Szalony poniedziałek. W robocie młyn od rana,potem żona dzwoni,że nie czuje małej (w sensie córki w brzuchu,żona jest w ciąży) no to szybka kwestia urywam się z pracy i lecimy. Zanim pojechaliśmy dzwoniłem tu i tam finalnie pojechaliśmy do szpitala,gdzie szefem jest lekarz prowadzący ciążę (i dobrze). Zostaliśmy bardzo fajnie potraktowani choć nawet nie wiedzieliśmy gdzie iść to losowa napotkana pani z personelu nas pokierowała i przejęła nas starsza lekarka. W ciągu 5 minut od wejścia do szpitala już żona była na fotelu i robimy KTG…lekarka bada,bada,bada i milczy taki stan trwa dobre 45 sekund,które w takiej sytuacji ciągnie się wieki. Serduszko bije jest OK. Pani doktor rzuca za mną i prowadzi nas pod sam gabinet gdzie jest USG,spotykamy losowego lekarza i od razu chętnie pomoże. Kazał chwilę poczekać bo trwa badanie…no to czekamy. Badanie się skończyło i lekarz pojawił się znikąd,zaprasza na fotel tu znów najdłuższe 2 minuty w życiu i jak na złość doktor skrupulatnie bada i zero komentarza. Potem diagnoza - według niego dziecko jest ładne,przepływy dobre wszystko git. No to uff drugi kamień z serca… żona została na obserwacje wstępnie w środę wychodzi jeśli wszystko będzie dobrze. Ja dopiero przed chwilą wróciłem do domu bo wcześniej wpadłem i owszem ale na krótko spakować to co najpotrzebniejsze i sru nazad do szpitala no i przy okazji Żona dostała pierogi z naszego ulubionego baru bo na szpitalny obiad się nie załapała. Taki poniedziałek…ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - co przeżyliśmy to nasze a teraz będzie dokładnie przebadana no i w takich chwilach człowiek uświadamia sobie co tak naprawdę jest dla niego ważne… musiałem się wygadać #zalesie
