#horyzontytechniki

8
14
Wracamy do tematu astronomii.
Rewolucyjna teoria Kopernika niestety okazała się być błędna -- nie w fundamentalnym znaczeniu, ale w kwestiach kształtów orbit, które sprawiały, że w wielu zastosowaniach po prostu się nie sprawdzała.
Ta mniejsza zgodność modelu Kopernika z obserwacjami niż zgodność modelu Ptolemejskiego była jednym z głównych czynników, dla którego powoli się upowszechniała, poza aspektami społeczno-religijnymi.
Dlatego przez długi czas już po uznaniu kopernikańskiego modelu heliocentrycznego wszechświata -- w nawigacji wciąż stosowano model Ptolemejski, gdyż tablice z epicyklami na epicyklach lepiej przewidywały ruchy ciał niebieskich niż teoria Kopernika.
I tutaj wchodzi Kepler ze swoimi 3 prawami i trochę ogarnia kuwetę.
PS.
Dziś też już wiemy, że nie ma bezwzględnego układu odniesienia i to, czy Ziemia krąży wokół Słońca, czy Słońce krąży wokół Ziemi, względem czego poruszają się inne planety czy gwiazdy -- zależy tylko od tego, jaki układ odniesienia przyjmiemy. To tylko kwestia konwencji i wygody.
Geocentryczny układ przyjmuje się, jeśli tak jest prościej np. obliczać orbity satelitów.
Równie dobrze można zbudować układ odniesienia, w którym to Elon Musk jest w centrum wszystkiego a wszystkie cała niebieskie krążą wokół niego. Będzie to dość skomplikowany układ do policzenia, ale nie zmienia to faktu, że jak najbardziej prawidłowy.
No, ale lećmy z opowiadaniem.
===================
Karczma w Ernendingen był to stary drewniany budynek na rynku miasteczka. Nie widywano w niej wielkich dostojników ani nawet szlachty; schodzili się tu mieszczanie na kufelek piwa, zagryzany grochową kiszką. Dlatego może właścicielka karczmy, pani Katarzyna Kepler, o zawsze pochmurnej twarzy, z wysoka patrzyła na swoich klientów. Do tego los ją przywiódł, ją, szlachciankę z rodu, że musi obsługiwać tę gawiedź. Ale to nie los był winien, to mąż, który woli wojować gdzieś nad granicą Holandii, podczas gdy ona musi się tu męczyć z dziećmi i z interesem. 
Jednakże pomimo niechętnej twarzy gospodyni -- w karczmie, zwłaszcza wieczorami, tłoczono się. Piwo było dobre, kiszka grochowa smaczna i świeża, obsługa... 
Z obsługą mogło być lepiej. Taki mały chłopak, niezgrabny i nieśmiały, który o tej porze powinien już spać, nie nadążał z podawaniem gościom. 
-- Hej, Johan! Przynieś no mi jeszcze kufelek! 
-- Pośpiesz się Johan, ja i moi kompani czekamy! 
-- Johan, rozlewasz piwo! 
Ten głos, ostry jak uderzenie bicza, sprawia, że mały Johan wzdryga się i kurczy, piwo chlapie jeszcze bardziej na jego kaftan. Stawiając kufle na stoliku spogląda spod oka na matkę, która śledzi go groźnym okiem. Bo to jest jego matka, pani Kepler, a on, Johan Kepler, jako najstarszy z rodzeństwa, pomaga w obsługiwaniu gości. 
-- Pani Kepler, chłopak ledwo się trzyma na nogach -- łagodzi ktoś dobrodusznie. Właścicielka karczmy patrzy płonącym wzrokiem na intruza. Jeszcze by tylko trzeba wdawać się w rozmowy z tą hołotą! 
-- Pośpiesz się, Johan -- syczy. -- Ci panowie w kącie zamówili wino. Nie stłucz tylko butelki! 
Jakiś konny orszak zatrzymuje się przed wejściem. Wojskowi. Tych pani Kepler szczególnie nie lubi. Ma swoje przyczyny. Przecież mąż jest wojskowym, ten obieżyświat. 
Lecz -- o wielki Boże, któż to wchodzi właśnie na czele tej grupki wojskowych? Henryk, jej mąż! Czy to możliwe? 
-- Witaj, Katarzyno! -- woła ten na całe gardło i wyciąga do niej ręce już ode drzwi. -- Wszystkiego najlepszego! Jak widzisz, znowu tu jestem! 
Ale w tej chwili ktoś mu się zaplątuje w jego obfity płaszcz, ktoś go chwyta za rękę. Wspaniały mężczyzna, pan kapitan Kepler, schyla się ze zdumieniem i po chwili podnosi chłopca. 
-- Jak mi Bóg miły, to Johan! Co ty tu robisz, smyku, o tej porze? Katarzyno, co tu robi mój syn? 
-- Twój syn, z braku swego ojca, pomaga mi utrzymać rodzinę -- syczy Katarzyna. 
-- Mój syn? Syn kapitana Keplera podaje piwo? Ej, Katarzyno, zdaje mi się, że się na początek pokłócimy. On będzie chodzić do szkoły. 
-- On chodzi do szkoły -- mówi chmurnie pani Kepler. 
-- Co? Pewnie di tej szkółki pastora Lorenza, gdzie się ledwie nauczy czytać i pisać? Mój syn pojedzie już jutro do kolegium w Maulbronn! 
-- Do kolegium! -- parska gorzkim śmiechem pani Kepler. Ciekawe, kto będzie za to płacić? 
-- Nikt -- odpowiada dumnie kapitan. Jako oficer w armii księcia Wirtembergii mam prawo umieścić syna darmo w kolegium. Jutro go zabieram ze sobą 
================= 
Obszerna sala uniwersytetu w Tybindze, wypełniona studentami, na oko przedstawiała obraz zasłuchania; w rzeczywistości, jak zwykle pod koniec wykładu, pod pozorami uwagi można było zauważyć nieznaczne poruszenie: składanie notatek, przerwy w notowaniu, tęskne spojrzenia za okno, za którym zielenił się maj. Tylko wykładowca, znakomity astronom, Michał Maestlin, nie dostrzegł niczego i prawił podniesionym głosem: 
-- A więc zapamiętajcie, co wam wyłożyłem. Poglądy znakomitego filozofa, Ptolemeusza, zawarte w jego dziele Almagest, a uzupełnione przez Ojców Kościoła, są, biorąc w największym skrócie, następujące. Po pierwsze nieruchoma Ziemia stoi w środku Wszechświata; otaczają ją woda, powietrze, ogień. Powyżej tej sfery obiegają Ziemię jej planety, a więc Księżyc, Merkury, Wenus, Słońce, Mars, Jowisz, Saturn. Powyżej Saturna znajduje się sfera gwiazd a ponad nimi niebo ze świętymi pańskimi i duszami zbawionych. Co do planet... 
Umilkł, popatrzył na salę; i on wreszcie dostrzegł, że studenci wyczekują z utęsknieniem końca wykładu. Machnął ręką i rzekł: 
-- Reszta jutro. Możecie iść do domu.  
Zaczął zbierać swoje papiery, nie patrząc na wychodzących. Widocznie wiedział jednak dobrze, kto nie wybiegnie szybko wraz z innymi, bo nie podnosząc oczu spytał półgłosem: 
-- Czemu notowałeś to wszystko, Janie? 
Johna Kepler stał obok profesora i uśmiechnął się milcząc. Jego brzydka, śniada i poznaczona ospą twarz była w tym uśmiechu prawie piękna. Profesor podniósł oczy, dojrzał ten uśmiech i sam uśmiechnął się mimo woli. 
-- Po pierwsze nie jesteś już studentem. Ty, mój najlepszy uczeń, ukończyłeś już studia. W dwa kata jak nikt... Teorię Ptolemeusza znasz na pamięć... 
-- A po drugie? -- spytał z uśmiechem Johan Kepler? 
-- Pst... -- szepnął profesor. Idziemy do domu. Po południu przyjdzie jeszcze kilku studentów, którzy zrobili lepiej niż ty: nie przyszli wcale na mój ranny wykład. 
Wyszli z uniwersytetu, poszli podwórzem ku mieszkaniu profesora. 
-- Zastanawiam się -- rzekł przestając się uśmiechać Jan -- jak długo jeszcze ten przestarzały, nie wytrzymujący krytyki system Ptolemeusza będzie panował na uniwersytetach -- i jak długo system Kopernika będzie prześladowany, wykładany tylko cichaczem, prywatnie. 
-- Prawda nie wszystkim dogadza -- rzekł posępnie profesor. -- System Ptolemeusza jest popierany przez Kościół, gdyż nie narusza on dogmatów wynikających z biblii. I cóż z tego, że genialne odkrycie Kopernika mówi nam prawdę o budowie Wszechświata? Gdybym chciał wykładać publicznie jego teorię, zostałbym natychmiast usunięty ze stanowiska i kto wie, jaki los by mnie spotkał. Muszę więc wykładać teorię Ptolemeusza sprzed półtora tysiąca lat -- i żyć ze stawiania horoskopów, tak jest, wróżyć z gwiazd. Ale dziś po południu, w naszym gronie, odczytamy jeszcze raz kilka rozdziałów pierwszej księgi Kopernika "O obrotach ciał niebieskich". 
Weszli do mieszkania. Stara służąca profesora rzekła gderliwie: 
-- A pan to siedzi w i siedzi w tych salach, a tu obiad już wystygł do cna. Był tu też jakiś ze dwa razy, nie mógł się doczekać i papiery jakieś zostawił. O, tam leżą. 
Profesor rozrywał zapieczętowane koperty, przeglądał. Nagle zawołał: 
-- Janie, Janie, to o ciebie chodzi! Proponują ci miejsce profesora na uniwersytecie w Gracu! Przy twoich dwudziestu trzech latach to doprawdy wyróżnienie! 
============== 
Wysoki urzędnik dworski we wspaniałym stroju nie miał zamiaru dostrzegać skromnej postaci siedzącej w rogu pracowni. Miał interes tylko do Keplera. 
-- Jego cesarska mość polecił mi wyrazić panu, mosci panie Kepler, swoje niezadowolenie! 
-- O! -- westchnął astronom -- czymże naraziłem się najjaśniejszemu pani? 
-- Waszmość chyba żartujesz, udając, że się nie domyślasz. Gdy po śmierci znakomitego astronoma, Tychona de Brahe, którego był pan pomocnikiem, najjaśniejszy pan powierzył panu urząd nadwornego astrologa, spodziewał się, że wyniesiony na tak wysokie stanowisko, będziesz umiał ocenić ten zaszczyt. Tymczasem waszmość -- śledząc ustawicznie gwiazdy i bez ustanku przeprowadzając obliczenia dotyczące ich ruchu -- nie kwapisz się z układaniem horoskopów. Czasy mamy niespokojne, cała Europa wstrząsana jest walkami protestantów z katolikami, waść zaś ani nie przepowiadasz nadchodzących wypadków ani nie starasz się wyczytać z planet, jakie zająć wśród nich stanowisko. 
Kepler milczał. Cóż miał powiedzieć? Że horoskopy nie mają żadnej wartości? Że wróżenie z gwiazd jest zwykłem oszustwem? Rzekł wreszcie po chwili: 
-- Gdy znakomity Tycho do Brahe zaproponował mi stanowisko swego pomocnika w badaniach astronomicznych... 
-- Astronomicznych! Astronomicznych! Tycho de Brahe był przede wszystkim astrologiem i dostarczał stale najjaśniejszemu panu horoskopów! 
"Które się nie sprawdzały" -- pomyślał Kepler, ale głośno powiedział co innego. 
-- Tycho de Brahe pobierał za swe horoskopy znakomite uposażenie. Mieszkał w pałacu. Ja zaś miesiącami muszę błagać o mizerną zaległą pensję. Mam żonę i dwoje dzieci -- często musimy brać chleb na kredyt. 
-- Skarb państwa jest w trudnościach! Czasy mamy ciężkie! -- wykrzyknął przybysz. -- Najjaśniejszy pan ma prawo spodziewać się po swych poddanych niejakiej wdzięczności i ofiarności! 
Kepler milczał przez chwilę, wreszcie skłonił się. 
-- Postaram się spełniać wszystkie życzenia najjaśniejszego pana. 
-- I dworu! I dworu! Cesarz żąda, abyś pan uwzględniał również potrzeby dworu! Nie dalej jak w przeszłym tygodniu odmówiłeś pan hrabinie Hochberg obliczenia z planet, który dzień byłby najodpowiedniejszy na ślub jej córki! Cesarz był bardzo dotknięty! 
Po odprowadzeniu dostojnego gościa do drzwi Kepler powrócił do swej pracowni. 
Przyjaciel jego, Szymon Reutlinger, siedział w kącie komnaty tak jak zastała go wizyta marszałka dworu. Kepler przeszedł się po pokoju, wreszcie zatrzymał się przed przyjacielem: 
-- I cóż ty na to?  
Szymon myślał chwilę. 
-- Przecież wystawienie takiego horoskopu zabiera mnóstwo czasu. 
-- Mnóstwo! Wymaga on wielkiej ilości krzyżujących się obliczeń, całe tygodnie są na to zmarnowane. Ale wiara w horoskopy jest dziś silniejsza niż kiedykolwiek. 
-- Rozumiem cię. Naprawdę szkoda na to czasu. 
-- Nie masz pojęcia, jakie ciekawe zapiski pozostawił mi Tycho de Brahe. Przez całe swe życie śledził ruchy planety Mars, wszystko zapisywał. To prawdziwa kopalnia złota, te jego notatki. Gdyby nie one, nie doszedłbym prędko do moich odkryć. 
-- Właśnie miałem mi o nich mówić. 
-- Zaczęło się od tego, że zauważyłem, błąd w obliczeniach Brahego przy ustalaniu obiegu planety Marsa. Błąd wynosił 8 minut. Było to bardzo dużo, a Brahe był przecież tak dokładny! Zacząłem więc na świeżo obliczać orbitę Marsa. Jak wiesz, Mars robi obrót wokół Słońca w 687 dni. Zacząłem sprawdzać każdą pozycję planety. Nie masz pojęcia, ile to było liczenia, a ja każdą pozycję przeliczałem 70 razy. Zajęło mi to cztery lata -- akurat połowę tego czasu, jaki ty spędziłeś we Włoszech. 
-- No, ale co ci dały te żmudne wyliczenia? 
-- Zauważyłem jakieś nieznaczne nierówności w biegu Marsa na niektórych odcinkach drogi. Jak wiesz, Kopernik, a za nim wszyscy astronomowie twierdzili, że planety poruszają się po orbicie stanowiącej koło. Zacząłem dochodzić do wniosku, że to nie może być koło, lecz jakaś inna krzywa. Zarówno obliczenia jak i obserwacje wskazały mi jedyne rozwiązanie. Mars, a zanim wszystkie inne planety, nie biegnie po drodze kołowej, a po elipsie. W jednej z ognisk tej elipsy znajduje się słońce. Twierdzenie wyjaśniło mi spostrzegane dotychczas zjawiska, które uważana za nieregularności w obiegu planet. 
-- To wielkie i ważne spostrzeżenie. Uzupełniasz w ten sposób teorię Kopernika. 
-- Poczeka, ale to jeszcze nie wszystko! Zauważyłem też drugą rzecz. Wyobraź sobie więc elipsę, w jednym z jej ognisk znajduje się Słońce. Po elipsie odbywa swój ruch planeta. Dowolny wyobrażalny promień od planety do Słońca nazwijmy promieniem wodzącym. Promień ten przy ruchu planety zakreśla pewną płaszczyznę -- część powierzchni elipsy. Otóż udowodniłem, że promień ten zakreśla w równych czasach równe płaszczyzny. Że zaś płaszczyzna elipsy jest jakby spłaszczonym kołem, to promień wodzący, aby w tym samym czasie zakreślić taką samą powierzchnię, musi się poruszać raz wolniej, raz prędzej. Wynika z tego... 
-- Wynika z tego, że ruch planet nie jest równomierny! Cóż za zuchwałe przypuszczenie! 
-- To nie przypuszczenie, to pewnik. Tak jest: im planeta jest bliżej Słońca, tym porusza się szybciej; im dalej, tym wolniej. 
-- Powinieneś ogłosić wyniki twoich prac -- rzekł po namyśle Szymon. 
-- Tak. W tym, to jest 1609 roku wydaję dzieło pod tytułem "Astronomia nowa". Tam właśnie podaję te dwa prawa dotyczące ruchu wszystkich planet, nie tylko Marsa. I powiedz, jak ja w tych warunkach mam się zajmować wystawieniem horoskopów? 
============ 
W dziewięć lat potem Kepler ogłosił jeszcze trzecie prawo; nazwał je prawem harmonii. Głosiło ono, że kwadrat czasu obrotu danej planety wokół Słońca (czyli czas obrotu pomnożony przez siebie) jest proporcjonalny do sześcianu średniej odległości tej planety od Słońca (czyli średniej odległości pomnożonej przez siebie i jeszcze raz przez siebie). A więc im dalej od Słońca, tym planeta ma dłuższy czas obrotu wokół niego. 
Te trzy prawa unieśmiertelniły Keplera, wielkiego astronoma i nieszczęśliwego człowieka. Przez całe życie walczył z biedą, z wyzyskiem możnych, którzy chcieli od niego astrologicznych usług, obiecywali za nie drogo płacić i płacili z trudem drobne sumy. 
Pod koniec życia mieszkał Kepler w Żaganiu; wyjechał z niego do Ratysbony, by wyprosić od rządu niemieckiego należne mu sumy. Przeziębiwszy się w drodze zmarł w Ratysbonie 15 listopada 1630 roku. Nie doczekał zaćmienia Księżyca, które przewidział na dzień 19 listopada i które spodziewał się oglądać. Po śmierci znaleziono przy nim 22 dukaty. Był to cały majątek, jaki zdążył zebrać wielki astronom w czasie swojego pracowitego życia; ten astronom, który zaczął swoją działalność od obserwowania niezrozumiałych ruchów Marsa i bez którego odkryć nie byłoby możliwe ani dzisiejsze wystrzeliwanie rakiet międzyplanetarnych ani też robienie zdjęć tegoż właśnie Marsa. 
====== 
Autor: Hanna Korab 
Źródło: Horyzonty Techniki dla dzieci, nr 9 (125), 1967.
9ba439dc-439f-4d2f-85fd-2a06dd0d0558
10b153f3-68d0-436e-80ca-80cf02bf5870
8fe5537d-f2ea-49bc-99b3-df7e0b0f0bdc
96261389-165c-42b2-adb4-bc9d383e772b
67252cd6-e426-4440-bb00-6d2f34536742
Polinik

@Xianth to drugie, kiedyś próbowałem OCRem, ale te gazety mają 60 lat, ocry słabo sobie radzą ze starym krojem pisma, z brązowymi kartkami, łamaniem tekstu - więcej roboty z poprawianiem było niż przepisać.

Ze 3 razy czytam tekst przed opublikowaniem, widać zawsze jakieś literówki się prześlizgną.

Zaloguj się aby komentować

Dziś w sumie nudnawe, ale te nudnawe też trzeba.
O zastosowaniu kompasu w nawigacji.
Trochę legendy.
Lolang -- chińska komanderia (jednostka administracyjna) na terenach dzisiejszej Korei Północnej. Istniała w latach ~100 p.n.e. -300 n.e.
Min-Jue -- jedno z chińskich królestw, obecnie tereny prowincji Fujian, wschodnie wybrzeże Chin.
=============================
Ręka bogini 
Tang-In stał w postawie pełnej szacunku przed swoim ojcem, czcigodnym Tang-Szu i wyjaśniał półgłosem, zerkając na siedzących pod drugą ścianą cudzoziemców: 
-- Oni zapłaciliby bardzo wiele za przewiezienie ich do Lolang, ojcze. Mówią, że im się spieszy. 
-- Za dwa dni nasze dżonki powracają z Min-Jue. Zawieziesz ich. synu. Po to mamy dżonki. żeby przewozić towar i podróżnych.  
-- Ale oni chcą, abyśmy płynęli środkiem morza, prosto na Lolang, o wiele, wiele li odległości od brzegów. 
-- O wiele li odległości od brzegów? Ależ to szaleńcy! Jakim sposobem dopłyniecie do Lolang, nie trzymając się brzegów? Macie zabłądzić na morzu i wpaść w ręce korsarzy? Jeszcze jeżeli noce byłyby pogodne. moglibyście się kierować na Gwiazdę Północnej Bogini, ale mamy teraz porę dżdżystą i niebo pokryte chmurami. 
Niespodziewanie wśród przysłuchujących się cudzoziemców następuje jakieś poruszenie. Jeden z nich powtarza chińskie słowo "bogini". Czcigodny Tang-Szu spogląda na nich z pobłażliwym zdziwieniem. 
Wie. że długonosi nie znają języka chińskiego, cóż wiec oznacza powtarzanie tego jednego usłyszanego słowa? 
Ale Tang-ln umie się z długonosymi porozumieć, Zwraca się do nich, wymienia kilka uprzejmych zdań, po czym wyjaśnia ojcu: 
-- Okazuje się, że znają parę słów chińskich. Oni myśleli, że mówimy nie o Bogini-Północnej-Gwiazdy, ale o Bogini-Kierującej-Wozem-Na-Południe. Bardzo ich te wozy zajmują. Śmieszni ludzie — jak to cudzoziemcy. 
Wreszcie długonosi pożegnali się i odeszli, zapowiadając. że wrócą za dwa dni, gdy dżonki Tang-Inga będzie już można załadować towarem. 
-- Czcigodny ojcze -- mówi Tang-In szeptem -- mnie się zdaje. że nie o przewiezienie towaru im idzie. To wysłańcy polityczni. Oni chcą opłynąć z daleka prowincje Czekiang, a wszakże książę Czekiang jest w wojnie z Lolang. Powinni nam dobrze zapłacić za to przewiezienie. Tylko nie wiem. jak sobie damy radę z to podróżą z dala od brzegów -- kończy zafrasowany. 
Tang-Szu podnosi się z siedzenia. 
-- Gdzie cudzoziemcy mogli dziś zobaczyć wóz Bogini-Kierującej-Na-Południe? -- pyta nieoczekiwanie. 
-- Widziałem dziś dwa wozy – odpowiada zdziwiony In. -- Jeden to tu blisko, nad Żółtym Potokiem, gdzie Hiang-Fei buduje sobie nowy dom. A drugi koło pagody Ho-Hai, tam Wu-Gung chce wybrać miejsce na grób rodzinny. 
-- Prowadź mnie nad Żółty Potok -- mówi czcigodny Tang-Szu. 
Z daleka już było widać, że nad Żółtym Potokiem ma powstać nowa siedziba ludzka. Na obszernym placu leżały zwiezione wielkie kamienie na fundamenty, obrobione bale drzew na ściany budynku, a nawet złożono tu już glinianą dachówkę. Nie brakowało też ludzi: murarzy i cieślów. Ale nikt nie pracował. Wszyscy kroczyli w nabożnym skupieniu za kapłanem, który -- ubrany w żółtą szatę -- jechał na małym wozie, zaprzężonym w cztery białe woły. Kapłan objeżdżał plac przeznaczony pod budowę, zatrzymując co chwila swój zaprząg i śpiewając gardłowym głosem jakąś pieśń. 
Ale nadszedł moment, gdy zatrzymał się, wyciągnął rękę ku niebu i zaintonował inną pieśń, gwałtowną, głośną i szybką. Tłum wybuchnął okrzykami radości. Zaraz też podszedł główny budowniczy z pomocnikami i zaczął wyznaczać na placu zarys przyszłego budynku. 
-- Bogini wskazała dokładną stronę południową, w którą mają być skierowane drzwi domu, aby moce nadprzyrodzone były przychylne -- szepnął nabożnie Tang-in. 
Ale stary Tang-Szu nie zwrócił uwagi na te słowa. Podsunął się bliżej i spojrzał uważnie na wóz kapłański. Widział go przecież tyle razy, ale dziś go on szczególnie zainteresował. Na osi łączącej koła wznosił się pionowo drążek kierowniczy, połączony z nią mechanizmem zębatym z drewnianych kołków. Na wierzchołku kierownicy umieszczony był niewielki, żelazny posążek bogini z prawą ręką wyciągniętą przed siebie. Posążek był osadzony w ten sposób, że mógł się okręcać wkoło -- i gdy wóz skręcał w prawo czy w lewo, bogini obracała się tak że ręka jej wskazywała zawsze w jedną stronę -- na południe. I Tang-Szu pomyślał, że wścibscy cudzoziemcy może bez przyczyny tak się interesowali posążkiem. 
-- Gdyby na plecach bogini umieścić siedzącego w koszyku jej syna, tak jak to matki noszą swoje dzieci, i gdyby mały bożek miał też rączkę wyciągniętą przed siebie, wskazywałaby oczywiście Gwiazdę Północną -- szepnął Tang-Szu. 
-- Bożek na plecach bogini? O czym ty myślisz, ojcze? -- spytał zdumiony In. O tym, że Lolang leży przez może na północ od nas -- odpowiedział zamyślony Tang-Szu. 
===================== 
Do portu Nan-Hai wchodził wspaniały okręt cesarski. Powracał z dalekiej podróży od ludów południowych, skąd przywoził daniny składane przez władców drobnych państewek Synowi Nieba. Zebrani w porcie gapie podziwiali cztery potężne maszty z czworokątnymi żaglami, które były usztywnione przez gęsto naszyte listewki z bambusu. 
-- Ten okręt jest wieczny. On nigdy nie zatonie -- opowiadał na brzegu jakiś świadomy rzeczy starzec – Jego ładownia jest podzielona na dziesięć komór wodoszczelnych. Nawet jeśli kadłub w którymś miejscu zostanie przedziurawiony, woda go nie zaleje. Żaden naród na świecie nie ma takich statków jak nasze. 
Słuchano go z szacunkiem i podziwiano bogato złoconego olbrzyma, na którym uwijało się paręset osób załogi. Nikt nie zwracał uwagi na dżonkę, własność rodziny Tang, którą w tej chwili cicho i sprawnie załadowywali cudzoziemscy podróżni. Nie była ona oczywiście tak wspaniała jak okręt cesarski, ale ze swoimi dwoma masztami i żaglami również usztywnionymi za pomocą listewek bambusowych wyglądała zręcznie i pewnie. 
Towaru cudzoziemcy mieli rzeczywiście niewiele. Prędko się z nimi uporali, weszli na pokład i już byli gotowi do odpłynięcia. Ale Tang-In, który miał poprowadzić statek do Lolang, nie spieszył się. Stał na wybrzeżu i spoglądał w stronę miasta. Oto już nadchodził czcigodny ojciec, pan Tang-Szu, wsparty na ramieniu młodszego syna, Kiao. In zbliżył się pospiesznie, wsparł ojca z drugiej strony i wprowadził na pokład dżonki. 
Było tu pusto. Wszyscy długonosi, jakby nie chcieli się narzucać obcym oczom, skryli się pod pokładem. Pozostał tylko najważniejszy z nich o długiej, czarnej kędzierzawej brodzie. Tang-Szu nie zwrócił na niego uwagi. Poszedł na dziób statku i na przeciągniętej tu linie zawiesił mały, ciemny przedmiot. In i jego marynarze popatrzyli z nabożną powagą. 
Przywódca cudzoziemców zbliżył się ciekawie i spojrzał na przedmiot.  
-- Bogini! -- wykrzyknął jedyne chińskie słowo, jakie znał. 
Tang-In skinął głową. 
-- Bogini poprowadzi nas przez morze do Lolang -- stwierdził językiem cudzoziemca. -- Bogini będzie zawsze odwrócona plecami do Lolang. A z powrotem, gdy przyjdzie nam wracać do Nan-Hai, będziemy się trzymać kierunku, jaki wskaże jej palec. 
Cudzoziemiec przyglądał się ciekawie posążkowi zawieszonemu na cienkiej nitce z włókien bambusowych. Rzekł zdziwiony: 
-- To z żelaza? 
-- Z żelaza i nie z żelaza -- rzekł niechętnie Tang-in. -- To jest takie niezwykłe żelazo, bardzo rzadko spotykane. Bogowie sprawiają, że jeśli nada mu się taki wydłużony kształt i osadzi swobodnie , to jeden jego koniec zwróci się zawsze na południu. 
-- To znaczy, że drugi zwraca się zawsze na północ? 
-- Ano, na to wychodzi -- przyznał In. 
-- Ale nikt dotąd nie używał go do czego innego niż dla wyznaczania kierunku stawianego domu lub grobowca. Dopiero mój czcigodny ojciec wpadł na pomysł... 
Umilkł nagle, przeprosił cudzoziemca i odszedł, jakby miał coś do wykonania przed odjazdem. W rzeczywistości przerwał, bo sobie nagle przypomniał ze zgryzotą, że kiedy rozmawiali parę dni temu o podróży, to właśnie cudzoziemiec zainteresował się boginią wskazującą południe. I to jakby podsunęło myśl ojcu, że bogini mogłaby wyznaczać drogę na morzu. Rzeczywiście, ojciec wtedy kazał od razu zaprowadzić się do Żółtego Potoku, gdzie przebywała bogini na swoim wozie... 
-- Może i naprowadził ojca na tę myśl. Ale nie stałoby się tak, gdyby nie zobaczył bogini u nas, na naszej ziemi -- pomyślał In i poweselał. 
Tang-Szu odchodził. In sprowadził ojca na brzeg, pochylił się przed nim w ukłonie i powrócił spiesznie na statek. 
Cudzoziemski podróżny wciąż jeszcze stał przed posążkiem i przyglądał mu się. 
-- Podziękuj, panie, bogini -- rzekł do niego Tang-In. -- Dzięki niej odbędziemy podróż nie wzdłuż brzegów, jak wszyscy dotąd pływali, ale przez sam środek morza. Ręka bogini nas zaprowadzi, choć będzie nawet wskazywała południe. 
====== 
Autor: mgr Hanna Korab 
Źródło: Kalejdoskop Techniki, nr 3 (194), 1973.
c43fb67a-be0d-4d92-ba71-53ed284811f7
b20a28ab-4576-4c78-9798-a5b7d6c87fec
48011085-d16b-47b4-8cc3-ba750eae58df
1cbf6e64-1bf0-40a0-91ff-f8f2a7468dc8
5e9e91ae-9b0a-455f-acb3-7e5d57a07aa3
Polinik

@SteveJohnny Ale tu jest ręka a nie dupa. ¯_(ツ)_/¯

Nebthtet

@Polinik a właśnie, że nie nudne.


@SteveJohnny i co jeszcze, żeby mi się nie pokazywało, bo mam tamto gówno zablokowane?

Zaloguj się aby komentować

O wynalezieniu silnika czterosuwowego.
==========
Zainteresowania kupca tekstylnego
-- Dzieci, przestańcie hałasować. Ojciec powrócił z pracy, chce odpocząć, a tu bębenki w uszach mogą popękać. Idźcie się bawić na dwór.
I pani Otto wyprawiła swoja gromadkę do ogrodu.
Pan Mikołaj Otto, właściciel sklepu tekstylnego w śródmieściu Kolonii, podniósł oczy znad gazety.
-- Wiesz, moja droga, wcale mi nie przeszkadzały ich zabawy. Znalazłem nadzwyczaj ciekawy artykuł, który mnie całkowicie pochłonął. Wyobraź sobie, jakiś Francuz stworzył silnik, który działa dzięki spalaniu gazu świetlnego. Ten Francuz nazywa się -- sprawdził w gazecie -- Stefan Lenoir.
-- Doprawdy? -- pani Otto starała się znaleźć zrozumienie dla zainteresowań męża. -- A do czego może służyć taki silnik? Zdaje mi się, że używane są silniki parowe?
-- Ach, moja droga, silnik spalinowy jest w naszych czasach bardzo potrzebny! Istnieją oczywiście powszechnie używane silniki parowe, ale dobre są jedynie dla dużych zakładów przemysłowych, bo to i rozmiar mają wielki, i dają za dużą moc jak na potrzeby rzemiosła, no i koszt takiego silnika jest nie byle jaki. Tak, nadaje się on tylko dla fabryk, i to pracujących nieprzerwanie, bo jeśli się go wygasi, długo trzeba znowu uruchamiać. A tymczasem taki stolarz czy blacharz w małym zakładzie też chciałby mieć silniczek, odpowiedni do jego rodzaju pracy. Przemysł wykonuje dla nich tokarki, wiertarki, strugarki i inne narzędzia, ale sprawa napędu mechanicznego pozostaje otwarta. Tak, tak, ten Lenoir wymyślił tęgą rzecz. I to wydaje mi się z opisu takie proste!
Pan Otto, mimo że kierował magazynem tekstylnym, miał żyłkę do mechaniki, urządził sobie nawet w piwnicy mały warsztacik. Tam odpoczywał po pracy, toteż pani Otto nie zdziwiła się, że mąż jej i teraz podążył do swojej pracowni.
=====
Kosztowała to wiele trudu. Wiele studiowania podręczników technicznych. Pomocy zaprzyjaźnionych warsztatów rzemieślniczych -- no i pieniędzy -- ale pan Otto, po kolejnym zbudowaniu kilku modeli skonstruował wreszcie mały silniczek na gaz. Najważniejszą częścią był w nim cylinder, w którym poruszał się tłok połączony z wałem korbowym za pomocą korbowodu. Na jednym końcu wału osadził koło zamachowe, na drugim -- dużą korbę rozruchową. W cylindrze były z każdej strony po dwa zawory: przez jeden wpływał gaz świetlny, przez drugi uchodziły spaliny. Gdy pan Otto pokręcił korbą w jedną stronę, tłok się cofał i zasysał gaz świetlny, który mieszał się z pozostałym w cylindrze powietrzem. Gdy tłok dochodził do połowy cylindra, zawór, przez który napływał gaz, samoczynnie się zamykał. Wówczas iskra z iskrownika elektrycznego zapalała gaz, ciśnienie i temperatura wewnątrz cylindra gwałtownie rosły, tłok ulegał gwałtownemu odepchnięciu i obracał wał korbowy i koło zamachowe. Teraz koło zamachowe odpychało tłok, pokonując martwy punkt; następował dopływ gazu z drugiej strony. Cały cykl się powtarzał, koło zamachowe za każdym razem obracała się parę razy; spalanie gazu przeradzało się w ruch.
Każdego wieczoru pan Otto szybko opuszczał sklep i biegł do domu, aby wypróbować i ulepszyć swój silniczek. Aż razu pewnego zdarzyło się coś, co dla wynalazcy mogło się źle skończyć. Właśnie samozwańczy mechanik napuścił gazu i powietrza z jednej strony tłoka, gdy spostrzegł, że zapomniał włączyć zapłon. Nie chcąc, aby gaz bezużytecznie uchodził, cofnął tłok za pomocą koła zamachowego, przez co sprężył gaz i powietrze. Uruchomił zapłon. Nastąpił tak silny wybuch sprężonej mieszanki, tłok został pchnięty tak gwałtownie, że koło zamachowe obróciła się nie parę, ale chyba z dziesięć razy. Ogłuszony pan Otto wstał z kąta. gdzie został ciśnięty, mimo woli potarł stłuczone ramię i natychmiast przystąpił do powtórzenia tego efektu. Rezultat był ten sam, tyle tylko, że ostrożny eksperymentator nie został już odrzucony do kąta.
„A więc, jeśli spręży się mieszankę -- myślał -- silnik będzie miał o wiele większą moc, wykona o wiele większa pracę przy użyciu tej samej ilości gazu. To niesłychanie ważne".
I tak powstał silnik czterosuwowy, w którym tłok wykonuje cztery suwy: zasysanie, sprężanie, pracę i wydech.
=====
Minęło kilka lat. W kancelarii firmy "Otto i Langen" rozmawiali ze sobą właściciele.
-- I co dalej? -- mówił z niezadowoleniem inżynier Langen. -- Masz zamiar poprzestać na tym, co osiągnęliśmy?
-- Alboż to mało? -- odparł wesoło Otto. -- Bez ciebie i tyle bym nie osiągnął. Opatentowałem mój wynalazek silnika czterosuwowego, zawiązaliśmy spółkę, założyliśmy fabrykę silników gazowych, mamy mnóstwo zamówień. Na wystawie w Paryżu otrzymaliśmy za silnik złoty medal. I nic dziwnego: nasze silniki zużywają trzecia część tej ilości gazu, jakie wymagają silniki Lenoira, przy rozwijaniu tej samej mocy.
-- Tak -- i aby wykonać to mnóstwo zamówień zatrudniamy w naszej fabryce trzech ślusarzy i jednego praktykanta.
-- Poczekaj, powoli dorobimy się, rozwiniemy zakłady. Na razie nie mamy na to kapitału. Ty włożyłeś w spółkę wszystko, co miałeś, ja sprzedałem sklep. Wystąpiliśmy do banku o taką niedużą pożyczkę -- nie udzielili nam jej.
-- Moim zdaniem tu właśnie leżał błąd.
-- Że poprosiliśmy o pożyczkę?
-- Nie, że prosiliśmy o tak mało. Nie traktują nas poważnie. Mówię ci, Mikołaju, zażądajmy nie trzech tysięcy, ale trzystu tysięcy talarów. Zobaczysz, że nam nie odmówią.
=====
I tak powstała wielka fabryka silników spalinowych na przedmieściu Kolonii, Deutz, zwana "Gas—Motoren—Fabrik Deutz", a w skrócie po prostu Deutz, która cieszyła się światową sławą. Patent na silnik czterosuwowy zabezpieczał właścicielom dochody. Wprawdzie silniczki były niewielkiej mocy, 2 lub 3 KM, ale szły jak woda.
Toteż nic dziwnego, że razu pewnego Otto wszedł do gabinetu wspólnika i przyjaciela bardzo wzburzony.
-- Słuchaj, Eugeniuszu, dowiedziałem się, że jest ktoś, kto zrobił sobie silniczek na wzór naszego i używa go.
-- No, jeśli tylko sam go używa, to jeszcze nic strasznego. Byle nie wyrabiał na sprzedaż. Kto to taki?
-- Zegarmistrz z Monachium, Reithmann.
-- Hm... Trzeba by jednak posłać tam kogo sprytnego, niech zbada tę sprawę, nie zdradzając się, że jest związany z nami.
Wysłannik spisał się aż za dobrze. Odwiedziwszy pod pozorem naprawy zegarka stara i poważną firmę „Chrystian Reithmann i Synowie", wdał się w rozmowę z właścicielem i był na tyle zręczny, że ten pokazał mu wykonany przez siebie silniczek czterosuwowy. Wysłannik zachwycał się i koniecznie, ale to koniecznie chciał go kupić. Zegarmistrz odmówił, ale że klient bardzo nalegał, rzekł wreszcie:
-- No, jeśli panu tak bardzo na nim zależy, mogę dla pana wykonać drugi taki egzemplarz. Ale to droga rzecz, do jej wykonania trzeba iście zegarmistrzowskiej dokładności.
Z tym wysłannik wrócił do fabryki. Obaj właściciele zapłonęli gniewem:
-- Proces, trzeba wydać proces temu Reithmannowi! Omija nasze prawo patentowe!
Rozpoczął się proces - ale cóż się okazało? Oto Reithmann wykonał swój silniczek zupełnie samodzielnie, na sześć lat przed powstaniem silnika Mikołaja Otto. Nie patentował go, bo nie miał zamiaru wyrabiać i sprzedawać, silnik służył jemu samemu za narzędzie pracy. Wynik dla fabryki "Deutz" był smutny: patent Otta unieważniono. Każdy teraz mógł wyrabiać i sprzedawać takie silniczki -- tym bardziej, że zgłosili się jeszcze inni, którzy udowadniali, że jeszcze przed Ottem opracowali pomysł silnika gazowego czterosuwowego. Od tej chwili fabryki silników gazowych zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu -- ale ciekawa rzecz, wszyscy mieli mnóstwo zamówień. Fabryka Otto i Langena musiała się nawet rozbudować, chcąc nastarczyć zapotrzebowaniom.
=====
-- Mam już nareszcie odpowiedniego dla nas człowieka -- oświadczył Langen, wchodząc do gabinetu przyjaciela.
-- Któż to taki?
-- Gottlieb Daimler, kierownik fabryki maszyn w Karlsruhe. Chce przejść do nas. Bardzo zdolny inżynier. Nasze zakłady, które się tak rozwijają, potrzebują dopływu nowych sił.
-- Niech więc będzie Daimler.
Nowy konstruktor zabrał się do roboty. Chodziło zarówno o ulepszenie silników, które były jednak niezbyt dokładnie wykonywane, jak i o takie powiększenie ich mocy, aby nie prowadziło to za sobą powiększenia ich rozmiarów. Daimler krok po kroku dokonywał ulepszeń. Silniki Deutz osiągały kolejno moc 10, 12, 30, 60 KM, a ciężar ich spadł do 100 kg na 1 KM. Zdawało się, że wszyscy są zadowoleni.
=====
-- To jest wariat! Wariat! — pienił się Otto, biegając po gabinecie. -- Dziesięć lat u nas pracował i tak udoskonalał, tak udoskonalał, aż wreszcie...
-- Nie unoś się tak, Mikołaju.
-- No ależ bo jakże? Powiada, że nasze silniki spalinowe na mieszankę gazu świetlnego z powietrzem nie mają przed sobą przyszłości! Chce wprowadzić paliwo płynne!
-- Trzeba by się zastanowić, Mikołaju, nad racjami, jakie on przedstawia.
-- Co, i ty też?
-- Nie. Jestem całkowicie za naszymi silnikami gazowymi. Ale to, co mówi Daimler o braku gazu świetlnego w małych miasteczkach, gdzie przecież nie ma gazowni, jest słuszne. W małych miastach nasz silnik nie będzie więc bardzo atrakcyjny.
-- A więc trzeba szukać innego gazu!
-- Przecież wiesz, że wodór okazał się za drogi, a tlenek węgla zbyt kłopotliwy w użyciu. Nie, jednak tylko gaz świetlny. Trudno. użytkownicy muszą go sobie jakoś zdobywać. Co zaś do Daimlera, kłopot nam odpada: on chce odejść i założyć własną fabrykę silników na paliwo płynne. Na benzynę.
-- A więc wychowaliśmy sobie konkurencję!
-- Nie obawiaj się, Mikołaju, nieprędko on dojdzie do ładu z tym swoim silnikiem na paliwo płynne.
-- Ja się nie lękam. Nasze silniki są wypróbowanej dobroci. Niech sobie Daimler odchodzi, damy sobie radę bez niego.
Wielkie niewątpliwie zasługi firmy Deutz w dziedzinie stworzenia silnika czterosuwowego nie powstrzymały Daimlera. Odszedł i założył własny mały warsztat.
Ale to już jest zupełnie inna historia.
=====
Autor: mgr Hanna Korab
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 3 (191), marzec 1973.
9048eb2d-4886-43ea-a6d0-c3b4ef7b73b7
frk

@Nebthtet można zainwestować większe pieniądze w ulepszenie istniejących technologii.

PanHeniek

@Nebthtet A nie udało się przypadkiem ostatnio Koreańczykom podtrzymać reakcję dużo dłużej niż się spodziewali? Czy ja właśnie mylę pojęcia

Nebthtet

@PanHeniek nie mam pojęcia, ale to temat, z którym nie jestem jakoś strasznie na bieżąco


@frk zdecydowanie tak, ale nie zawsze jest to takie proste.

Zaloguj się aby komentować

JAN HEWELIUSZ
Młoda kobieta przeszła przez komnatę i postawiła na kantorku przed teściem szklanicę piwa. Chwilę patrzyła na leżący stos rachunków wpisywanych do wielkiej księgi.
-- Może Jan to zrobi? -- zaproponowała cicho. -- Ojciec zmęczony…
Stary pan Heweliusz nie od razu odpowiedział. Podniósł wreszcie oczy i uśmiechnął się do Doroty.
-- Nie. Niech sobie pracuje nad tym co lubi. -- Wziął do ręki szklanicę i spojrzał na nią pod światło. -- Nasze piwo, z naszych browarów, doda mi siły. Najlepsze, piwo w Gdańsku, ba! w całym województwie...
-- W całej Rzeczypospolitej -- żartem uzupełniła synowa. Widząc, że teść się znów wziął do rachunków, wyszła z komnaty, podążyła ku schodom.
…Ojciec jest stary, powinien by mieć pomoc... Ale to, co robi Jan, jest takie porywające! I zresztą ojciec jest taki dumny z wykształcenia i zdolności syna! Wprawdzie Jan jako protestant nie mógł uczęszczać do Akademii Krakowskiej, ale gdańskie gimnazjum nie gorsze jest od niejednej akademii...
Tak, to profesor Jana z gdańskiego gimnazjum, Piotr Krüger, współpracownik Keplera, zaszczepił Janowi tę namiętność do astronomii.
Weszła do pracowni męża. Od razu stwierdziła, że Jan znów pracuje nad zawieszeniem dużego wahadła. Odwrócił się żywo do żony.
-- Słuchaj mnie, Doroto, Galileusz miał rację. Żaden zegar nie mierzy czasu tak dokładnie, jak wahadło. Ani klepsydra, ani zegary sprężynowe, ani ciężarowe...
-- Ani nawet własny puls! -- zaśmiała się cicho Dorota. -- Bo i tak mierzyłeś czas!
-- Patrz, to wahadło daje zawsze 43 wahania na minutę, a to drugie równo 60 wahań. Czas wahnięcia zależy od ich długości… Teraz lepiej mi będzie obserwować zjawiska na niebie… Bez dokładnego mierzenia czasu -- badać ruchów ciał niebieskich nie podobna. Tylko że ty będziesz musiała siedzieć przy mnie i zliczać wahnięcia, gdy ja będę patrzył w niebo.
-- Zawsze jestem przy tobie, Janie.
-- Dziś będzie pełnia Księżyca. Cała noc pracy przede mną -- przed nami, jeśli mi chcesz pomóc. Zapewniam cię, Doroto, że ja będę pierwszym astronomem, kłów opracuje mapę powierzchni Księżyca i jej opis. Ale to praca ledwo zaczęta.
-- Masz zaledwie trzydzieści lat i całe życie przed sobą.
-- Tak, całe życie chcę poświęcić astronomii. To najwspanialsza nauka. Ale ludzie są ciemni…
Wstał, przeszedł się po komnacie.
-- Czy wiesz, co piszą mi w ostatnich listach z zagranicy? Nieśmiertelne dzieło Kopernika, „O obrotach ciał niebieskich”, mimo że wyklęte przez papieża, wciąż jeszcze jest czytane przez różnych niby to uczonych -- lecz w jakim celu? Sto lat temu umarł Kopernik. Czytają jego dzieło, patrzą w niebo i nie widzą, że nie ma innego wyjaśnienia zawiłości budowy Wszechświata, jak jego teoria. To bije w oczy. A oni używają jego tablic astronomicznych do wróżenia z gwiazd. Albo komety. Te niezwykłe zjawiska, o których nie wiemy jeszcze jak i dlaczego powstają, uważane są za wróżbę wojny lub moru. Żyjemy pośród takich przesądów.
-- Myślę, że prawda stopniowo przenika do umysłów ludzkich, Janie. Jak to pięknie, że i ty dołożysz swą cząstkę do jej ustalenia.
=====
-- Tędy, miłościwy panie, tu są schody -- na szczyt onej wieży, którą wybudowałem przy domu gwoli czynienia obserwacji astronomicznych.
Król Jan Kazimierz wstępował na wąskie, strome schody kamienne, prowadzony przez astronoma. Za nimi rozmawiając półgłosem podążali dworzanie.
Król wszedłszy na wieżę rozejrzał się i rzekł z zachwytem:
-- Jaki piękny widok na cały! Z jednej strony Kościół Mariacki z drugiej Żuraw, zatoka, w dali morze...
Heweliusz dość obojętnie patrzył na widok rodzinnego miasta, który miał co noc przed oczami.
-- To są właśnie moje lunety, miłościwy panie. Niestety, w dzień nic się nie da przez nie zobaczyć.
-- Podobno sam waść wykonujesz owe lunety?
-- I soczewki sam szlifuje, miłościwy panie.
Król oglądał lunety, dworzanie woleli przyglądać się astronomowi. Był to niestary jeszcze człowiek o ciemnych, równo nad czołem przebranych włosach, które w lokach spadały mu na koronkowy kołnierz odświętnego kaftana. Kaftan był z najpiękniejszego jedwabiu, koronki bardzo drogie -- i niejeden z dworzan pomyślał sobie, że lepszy dochód dają astronomowi jego browary, zostawione, mu przez ojca, niż szlachcicowi byle jaka wioseczka.
-- I te to lunety pomogły ci, mości panie Heweliusz, do stworzenia onego wiekopomnego dzieła, „Selenografia, czyli opisanie Księżyca”, którym zachwyca się cała Europa? Słyszałem raz, jak jeden uczony Włoch na naszym dworze w Warszawie twierdził, że nieprędko powstanie chyba takie epokowe dzieło.
-- Czas to okaże, miłościwy panie. Ale mam tu coś ciekawego w izdebce o piętro niżej.
W małej izdebce pracowało kilku młodych ludzi, którzy wstali na widok króla. Część dworzan musiała się zatrzymać w sieni, tak tu było ciasno. Król rozglądał się z ciekawością. Na stoliku między oknami, stał przyrząd z tarczą, zaopatrzoną w cyfry rzymskie i we wskazówkę. Poniżej tarczy kołysało się miarowo wahadło.
-- Zegar wahadłowy! -- rzekł ze zdziwieniem, król. -- Słyszałem, że jakiś zagraniczny uczony wykonał takowe urządzenie do mierzenia czasu. Zali i tu widzim coś podobnego?
-- Tak jest, miłościwy panie. Wiadomo, że ruch wahadła odbywa się zawsze z tą samą częstotliwością. Należało więc połączyć wahadło z machinerią. Jest to niewielkie urządzenie, zbudowane w specjalny sposób z małych kółek i sprężynek lub giętkich i elastycznych języczków oraz wyposażone w tarczę obracającą się skokami. Wahanie wahadła wskazywane jest przez wskazówkę przymocowaną do tarczy. W ten sposób wahadła samo zlicza swoje wahnięcia i odmierza czas (Przypis: Słowa wyjęte z łacińskiej rozprawy Heweliusza z roku 1673). Ale taki zegar odmierzał tylko małe odcinki czasu, gdyż nic nie pobudzało wahadeł do stałych wahnięć. Trzeba było temu zaradzić. Miałem ci ja swoje pomysły, najjaśniejszy panie, ale akurat mechanik, który je wykonywał, pomarł nagle. Sprowadziłem więc drugiego, ze Szwecyjej, ale ten wcale nie chciał się brać do wykonywania moich projektów. Dopiero, gdym mu obiecał wielkie nagrody, wykonał, co mu kazałem. Za pomocą wahadła, jednego ciężarka i paru kół zębatych zegar ten idzie ku mojemu zadowoleniu.
--- Ależ to wspaniała rzecz! Widzicie waszmościowie? Wspaniałe! -- zachwycał się król i widać było, że chwali naprawdę.
Heweliusz skłonił się nisko.
-- Pozwól, miłościwy panie, ofiarować sobie ów zegar jako dar od wiernych twoich poddanych z Gdańska, którzy choć na krańcach Rzeczypospolitej, nie mniej cię kochają niż mieszkańcy centralnych regionów kraju.
-- Piękny to bardzo dar, mości panie Heweliusz, i z podziękowaniem przyjmuję go -- rzekł z powagą król podając rękę astronomowi, który przyklęknąwszy ucałował ją. Zaczem powstawszy rzekł:
-- Mam ja tu jeszcze jedną osobliwość, którą radbym panu mojemu miłościwemu pokazał. Florek! Ustaw no tu stolik z polemoskopem!
-- Polemoskop? Polemos wszak znaczy po grecku wojna? Zali zbudowałeś tu, mości panie Heweliusz, jakową armatę?
-- Uchowaj Boże, najjaśniejszy panie! Tę niechaj ludwisarze odlewają. To zaś jest cale coś innego.
Król z zaciekawieniem przyglądał się długiej rurze, załamanej pod kątem prostym i zaopatrzonej w soczewki. Heweliusz rozłączył obie rury; wówczas okazało się, że na zgięciu umieszczone było zwierciadło pod kątem 45 stopni.
-- Jeśli umieścimy się, miłościwy panie, w piwnicy, a jeden koniec tej rury wytkniemy przez okienko, tedy dzięki odbiciu obrazu w lusterku z dna piwnicy widzieć będziem, co się dzieje na podwórzu, nie potrzebując samemu się wychylać.
-- A bodajże cię! -- roześmiał się król. -- Zapomniałem, jako waść posiadasz browar i może z korzyścią dla ciebie jest obserwować czeladź na podwórzu, samemu będąc niewidzianym.
-- Wszelako tak rozumiem, że na wypadek wojny na lądzie… a kto wie? na morzu…
-- Dobre by to było dla kogoś, kto by się pod wodą schował obserwując nadciągającego nieprzyjaciela. Ale widzi mi się, że jeno ryby mogłyby z waścinego polemoskopu skorzystać, obserwując zali rybacy się nie zbliżają. Boć człowiek żywy z dna morskiego obserwacyjów czynić nie będzie w stanie.
=====
Młody człowiek, pozostawiony przez służącego, spacerował po komnacie. Zatrzymywał się na chwilę przed zegarem wahadłowym, stojącym w rogu pokoju. Dziś, w roku 1685, zegary te nie były już taką osobliwością jak jeszcze ćwierć wieku temu; gość jednak pamiętał, że gospodarz tego domu, Jan Heweliusz, był jeśli nie pierwszym to na pewno drugim w historii twórcą zegara wahadłowego.
Odwrócił się: ze schodów schodził wolno stary człowiek; długie, ciemne włosy peruki, jakie wówczas noszono, spadały mu na koronkowy kołnierz kaftana. Młody człowiek podszedł ku niemu i złożył niski ukłon.
-- Nazywam się Edmund Halley -- rzekł doskonałą łaciną. -- Jestem astronomem angielskim i zostałem wysłany przez moich uczonych kolegów, aby w ich imieniu złożyć ci hołd, czcigodny panie, za twoje prace astronomiczne,. Znana nam już od dawna "Selenografia, czyli opisanie Księżyca" to dzieło, któremu przez długie jeszcze lata nikt nie zrówna. Ale oto świeżo wydałeś, czcigodny panie, atlas konstelacji gwiezdnych, w którym zamieściłeś położenie 1564 ciał niebieskich. Czytaliśmy również twoje prace o kometach -- zagadnienie, którym szczególnie się interesuję, jeśli wolno mi stawiać moją skromną osobę obok ciebie, panie….
-- Dość, dość -- przerwał śmiejąc się Heweliusz -- Nie zasługuję na tyle pochwał. Służyć nauce to było zawsze moją radością -- i zawsze za tę radość otrzymywałem w zamian tyle słów uznania… Oto król francuski, Ludwik XIV, przysyła mi stałą pensję, choć nie jestem człowiekiem ubogim... To samo robi mój król, Jan Sobieski…
-- W ostatnim numerze swego biuletynu, jaki stale rozsyłasz uczonym europejskim, przeczytaliśmy, że jeden z odkrytych przez siebie gwiazdozbiorów nazwałeś "Tarczą Sobieskiego"
-- Tak, w uznaniu zasług wielkiego króla. A on wywdzięczył mi się, zwalniając od podatków moje browary… Ale pozwól, miły mój gościu, abym ci pokazał ostatni mój teleskop.
Wyszli na rozległy plac z tyłu domu. Pośrodku wznosił się wysoki na sto stóp maszt, na którym w jednym punkcie zawieszony był z przeciwwagą ukośnie ogromny teleskop.
-- Olbrzym! -- zawołał z podziwem Halley. -- Jeśli mi wolno będzie dziś wieczorem…
-- Przyjdziemy tu obaj. A teraz wróćmy do domu. Po obiedzie pokażę ci ową drukarnię, z której wychodzą komunikaty o pracach w moim obserwatorium; tu również zostały wydrukowane wszystkie moje dzieła. Drukuje teraz wynik obserwacji dotyczących plam słonecznych, które jeszcze niedawno poprzednicy nasi -- uśmiechnął się -- uważali za planety krążące dookoła Słońca…
-- Mistrzu -- rzekł z szacunkiem Halley -- mówisz, że spotyka cię wiele uznania za twe prace. Pragnę ci więc powiedzieć, że Królewskie Towarzystwo Naukowe w Londynie, którego mam zaszczyt być członkiem, na wniosek innego członka tegoż towarzystwa, a mego uczonego przyjaciela, Izaaka Newtona, pragnie powołać cię do swego grona.
=====
Autor: mgr Hanna Korab
Źródło: Horyzonty techniki dla dzieci. Nr 10 (114), październik 1966
d77889fb-fb42-4986-a426-89893638ea02
Nebthtet

@Polinik uwielbiam te historie

Polinik

@Nebthtet trochę ich jest, w różnych tematach i stylach, próbuję wyczuć na co jest największe branie, ale różnie jest.

Nebthtet

@Polinik póki co podobały mi się te, które wrzucałeś. Tak się powinno przybliżać ciekawych ludzi, a nie tylko suchymi notami biograficznymi.

Zaloguj się aby komentować

Wieniec dla Zeusa
Gdy minęła już połowa uczty i goście nasycili się wykwintnymi potrawami, sędziwy król Syrakuz, Hieron, wzniósł ozdobioną pierścieniami rękę, dając tym znak, że chce przemówić. Uciszyli się wszyscy, a fletniści usiedli na podłodze w głębi sali. Król zaś rzekł:
-- Przyjaciele, cieszymy się ze zwycięstwa nad naszymi wrogami, których pokonaliśmy w trudnej wojnie. Aby je uczcić i podziękować bogom za opiekę nad nami -- postanowiłem, złożyć Zeusowi wieniec ze szczerego złota wagi trzech min. (mina: ok. 0,5kg)
Sala zaszemrała z podziwu i uznania. Wieniec szczerozłoty o wadze trzech min -- tak, to był dar godny króla Hierona.
On zaś mówił dalej:
-- Wezwałem najdzielniejszego złotnika w Syrakuzach, Nikandra. Mój skarbnik odważy mu trzy miny złota, on zaś ma w ciągu tygodnia wykonać wieniec o takiej właśnie wadze. Nie może w nim brakować ani jednej uncji złota -- inaczej biada Nikandrowi, albowiem co przeznaczone jest dla bogów, musi być dla ludzi święte i nietykalne. A teraz bawmy się, przyjaciele, i posłuchajmy słodkiej muzyki fletów.
===
Złotnik Nikander pracował wraz ze swym niewolnikiem nad wykonaniem wieńca przez równy tydzień, ale też klejnot prezentował się okazale. Składał się on z dwóch złotych gałęzi dębowych związanych złotą wstęga z tyłu i szczepionych z przodu. Złote listki układały się malowniczo, a w ich rozchyleniu bogato połyskiwały złote jak wszystko żołędzie.
Wnet też wieniec został zaniesiony przez Nikandra do pałacu Hierona. Król ocenił klejnot życzliwie, uznając, że godzien jest on ozdabiać głowę Zeusa, wynagrodził złotnika i nakazał przygotowanie na jutro uroczystości w świątyni, w czasie której miał złożyć na ołtarzu swój dar.
Aliści wieczorem przybiegł do pałacu władcy jakiś przerażony, zapłakany niewolnik i z osobliwą mieszanina odwagi, zuchwałości i nieprzytomnego strachu błagał, aby go zaprowadzono przed oblicze skarbnika królewskiego. Gdy to się stało, niewolnik zażądał rozmowy w cztery oczy. O czym mówili -- nie wiadomo, ale po tej rozmowie skarbnik natychmiast udał się do króla.
Złocisty wieniec ustawiony na trójnogu rzucał blask na cala królewską komnatę. Przejęty usłyszaną tajemnica skarbnik zwiastował ją królowi.
-- Co takiego? Nikander ukradł część złota przeznaczonego na wieniec? Nie wierzę. Wieniec został zważony i okazało się. że. waży trzy miny, tak jak być powinno.
--- Ale niewolnik twierdzi, że część złota została zastąpiona dużo tańszym srebrem.
-- Srebro jest nie tylko tańsze, ale i lżejsze. Wieniec musiałby więc wyjść większy.
-- Tak. ale czy wiemy, jakiej powinien on być wtedy wielkości?-- szepnął skarbnik.
Król zastanowił się i spojrzał na wieniec. Wydała mu się nagle, że jego listki straciły jakoś wiele ze swego blasku.
-- Przyprowadźcie mi niewolnika — rozkazał.
l wnet drżący i blady niewolnik rzucił się do stóp władcy. Hieron przyglądał mu się w milczeniu.
--- Wstań --rozkazał wreszcie -- Dlaczego oskarżasz swego pana o świętokradztwo? Czy był dla ciebie okrutny? Chcesz się zemścić?
-- Nie, królu. nie chodzi mi o zemstę -- wyjąkał niewolnik. -- Nie był dla mnie dobry, ale któż jest dobry dla niewolnika? Owszem, cenił mnie, bo zapłacił za mnie pięć min złota i znam rzemiosło jubilerskie.
-- Więc dlaczego przyszedłeś go oskarżyć?
Niewolnik rzucił się znów do stóp króla.
-- Panie. przecież wszyscy wiedzą, że ten wieniec szczerozłoty jest przeznaczony dla Zeusa. Jeśli ojciec bogów i ludzi otrzyma klejnot sfałszowany, ześle z gniewu i obrazy wszystkie klęski na Syrakuzy. Lękam się gniewu Zeusa. panie.
Król spuścił głowę rozważając coś w swoim umyśle.
-- Niech tu przyjdzie mój krewniak i przyjaciel. Archimedes -- rzekł wreszcie podnosząc głowę. — On nam dopomoże w rozeznaniu, z czego jest zrobiony ten wieniec. Bo nie ma większego mędrca w świecie.
Wkrótce potem do komnaty wszedł Archimedes. Był o wiele młodszy od sędziwego króla, ale też miał skronie już pobielone przez czas.
-- Bądź pozdrowiony, Hieronie -- rzekł wesoło. -- Co to za historia z tym wieńcem?
Król opowiedział mu wszystko. Archimedes spojrzał bystro na niewolnika, który klęczał z opuszczoną głową.
-- Wstań -- rozkazał. I zadał pytanie, którego nikt jeszcze nie postawił: -- Jak ci na imię?
-- Chares, panie. Pochodzę z Kos.
-- l mówisz, że Nikander zastąpił część złota srebrem?
-- Tak, panie.
Archimedes zaczął oglądać wieniec, ważąc go w rękach.
-- Proszę cię. Archimedesie, powiedz nam, z czego on jest -- poprosił z całą ufnością król.
-- Nie wiem, czy potrafię to określić -- mruknął z zakłopotaniem Archimedes, pocierając czoło. -- Za mało mam danych. Złoto jest cięższe od srebra, to prawda. ale co z tego?
Po chwili pomyślał o czymś innym:
-- A co zrobimy z Charesem?
-- Z Charesem? -- zdziwił się król. -- A cóż mamy z nim robić?
-- Jeśli wróci do Nikandra, jego pan może go zabić i w wypadku, gdy Chares skłamał, i w wypadku, gdy powiedział prawdę. A chciałbym, aby ten niewolnik dożył przynajmniej chwili, gdy się przekonamy, czy oskarżenie było słuszne, czy też nie. Wiesz co, Hieronie, na razie daj go mnie. U mnie on będzie bezpieczny.
I tak Chares powędrował do domu Archimedesa, położonego na skraju Syrakuz wśród gajów oliwnych.
===
Od tej chwili, w której Hieron postawił przed Archimedesem trudne pytanie, upłynęły dwa dni. Przez cały ten czas mędrzec nie przestawał rozmyślać nad problemem. Rozpatrywał go rana, zaledwie się obudził, w czasie posiłków, w czasie spacerów, nawet przy kąpieli. Wciąż nie wiedział, jak wykryć, czy istotnie chciwy Nikander sprzeniewierzył część złota.
Chares nie odstępował Archimedesa, jakby tylko przy nim czuł się bezpieczny. Wiedział zresztą, co go czeka, jeśli uczonemu nie uda się dowieść prawdy jego słów -- ale nikt, nawet król Hieron, nie miał takiej wiary w mędrca jak niewolnik. Patrzył swojemu opiekunowi w oczy z najwyższą ufnością, gotów był zmiatać pył sprzed jego stóp, w każdej chwili chętny do usług. On też przygotował tego dnia kąpiel dla Archimedesa.
-- Och -- rzekł zmieszany -- jakiż ja jestem nieuważny. Nalałem pełną wannę, aż po wrąb. Pozwól, panie, ujmę.
-- Nie potrzeba -- roześmiał się uczony -- Wejdę do wanny i woda sama ustąpi mi miejsca.
To mówiąc zanurzył się w wodzie, której nadmiar zaczął się wylewać przez brzegi na kamienną posadzkę.
-- Wyleje się akurat tyle, ile objętości ma moje ciało -- zaczął z uśmiechem uczony i nagle zmrużył oczy, uderzony pewną myślą.
Wody wyleje się tyle, ile objętości ma jego ciało. Gdyby do pełnego naczynia włożyć trzy miny złota, wody wyleje się tyle, ile objętości ma ta bryła kruszcu. Jeśliby zanurzyć w niej trzy miny srebra, wody wyleje się tyle, ile objętości miałoby srebro.
Ale złoto jest cięższe od srebra. Inaczej mówiąc -- trzy miny złota mają mniejszą objętość niż trzy miny srebra...
-- Heureka! -- wrzasnął nagle Archimedes, stojąc w wannie. -- Heureka! Znalazłem rozwiązanie, Charesie! Heureka! Heureka!
I
tak jak stał, nogi i mokry, wyskoczył z łazienki, wybiegł z domu i popędził jak młodzieniaszek ulicami Syrakuz do pałacu Hierona.
Nagość w miejscach publicznych nie była u Greków niczym osobliwym, przecież uczestnicy igrzysk sportowych występowali nago. Tym razem jednak Syrakuzanie stawali na ulicach i patrzyli z rozbawieniem: oto pięćdziesięcioletni mąż, krewny króla i wielki uczony, pędzi ulicą zupełnie goły, aż rozwiewa mu się szpakowata broda -- za nim zaś goni niewolnik z, rozpostartym prześcieradłem powiewającym niczym chorągiew.
===
-- Sprawa jest jasna, Hieronie, zaraz ci to wytłumaczę -- mówił Archimedes w komnacie króla, siedząc przybrany w prześcieradło.
-- Każ tylko przynieść tutaj naczynie, w które do pełna nalejemy wody, a także po trzy miny złota i srebra w sztabkach. No i oczywiście ów wieniec, o który nam chodzi. Zaraz będziemy wiedzieli, kto mówi prawdę: Chares czy Nikander.
Wnet na mozaikowej posadzce królewskiej komnaty stanęła mała kadź, którą niewolnicy napełnili wodą. Wtedy Archimedes uwiązał sztabkę złota o wadze trzech min na mocnym sznurku i wpuścił ją do kadzi. Oczywiście z przepełnionego naczynia wylało się trochę wody na posadzkę. Archimedes wyciągnął złoto i rzekł, obracając się do Charesa:
-- Weź sekstariusz i uzupełnij w kadzi— wylaną wodę, ale dobrze licz, ile miarek dolewasz.
Chares wykonał polecenie z dokładnością.
-- Dolałem cztery miarki. panie.
-- Tak, wszyscyśmy to widzieli. Tak więc trzy miny złota mają tyle objętości, ile nasze cztery miarki wody. A teraz wpuśćmy do naszego naczynia trzy miny srebra.
Znów ulała się woda, wszyscy jednak widzieli, że tym razem popłynęło jej więcej. Po wyjęciu kruszcu Chares znów dopełnił wodą naczynie, po czym oznajmił drżącym głosem:
-- Dolałem osiem miarek wody, panie.
-- I słusznie. Srebro jest lżejsze i wobec tego przy tej samej masie posiada większą objętość. A teraz zanurzymy wieniec, który zrobił Nikander.
Z przepełnionego naczynia znów ulała się woda. Chares już był gotów uzupełnić jej ubytek, gdy Archimedes powstrzymał go skinieniem ręki:
-- Chwileczkę, spróbujmy zgadnąć, ile miarek wody doleje tym razem Chares?
Blady Chares zatrzymał się jak automat; niewolnicy, którzy przynieśli wodę. stojąc w głębi komnaty wyciągali szyje, by coś zobaczyć i zrozumieć. Jeden tylko król rzek swobodnie:
-- Rozumiem cię, Archimedesie. Jeśli wieniec jest złoty, uleje on cztery miarki wody, bo przecież waży trzy miny, a nadany złotu kształt nie ma wpływu na jego masę. Ale gdyby był ze srebra utoczyłby osiem miarek wody.
-- Dolewaj wody, Charesie -- rozkazał mędrzec.
Chares zabrał się do roboty; oczy wszystkich zawisły na jego rękach. Cztery miarki -- mało. Pięć miarek. Sześć miarek -— dosyć.
-- Sześć miarek! - wykrzyknął król. -- A więc wieniec nie jest szczerozłoty! Aby go zrobić, użył Nikander zaledwie półtorej miny złota i dołożył półtorej miny srebra! Na Zeusa Gromowładnego, Archimedesie, świat nie ma równych tobie mędrców!
Nikander z rozkazu króla został stracony. Chares w jednej i tej samej godzinie otrzymał wolność, warsztat Nikandra na własność i tytuł złotnika królewskiego. On też wykonał nowy wieniec dla Zeusa. Archimedes zaś powrócił do badania ciał w wodzie i w powietrzu, co doprowadziło go do sformułowania słynnego „prawa Archimedesa".
===
Autor: mgr Hanna Korab
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 3 (179), marzec 1972.
6ac1af3b-515f-4c98-9afd-e733500376a3

Zaloguj się aby komentować

Promienie X
-- I co teraz będzie? Co dalej? -- biadała matka. --Ty, taki zdolny fizyk! A co profesor Kundt mówi na to?
-- Mamo, i profesor nic nie poradzi. Uniwersytet w Würzburgu ma stare tradycje i nie wyrzeknie się ich. Nikt nie uzyska tam stopnia docenta, nawet gdy posiada tytuł doktora, jeśli -- przypadkiem nie ma matury. A to właśnie mój przypadek.
-- Otóż to! A więc znów musimy wracać do tego smutnego faktu, że nie dopuszczono cię osiem lat temu do matury! -- wybuchnął ojciec.
-- A to wszystko przez tę karykaturę nauczyciela, którą, jak twierdzisz, nawet nie ty narysowałeś!
-- Oczywiście, że nie ja, ojcze. Tyle lat już minęło od tamtej pory, dziś mogę ci powiedzieć: to Spellmann narysował profesora greki jako barana z rogami.
-- Spellmann! Syn najbogatszego bankiera w mieście! Ależ, mój chłopcze, dlaczego od razu wtedy nie powiedziałeś?
-- Jakże mogłem zdradzać kolegę, ojcze?
-- Przecież jemu nic by nie było. Bagatela, syn bankiera Spellmanna! Ko ośmieliłby się mruknąć słowo przeciw niemu? A ty, z twoim uporczywym milczeniem, doprowadziłeś do tego, że profesor postarał się, aby cię nie dopuszczono do matury! Ostatecznie byłeś tylko synem kupca Roentgena.
-- Ojcze, profesor dobrze wiedział, kto go skarykaturował -- ale potrzebny był mu kozioł ofiarny i ja nim zostałem.
-- I pomyśleć, że byliśmy tacy szczęśliwi, gdy udało ci się dostać na politechnikę w Zurichu bez matury! Kto mógł przypuszczać, że lepiej byłoby stawać jeszcze raz do egzaminu dojrzałości? I co teraz będzie -- biadała matka.
-- Co będzie? Jasne, co będzie, mateczko -- zdecydował ojciec. -- W rodzinie Roentgenów nie było dotychczas uczonych, ale byli zdolni rzemieślnicy, kupcy, marynarze. Głową muru nie przebijesz, mój chłopcze. Ofiaruję ci miejsce zastępcy w naszym przedsiębiorstwie.
Oczy pani Roentgen od razu obeschły z łez. Wyprostowała się i spojrzała chłodno na męża.
-- Wybacz Fryderyku, ale zdaje mi się, że pleciesz głupstwa. Wilhelm nie po to skończył z wyróżnieniem politechnikę w Zurychu, otrzymując stopień doktora, a profesor Kundt nie po to robi go swym pierwszym asystentem, aby nasz jedyny syn powrócił do kupieckiego kantorku. Wilhelm chce być uczonym, jest w nim -- wedle słów profesora -- materiał na uczonego i będzie uczonym.
-- Dziękuję ci, mamo -- wzruszył się Wilhelm i pocałował matkę w rękę.
-- Bardzo dobrze, ja nie protestuję, tylko jak to sobie wyobrażacie? Profesor Kundt, który jest tak dobrego mniemania o naszym synu, otrzymuj stanowisko profesora fizyki doświadczalnej w Würzburgu. Zabiera tam Wilhelma jako swego asystenta. Ale władze akademickie od razu zaznaczają, że Wilhelm Roentgen nie posunie się dalej w swojej karierze naukowej z powodu braku matury. A więc do śmierci zostaniesz asystentem?
Wszyscy umilkli przygnębieni. W tej ciszy zadźwięczał dzwonek.
-- Zdaje mi się, że to ktoś do nas przyszedł -- szepnął Wilhelm.
Chwilę słuchali, wreszcie Wilhelm wstał i już chciał wyjrzeć do przedpokoju, gdy weszła pokojówka z tacą, na której leżał list.
-- To do pana doktora -- rzekła, dygając przed Wilhelmem.
Młody Roentgen chwycił list, rozerwał go, przebiegł szybko oczami i wykrzyknął z radością:
-- Co za szczęście! Kochany profesor Kundt. Posłuchajcie, co donosi: "Wyjeżdżam z Würzburga, przyjąłem stanowisko profesora fizyki w Strasburgu, ofiaruję ci stanowisko pierwszego asystenta, przeszkód z docenturą nie będzie, przyjeżdżaj, Kundt."
===
W dwadzieścia pięć lat potem na tym samym uniwersytecie w Würzburgu, który nie chciał zatrudnić asystenta bez matury, Wilhelma Roentgena, tenże sam Wilhelm Roentgen, obecnie profesor, kierownik Instytutu Fizyki i rektor, siedział w swoim obszernym gabinecie i rozmyślał.
Był listopad 1895 roku, sobota po południu. Sale instytutu opustoszały i doktor Roentgen mógł swobodnie oddać się pewnemu naukowemu zagadnieniu, które ostatnio bardzo go zajmowało.
…Więc najpierw Faraday, genialny Faraday, który przepuszczał prąd elektryczny przez zamkniętą rurkę z rozrzedzonym powietrzem. Pod wpływem silnego napięcia rozrzedzone powietrze zaczynał się jarzyć tym mocniej, im bardziej spadało ciśnienie w rurce.
…Potem Crookes. Jego rurka była już znacznie lepiej opróżniona z powietrza. W dwa końce rurki wtopione były elektrody (Elektroda: tu pręt metalowy, do którego doprowadzony jest lub z którego odpływa prąd. Elektroda połączona z biegunem ujemnym nazywa się katoda; z dodatnim -- anoda. Przyp. autora). W tej rurce elektryczność płynęła w postaci strumienia elektronów od katody do anody. W miarę jak obniżano ciśnienie w rurce, występowały w niej różne zjawiska świetlne; wreszcie, gdy w rurce prawie już nie było powietrza, zanikały zjawiska świetlne, a za to zaczynało świecić szkło rurki naprzeciw katody. Wszyscy uczeni byli zgodni, że świecenie szkła rurki jest spowodowane działaniem promieni wytwarzanych przez katodę, dlatego nazwano je promieniami katodowymi. Były one oczywiście niewidoczne dla oka, widoczny był tylko efekt, jaki wywoływały.
Potrafiły one stopić szkło rurki naprzeciw katody; gdy w tym miejscu część ścianki szklanej zastąpiono ścianką z aluminium, promienie swobodnie przez nią przechodziły, nawet lepiej niż przez ściankę szklaną.
Zbadano te promienie; okazało się, że zasięg ich nie przekraczał kilku centymetrów, bo po wyjściu z rurki były pochłaniane przez powietrze. Dały się też odchylać przez magnes.
Roentgen miał w swojej pracowni rurkę Crookesa podobną do gruszki; w węższej jej części była osadzona katoda. Interesowało go pytanie, czy promienie katodowe, krótkie i łatwo zanikające, to są jedyne promienie powstające w lampie katodowej.
Aby ułatwić sobie badanie i sprawdzić, czy rurka Crookesa nie wytwarza innych promieni poza katodowymi, Roentgen przykrył ją szczelnie czarnym pudłem i wtedy dopiero włączył prąd. Liczył on na to, że jeśli rurka Crookesa wytwarza jeszcze inne promienie poza katodowymi, to może w zupełnej ciemności ujrzy je.
…Nie, nic nie zobaczył ciekawego wokół tego czarnego pudła. A jednak… jednak w pokoju daleko od pudła, pojawiła się jakaś zielonkawa świecąca mgiełka. Czyżby zasłony w oknach przepuszczały jakieś światło z ulicy? Sprawdził. Nie. Więc może czarne pudło było niezbyt szczelne? Nie, też nie. A jednak, gdy przerwał dopływ prądu do rurki Crookesa, rurki całkowicie przecież ukrytej! -- zielona mgiełka znikła. Gdy znów doprowadził prąd do rurki -- zielona mgiełka znów się pojawiła. A więc jest ona wyraźnie spowodowana przez doprowadzenie prądu do rurki Crookesa. I pojawiła się w tym samym miejscu co przedtem -- w odległości jednego metra od rurki.
Zaraz, zaraz. Ale co tam leży, gdzie zjawiła się ta mgiełka. Przy zapalonym świetle okazało się, że owszem, leży tam porzucona niedbale na ławce płytka szklana, pokryta solą platynowo-barową, używana w laboratorium do różnych doświadczeń. I teraz okazało się, że ilekroć rurka Crookesa była pod działaniem prądu, płytka leżąca na ławce świeciła zielonkawym światłem. Na pewno działały tu promienie wytworzone przez rurkę. Czarne pudło nie było dla nich żadną przeszkodą. Ale ta płytka leżała w odległości jednego metra od rurki -- a promienie katodowe tak daleko nie sięgają. A więc były to jeszcze jakieś inne promienie, dotychczas nieznane. "Nazwijmy je na razie promieniami X" -- pomyślał zdumiony Roentgen.
Od tego dnia Roentgen prawie nie wychodził z pracowni. Cóż z tego, że udało mu się wykryć jakieś nowe promienie, skoro jeszcze nic o nich nie wiedział? Z wolna jednak, dzięki niezliczonym doświadczeniom, przeprowadzanym w ciszy pustego gabinetu, Roentgen dowiadywał się o nich coraz więcej. Przede wszystkim stwierdził, że nie są to na pewno promienie katodowe. Promienie katodowe były szybko pochłaniane przez powietrze, zasięg ich był mały, najwyżej kilkunastocentymetrowy -- natomiast promienie X działały na odległość 2 metrów, promienie katodowe dawały się odchylać przez magnes; promienie X -- nie. No i promienie X sprawiają, że płytka, pokryta solą platynowo-barową, zaczyna świecić. Tak, to były zupełnie inne promienie.
"Ale przechodzą przez czarne pudło, Ciekawe czy przejdą np. przez talię kart" -- pomyślał Roentgen.
Przeszły; ale światło płytki stało się jakby słabsze. To samo, gdy między rurką Crookesa -- właściwie między czarnym pudłem -- a świecącą płytką Roentgen umieścił grubą książkę. Potem ustawił w tym miejscu drewniane, podłużne pudełka z ustawionymi kolejno odważnikami -- i drgnął ze zdumienia, gdy na płytce zauważył płaski rysunek odważników w prostokątnym, znacznie mniej zaznaczonym konturze drewnianego pudełka.
Pudełko zostało prześwietlone! Drewno nie powstrzymało promieni X, a metalowe odważniki powstrzymały! Dr Roentgen zaczął teraz gwałtownie badać, przez co promienie X przejdą a na czym się zatrzymają. Chwytał po kolei wszystko, co miał w pobliżu: stary klucz; przycisk metalowy w kształcie orła; dużą ołowianą kulę…
Kulę, aby się nie potoczyła, trzeba było trzymać ręką przed szklaną płytką. Roentgen spojrzał i omal nie zemdlał. Na tle świecącej płytki zobaczył szkielet kostny swej ręki, trzymający kulę, z luźno siedzącą obrączką na kościach czwartego palca.
===
Gdy 28 grudnia 1895 roku dr Roentgen przesłał Fizyko-Lekarskiemu Towarzystwu w Würzburgu doniesienie o odkrytych przez siebie promieniach X i ich właściwościach, wieść o tym rozeszła się po całym cywilizowanym świecie lotem błyskawicy. Z największą radością przyjęli tę wieść lekarze.
-- Pomyśl pan, co za udogodnienie, gdy np.. Kula utkwiła w ciele a my musimy ją wyjąć! -- unosił się jeden z nich. -- Dotychczas, aby stwierdzić jej położenie, trzeba było przeprowadzać bolesne sondowanie.
-- Ależ kolego, mnie się zdaje, że większą usługę oddadzą te promienie przy złamaniach kości! Łatwiej będzie stwierdzić złamanie, łatwiej zestawić kość -- zapewniał drugi.
-- A wykrywanie wrzodów żołądka! -- z góry już cieszył się trzeci.
Nikt nie przypuszczał jeszcze, że promienie X posłużą znakomicie do wykrywania nowotworów i do ich leczenia.
Inaczej na promienie X patrzono w wielkiej odlewni żelaza.
-- No, nareszcie mamy przyrząd, który pokaże nam naocznie, czy odlew nie ma jakichś uszkodzeń wewnętrznych, pęknięcia czy zanieczyszczeń -- zacierał ręce dyrektor fabryki.
Historycy sztuki żywo zabiegali o zakupienie lamp Roentgena do pracowni konserwatorskich przy muzeach.
-- Panie, wszyscy myśleliśmy, że to jest obraz Rembrandta, tylko nie mogliśmy się nadziwić, że Rembrandt tak nieudolnie namalował tę rękę i fałdy szaty. Aż tu spróbowaliśmy prześwietlić obraz promieniami Roentgena -- i co się okazało? Jakiś partacz w dwieście lat po Rembrandcie przemalował jego dzieła, nakładając swoje farby na jego malowidło i tylko niektórych części obrazu nie tknął. Promienie X pokazały nam, co się znajduje pod tą pacykatą. Specjaliści zmyli ją ostrożnie -- i teraz dopiero ukazał się światu prawdziwy Rembrandt!
Najszybciej do pracy zaprzęgli nową lampę fizycy; dzięki niej nauka posunęła się olbrzymim krokiem naprzód. Promienie X pozwalały na bardziej szczegółowe badania w dziedzinie budowy materii. Ale to jest cały osobny wielki temat.
Promienie X niedługo zachowały swą nazwę. Już w parę miesięcy po odkryciu Roentgena padł wniosek na posiedzeniu Fizyko-Lekarskiego Towarzystwa w Würzburgu, aby nowe odkryte promienie nazwać promieniami Roentgena. Wniosek nie został przyjęty jednogłośnie: przeciwko niemu wystąpił jeden uczestnik zebrania, był nim dr Roentgen.
Gdy w roku 1901 po raz pierwszy rozdzielano nagrody Nobla, nagrodę w zakresie fizyki otrzymał Roentgen. Całą otrzymaną sumę w wysokości 50 000 koron szwedzkich przekazał on uniwersytetowi w Würzburgu.
Przemyślni ludzie doradzali mu, aby opatentował swą lampę, gdyż wtedy będzie mógł czerpać z niej olbrzymie korzyści materialne. Roentgen zdumiał się, że ktoś mógł wpaść na taki pomysł.
-- Przecież opatentowanie lampy wpłynie ujemnie na jej upowszechnienie, a ona jest naprawdę przydatna. No i udoskonalanie jej odbywałoby się wolniej. Nie, zdobycze nauki muszą być dostępne dla wszystkich.
Był przez całe życie wzorem skromności, bezinteresowności i umiłowania wiedzy.
Umarł w roku 1923.
===
Autor: mgr Hanna Korab
Źródło: Horyzonty Techniki dla dzieci. Nr 11 (127), listopad 1967.
1c42a610-1e2f-4998-a039-5c57c1a5177a
Polinik

@ellisha_231

skąd masz tyle tego?


Po ojcu mi zostały. Ojciec przez 22 lata regularnie kupował co miesiąc.

Najstarszy numer mam ze stycznia 1962 roku, najnowszy ze stycznia 1984. I niemal wszystkie pomiędzy.


Heh, pierwszy numer pewnie kupił za gówniaka, ostatni jak już byłem na tym świecie.


Pamiętam, że jeszcze jakoś w 1990 zauważyłem jakiś numer w kiosku ruchu, ale nie kupiłem, bo nie miałem gotówki, do dziś żałuję.


Wychowałem się na tym i czerpałem kupę wiedzy o historii, chemii, fizyce, mechanice, matematyce, majsterkowaniu.


Kupa wartościowego kontentu, szkoda się nie podzielić.


https://pl.wikipedia.org/wiki/Kalejdoskop_Techniki

e613b901-6380-4eff-8116-b148347eced4
Ultraknur9000

@Polinik Pięknie, dzięki za udostępnienie. Ciekawe ilu dzisiaj mamy takich "zdolnych bez matury"...

Zaloguj się aby komentować

Jak Armand Fizeau zmierzył prędkość światła
Fizeau jeszcze raz pochylił się nad zapisanym przed chwila arkuszem papieru. Obliczenie było bardzo proste, ale nie dowierzał sam sobie, wolał je sprawdzić. W takiej sytuacji -- oczekiwania na wynik doświadczenia -— pomyłka mogła zdarzyć się nawet jemu, znanemu fizykowi, dla którego matematyka było posłusznym narzędziem w codziennej pracy. A więc jednak wszystko zgadza się. Odłożył pióro i zamyślił się nad wynikiem. Prędkość przeszło trzystu tysięcy kilometrów na sekundę zafascynowała go. Toż przecież światło dociera na odległość, w jakiej księżyc okrąża Ziemię, w niewiele więcej niż jedną sekundę. Po chwili zaduma ustąpiła miejsca zadowoleniu. Ostatecznie miał ku temu powody. Nikt przed nim nie zmierzył prędkości światła w warunkach ziemskich. Owszem, astronomowie już dawno stwierdzili, że światło rozchodzi się ze skończoną, chociaż bardzo dużą prędkością. Nawet ją obliczyli. Ale jemu pierwszemu udało się opracować metodę pomiaru, którą można było stosować bez oczekiwania na sprzyjające zjawiska astronomiczne, powtarzać wielokrotnie i niemal natychmiast po pomiarze otrzymywać gotowy wynik liczbowy.
Aparatura. którą posłużył się Armand Fizeau, była dość prosta. Promienie światła silnej lampy były kierowane przez soczewkę do urządzenia pomiarowego. Tu odpowiedni układ soczewek skupiał je i kierował na tryby dużego koło zębatego. Promień przechodził przez szczelinę między zębami koła, odbijał się od odległego o ponad 8 km zwierciadła i wracał znów do koła zębatego.
Rozpoczynając pomiar, Fizeau wprawił koła zębate w coraz szybsze obroty. I teraz nastąpił najciekawszy moment. Otóż przy odpowiednio szybkich obrotach koła, promień światła przebiegał przez szczelinę między zębami koła, lecz powracając po odbiciu od zwierciadła natrafiał już nie na szczelinę, lecz na ząb, który w międzyczasie zdążył przesunąć się na miejsce szczeliny. Promień zatrzymywał się na zębie, nie docierając do oka obserwatora.
W przeprowadzonym, przez siebie doświadczeniu Fizeau zastosował koło o 720 zębach (oczywiście wycięć między zębami było tyle samo). Zaciemnienie pola widzenia wystąpiło przy 12 obrotach na sekundę. Czas potrzebny na to, aby środek zęba przeszedł na miejsce środka wycięcia pomiędzy zębami wynosił zatem 1 / (12 * 720 * 2) sekund. co daje około jedną siedemnastotysięczną część sekundy. Stacje pomiarowe były oddalone od siebie o 8633 metry. W czasie jednej siedemnastotysięcznej części sekundy światło przebywało tę drogę dwukrotnie -— tam i z powrotem, pokonywało więc łącznie odległość 17266 metrów. Ostatecznie prędkość pomiarów francuskiego uczonego miała wartość około 300 tysięcy kilometrów na sekundę.
Dla uzyskania dostatecznie dużej odległości między stacjami pomiarowymi, nie przesłoniętej żadnymi przeszkodami terenowymi, Fizeau ustawił zaprojektowaną przez siebie aparaturę na wieżach zamkowych, których tyle pozostała na terenie Francji z czasów średniowiecza. Opisane doświadczenie zostało wykonane w roku 1849. Zaledwie rok później inny fizyk francuski nazwiskiem Foucault opracował metodę, pozwalającą na pomiar prędkości światła na bardzo krótkiej drodze —— na przykład wewnątrz niewielkiej pracowni. Było ona dokładniejsza i rzecz jasna bardzo wygodna, a metoda Armanda Fizeau wkrótce po swych narodzinach przeszła do historii. Przyniosła jednak swemu wynalazcy nagrodę w wysokości 10000 franków, przyznaną mu w 1856 roku. Był to wyraz uznania dla Fizeau za jego liczne prace w dziedzinie fizyki.
Inny eksperyment przeprowadził urodzony w Strzelnie na Pomorzu fizyk amerykański Albert Michelson. Stwierdził on, również na podstawie doświadczenia, że ruch Ziemi wokół Słońca nie ma wpływu na wyniki pomiarów prędkości światła, udowodnił więc, że prędkość światła jest prędkością stałą. Według najnowszych badań wynosi ona w próżni 299 792,8 kilometra na sekundę
=================================================================================
Przez wycięcie w rurze, stanowiącej obudowę pierwszej lunety, wchodzi do jej wnętrza koło zębate.
Koło to obraca się i jest umieszczone tak, że podczas obrotu zęby przesłaniają co chwilę wiązkę promieni świetlnych biegnących pomiędzy lunetami. Między okularem pierwszej lunety a kołem zębatym znajduje się półprzezroczysta płytka szklana P, nachylona pod kątem 45 stopni do osi lunety, na którą przez soczewkę S rzucane jest światło ze źródła L. W ognisku drugiej lunety ustawione jest zwierciadło Z.
Przypuścimy na początek, że koło zębate jest nieruchome i że trafia na ognisko obiektywu pierwszej lunety wycięciem pomiędzy zębami. Światło ze źródła L, na przykład lampy, kierowane jest przez soczewkę S na płytkę półprzezroczystą P i po odbiciu od niej ulega skupieniu. Przechodzi następnie przez wycięcie pomiędzy zębami koła K i biegnie dalej w kierunku drugiej lunety.
Tu następuje odbicie światła od zwierciadła Z i powrót w kierunku, z którego nadbiegło. Ponieważ płytka P jest półprzezroczysta, obserwator patrzący przez pierwszą lunetę widzi światło.
Jeżeli teraz koła zębate zostanie wprawione w ruch obrotowy, to patrząc przez pierwszą lunetę widzi się na przemian rozjaśnienia i zaciemnienia pola widzenia. Przy pewnej określonej, dostatecznie dużej, prędkości obrotów koło K pole widzenia staje się zupełnie ciemne. Zaciemnienie to występuje wtedy, gdy promień, który przejdzie przez szczelinę między zębami, po odbiciu od zwierciadła w lunecie drugiej, powracając natrafia na ząb.
=================================================================================
Autor: Jerzy Wierzbowski
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 9 (185), wrzesień 1972.
d9276918-a7fb-4a6e-a451-fcb7e6e35b5b
Dyry

@Polinik W ramach ciekawostki, to mogę tutaj jeszcze wrzucić, że światło ma strukturę ziarnistą - fotonowa natura światła.

Polinik

@Dyry


Też nie.


Światło ma naturę korpuskularno-falową.


W zależności od eksperymentu -- światło zachowuje się jak fala albo jak cząsteczka. Słynny eksperyment z dwiema szczelinami.


Są też eksperymenty, w których światło zachowuje się równocześnie jak cząsteczka i fala.


I nie tyczy się to tylko światła -- inne cząstki subatomowe też się tak zachowują.


Żadna to ciekawostka, tylko natura światła znana od dziesiątków lat. (✌ ゚ ∀ ゚)☞

Dyry

@Polinik No to chyba Carlo Rovelli kłamał, mówiąc że 'materia - w tym światło - musi mieć strukturę ziarnistą' w kontekście teorii mechaniki kwantowej.

Zaloguj się aby komentować

To, że Kopernik zamienił Ziemię ze Słońcem w ptolemejskim modelu wszechświata -- wszyscy chyba wiedzą. Geneza takiej rewolucji wynikała z coraz większych odchyleń pomiarów (wynikających z coraz lepszych urządzeń pomiarowych) w stosunku do modelu teoretycznego. Nie była to nowość, środowisko astronomiczne miało tego świadomość, ale jako rozwiązanie przyjmowano coraz dokładniejsze doprecyzowanie modelu.
Modelu, który stosowano od tysięcy lat, którego prawdziwości nikt nie podważał, za którym stały wszelkie możliwe autorytety, który był podstawą nawigacji na morzach i oceanach, który był podstawą teologiczną.
Zakwestionowanie ptolemejskiego modelu wszechświata było rewolucją, którą nie wiem do czego można by dziś porównać. Może zakwestionowanie istnienia grawitacji i zaproponowanie całkowicie innego modelu, który eliminuje największe problemy współczesnej astrofizyki byłoby podobną rewolucją.
Mniej znaną ciekawostką jest to, że jeszcze przez wiele lat po zaakceptowaniu kopernikańskiego modelu w obserwacjach astronomicznych czy nawigacji dalej stosowano model ptolemejski.
Dopracowywany przez wieki model ptolemejski, mimo że nieprawdziwy -- dokładniej przewidywał ruchy ciał niebieskich, niże model kopernikański -- który również nie był prawdziwy -- Kopernik zakładał orbity będące idealnymi okręgami i stałe prędkości kątowe ciał niebieskich, co przekładało się na jeszcze większe rozbieżności model-obserwacje.
Dopiero Kepler rozwiązał ten problem, dochodząc do wniosku, że planety poruszają się po elipsach a ich prędkości zmieniają się na ich poszczególnych odcinkach.
Anyway -- pomysł Kopernika nie wziął się znikąd, nie powstał w jeden dzień, dojrzewał przez dłuższy czas. Fabularyzowaną historię tego odkrycia możecie przeczytać poniżej.
=================
Alfa Tauri czyli Oko Byka
Był pogodny wieczór 9 marca 1497 roku.
Słuchacze uniwersytetu bolońskiego opuszczali gmach swojej uczelni i rozbiegali się po mieście: jedni do domów bogatych kupców na Wieczerzę, inni z kolegami do winiarni, jeszcze inni do burs, aby przy wątłym świetle Oliwnego kaganka ślęczeć nad księgami.
Ulicą wzdłuż murów klasztoru San Stefano podążało dwóch studentów, pogrążonych w poważnej rozmowie. Młodszym z nich był Włoch, Marco Beneventano, starszym Polak -- Mikołaj z Torunia o nazwisku Kopernik.
--- A więc jeszcze dziś spotkamy się u profesora Novary. Niech jeno wzejdzie księżyc. Noc będzie pogodna, do obserwacji gwiazd sposobna.
-- Dziwi mnie, Mikołaju. że na studia prawnicze z dalekiej Polski tu przybywszy, tak pilnie zajmujesz się astronomią.
Mikołaj się uśmiechnął.
-- Wiesz przecie, że zanim przyjechałem do Bolonii, studiowałem w Krakowie. Siła tam znakomitych astronomów w akademii wykładała -- a mistrz mój, Wojciech z Brudzewa, mawiał, że astronomia to najpiękniejsza z nauk.
-- Czytaliście dzieło Ptolemeusza?
-- Czytaliśmy.
W lakonicznej odpowiedzi Mikołaja zabrzmiał chłód. Ale Marco nie zauważył tego.
-- Ach, cóż to za mędrzec! Trzynaście wieków upłynęło od tego czasu, a świat nie wydał drugiego takiego astronoma! Jak piękny, jak pełen porządku jest wszechświat przedstawiony w jego „Almageście"!
-- l utkwiwszy wzrok w różowiejących na zachodzie chmurach zaczął recytować:
-- Ziemia jest kulista i zupełnie nieruchoma, a znajduje się w samym centrum wszechświata. Choć nie największa, jest jednak najważniejsza: wokół niej właśnie krążą planety. Obiegają ją: Księżyc. Merkury, Wenus, Słońce, Mars, Jowisz, Saturn. A wyżej znajduje się sfera gwiazd stałych, nad nią zaś Niebo. Co za ład i porządek panują we wszechświecie!
Mikołaj milczał przez chwilę.
-- No. ten ład i porządek nie są takie idealne -- rzekł w końcu. -- Wiele niespodzianek czeka astronoma. Gdyby chciał oprzeć się na obliczeniach Ptolemeusza, które jakoby pozwalają przewidzieć ruchy ciał niebieskich. Rzeczywistość często nie zgadza się z obliczeniami. Do jego tablic wciąż są wnoszone poprawki. .
-- Jakże to -- czynisz zarzuty tak wielkiemu uczonemu? Krytykujesz Ptolemeusza i jego ."Almagest"? -- zdumiał się trwożnie Marco.
-- Przeciwnie, cenię go wysoko -- odparł poważnie Mikołaj -- To był bardzo wielki uczony. On pierwszy zrozumiał, że istnieje jakaś prawidłowość w zjawiskach na niebie i szukał zasad tej prawidłowości. Ale nie wiem, czy znalazł właściwe…
-- Mikołaju, wiesz przecie, że planety obracają się wokół Ziemi. ale nie w prosty sposób. Nie po okręgu tych wyobrażalnych kół, które otaczają Ziemię -- innych dla każdej planety, bo inna jest odległość każdej z nich od Ziemi -- ale przecież każda krąży wokół jakiegoś punktu, a ten punkt dopiero posuwa się po kole obiegającym Ziemię. Te koła wokół punktu. zwane epicyklami...
Mikołaj uśmiechnął się wyrozumiałe.
-- Znakomicie zapamiętałeś naukę mistrza. Tak, planety krążą po epicyklach, a środek każdego epicykla pędzi po wyobrażalnym kole każdej planety, wokół Ziemi. Ale dodaj. że ponieważ ruch planet w dalszym ciągu nie zgadzał się z obliczeniami, wprowadzono dalsze epicykle, niejako drugiego stopnia: planeta krąży po epicyklu. środek tego epicykla po drugim epicyklu, a dopiero środek drugiego epicykla po kole wokół Ziemi. Dla wyjaśnienia zagadkowych niekiedy ruchów niektórych planet trzeba było nawet wprowadzić epicykle trzeciego, czwartego i piątego stopnia. Pomnóż to przez ilość planet. Już od samego rysunku tych epicykli można dostać zawrotu głowy. l pomimo to ruch planet ciągłe sprawia nam niespodzianki.
-- Więc i cóż stąd? -- zgorszył się Marco. -- Trzeba będzie wprowadzić jeszcze dalsze epicykle, a wtedy wszystko się zgodzi!
-- Może... -- w zamyśleniu powtórzył Mikołaj.
Pożegnali się. Było już zupełnie ciemno. Mikołaj po namyśle skierował swe kroki od razu do profesora.
Astronom Dominik Maria Novara mieszkał przy kaplicy św. Józefa. Tuż obok znajdowała się galeria, z której uczony i jego uczniowie przeprowadzali obserwacje ciał niebieskich przy pomocy kilku prostych narzędzi. Był tu ustawiony kwadrant, w nocy niepotrzebny, bo służył do ustalania kąta wzniesienia Słońca nad Ziemią. Dalej stało astrolabium złożone z kilku grubych drewnianych obręczy łatwo obracających się na jednej osi jedna w drugiej; wewnętrzna była zaopatrzona w znaki zodiaku, co pozwalało na ustalenie miejsca jakiegoś ciała niebieskiego w danej chwili. W najprzestronniejszej części galerii, w rogu rozstawione było triquetrum ze swymi trzema długimi listwami, z których pionowa i górna miały po dwa metry, a dolna, połączona zawiasami z pionową, ponad trzy. Ruchoma listwa górna, zaopatrzona w przeziernik, mogło być skierowana na gwiazdę; wówczas na przesuwającej się listwie dolnej, zaopatrzonej w podziałkę, odczytywano wartość kąta miedzy położeniem gwiazdy a pionem lub poziomem. Były to jedyne narzędzia astronomiczne, nie licząc klepsydry odmierzającej czas przesypywaniem się piasku. Reszta zależała od dobrych oczu astronoma.
-- Jesteś jak zawsze pierwszy, Mikołaju -- powitał go profesor.
-- Jakże? Mamy dziś przecie obserwować zbliżenie się Alfa Tauri do Księżyca. Trzeba jeszcze sprawdzić obliczenia.
Wzięli się od razu do pracy i pogrążyli w rachunkach. po czym Mikołaj zajął się przygotowywaniem narzędzi pracy, ustawiając je odpowiednio.
-- Zdaje mi się, że dziś już nikt więcej nie przyjdzie - rzekł Novara.
-- Miał przyjść Marco, rozmawialiśmy dziś wieczorem -- odpowiedział Mikołaj. -- Może go czym uraziłem? Mówiliśmy o nauce Ptolemeusza.
Profesor schylił głowę nad obliczeniami. Po chwili rzekł:
-- Marco jest dobrym chłopcem i nie mam nic przeciwko niemu, to twój kolega i mój uczeń. Ale nie powinieneś z nikim mówić o swoich wątpliwościach co do teorii Ptolemeusza. Wiesz, że jest oficjalnie uznana przez Kościół. Możesz narazić się na prześladowania.
Młody astronom zbył milczeniem kwestię prześladowań.
-- Ptolemeusz podaje -- rzekł -- że odległość Księżyca od Ziemi w czasie kwadr jest dwa razy mniejsza niż w czasie nowiu lub pełni. Tymczasem obserwacje poparte obliczeniami wykazały, że Księżyc jest jednakowo odległy od Ziemi zarówno w czasie pełni, jak i następujących czy poprzedzających ją kwadr.
Profesor spojrzał na niego. ale nie powiedział nic.
-- Gwiazdy stałe nie znajdują się tam, gdzie powinny się znajdować według Ptolemeusza -- ciągnął monotonnie młody uczony. --Zadziwiający jest fakt, że co kilkaset lat trzeba wprowadzać poprawki do jego tablic po czym pozwalają one na rzetelne i zgodne z obserwacją obliczenia -- ale w miarę upływu czasu mylą się coraz bardziej i wtedy trzeba przystępować do opracowania nowych poprawek. Jest tych poprawek już piętnaście zbiorów.
-- Owszem, wiele już razy nanoszono je na tablice -- przyznał niechętnie Novara.
-- Astronomowie arabscy, a wiemy, jak wielu jest między nimi znakomitych uczonych -- rejestrował w dalszym ciągu swoje wątpliwości Mikołaj -- zastanawiają się nad faktem, że gdy obserwacja już zupełnie nie zgadza się z rachunkiem, trzeba wprowadzać nowe, dalsze epicykle, a to coraz bardziej komplikuje obraz wszechświata.
-- Jakież wnioski. wyciągasz z tego wszystkiego? -- spyta posępnie profesor.
--Żadnych! -- odrzekł gwałtownie Mikołaj. -- Za mało wiem. Za mała badań przeprowadziłem.
Profesor nie nalegał. Martwił go ten uczeń. tak zdolny i tak śmiały w myśleniu. Śmiałość groziła niebezpieczeństwem: za Ptolemeuszem stał Kościół z całym swoim autorytetem.
Płynęły, godziny wiosennej nocy. Księżyc w pierwszej kwadrze oświetlał taras, na którym obaj uczeni śledzili, co się dzieje na niebie. Alfa Tauri, czyli Oko Byka -- najjaśniejsza i największa gwiazda w gwiazdozbiorze Byka -- przesuwała się powoli ku Księżycowi, między rogami którego miała się znaleźć o określonej godzinie.
Nagle Mikołaj poruszył się niespokojnie.
-- Panie profesorze! Co to znaczy?
Obydwaj z zapartym oddechem śledzili bezchmurne niebo. Nie, nie mylili się. Alfa Tauri nie poszła drogą przewidzianą przez Ptolemeusza. Po prostu znikła.
===
-- Ale co na to profesor? Co mówi profesor? — dopytywał się z przejęciem Marco. - Jaka szkoda. że nie było mnie z wami!
-- Profesor nic nie mówi. Jest ostrożny -- odrzekł Kopernik, opierając ze znużeniem głowę o poręcz wysokiego krzesła. — Ale ja już domyślam się, co oznacza to zniknięcie Alfa Tauri. Obserwacje dzisiejszej nocy dały mi ogromnie wiele.
-- Ależ czy to nie jest jedna z tych niezgodności z obliczeniami Ptolemeusza, która by wskazała, że trzeba znów poprawić w tabelach jakiś szczegół?
-- Nie. Marco. Systemu Ptolemeusza nie da się uratować poprawianiem szczegółów. Nie można wyjaśniać każdej niejasności z osobna. Owszem. wyjaśni się ją, ale wtedy poszczególne wyjaśnienia stoją w sprzeczności ze sobą. Musi być stworzona taka teoria. której wszystkie szczegóły będą tworzyły zgodną i logiczna całość.
-- Chcesz więc, całkiem odrzucić teorię Ptolemeusza? Zastanów się, Mikołaju!
Mikołaj zwrócił zamyślone czarne oczy na przyjaciela.
-- Wątpliwości miałem już dawno. Jeszcze w czasie podróży do ltalii, gdy w drodze czytałem sobie pisma różnych astronomów. Tyle już było pomysłów, wprowadzania wciąż nowych epicykli, zakładania różnych ruchów... Wczoraj, gdy oglądaliśmy z profesorem znikającą Alfa Tauri, uderzyła mnie... nie — ogłuszyła po prostu jedna myśl, jedno przypuszczenie, które być może wyjaśniłoby wszystkie zawikłania, usunęła sprzeczności... Ale to tylko myśl. Za nią powinno iść mnóstwo obserwacji, całe lata obserwacji i wyliczeń, na które nie wiem, czy starczyłoby jedno życie... Moje życie… Poświęcę «je cale zbadaniu, czy moja teoria nie wyjaśniłaby lepiej budowy wszechświata.
-- Twoja teoria? Ale jaka teoria?
-- Że to nie Słońce obraca się wokół Ziemi. ale Ziemia wraz z innymi planetami krąży wokół Słońca...
===
Autor: mgr Hanna Korab
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 2 (190), luty 1973.
8c555ce1-45c8-466d-860c-a1d956a6068a

Zaloguj się aby komentować

W okolicach roku 2000 w TVNowskim satyrycznym programie "Ale plama!" odczytano list, rzekomo od widza, rzekomo o śledztwie szczecińskiej prokuratury wszczętym po zawiadomieniu murarza.
Ale Plama Wypadek na budowie - YouTube
Ale coś mi się to wydawało znajome, to przegrzebałem stare gazetki i znalazłem -- w styczniu 1984 w "Kalejdoskopie Techniki" ta sama anegdota (dziś powiedzielibyśmy "pasta" ;)). Tak, panowie satyrycy ordynarnie zajumali historię.
Ale pogrzebałem jeszcze głębiej i okazało się, że historia w KT również nie jest oryginałem. W 1980 szkocki zespół "The Corries" wydał album "Stovies", na którym była piosenka "The Bricklayer's song" z tą samą historią.
The Corries --- The Bricklayer's Song - YouTube
Ale to nie koniec. The Corries również pożyczyli ten utwór.
Od Pata Cockseya, który nagrał ten kawałek w 1969, pod tytułem "Paddy and the barrel".
Ale też nie był w tym oryginalny -- bazował na tekście wystąpienia komika Gerarda Hoffnunga w 1958.
Ale mimo, że utwór jest zarejestrowany brytyjskim odpowiedniku ZAiKSu jako autorstwa Pata Cockseya - to nawet wykonania panów Gerarda ani Cockseya nie było najsampierwsze.
Identyczna historia była opisana w Reader's Digest już w 1937 roku.
I była spisaną wersją folkowej piosenki śpiewanej od 1920 w różnych salach koncertowych w Wielkiej Brytanii.
Anyway -- historyjka opisana w Kalejdoskopie Techniki poniżej.
=========================
Pechowy racjonalizator
Grześ pomagał rodzicom w remoncie mieszkania, które znajdowało się na drugim piętrze. Zadaniem jego było usunięcie ceglanego gruzu, nagromadzonego podczas remontu. Miał go po prostu znieść na dół. Aby ułatwić sobie pracę i nie zanieczyszczać klatki schodowej, postanowił wprzęgnąć do pomocy technikę.
Myślał, myślał i wreszcie wymyślił. A co wymyślił, to i zrobił.
Uwiązał szaflik na lince, przymocował kółko bloczkowe do górnej futryny okna i postawiwszy szaflik na brzegu zewnętrznego parapetu załadował go do pełna gruzem. Przerzucił linkę przez bloczek i koniec jej spuścił na ziemię.
Potem, zadowolony z siebie, zbiegł na dół i uchwyciwszy luźno zwisający koniec linki szarpnął ją mocno. Daremnie. Załadowany gruzem szaflik ani drgnął. Grześ uwiesił się całym ciężarem na lince, lecz również bez skutku. Widać masa szaflika była większa niż masa ciała naszego, drobnej raczej postury, „racjonalizatora".
Grześ był jednak człowiekiem nieustępliwym. Nie mógł pozwolić na to, aby martwy przedmiot zatriumfował nad twórczym umysłem. Uwiesił się więc ponownie na lince i zaczął podkurczając i gwałtownie prostując nogi oraz wyczyniając całym ciężarem najprzeróżniejsze wygibasy, szarpać linkę. Wskutek tych ruchów szaflik nagle drgnął i zsunął się z zewnętrznego parapetu okna. Jak było zresztą do przewidzenia, przeważył Grzesia, i ten, mocno uczepiony linki, wzniósł się nagle w górę jak balonik.
W połowie drogi, gdzieś na wysokości pierwszego piętra, spotkali się... Pojemnik zjeżdżając w dół zawadził o bark ciągniętego w górę naszego niefortunnego „racjonalizatora". W momencie zderzenia szaflik przechylił się i cały gruz wysypał się z niego. Z kolei więc przeważył Grześ, który uczepiony nadal kurczowo linki... Zleciał w dół z wysokości pierwszego piętra na stertę usypanego przed sekundą gruzu, szaflik zaś... powrócił na miejsce startu.
Grześ upadając nic sobie na szczęście nie zrobił, ale wypuścił z rąk linkę. Na to tylko czekał przebiegły szaflik. Ponownie ruszył w dół, tym razem bez przeszkód osiągając ziemię, a właściwie dolną część pleców gramolącego się właśnie z upadku Grzesia.
Mimo iż pusty szaflik nie był zbyt ciężki i nie wyrządził Grzesiowi zbyt dużej krzywdy, jednak uderzając z rozpędem, obalił go przygniatając do gruzu. Wszyscy więc w końcu znaleźli się na ziemi, układając się na niej warstwami w kolejności: gruz, Grześ i szaflik...
Nauka z tego zdarzenia płynie taka: nie wystarczy wymyślić i skonstruować urządzenie techniczne, trzeba również umieć przewidzieć skutki, jakie przyniesie jego zastosowanie w praktyce. Oczywiście najprostszym rozwiązaniem byłoby: mniej gruzu ładować do szaflika.
Ale są i inne techniczne sposoby. Pomyślcie, jakie urządzenia techniczne mógłby Grześ zastosować, aby uniknąć podniebnych ewolucji z szalikiem?
===
Autor: w.w. (być może Włodzimierz Wajnert).
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 1 (320), styczeń 1984.
c14ecea9-cd1f-49ca-99e6-9c7637495042
Polinik

@Caesium

No a gwoździem do trumny było całkowite upolitycznienie Takiej PeVnej stacji


Ale to właśnie TVP była ostatnią ostoją takich bardziej wymagających intelektualnie programów. Miliard w Rozumie, Wielka Gra czy Telewizja Edukacyjna trzymały się tam, mimo, że konkurencja już szła w prymitywizację i reality show.


W sumie nawet do dziś ma jakieś niedobitki w formie 1z10 czy VaBanque.


A te stare programy wymieniane wyżej -- powtórki lecą na TVP Historia albo są do obejrzenia w VOD TVPowskim.


Akurat upolitycznienie (tak jakby kiedykolwiek nie była upolityczniona XD) nie miało tu wpływu na spłycenie treści.

Caesium

@Polinik w sumie masz rację, tv ogladam okazyjnie, mój obraz jej może być zatem znieksztalcony. Zatem wskazywałoby to na widza jako "winnego" takich, a nie innych wyborów.


Upolitycznianie, miałem na myśli aż w takim stopniu. Dobrze wiemy w jakim

WObiektywie

O takie ciekawostki nic nie robiłem. Brawo.

Zaloguj się aby komentować

Kto miał kalejdoskop za gówniaka?
Kto rozebrał, żeby zobaczyć ten skomplikowany system przesłon, który na pewno musiał być w środku?
Kto się rozczarował, jak okazało się, że tam są tylko kolorowe śmieci od ruskich?
====================================================
Czarodziejska rurka
Było to w Edynburgu, w roku 1817. Dawid Brewster, uczony fizyk i członek Królewskiego Towarzystwa Naukowego, siedział w zaciemnionym pokoju swego domu, zajęty pracą naukową. Na biurku paliła się tylko mała świeczka, osłonięta ze wszystkich stron. Brewster interesował się optyką; miał już za sobą poważne osiągniecia w dziedzinie polaryzacji światła. Wiadomo, że światło ma charakter falowy -- są to fale poprzeczne. Każdy promień światła składa się z takich fal leżących we wszystkich możliwych płaszczyznach wzdłuż danego promienia. Można jednak za pomocą odpowiedniego przyrządu, zwanego polaryzatorem, sprawić, aby fala świetlna leżała w jednej tylko płaszczyźnie -- i to się nazywa polaryzacją światła. Brewster miał poważne osiągnięcia w badaniu zjawiska polaryzacji, jedno z odkrytych przez niego praw nazwano nawet prawem Brewstera. Teraz jednak zajmowały go inne zjawiska optyczne. Badał odbicie promienia świecy od dwóch zwierciadeł płaskich, ustawionych w stosunku do siebie pod pewnym kątem. Promyk światła, przepuszczony przez wąską szczelinę, padał na zwierciadło, odbijał się od niego, padał na drugie zwierciadło.
W pewnej chwili Brewster chciał zajrzeć do swoich notatek. Podniósł się od stołu, aby rozsunąć zasłony przy oknach. Spojrzał przy tym przez szyby i zobaczył, że na ganku siedzi ze smutną miną jego dziesięcioletni syn. Uchylił okna.
-- Co się stało, Robin, dlaczego nie bawisz się w ogrodzie z Harrym?
-- Harry się pokłócił ze mną i poszedł do domu.
-- To czemu nie bawisz się sam? Masz tyle zabawek.
-- Wciąż tylko te same zabawki i zabawki — mruknął Robin.
Pan Brewster podumał chwilę, ale nie znalazł rady na zniechęcenie syna. Przymknął okno, przejrzał swoje notatki i znów zaciemnił pokój.
A gdyby te dwa zwierciadło zestawić dłuższymi krawędziami, tak żeby ich lustrzana powierzchnia znalazła się w środku? Brewster połączył lusterka, które utworzyły jakby dwa boki graniastosłupa o podstawie trójkątnej. Teraz próbował rzucić promień światła do wnętrza.
Nie, nie tak. Żeby lusterka dobrze się trzymały, wsuńmy je do tekturowej rury. Zachowajmy między nimi kat 60 stopni, a rurę tekturową zaczernijmy wewnątrz.
A teraz wypróbujmy nasz przyrząd. Trzeba by u brzegu rury umieścić coś, co odbijałoby się w lusterkach, w jednakowej odległości od obu. Zgasił świecę, rozsunął zasłony, sięgnął po pierwszy lepszy przedmiot: niebieski ołówek. Wsunął koniec ołówka do rury zwierciadlanej. Zajrzał i zobaczył to, czego należało się spodziewać: na jednej płaszczyźnie zwierciadlanej ujrzał kilka obrazów ołówka. Był więc bezpośredni obraz ołówka, odbicie obrazu ołówka z drugiego zwierciadła, powtórne odbicie obrazu z pierwszego zwierciadła w drugim i powtórzenie tego odbicia w pierwszym.
Ale wszystkie te obrazy niebieskiego ołówka daje tylko jedna ścianka zwierciadlana. Gdy podniósł tekturowa rurę do oczu, zaroiło mu się od ołówków, bo zobaczył na obu jego ściankach po wiele jego obrazów. Wszystkie one jakby wychodziły z jednego punktu, który leżałby w centrum wieczka przysłaniającego rurę -- gdyby takie wieczko istniało.
Brewster szybko wykonał wieczko z przezroczystego pergaminu i po namyśle zrobił na nim parę purpurowych plam. Zajrzał do rury pod światło i zobaczył cały wieniec purpurowych plam, symetrycznie rozłożonych wokół centrum.
-- Bardzo ładny deseń -- mruknął do siebie -- Można by go zastosować w zdobnictwie: to jest deseń na jakąś kolistą powierzchnie. Szkoda, że tylko dwukolorowy, czerwony na białym tle.
I w tej chwili przyszło mu coś do głowy. Zaczął zbierać w pokoju różne kolorowe drobiazgi: trochę okruchów ze stłuczonych butelek zielonych, szafirowych i brązowych, jakieś odłamki ze stłuczonej płytki czerwonego szkła.
Wieczko wykonał starannie, a właściwie było to podwójne denko: jedno ze szkła przezroczystego, drugie z matowego. Miedzy oba denka nasypał trochę nazbieranych różnokolorowych okruchów. Z drugiej strony wolca dał przysłonę z otworkiem. Podniósł rurę do oczu i aż się zaśmiał z uciechy. Różnokolorowe okruchy zsypały się na siebie byle jak; ale ten dowolny bezład, powtórzony po wielokroć, uporządkowany w odniesieniu do centrum wieczka, stał się idealna symetrią. Jak pięknie powtarzały się w tych samych odstępach plamy czerwone, zielone, szafirowe!
Brewster poruszył rurą i drobne okruszyny przesypały się w wieczku. Ten inny porządek, powtórzony wielokrotnie, znów stworzył idealnie symetryczny w rozłożeniu kolorów obraz. Za każdym poruszeniem rury powstawał coraz to inny obraz rozłożonych regularnie plam barwnych.
===
Wieczorem przy kolacji pan Brewster spytał syna:
-- No i co robiłeś przez całe przedpołudnie?
Robin spuścił i jednocześnie odwrócił głowę.
-- Nudził się -- rzekła oskarżająco pani Brewster -- i wciąż przeszkadzał niani i mnie w smażeniu konfitur.
To oskarżenie jakoś nie oburzyło ojca.
-- No, synu, co ci kupić? -- spytał z czułością. -- Na jaka zabawkę masz ochotę?
-- Nie kupuj mu żadnej -- przerwała surowo pani Brewster -- każda mu się sprzykrzy po dwóch dniach.
Ale uczony uśmiechnął się, jakby sobie nagle coś przypomniał.
-- A wiesz co? Mam dla ciebie zabawkę, która ciągle się zmienia.
Chłopiec popatrzył niedowierzająco.
-- A czy są takie zabawki?
-- No... ja bym to raczej nazwał urządzeniem naukowym. opartym na zasadzie odbijania się przedmiotów w kilku zwierciadłach płaskich.
To naukowa definicja zaimponowała Robinowi.
-- A czy można to urządzenie naukowe zobaczyć?
-- Ten aparat naukowy? Można.
Uczony wstał i przyniósł ze swego gabinetu rurę tekturową długości około 20 centymetrów. Z jednej strony miała ona przysłonę z otworkiem, z drugiej zamknięta była przykrywką szklaną. Skromny wygląd rozczarował nieco Robina.
-- To jest ten... aparat?
-- Tak, to jest ten instrument naukowy.
-- Instrument?
-- Albo przyrząd, jak wolisz.
-- Więc co to wreszcie jest? -- wykrzyknął chłopak, pewien. że ojciec żartuje sobie z niego. -- Mówisz. że to jest urządzenie, aparat, instrument, przyrząd. A co on przyrządza, ten przyrząd?
-- Ano, zobacz. Zajrzyj do środka.
Chłopiec spojrzał w otworek i na twarzy jego ukazało się zainteresowanie.
-- To takie jak mozaika. Ładne.
-- A porusz teraz to aparaturą.
Robin wydał okrzyk zachwytu.
-- Teraz inna mozaika się zrobiło! Teraz znów inna! I znów inna! Jakie to piękne! Czy dużo takich wzorów siedzi w tej rurze?
-- Myślę. że żaden chyba nie powtórzy się dwa razy.
-- A jak się nazywa ta... ta aparatura?
-- To narzędzie do wytwarzania kolorowych mozaik będzie się nazywać kalejdoskop, co po grecku oznacza „oglądanie pięknego obrazu". Należałoby jeszcze dodać, że kalejdoskop przedstawia obrazy nie tylko piękne, ale również ciągłe zmieniające się. W kalejdoskopie zawsze jest coś nowego i ciekawego.
===
Autor: H. Laskowska
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 1 (165), styczeń 1971.
42b46d3f-1d30-46c9-965a-31a51a832abd

Zaloguj się aby komentować

Metale u lekarza
W przychodni lekarskiej, przed gabinetem, ustawiła się długo kolejka chorych. Nie jest to jednak zwykła przychodnia lekarska, bo i pacjenci nie są zwyczajni. Lekarze również nie są zwykłymi lekarzami, chociaż chodzą w białych fartuchach. Są to lekarze metali -- metalurdzy.
Lecz oto otworzyły się drzwi i weszła pierwsza pacjentka. Ale jak ona wygląda! Skóra cała popękana i na dodatek matowa, bez połysku.
-- Jak się pani nazywa? -- spytał lekarz.
-- Miedź (po łacinie Cuprum, symbol chemiczny Cu) -- usłyszał cichą odpowiedź.
-- Co pani dolega?
-- Jestem bardzo słabo, wszystko mnie boli, a cała moja skóra jest popękana. A wszystko zaczęło się kilka tygodni temu, gdy jeszcze jako ruda miedzi byłam topione w piecu hutniczym. Było wtedy bardzo gorąco i kilkakrotnie odetchnęłam świeżym powietrzem. Potem zostałam odlana do formy. I wszystko byłoby dobrze do chwili, gdy kilka dni temu w czasie dużych upałów dostałam dreszczy i zaczęła mi pękać skóra.
Lekarz w skupieniu wysłuchał opowiadania pani Miedzi, chwilę pomyślał i powiedział: .
-- Wszystko jest jasne. Jest pani chora na chorobę wodorowa. A powodem jej było kilka oddechów zrobionych podczas topienia. Wówczas do pani organizmu razem z powietrzem dostał się tlen. Gdy tylko zrobiło się gorąco, tlen połączył się z wodorem, którego również w powietrzu nie brakuje. W ten sposób powstały cząsteczki pary wodnej. Podgrzana para wodna ma duże ciśnienie -- to ona przecież podnosi przykrywkę na czajniku z gotującą się wodą lub porusza tłokami parowozu. Ponieważ nie mogła wydostać się na zewnątrz, zaczęła mocno cisnąć i stąd właśnie biorą się pęknięcia. Ale i z choroby wodorowej można się wyleczyć. Trzeba tylko jeszcze raz się stopić i usunąć cały tlen z organizmu. Po zakrzepnięciu należy również unikać atmosfery zawierającej wodór.
Pani Miedź wstała, podziękowała za radę i wyszła.
Następny pacjent, który wszedł do gabinetu, był w jeszcze gorszym stanie. Skóra jego była rudobrązowa, postrzępiona i pełna wgłębień. Pod dotykiem ręki lekarza chrzęściła odpadała kawałkami na podłogę.
-- Jak się pan nazywa? -- spytał lekarz.
-- Żelazo (po łacinie Ferrum, symbol chemiczny Fe) -- przez chrzęst dał się słyszeć słaby głos.
-- Co się stało, że jest pan w tak opłakanym stanie?
Pan Żelazo z trudem zaczął mówić;
-- Gdy latem opuszczałem mury fabryki słupków ogrodzeniowych byłem sprężysty i mocny, a moja skóra miała piękny stalowoszary kolor. Kiedy zostałem zakopany w ziemię, by razem z moimi braćmi utworzyć ogrodzenie sadu nic nie wskazywało na to, że mogę aż tak się zmienić. Ale już jesienią, gdy spadły pierwsze deszcze, moja skóra zmieniła kolor na jasnobrązowy. Potem śnieg i otulił mnie białym, ciepłym puchem. A gdy przyszła wiosna i słońce spod topniejącego śniegu ukazał się bardzo smutny widok i dlatego jestem tutaj.
Lekarz ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział:
-- Tak bywa, gdy nie słucha się lekarza. A przyczyną pana dolegliwości jest korozja, popularnie zwana rdzą. Korozja, po łacinie "corrosio" oznacza: gryzienie, jest procesem niszczenia różnych materiałów na skutek oddziaływania otaczającego środowiska. W wyniku oddziaływania tlenu z atmosfery na pana skórze powstała cienka i krucha warstwa brązowego tlenku. Wiatr, deszcz i śnieg kruszyły te warstwę i korozja posuwała się w głąb materiału. Ale jest sposób, by panu pomóc. Należy dokładnie oczyścić się z produktów korozji, a następnie całą powierzchnie pokryć powłoką izolującą od wpływów atmosferycznych. Najczęściej stosuje się czerwoną minię ołowianą zawierającą tlenki ołowiu odporne na działanie atmosfery. Następnie trzeba nałożyć drugą warstwę ochronną z emalii, która dodatkowo nadaje estetyczny wygląd. Środkami antykorozyjnymi muszą być również powlekane pana siostry: karoserie samochodowe stalowych blach oraz stalowe konstrukcje budowlane. W przeciwnym razie czeka je taki sam los.
Następna pacjentka, która zapukała do gabinetu była również w rozsypce. I to dosłownie. Była cała szara, a na dodatek ze wszystkich miejsc sypał się z niej szary proszek.
-- Jak się pani nazywa i co pani dolega?
-- Cyna (po łacinie Stannum, symbol chemiczny Sn) -- odparła cicha i trochę szarego proszku osypało się na podłogę -- Jeszcze do niedawna nic mi nie dolegało. Miałam piękny srebrzysty połysk, a głos mój był dźwięczny jak dzwoneczek. Kilka dni temu spotkałam swoje przyjaciółkę — misę cynowe. Długo opowiadała mi o swojej podróży statkiem za Krąg Polarny. Początkowo dobrze znosiła mroźne powietrze, ale po pewnym czasie zaczęła robić się szara, aż wreszcie zaczął sypać się z niej szary proszek. Od tego spotkania ja również codziennie czułam się coraz gorzej. Teraz wyglądam tak samo, jak moja przyjaciółka. Czyżby to była jakaś choroba?
Lekarz wysłuchał opowiadania pani Cyny. Długo myślał, zajrzał do starej książki lekarskiej i powiedział:
-- To jest rzadka choroba, a na dodatek jest ona zakaźna. A nazywa się zaraza cynowa. Powoduje je niska temperatura. Cyna w temperaturze powyżej +13C ma srebrzysty połysk i jest metalem ciągliwym i plastycznym. Jest to tzw. cyna biała. Gdy jednak temperatura spadnie poniżej +13C, odbywa się powolna przemiana wewnętrzna cyny, która zmienia się w tzw. cynę szarą. Następuje wówczas zmiana barwy na szarą i utrata własności metalicznych. Powierzchnia przedmiotów cynowych pokrywa się plamami, z których wysypuje się szary proszek. Plamy te rozszerzają się i w końcu cały przedmiot zamienia się w kupkę proszku. Jedna odmiana cyny przechodzi w drugą tym szybciej, im niższa jest temperatura otoczenia. Przy temperaturze -33C przemiana ta następuje najszybciej i dlatego na tę chorobę zachorowała pani przyjaciółka.
Istnieje jeszcze drugie niebezpieczeństwo: gdy wyroby zdrowe zetkną się z wyrobami chorymi na zarazę cynową również ulegają zarażeniu. I to właśnie spotkało panie. Aby cyna chorująca na zarazę cynową odzyskała swój dawny wygląd, musi być przetopiona, a z otrzymanego metalu trzeba wykonać nowy przedmiot. A w przyszłości należy przebywać tylko w ciepłym klimacie, w temperaturze powyżej +13C.
Gdy pani Cyna wyszła z gabinetu lekarskiego, zza drzwi rozległ się głos:
-- Następny proszę...
===
Domyślacie się z pewnością, że rozmowy, które zostały „podsłuchane" i tutaj opisane, w rzeczywistości się nie odbyły. Jednak problemy poruszane w tych rozmowach występują naprawdę. A „choroby", na które zapadają metale, mimo że różnią się od chorób ludzi, są równie groźne, przynoszą bowiem olbrzymie straty gospodarcze. Jak wielkie mogą być te straty, niech zaświadczy fakt, że w okresie od 1820 roku do 1923 roku z ogólnej światowej produkcji żelaza wynoszącej 1766 mln ton aż 718 mln ton zniszczyła korozja. Podobnie dzieje się z innymi metalami.
Toteż naukowcy i inżynierowie metalurdzy -- lekarze metali -- w swoich instytutach i laboratoriach poszukują skutecznych sposobów ochrony metali przed ich „chorobami". A na czym te sposoby polegają, opowiemy innym razem.
===
Autor: Marek Skowron
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 1 (320), styczeń 1984.
352fd54d-273c-4371-ab69-6f33cec1cb0c
Besteer

"Najczęściej stosuje się czerwoną minię ołowianą zawierającą tlenki ołowiu odporne na działanie atmosfery."


Widać, że 1984, znajdź teraz gdzieś minię i to jeszcze z ołowiem

Besteer

W ogóle to super lekarz, 2/3 porad to "zrobić od nowa". Ciekawe, jakby pediatrzy tak działali xD

Polinik

@Besteer

Widać, że 1984, znajdź teraz gdzieś minię i to jeszcze z ołowiem


Cóż, takie czasy to byli. Teraz ołowiu to nawet w lutowiu nie ma a i w amunicji strzeleckiej chcą zabronić.

Zaloguj się aby komentować

Jak Henry Cavendish zważył Ziemię
Był już późny wieczór i w pokoju panował półmrok. Henry Cavendish dziarskim, mimo przeżytych sześćdziesięciu siedmiu lat, krokiem przechadzał się tam i z powrotem. Czuł się bardzo dobrze wśród niczym nie zmąconej ciszy. Obecność ludzi i gwar rozmów męczyły go zawsze. Zawsze był samotnikiem i na nic nie zamieniłby dni i tygodni całych spędzonych nad obmyślaniem nowych doświadczeń, a potem wykonywaniem eksperymentów. Pasją jego życia była chemia. Chemia i związane z nią doświadczenia. To one są przecież motorem posuwającym nieustannie wiedzę człowieka o otaczającym go świecie naprzód, ku nowym odkryciom. O sławę nie dbał, nie zamierzał nawet publikować wyników swoich prac. Ważne było dlań tylko wykonywanie doświadczeń.
Właśnie niedawno zapoznał się Cavendish z opisem ciekawego eksperymentu. Już w trakcie czytania uczony wiedział. że musi ten opis wykorzystać. Zważyć Ziemię. To przecież wymarzone dla niego zadanie. Nieważne, że odmienne od jego chemicznych doświadczeń, wymaga przecież nie mniejszej niż one dokładności.
W niedługim czasie potrzebna aparatura była gotowa. Cavendish, stojąc teraz w progu sąsiedniego pokoju, przyglądał się jej z takim zainteresowaniem, Jakby widział ją po raz pierwszy. Był wyraźnie zadowolony ze swego dzieła. „A więc już jutro będzie można przystąpić do pomiarów" -- pomyślał. Przygładził dłonią siwe włosi zamykając starannie drzwi laboratorium przeszedł do jadalni.
Było już dawno po kolacji, ale Henry Cavendish nadal siedział w jadalni. Przyćmione światło i wygodny miękki fotel skłaniały do zadumy. Niemłody już uczony rozmyślał swym rodaku. sir Newtonie i jego prawie powszechnego ciążenia. To dziwne, ale przecież nawet jego lewa ręka przyciąga prawą, choć tak małą siłą, że jej się w praktyce nie odczuwa. Tak samo, gdyby wziąć ciężarek o pewnej masie, to Ziemia przyciąga go z siłą, jaką można zmierzyć za pomocą wagi sprężynowej. Siła ta będąca niczym innym jak tylko ciężarem odważnika, zależy od masy ciężarka i całej Ziemi, od odległości środków ich mas i od stałego współczynnika. Właśnie ten współczynnik był przedmiotem zainteresowania uczonego. Znając jego wartość. a ponadto siłę przyciągania przez Ziemię dowolnego odważnika (czyli jego ciężar) oraz jego masę i odległość od środka Ziemi — będzie mógł wyznaczyć masę planety. Będzie mógł niejako zważyć Ziemię.
Nazajutrz dzień wstał ciepły i słoneczny. To dobry znak. Ładna pogoda napełniała Cavendisha zapałem do pracy. Już o świcie uczony był w laboratorium. Chciał jeszcze raz wszystko sprawdzić. Nie lubił niespodzianek, a właściwa mu sumienność była pod tym względem jego wielkim sprzymierzeńcem. Teraz w świetle dnia aparatura wypełniająca pokój zdawała się tylko czekać, aż uczony ją uruchomi. Tymczasem raz jeszcze jego spokojny wzrok błądził po dźwigniach, drutach i innych częściach aparatury.
Komuś. kto zobaczyłby tę dziwną konstrukcję po raz pierwszy, na pewno wydałaby się ona niezrozumiała. Ale uczony przemyślał wszystko starannie: pręt z dwoma drutami, na końcach których umocowane są duże kule metalowe; za pomocą układu dźwigni wyprowadzonego do sąsiedniego pokoju można obracać pręt, zmieniając położenie dużych kul względem dwóch innych malutkich kuleczek, umieszczonych z kolei na końcach drewnianego pręta, zawieszonego na długim giętkim drucie. Jeżeli na pręt podziała niewielka nawet siła, to wywoła ona skręcenie drutu, na którym pręt zawieszano. Kąt skręcenia drutu zależy od siły działającej na drewniany pręt, może więc stanowić jej miarę. Znając wartość kąta z odpowiednich pomiarów, uczony będzie mógł łatwo obliczyć siłę, która wywołała takie skręcenie.
Upewniwszy się, że wszystko jest w należytym porządku. Cavendish zamknął laboratorium i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Pomiary są tak dokładne, że jego obecność mogłaby je zakłócić nawet niewielkim podmuchem powietrza. Będzie więc z przyległego pomieszczenia zmieniał za pomocą dźwigni położenie dużych kul względem małych. Dzięki temu zmieniać się będzie, siła z jaką duże ołowiane kule przyciągają małe kuleczki umocowane do drewnianego pręta zawieszonego na drucie. Wywoła to obrót pręta i skręcenie drutu. W ścianie laboratorium umocował uczony lunetkę, za pomocą której będzie mógł śledzić wychylenia przyrządu.
Cavendish ujął długimi palcami uchwyty znajdującej się w sąsiednim pomieszczeniu aparatury i zbliżył twarz do lunety. Nieopodal na biurku przygotował papier do notowania wyników. Po wielekroć zmieniał ustawienie kul, wiele razy działki specjalnej skali przesuwały się w polu widzenia lunety.
Po kilku dniach wytężonej pracy uczony miał już komplet dwudziestu trzech pomiarów. To wystarczy, aby ustrzec się od przypadkowych błędów. Na dalsze próby szkoda było czasu - niewiele już mogłoby płynąć na uściślenie wyników. Przyszedł czas na obliczanie. Mając już współczynnik mógł teraz Cavendish określić z prawa powszechnego ciążenia masę Ziemi. a potem... potem także Księżyca, Słońca i obiegających je planet. Pochylony nad kartkami papieru uczony wypisywał zawrotnie wielkie liczby. Blisko 12 000 000 000 000 000 000 000 000 funtów.
Nawet na nim, przywykłym do ścisłego rozumowania i nie poddającym się łatwo emocji -- cyfra z dwudziestoma czterema zerami wywołała duże wrażenie. A więc tyle wynosi masa Ziemi. Wydała mu się przez chwilę, że nieco mocniej uczuł jej przyciąganie, dzięki któremu tak wygodnie spoczywał w swym głębokim fotelu.
Ale zaraz, ile w takim razie wynosi średnia gęstość naszej planety? Uczony obliczył pospiesznie objętość Ziemi i obliczoną wcześniej wartość masy naszej planety podzielił przez otrzymany przed chwilą wynik. Sprawdził jeszcze dla pewności rachunki. Nie, nie pomylił się. Średnia gęstość Ziemi jest prawie pięć i pół raza większa niż gęstość wody. Ze swych wędrówek geologicznych pamięta, że nie natrafił nigdy na tak ciężkie skały. Widocznie we wnętrzu Ziemi muszą się cięższe niż na jej powierzchni substancje. A może kryje ona w sobie olbrzymie pokłady żelaza?
Henry Cavendish poczuł się zmęczony. Wstał od biurka i udał się na swój codzienny wieczorny spacer. Był rok 1798.
===
Autor: Jerzy Wierzbowski
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 2 (190), luty 1973.
27ef13bd-0ed0-4355-8e57-bae6cc775491
Polinik

Od siebie dodam jeszcze, że wartość stałej grawitacji, którą wtedy wyznaczył była tak dokładna (no, może nie była to stała grawitacji w takiej formie jak dziś się stosuje, ale można ją paroma przekształceniami do niej doprowadzić), że zaktualizowano ją dopiero 97 lat później a różniła się zaledwie o 1% od wartości przyjmowanej obecnie.

Zaloguj się aby komentować

Czy flogiston istnieje?
-- Co? Woda zamienia się w ziemię? Nigdy w to nie uwierzę.
-- Ale kiedy ja robiłem doświadczenie. Posłuchaj, Antoni: jeśli ją ogrzać, ale długo, przez pół roku bez przerwy, zamienia się ona w ziemię.
-- Klaudiuszu, mówisz nonsensy. Obaj jesteśmy chemikami -- ja co prawda raczej z zamiłowania, przy moim prawniczym wykształceniu -- ale wiesz przecie, że to niemożliwe, żeby woda zamieniała się w ziemię. Nie żyjemy w czasach alchemików, którzy wierzyli w takie cuda.
-- Antoni , nie mów, że nie jesteś chemikiem. Masz zaledwie trzydzieści dwa lata, a już od siedmiu lat, od 1768 roku, jesteś członkiem Akademii Nauk, właśnie jako chemik. Wiesz, jak cię cenię, ale co do mojego twierdzenia -- zrób doświadczenie, a przekonasz się.
-- Dobrze, zrobimy je razem. Chodź do pracowni.
===
Piękny pałacyk Antoniego Lavoisier w Paryżu mieścił w sobie bogato wyposażone laboratorium chemiczne. Obaj przyjaciele zabrali się do pracy. Lavoisier wybrał wielką butlę, następnie zadzwonił na służącego.
-- Jakubie, przyniesiesz nam tu wiadro wody, najczystszej jaką możesz mieć.
Jakub wyszedł. Lavoisier postawił butlę na bardzo czułej wadze i zapisał jej ciężar. Przyjaciel jego patrzył na to ironicznie.
-- Zawsze jeszcze ważysz wszystkie substancje przy przerabianiu z nimi doświadczeń chemicznych?
-- Zawsze. Waga jest niezbędną pomocą w pracy chemika. Kazałem sobie zrobić bardzo precyzyjną
Wrócił Jakub.
-- To jest woda ze źródła ojców dominikanów, proszę pana, najczystsza woda w całym Paryżu -- objaśnił
Lavoisier nalał wody do butli, napełniając ją do połowy, następnie znów zważył ją wraz z wodą. Zapisał ciężar wody, zamknął naczynie hermetycznie, zważył całość. Wreszcie ustawił naczynie na stojaku nad sześciopłomienną lampką oliwną.
-- Jakubie -- wydał polecenie służącemu -- ta lampka ma się palić bez przerwy dzień i noc, przez pół roku.
Klaudiusz uśmiechnął się ironicznie, z góry przewidując swój tryumf.
===
Po dwudziestu pięciu dniach obaj przyjaciele weszli do pracowni. Lampka paliła się pod butlą; termometr wskazywał 85C ciepła.
-- Jeszcze nie widzę żadnych zmian -- rzekł marszcząc się Klaudiusz.
Lavoisier pochylił się nieco i za pomocą szkła powiększającego obserwował wodę poprzez szkło butli.
-- Mylisz się -- zaopiniował spokojnie -- ta woda nie jest już taka czysta.
-- Pokaż! -- zawołał porywczo Klaudiusz. Pochylił się i patrzył chciwie.
-- Ależ tak! W tej wodzie pływają jakby szarawe listeczki czy płytki. Widzisz, mówiłem ci!
Lavoisier przyglądał się wodzie z niezmąconym uśmiechem.
===
Po stu jeden dniach nie trzeba było szkła powiększającego, aby stwierdzić obecność w wodzie mnóstwa szarawych płytek, proszków, kłaczków.
-- A co? Nie mówiłem, że woda zmienia się w ziemię? -- tryumfował Klaudiusz.
Antoni spokojnie zabrał się do pracy. Trwała ona parę godzin. Zgasił lampkę, następnie zważył całą butlę wraz z zawartością. Waga tej całości nie zmieniła się. W tej sposób dowiódł, że nic z zewnątrz nie dostało się do butli, ani też nie ubyło. Zlał w kryształowy flakon wodę wraz z zawartością. Zważył pozbawioną wody butlę; okazało się, że straciła na wadze 17,4 grama. Wodę zlaną do flakonu poddał wyparowaniu. Na dnie pozostał wówczas wysuszony tajemniczy proszek szarawej barwy. Ważył on dokładnie 17,4 grama, czyli tyle, ile ubyło z wagi naczynia. Proszek ten nie był ziemią powstałą z wody; był wynikiem rozpuszczania się szkła butli pod wpływem długotrwałego ogrzewania szkła w wodzie. Klaudiusz stał zadumany, patrząc na pozbawiony tajemniczości proszek.
-- Przekonałeś mnie, Antoni. Istotnie, to nie jest ziemia. Podziwiam twoją jasną, dokładną metodę pracy.
A po chwili dodał z uśmiechem:
-- Przekonałeś mnie jeszcze o drugiej rzeczy.
-- A jakaż jest ta druga? -- zdziwił się Lavoisier.
-- Że waga jest niezbędnie chemikowi potrzebna.
Teraz zadumał się Lavoisier.
-- Tak czasem jednak przyczynia się do powstawania zagadek, które trudno wyjaśnić, nie narażając się zwolennikom jakiejś utartej teorii.
-- Zagadek? Nie rozumiem cię, Antoni.
Lavoisier zwrócił ku niemu swą piękną twarz.
-- Powiesz mi, Klaudiuszu, co to jest flogiston?
-- Flogiston? Ależ wszyscy to wiem. Jest to pierwiastek palny, składnik każdego ciała, które da się spalić. Jedne ciała zawierają go więcej, więc palą się lepiej, inne zawierają go mniej i palą się gorzej. Jest to teoria uczonego niemieckiego Stahla, ma już przeszło sto lat i doskonale wyjaśnia proces spalania.
-- Powiadasz, że doskonale wyjaśnia? Hm… W takim razie odpowiedz mi na kilka pytań. Każde ciało palne jest więc całem złożonym: składa się bowiem z materii zasadniczej -- tak ją nazwijmy -- i z flogistonu, czy tak?
-- No oczywiście.
-- Gdy ciało się pali, wydobywa się z niego flogiston, przetwarzając się w światło i ciepło, czy tak?
-- Tak.
-- Ciało spalone flogistonu więc już nie posiada?
-- Ależ oczywiście, o co ty mnie pytasz, Antoni!
-- Każdy metal, jako palny, jest związkiem niepalnych ziem i flogistonu, czy tak? Wobec tego, jeśli spalimy metal, to flogiston się ulotni, a pozostanie sam ziemia?
-- No tak, tak.
-- W takim razie metal powinien być cięższy od ziemi, bo metal to jest -- sam metal plus flogiston, a ziemia tego flogistonu już nie posiada?
-- No, tak, tak… Nie, zaczekaj, to właśnie metal z flogistonem jest lżejszy od ziemi. Dziwne.
-- Właśnie, dziwne. Ale dlaczego tak jest? Przecież niepalna ziemia już jest pozbawiona flogistonu, to ona powinna być lżejsza?
-- Doprawdy, Antoni… Nie, ziemia metalu jest na pewno cięższa od samego metalu, choć nie zawiera flogistonu… Nie wiem już doprawdy, co o tym myśleć. Ale przecież flogiston…
-- Zostawmy flogiston na razie w spokoju, Klaudiuszu. Mnie się zdaje, że prosty rozum dyktuje. Iż jeśli ziemia jakiegoś metalu jest cięższa niż sam metal, to z niej chyba nic nie ubyło, a raczej przybyło…
-- Przybyło? Ależ Antoni, przecież ubyło! Flogiston ubył!
-- Zostawże ten flogiston w spokoju. Podejrzewam, że on wcale nie istnieje.
-- Mój drogi, nie pojmuję cię. Przecież cały świat uznaje jego istnienie za pewne…
-- Ja nie. Ale pomówmy o czym innym. Czy wiesz, że uczony angielski, Priestley, potrafi wytwarzać nowe powietrze, znacznie lepsze do oddychania niż to zwykłe, wypełniające na przykład ten pokój?
-- Tak, wiem. Otrzymuje je w butli, przez podgrzewanie ziemi rtęciowej.
-- Otóż to nowe powietrze jest tak całkowicie pozbawione flogistonu, że gwałtownie odbiera flogiston palącym się ciałom, co objawia się w ten sposób, że te ciała palą się w nowym powietrzu niezwykle silnie. Zastanawiam się…
Znakomity chemik milczał, zasłoniwszy dłonią oczy. Wreszcie rzekł:
-- Nie wiem jeszcze na pewno… Trzeba robić doświadczenia… To są jeszcze takie nie sprawdzone przypuszczenia…
-- Ale o co wreszcie chodzi?
-- Zastanawiam się, czy to gwałtowne palenie się nie jest w jakimś związku z tym, że spalone ziemie są cięższe niż metale. Chyba tym razem też waga nam pomoże. Chodź, Klaudiuszu, zrobimy nowe doświadczenie.
Nowe doświadczenie było proste i przejrzyste, jak wszystkie doświadczenia znakomitego chemika. Najpierw Lavoisier wziął pewną ilość ziemi rtęciowej, zważonej dokładnie i ogrzał ją. Przy ogrzewaniu zaczęło się z niej wydzielać "nowe powietrze", które Lavoisier zbierał w zamknięte naczynie. Następnie zważył otrzymane powietrze i ogrzaną ziemię rtęciową. Waga ich zgadzała się oczywiście z wagą wziętej do doświadczenia ziemi rtęciowej. Z kolei doważył pewną ilość opiłków cynowych a następnie spalił je w naczyniu z "nowym powietrzem". Otrzymał w ten sposób ziemię cynową. Zważył i ten produkt. Wtedy ukazało się jasno, że podgrzana ziemia rtęciowa stała się lżejsza -- o tyle gramów, o ile stała się cięższa ziemia cynowa.
Obaj chemicy spojrzeli na siebie, przejęci głęboko tym faktem.
-- A więc nowe powietrze, które odłączyło się od ziemi rtęciowej, pozostawiając samą rtęć, połączyło się przy spalaniu z cyną, tworząc ziemię cynową. Zastanawiam się, czy nie można by tego procesu odwrócić i przez ogrzewanie ziemi cynowej otrzymać to nowe powietrze, a przez spalanie rtęci w nim znów otrzymać ziemię rtęciową -- rozmyślał głośno Lavoisier.
-- Ale to nowe powietrze! To nowe powietrze łączy się z się z metalem spalanym i dlatego metal tworzy po spaleniu ziemię metalu! A ziemia metalu musi być cięższa niż sam meta, bo przecież powiększa jej ciężar! Antoni, jesteś genialny!
-- A co z flogistonem?
-- Nie ma go! Nie istnieje!
===
Doświadczenie to powtarzał Lavoisier po wielokroć. Opanowawszy już metodę otrzymywania "nowego powietrza" -- które my dziś nazywamy tlenem -- spalał w nim różne metale -- i zawsze otrzymywał w rezultacie ziemię tego metalu -- tak w owym czasie nazywano tlenki metali. Ziemia metalu była z reguły cięższa od wziętego do doświadczenia metalu dokładnie o tyle, ile ważyło użyte do doświadczenia "nowe powietrze". Wyprowadził więc z tych doświadczeń kilka wniosków.
Po pierwsze ciało, które nie da się rozłożyć na ciało prostsze jest pierwiastkiem.
Po drugie "nowe powietrze" jest jakimś nie znanym dotychczas pierwiastkiem.
Po trzecie spalanie każdego ciała jest niczym innym jak łączeniem się tego ciała z nowym pierwiastkiem.
Antoine Laurent dokonał jeszcze wielu odkryć w dziedzinie chemii; to on ustalił skład powietrza, dokonał analizy wody, którą jeszcze wówczas uważano za ciało proste. Można go nazwać twórcą podstaw nowoczesnej chemii. Gdy zginął na gilotynie za panowania Terroru w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej w roku 1794, nie miał jeszcze 51 lat.
===
Autor: Hanna Korab
Źródło: Horyzonty Techniki dla dzieci. Nr 6 (122), czerwiec 1967.
b07880e5-0094-444f-9d43-11b94251e34a
Polinik

@BastianObsztyfitykultykiewicz Jak będzie pozytywny odzew to czemu nie. OCR słabo sobie radzi ze starym krojem czcionki w dodatku na zbrązowałym papierze, więc dużo poprawiania z palca, ale parę teksów mam zarchiwizowanych.

Pumeks

@Polinik czyli jak dzisiaj u lewarków i tych z durszlakami xD

Chryzyp

To jest po prostu piękne! Zdaję sobie sprawę, że cała narracja została uproszczona bo to krótki tekst z pisma kierowanego do młodszego odbiorcy, ale i tak uważam, że przedstawiony tutaj analityczny sposób myślenia Antoniego Lavoisier jest absolutnie zachwycający!

Zaloguj się aby komentować

Wokoło jeżyły się posępne, groźne, poszarpane góry sycylijskie, tylko w kierunku północnym wiodła łagodnie wznosząca się przełęcz. U podnóża przejścia mały obóz grecki był prawie niewidoczny wśród skał.
-- Bogowie jedni wiedzą, którędy oni nadejdą -- mówił monotonnie jakiś głos.
-- Może tędy, a może pójdą na Akragas. Jeżeli cała armia kartagińska zwali się na nas, nie utrzymamy się. Zginą Syrakuzy, nasza piękna, mądra ojczyzna.
-- Po to tu jesteśmy, żeby ich powstrzymać -- odrzekł drugi głos, młodszy i energiczniejszy.
-- Taką garstką ich nie powstrzymamy. Przejdą po nas i zdobędą przełęcz. Żebyśmy to chociaż mogli zawiadomić naszych, że Kartagińczycy idą tędy!
-- Rozpalimy ognie na górach -- nasi domyślą się, co to znaczy -- wtrącił ktoś trzeci.
-- Ba! Ale czego się domyślą? Czy że idzie tędy mały oddział kartagiński czy że sam Barkas z całą potęgą? I co my mamy robić: ginąć do ostatka czy raczej cofnąć się za góry? Na Zeusa! Miło jest ginąć za ojczyznę i będę walczył za nią -- ale wolałbym wiedzieć, że moja śmierć przyda się na coś.
Stojący w cieniu skał dwaj mężowie przesunęli się dalej. Gdy nieco odeszli, młodszy i wyższy z nich mruknął:
-- Wierzę w twój wynalazek, Charyklesie -- byłeś przecież uczniem wielkiego Pitagorasa -- ale kończ go szybko, bo istotnie Kartagińczycy mogą nadejść lada dzień.
-- Wszystko jest już prawie gotowe, Ajgistosie. Dziś w nocy wyślę syna do głównego obozu. Pójdź ze mną.
Namiot uczonego Charyklesa stał obok namiotu wodza, ale był od niego znacznie obszerniejszy. W świetle kaganków oliwnych kręciło się tu kilku niewolników, dokonując jakichś prac wyglądających na stolarskie, bo ziemia była zaśmiecona wiórami. Po środku namiotu rzucały się w oczy dwa wielkie naczynia gliniane w kształcie walca na nóżkach. Były one jednakowe. Wysokość każdego z nich równała się wysokości dziesięcioletniego chłopca. Dno każdego z walców posiadało okrągły, nieduży otwór, ściśle w tej chwili zatkany drewnianym kołkiem. Ajgistos oglądał w milczeniu oba walce,
-- Dużo trudu kosztowało przewieźć je tu w całości -- mruknął -- Przez te góry…
-- A teraz popatrz na to, Ajgistosie.
To, co wskazywał Charykles, było to jakby denko drewniane. Niewolnicy opiłowywali je dopasowując do otworu walca: widać było, że ma ono zupełnie swobodnie poruszać się wewnątrz naczynia. W środku denka był osadzony długi drewniany pręt, którego powierzchnię podzielono poprzecznie na 24 pola, zaopatrzone w napisy.
-- A tu robimy drugie denko do drugiego walca. O, właśnie mój syn maluje na pręcie napisy. Glaukosie -- zwrócił się do młodego, może piętnastoletniego chłopca -- czy sprawdziłeś długość obu prętów i odległości napisów od wierzchołka?
-- Sam sprawdzałem po kilkakroć, ojcze. Oba pręty o włos nie różnią się między sobą.
Ajgistos wziął do ręki pręt, na którym jedne nad drugimi wysychały napisy robione przez Glaukosa, i odczytywał je:
-- "Mały oddział kartagiński idzie na nas". "Cała armia kartagińska uderza tędy". "Starajcie się utrzymać swoją pozycję". "Uderzajcie natychmiast na nieprzyjaciela". "Cofnijcie się za przełęcz". "Wycofajcie się i połączcie z naszymi". "Wysyłamy wam małą pomoc". "Wysyłamy wam człowieka z rozkazami".
-- To chyba wszystko -- mruknął Ajgistos -- Aha, dodaj jeszcze, Glaukosie, na obu prętach: "Uderzajcie na wroga niezależnie od jego liczebności". Może i taki rozkaz król będzie chciał wydać.
Osadzono drugi pręt w denku. Charykles jeszcze raz z całą dokładnością zmierzył średnice obu denek, wysokość prętów, odległości napisów do wierzchołka. Wszystko było w porządku: stały przed nim dwa identyczne przyrządy.
-- A więc Glaukosie, synu mój, natychmiast wyruszysz w drogę i zawieziesz jeden z tych walców do obozu króla naszego, Gelona. Wodę tam znajdziecie, prawda? Ustaw go blisko najwyższego szczytu i stróżuj przy nim każdej nocy od zmierzchu do świtu, tak jak cię nauczyłem.
Dwaj niewolnicy wynosili ostrożnie walec owinięty w miękki materiał i umieszczali go na ośle. Inni zabrali się do opakowania drugiego walca. Charykles to zauważył. 
-- Nie, nie, ten drugi walce tu pozostaje. Ustawicie go na wzgórzu, które wam wskażę.
===
Stało się tak, jak rozkazał Charykles: jeden walc został wywieziony przez Glaukosa do głównego obozu króla Syrakuz, Gelona, nad rzekę Himerę, drugi zaś ustawiono u zbocza najwyższego wzgórza nad przełęczą, której miał bronić Ajgistos. Naczynie napełniono pod wierzch wodą i przykryto denkiem, które unosił się na wodzie. Wysoko sterczał z denka w górę pręt z napisami. Kilku żołnierzy trzymało stale straż przy tym zagadkowym urządzeniu. W pobliżu biło źródełko wody.
Minęło kilka dni. Nadchodził właśnie wieczór i słońce zachodziło z wolna poza poszarpane skały, gdy z doliny przygalopowali trzej wysłani na zwiady Grecy. Zatrzymali się przed namiotem Ajgistosa i wódz wyszedł do nich.
-- Idą. Cała armia kartagińska -- mówili gorączkowo. -- O pięćdziesiąt stadiów stąd, w dolinie Autymajonu rozłożyli się na noc. Rano pewno uderzą na nas.
Zmrok zapadał szybko. Wokół namiotu wodza zebrali się żołnierze słuchając nowik, czekając na rozkazy Ajgistosa. Lecz ten rozejrzał się.
-- Charyklesie!
-- Jestem, wodzu. Idziemy na wzgórze. Wy dwaj -- wskazał palcem niewolników -- idziecie z nami. Weźcie zapalone pochodnie i wiadra.
Mała grupka szybko podążyła w górę i dotarła do miejsca, gdzie na zboczu wzgórza warta czuwała przy naczyniu. Charykles sprawdził poziom wody w walcu: było jej pełno.
Natenczas chwycił płonącą pochodnię z rąk niewolnika, stanął na samym szczycie i zaczął zataczać ogniste kręgi. Pochodnia płonęła jasno. Przy naczyniu z wodą czuwał Ajgistos.
-- Jest! -- krzyknął Charykles.
Daleko, daleko na oddalonym szczycie ukazało się drugie takie światło. Tam też ktoś robił koła zapaloną pochodnią.
-- Widzą nas już! Odkorkować!
Podał pochodnię niewolnikowi, który zbiegł z nią na dół. Na szczycie zaległy ciemności. Charykles stanął przy walcu. Woda uchodziła z niego powoli, wraz z obniżaniem się jej poziomu denko z prętem coraz bardziej opadało w naczyniu. Przy świetle pochodni uczony śledził powoli zanurzające się napisy na pręcie. W pewnym momencie krawędź walca wypadła na jednym poziomie z linią, nad którą był napis "Cała armia kartagińska uderza na nas". Krzyknął:
-- Zakorkować!
I skoczył znów na górę z pochodnią, dając w ten sposób znać swojemu synowi w obozie Gelona, że i on powinien zatkać swój walec. W tej samej chwili błysnęło światło na tamtej górze.
Charykles zszedł na dół.
-- Potwierdzili tym światłem, że otrzymali wiadomość. Teraz my czekamy na wiadomość od nich. Sykelu -- zwrócił się do niewolnika -- trzeba znów dolać wody do pełna.
Denko drewniane wraz z sterczącym prętem ponownie uniosło się w górę i pływało po powierzchni. Charykles wszedł na szczyt i ukrywszy niewolnika z pochodnią z załomie skał czekał wśród ciemności, wytężając wzrok w stronę wzgórz na Himerą. Czekał niedługo.
-- Ajgistosie, widzę światło!
Chwycił z rąk niewolnika pochodnię i zaczął nią wywijać, dając w ten sposób znak, że jest gotów do odbioru wiadomości. Nagle krzyknął::
-- Schowali światło! Odkorkować!
Niewolnik ze światłem ukrył się. Charykles wytężał wzrok w kierunku wzgórz na Himerą. Słychać było plusk wody uchodzącej z walca. Krzyknął znowu:
-- Jest światło! Zatkać!
Niewolnik na górze powiewał pochodnią na znak, że wiadomość została odebrana. Charykles zbiegł do walca. Pręt z napisem był znacznie zanurzony w naczyniu; krawędź naczynia odcinała linię, nad którą w świetle pochodnie odczytali:
"Idziemy z całą armią wam na pomoc".
===
Wywiadowcy kartagińscy dobrze pracowali. Wiedzieli oni -- i donieśli o tym swemu wodzowi -- że przez góry prowadzi wygodna przełęcz, strzeżona przez garstkę Greków. Jeśli udałoby się przejść tą przełęczą -- można by zaatakować wojska greckie od strony, od której nie spodziewały się napaści, bo od wnętrza lądu. Należy tylko otoczyć mały oddziałek grecki i wyciąć wszystkich, aby wieść o pochodzie Kartagińczyków przez góry nie dotarła do króla Syrakuz, Gelona.
Wczesnym rankiem napastnicy uderzyli do boju. Jakież było ich zdumienie, gdy okazało się, że naprzeciw nich stoi nie mały oddział grecki, a cała armia Gelona!
Kartagińczycy przegrali bitwę i wojnę. Zaledwie szczątki ich powróciły na rodzinny brzeg afrykański. Nigdy nie mieli się dowiedzieć, że do ich przegranej przyczynił się owoc geniuszu greckiego -- pierwszy na świecie telegraf.
Bo telegraf, słowo greckie, oznacza -- pisanie na odległość.
===
Autor: Anna Osińska.
Źródło: Horyzonty techniki dla dzieci. Nr 1 (57), styczeń 1962.
bf2184be-5983-4052-bd3e-1e7499b7f41b

Zaloguj się aby komentować