czym wtedy dopiero interweniuje z odsieczą, gdy uczeń sam sobie uświadomi, jakim obrzydliwym gówniarzem jest, i jak dobrze życzy mu Onizuka, w przeciwieństwie do innych nauczycieli. Strasznie to sokratejska metoda, takie prezentowanie młodzieży ich własnych słabości w zwierciadle, by nawrócili się na rozum i godność człowieka, i Onizuka ma stuprocentową skuteczność. 
Dobrze się to ogląda, nawet wbrew oprawie wizualnej, która bywa bardzo tanio zrobiona. Gęby jednak wykrzywiają się na tyle czytelnie, byśmy byli się w ogóle w stanie połapać, kto na ekranie gada, a gada się sporo i z werwą. Muzyka to już w ogóle pomidorek, chociaż łapię się na tym, że liczba utworów w moich uszach brzmi na znacznie mniejszą, niż była w istocie. Być może nazbyt hojnie szermuje się tu zaledwie garstką, a reszta gdzieś tam brzdęka ze dwa razy. 
Doskonała seria z kanonu obowiązkowych pokazów, których nigdy sie nie widziało. 
https://www.youtube.com/watch?v=S-z4iEcpq-s
Zielczan

@tobaccotobacco świetne anime, może nierzadko prostackie, ale mnie autentycznie bawiły niektóre akcje, a w szczególności saga z Toyotą Crestą xD

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja
Eiga Daisuki Pompo-san (2021) to 90-minutowa kinówka, która wyszła z poślizgiem, ale może to i lepiej, bo i tak na nią nie czekałem. Wrzucona do plan to watcha zwodem, fermentowała mi w myślach w najlepsze, rosła do niebotycznych rozmiarów, przybrała postać przebrzydłej bestii pokroju jakiejś, za przeproszeniem, P*priki, po czym doczekała się wreszcie koneserskiego pojedynku. Eiga Daisuki Pompo-san, aleś mi zaimponowało. 
Formuła tej bajki jest wcale nieoczywista - to hollywoodzki film o Hollywood, tyle że tak naprawdę to japońskie anime. Mariaż, wydawać by się mogło, ciężkostrawny. Hollywood kocha filmy o sobie, i niekiedy nawet ich widzowie zdają się je lubić, ale - są to, było nie było, filmy właśnie, kadra robi tam film o kadrze żmudnie robiącej film. W półświatku anime porównywalnym przedsięwzięciem jest może wyłącznie Shirobako, anime o kadrze żmudnie robiącej anime.
Pompo znajduje swój głos w tłumie i nieco dodaje do tego zapatrzonego w siebie gatunku, dorzucając nieprzesadnie wiele języka wizualnego animowanego medium, jak i loli jako zwornik doznań na ekranie. No, wychodząc nie trzaskajcie drzwiami. Tytułowa Pompo to młodociana producentka filmów, która wymyśliła sobie wyhodować pod bokiem taki film, który ją osobiście wreszcie zdoła zachwycić. Jej dziadek bowiem, legendarny producent, tak ją katował klasykami w dzieciństwie, że nic jej już nie rusza. Jak to producentka, dopina swego zarządzaniem kadrami. Sama pisze scenariusz dla aktorki, którą sama obsadziła, sama znajduje zieloniutkiego reżysera, sama załatwia mu plan zdjęciowy, po czym znika z ekranu.
Podejrzenia o lolicentryczność, które zatruwały moje myśli przed właściwym seansem, okazały się nietrafione. Gdybym wyłącznie słuchał filmu z zamkniętymi oczyma, wręcz bym stwierdził, że Pompo to jakaś dorosła osoba. Stylówa została przyjęta chyba wyłącznie na złość widzom. Podobnie nie ma tu wcale magicznego realizmu i natrętnych metafor, poza jedną wyłącznie, wcale umiejętnie zrealizowaną. Opowiastka to zdecydowanie bardziej o asystencie Pompo, wyznaczonym na reżysera jej wymarzonego filmu - Genie, filmowym obsesjonacie, który na planie zdjęciowym i w montażówce odkrywa, czym właściwie filmy są dla niego samego. 
Całkowicie logicznie, ale jakoś przyciężko zrealizowany został wątek finansowania produkcji, i sam bym chyba odważył się wyciąć go do żywego, tak jak Gene uczy się wycinać swoje własne, w jego mniemaniu genialne i odkrywcze pomysły. Niemniej jednak, nie cierpimy przed ekranem wcale, bowiem film ma jedną, niewątpliwą zaletę - trwa 90 minut. To taki snobistyczny żarcik, który zrozumieją wyłącznie ci, którzy film już zdążyli obejrzeć - bo Pompo nie ma cierpliwości do filmów dłuższych, niż 90 minut. Wolno klaskać. 
Ocena: 2/10
f8238d14-25fb-4597-aed5-9b8a3cb31dc0

Zaloguj się aby komentować

Zapewne jeszcze się napatrzycie dzisiaj, a szczególnie już w relacjach po #marsz4czerwca , że właściwie to poszły tam wyłącznie jakieś tępe lewaki, szukający guza antifiarze, zgniłe liberały, a już najgorzej, te przeklęte pedały.
Tę samą narrację będziecie spotykać już w trakcie wyborów, z prostego powodu - do grup powyżej przyjęło się walić jak do kaczek bez żadnych konsekwencji, wbrew jakimś absurdalnym oskarżeniom o cancelowanie. Kto *normalny* chciałby się z nimi zadawać? Można się spierać, czy nie dokładają czasem cegiełki do własnych wizerunków, ale traktować ich jak trędowatych to niezbyt rozumny odruch.
Efekt jest natychmiastowy - ludzie o poglądach umiarkowanych są mniej skłonni nie tylko chodzić na jakiekolwiek marsze, ale też zabierać głos w dowolnej sprawie, a beton będzie szczekał jak zwykle, pozbawiony takich refleksji, bądź wprost opłacony w celu takiego szczekania. Wszakże wtedy jest najlepiej, gdy nas "zostawią w spokoju."
Nie będę agitował do udziału w marszu, natomiast agituję głośno, by odczytywać tego typu brednie świadomie, i w miarę możliwości zwalczać je.
#protest
kobiaszu

@czysty_rigcz "polityczny" to ulubiony keyword pisowców jak już nie wiedzą co powiedzieć. Czegoś nie lubisz? Nazwij to politycznym. Przegrywasz dyskusje? "To je polityka, szkoda gadać"

LaMo.zord

@Mr_Hardy są nawet dwa

Piotr_Chlopas

wbrew jakimś absurdalnym oskarżeniom o cancelowanie


Uwielbiam jak ludzie próbują czarować. Oczywiście nagonka na międzynarodowego sędziego, dlatego, że wziął udział w imprezie pt Everest, gdzie ludzie motywują innych swoją pracą działaniem to zapewne nic

Ehh cyrkowcy.

tobaccotobacco

@Piotr_Chlopas dawno się Marciniak od konfederackich przygłupów odciął i uznał że nie muszą go bronić ludzie z którymi nie ma przyjemności się zadawać, więc daruj sobie

Piotr_Chlopas

@tobaccotobacco Buahahaha a co ty marny noname, ktory nic w życiu nie osiągnął możesz wiedzieć co Marciniak chce albo z kim nie chce się zadawać? Pytanie retoryczne cyrkowcu.

Zaloguj się aby komentować

#animedyskusja
Po trzech miesiącach aktywności nieoficjalnego serwera animedyskusji pt. dziadkon, doskonale mamy już obcykane te internety, i pora otworzyć trzeci link z inwitacją. Jak i poprzedni, ten również będzie aktywny przez tydzień i prowadzi do pokoju przechodniego, zainteresowanych proszę o zgłoszenie się tam nickiem z hejto.
https://discord.gg/n4q67PXC
88bc7aeb-fee0-4ab1-9595-94497c83bf46

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja
Ga-Rei Zero (2008) to, rzekomo, jakiś prequel do mangi Ga-Rei, której nie znam ni w ząb, ale może to i lepiej? Opowiada o tym, jak to bohaterka mangi została jej to bohaterką, i prezentuje jej pierwszą traumę, a naszą w Zero oś fabularną - jak to jej przyszywana starsza siostra, Yomi, stała się zła, i trzeba ją było zabić. 
To zdecydowanie produkt swoich czasów. Historia upadku Yomi jest o tyle przebrzmiałą dramą pełną juchy i walki na miecze, co nieustannie też detonują ją brednie pokroju wózka inwalidzkiego ze schowanym gatlingiem, gołego australijskiego weaboo wykuwającego bojowe żelazka na parę święconą, czy przeciwskutecznej operacji specjalnej, mającej na celu zbliżenie do siebie zakochanej pary. Bardzo sprawnie poprowadzony jest sam wstęp, i z reżyserskiego punktu widzenia ta historia naprawdę się broni. Być może byłaby znacznie lepszą, gdyby odeszła od materiału źródłowego, i zostawiła same tony poważniackie.
Pewnych rzeczy się jednak nie przeskoczy. Mamy tu akcyjniak, w którym dziewuszki w szkolnych mundurkach likwidują duchy i potwory, i w międzyczasie usiłują łyknąć chociaż nieco zwykłego rodzinnego życia, zanim znowu się coś nie sypnie. A sypie się grubo, oj sypie. Intryga nt. pochodzenia Yomi, a więc też jej prawa do dziedziczenia pozycji w rodzie, wprowadzana jest mimochodem, by w końcu stać się kołem zamachowym najważniejszego kryzysu w fabule, a potem już brniemy w rozsypujący się jak domek z kart obrazek wspólnego życia przekreślonego już na dobre. Nie jest źle, gdy nie jest akurat źle. Bywa źle, ale też nie wydziwiajmy przesadnie - chińskie bajki to, było nie było, chińskie bajki. 
Bardzo przyjemny OST, stojący jakością wykonania o ligę wyżej, niż rysunki - a zwłaszcza do stylu rysowania twarzy nie zdołałem się przekonać, autor designów miał idiotyczny pomysł rysować twarz z frontu z wargami jak u Simpsonów, a z profilu już normalnie. Po co, dlaczego? Gra głosowa też powyżej średniej branżowej, chociaż na nagrodę zasługuje tu przede wszystkim p. Norio Wakamoto, podkładający głos pod bliźniaków Nabu. 
Zdecydowanie warto łyknąć bajkę jako jakiś odchamiacz między cgdct, czy co tam teraz młodzież lubi oglądać. 
https://www.youtube.com/watch?v=98E2fVwwgck

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja
Obejrzałem sobie byłem nie lada fikołki, bowiem - Witch Craft Works to jest nieledwie reverse otome, gdzie obiektem nieustającej atencji i simpowania jest nie dziewuszka, a chłopaczek, chociaż w istocie bardzo cipowaty. Oto się okazuje, że po amazońsku wysoka, posągowo piękna, dorodnie cycata i bardzo małomówna szkolna bogini, Ayaka, jest, tak naprawdę, wiedźmą na miotle, a jej sekretnym celem życiowym jest dobrostan głównego bohatera, bo ukryta moc w nim drzemie, i tego typu duperele. Mamy tu dynamikę ochroniarza-obsesjonata i nieporadnego dziewczątka, ale, jako się rzekło, dziewczątkiem jest tu nasz bohater, Honoka.
Nie będę ukrywał, że nie jest to jakaś wybitna bajka, i ta wolta na samym wstępie zużywa się również przez to, że Honoka jest równie wstydliwy, co panienka na wydaniu (a więc zupełnie nie w typie łasej na kutasa bohaterki otome, które miał parodiować), i bezpośredniość Ayaki pozostaje zawsze żartobliwa. Kilka innych trików z powodzeniem reanimuje jednak seans. WCW jest absolutnie przeładowane wprowadzanymi co chwila nowymi postaciami i nowymi plot pointami, jednak z uroczą gracją przestępuje nad nimi ironicznie, zwykle przez małomówną Ayakę albo ignorującą ludzi na swojej drodze, albo likwidującą ich kolejną eksplozją. Nasza bohaterka naprawdę serdecznie w nosie ma cokolwiek i kogokolwiek poza Honoką.
Innym kwiatkiem do kożucha jest fantastyczna oprawa dźwiękowa, zarówno muzycznie, dublażowo, jak i po prostu w kwestii efektów - odgłos eksplozji jest zawsze tak absurdalnie soczysty, że kładłem się ze śmiechu. Mnóstwo jest tu straszliwie nachalnego 3D, którym seria się chyba szczyci, bo nawtykała go nawet i do OP. Być może jakiś zaawansowany mangokolega da radę wyjaśnić mi, co konkretnie w projektach postaci jest tak charakterystycznego, że nie przypominają mi absolutnie żadnej innej serii, mimo że przecież nie buzują wcale oryginalnością. Sposób, w jaki rysowane są tu japy, ma swój dyskretny styl, którego nie potrafię rozumowo zdefiniować.
Wspaniała zabawa, 2/10.
28d4651c-45e1-42f3-9599-b62eb4538b38

Zaloguj się aby komentować

#anime #animedyskusja
Japonia szczyci się własnym, rodzimym podejściem do tematyki horroru. Gdzie na zachodzie zwykło się polegać na jumpscare’ach i potokach juchy, tam Japonia uznaje za stosowne sączyć niepokojącą atmosferę, potęgowaną obrazami zwyrodnienia, plugastwa, itd. Odbiorca horroru zachodniego kończy seans spocony od wrzasków, odbiorca horroru japońskiego zaś czuje się zbrukany tym, co właśnie obejrzał. W środowisku animemango niekiedy mianuje się mistrzem horrorów p. Junjiego Ito, autora kultowej już Spirali, czy Odoru Śmierci. To raczej niesłuszna nominacja. Za autorkę najstraszliwszego japońskiego horroru należy przyjmować p. Motoi Yoshidę, odpowiedzialną za Koi Kaze, adaptowane w 2004.
Oglądamy Koshiro, świeżo po rozstaniu z dziewczyną. Zostawiła go dla bardziej czułego, a więc obserwujemy naszego rzekomo nieczułego bohatera pod postacią emocjonalnego wraku. Żeby było śmieszniej, Koshiro pracuje w biurze matrymonialnym. Kompletnym zbiegiem okoliczności idzie z jakąś przypadkową licealistką, Nanoką, do wesołego miasteczka, nie będąc w ogóle w stanie wyartykułować, po co to robi, a na diabelskim młynie kompletnie się przy niej rozkleja. On, stary chłop lat 27, przy jakiejś podfruwajce lat 15. Odprowadzając Nanokę do domu, jakoś tak niespodziewanie zostaje poprowadzony przed własne drzwi, gdzie mieszka z ojcem-rozwodnikiem. Nie mylicie się, kochani Czytelnicy. Koshiro właśnie wrócił z randki z własną siostrą, której nie widział od kilkunastu lat.
Seria zyskuje na przerażającej atmosferze, gdy widz jest świadom tego, jak się ona właściwie kończy – nie ma co się tu krygować, Koi Kaze to jest ta bajka, w której główny bohater uprawia seks ze swoją znacznie młodszą siostrą. Startując z pozycji człowieka świadomego, jesteśmy wciągani w perwersyjną grę, tym straszniejszą dla mnie samego, że mam wątpliwy zaszczyt samemu być bratem znacznie młodszej siostry. Oglądamy Koshiro, zagubionego we własnym, chimerycznym życiu, o jawnym, głębokim kompleksie zależności. Wszystkie znaki na niebie i ziemi podsuwają mu młodą dziewczynę, której do niedawna wcale nie kojarzył z własną siostrą, jako emocjonalne oparcie. Nie można nawet powiedzieć, by Koshiro bronił się jak lew przed nawiązaniem relacji z Nanoką, jest to osobowość przerażająco słaba, niezdolna do normalności.
Sama Nanoka to zaledwie młoda dziewuszka, co uwydatnia jej drobna postura i dziecinne czasem usposobienie, dla której niewidziany od dawna ‘braciszek’ jest po prostu pierwszym konkretnym obiektem seksualnych fantazji. O ile Koshiro jest zbyt słabym i pogubionym człowiekiem, by ustalić jasne granice, to Nanoka jest jeszcze zdecydowanie zbyt młoda, by owe granice rozumieć, a wreszcie – wychowana w piekle małżeństwa swoich rodziców, nie dorastała w pobliżu brata, nie czuje biologicznej wręcz sprzeczności w swoich uczuciach. Tym straszliwsze są wszelkie obrazy Koshiro i Nanoki jeszcze sprzed rozwodu, jako nastolatka i berbecia. Wprowadzenie się Nanoki do domu ojca i brata, aby uczęszczać do lepszego liceum nieopodal, to początek końca.
Seria jest całkowicie wyzuta z konwencjonalnego anime humoru, nie ma też za grosz fanserwisu. Jedyną osobą, która ośmiela się fantazjować o Koshiro i Nanoce, jest jego przygłupi kolega z pracy, bardzo dobitna przenośnia dla tych konsumentów anime i mangi, których kręcą kazirodcze kombinacje. Nawet niesłynna scena seksu rodzeństwa jest ujęta w nawias tak gruby, by na nas, widzów, zrzucić odpowiedzialność za wyobrażenia tego, co się tam wydarzyło. To bardzo, ale to bardzo okrutne ze strony reżysera, a zatem i bardzo umiejętne. Gdy Nanoka proponuje bratu już po fakcie, by się razem utopili w morzu, sam chyba chciałem się przez chwilę utopić. Jesteśmy świadkami, i wyłącznie ostatecznym wysiłkiem woli nie stajemy się współodpowiedzialnymi za tę fabułę. Ostatni odcinek to już kompletna tortura.
Ten duszny, melancholijny ton, niedopowiedziane kadry, subtelne rysunki – to wszystko gra na potężny efekt, którego nie życzyłem sobie zaznać. Kochani Czytelnicy, kategorycznie zakazuję Wam czy to oglądania, czy czytania Koi Kaze.
3ecc08f9-04c6-43c1-9f46-4afef0281ea7
yeebhany

Kochani Czytelnicy, kategorycznie zakazuję Wam czy to oglądania, czy czytania Koi Kaze.


dzięki za rekomendację ( ͡° ͜ʖ ͡°)

d19a9957-5095-4a2f-acb4-d39e0ae970cf
Rieper

no i muszę obejrzeć

kubex_to_ja

@tobaccotobacco no dobra, to gdzie to obejrzeć? ( ͡° ͜ʖ ͡°)

tobaccotobacco

@kubex_to_ja należy ukraść z internetu

yeebhany

@kubex_to_ja zoro kropka to

Zaloguj się aby komentować

Następna