@maciekawski tak, Czas Kaczyńskiego
Jarosław Kaczyński i Donald Tusk mieli do polityki stosunek szczególny – nie pragnęli władzy. Bycie szefami partii zaspokajało ich polityczne ambicje, a w jeszcze większym stopniu ich życiowe potrzeby. Władzę ma się przez chwilę, partie ma się dłużej. Ta różnica była dla nich zasadnicza, byli przecież politykami zawodowymi, polityka była nie tylko ich pasją, lecz również pomysłem na życie. Miejscem pracy, źródłem dochodów. Poza polityką nigdy niczego nie robili i robić nie potrafili. Nie mieli wielkich oczekiwań bytowych, ale cenili bezpieczeństwo i niezależność, jakie daje posiadanie partii. Postępowali jak właściciele sklepu czy restauracji, dla których biznes nie musi być wielki, ważne, żeby własny. Dla obu przełomowym doświadczeniem była utrata partii w połowie lat 90. Musieli wejść do większych formacji, posmakowali zależności od innych, poznali lęk przed wypadnięciem za burtę. Dotarło do nich, że ich upadek będzie bardziej bolesny niż większości kolegów. Tamci nie zmarnowali szansy, przeszli przez instytucje państwa, co otworzyło im drogę do karier w biznesie, bankowości czy w unijnych instytucjach. Tusk i Kaczyński tej perspektywy nie mieli. Dlatego gdy znowu byli na swoim, gdy założyli kolejne partie, skupili się na nich bez reszty. Nie myśleli o władzy państwowej, myśleli tylko o partyjnym przywództwie. Swoje partie traktowali jak nikt wcześniej – jak własność. Dawniej partie miały liderów, teraz liderzy mieli swoje partie. Status właścicieli budowali z pełną świadomością.
Bycie liderem wystarczało Tuskowi, bo w polityce lubił tylko jej taktyczne aspekty – grę, manewry, dominacyjne rozgrywki. Władzy nie pragnął, bo była męcząca. Nie znosił długiego dnia pracy, nudy państwowych spraw, ciężaru odpowiedzialności. Był typem wiecznego studenta, z głęboką niechęcią do poważnego wysiłku, systematyczności, rutyny. Będąc wicemarszałkiem Senatu, potrafił zasnąć, prowadząc obrady. Gdy nie spał, oglądał mecze na specjalnym ekranie. Kilka razy spotkał go wówczas Kaczyński. „Co robisz?” – pytał Jarosław. „Nic nie robię – odpowiadał Tusk – przecież jestem marszałkiem Senatu”. W świecie ambitnych mężczyzn marzących o władzy Tusk był wyjątkowy. Kilka razy mógł zawalczyć o wejście do rządu, nigdy nie spróbował. Gdy dostał ofertę ministra edukacji w rządzie Suchockiej, odmówił od razu. Tłumaczył koledze: „Czy ty sobie wyobrażasz, żebym codziennie rano wstawał, chodził do jakiegoś ministerstwa, spotykał się z jakimiś ludźmi? Ja bym pierdolca dostał”. Nawet gdy premierem był Bielecki, partyjny kolega, w Tusku się nie zbudziła większa ambicja. Często dopadała go frustracja, że inni zaszli dalej, ale nie mógł się przemóc, stale opóźniał swoje przejście w polityczną dojrzałość.
Ożywiał się wtedy, gdy musiał bronić partyjnej pozycji, przez resztę czasu zadowalał się wegetacją, którą posłowie nazywają polityką, czyli zabijaniem czasu w barze sejmowym. Gdy został wicemarszałkiem, przestał chodzić do baru, odtąd przesiadywał w swoim gabinecie, gdzie z grupą przybocznych snuł marzenia o lepszych czasach. Na te spotkania przy winie trawił cały czas, z przerwą na drzemkę i piłkę nożną. Ostentacyjne lenistwo sprawiło, że świat widział w nim chłopca, tyleż uroczego, co niedojrzałego. Ale nie było to prawdą. Na politykę spoglądał zimno i trzeźwo. Widział w niej bezwzględną walkę o prymat, w której wszyscy wszystkich próbują wykończyć. Niby każdy polityk to wie, on jednak tę prawdę rozumiał wyraźniej. Nie widział w niej jednej z politycznych zasad, lecz zasadę jedyną. Zawsze go fascynowała brutalność politycznego rzemiosła. Lech Kaczyński, który Tuska lubił i znał, już w latach 90. powtarzał mu, że jest jak „cukierek w truciźnie maczany”. Tusk śmiał się, lecz nie protestował. Wiedział, że swoją wizją polityki odbiega od inteligenckich wyobrażeń: bardzo idealistycznych, bardzo merytorycznych. Ukształtowały go inne przeżycia, wychował się na gdańskim podwórku, formacyjnym doświadczeniem były dla niego uliczne awantury oraz ojciec, prosty człowiek, dla którego jedynym narzędziem wychowawczym był pasek od spodni. Tusk był dumny ze swojej bolesnej przeszłości, uważał, że dzięki niej lepiej zrozumiał świat. W polskiej polityce cenił jedynie Wałęsę, a potem Millera. Choć zdobył staranne wykształcenie, nie lubił inteligenckich natur, ich miękkości, ich niezdarności w działaniu, ich naiwności w myśleniu. W szczególności nie znosił warszawskiej elity, jej napuszonych polityków, jej przemądrzałych publicystów. Uważał, że z polityki nie rozumieją nic. Gardził nimi głęboko, nawet gdy go popierali. Gardził nimi zarówno jako chłopak z podwórka, ale również jako historyk. Narzucali polityce liryczne wyobrażenia, on tymczasem wiedział, że takiej polityki w ludzkich dziejach nigdy nie było.