#atacama

0
8

Najpiękniejszy zachód słońca w Chile widziałem nieopodal mojego nowego miejsca noclegowego, dla którego opuściłem wygodne mury hostelu. Rezygnowałem z murowanego budynku


znajdującego się w odległości 5 minut marszu od głównej uliczki San Pedro de Atacama na rzecz campingu, do którego trzeba było dreptać jakieś 50 minut wzdłuż prawie całkowicie wyschniętego koryta rzeki, mijając po drodze właściwie jedno wielkie nic. No ok, widać było dookoła pnące się na 2 metry murki, prawdopodobnie kryjące za sobą domostwa miejscowych, ale z zewnątrz wyglądało to wszystko wyjątkowo nieprzystępnie i surowo. Idąc po raz pierwszy w stronę mojego campingu czułem się jak wygnany poza mury miasta banita. Czułem też niesamowity skwar, będący swoistym źródłem dla rzeki potu spływającej z obciążonych bagażem pleców wprost między wzgórza mych jakże jędrnych pośladków.


Nie ukrywam, lokalizacja nowego miejsca noclegowego była jednoczesnym przekleństwem i błogosławieństwem. Przekleństwem właśnie ze względu na sporą odległość od miasta, do którego wybierałem się to na zakupy, to na piwo z kolegami poznanymi wcześniej. Błogosławieństwem, bo dzięki tej izolacji miałem naprawdę komfortowe warunkiem do obserwowania gwiazd nocą - wystarczyło wyjść z namiotu i pogapić się w niebo.


Gwoli ścisłości, nie był to zwykły camping lecz glamping. Dla niewtajemniczonych - glam camping, czyli nieco bardziej luksusowy camping z własnymi przestronnymi namiotami na metalowej konstrukcji, a nawet niewielkim basenem zewnętrzym. Dostrzegłem też... teleskopy. Tak, okazało się, że właśnie na ten camping docierała część wycieczek z miasta w celu oglądania czerwonych karłów, mgławic i galaktyk, które oglądałem kilka dni wcześniej. Najlepsze warunki do star gazingu miałem więc poniekąd za darmo w moim nowym miejscu noclegowym. Uściślając - gdybym chciał znów pogapić się przez obiektyw, musiałbym uiścić stosowną opłatę, ale mnie interesowało przede wszystkim niezanieczyszczone sztucznym światłem nocne niebo oglądane gołym okiem, a dokładnie takie warunki oferował mój camping.


Tuż obok campingu wyrastało strome wzgórze z dziwnym łukiem na szczycie oraz sporym pomnikiem z krzyżami nieopodal - to właśnie tę miejscówkę upatrzyłem sobie na zachód słońca. W aplikacji maps.me widziałem dwie ścieżki prowadzące na szczyt. Ta, która zaczynała się tuż obok wyjścia z campingu była chyba bardziej hipotetyczna niż prawdziwa - wejścia bronił wysoki płot z metalową siatką, uszkodzoną w kilku miejscach. Początku drugiej ścieżki nie chciało mi się szukać (szacowany czas dojścia do jej startu - pół godziny), bo nie miałem pewności czy nie zastanę podobnego widoku. Pozostało więc przecisnąć się przez dziurę w siatce i piąć w górę po stromym terenie nieco na czuja.


Wejście zajęło mi prawie pół godziny. Ze szczytu rozpościerał się przyjemny widok, choć na prawdziwy spektakl wciąż czekałem. Ustawiłem moje goPro do nagrywania timelapsu zachodu słońca i czekałem. Miałem ze sobą butelkę wina, ulubioną muzykę i kłęby własnych myśli.


Podczas samego zachodu słońca nagle pojawiło się na szczycie kilka dodatkowych osób, które dotarły drugą ścieżką (z góry było ją całkiem dobrze widać, w przeciwieństwie do tej którą przyszedłem - ta praktycznie nie istniała). Brak samotności trochę mnie zasmucił, bo zamiast spokojnej kontemplacji wkurzałem się na fakt zepsucia mojego timelapsu przez ich sylwetki. No ale kij z tym. Skupiłem się na zachodzie słońca i niebie, które przybrało te niesamowite barwy jakieś 20 minut później. W międzyczasie wpadłem na pomysł zrobienia sobie zdjęcia samowyzwalaczem, czego efekty możecie podziwiać na głównym zdjęciu. Jak na tylko jedną próbę chyba całkiem nieźle.


Jedyne czego żałowałem, to że nie było ani jednej chmurki na niebie, bo to wtedy wschody czy zachody słońca są najpiękniejsze. Ale nie narzekałem. Wciąż byłem oniemiały intensywnością pomarańczu na niebie, którego źródłem był najpewniej unoszący się w powietrzu pył pustynny, załamujący światło słoneczne.


Gdy zachód dobiegł końca pomyślałem sobie - koniecznie muszę wrócić tu na wschód słońca! Tylko czy będzie chciało mi się wstawać super wcześnie rano? Jednocześnie skonstatowałem, że jest to genialne miejsce na obserwowanie nocnego nieba. A że od dawna marzyłem o spędzeniu nocy pod gołym niebem, pomyślałem - why not both?


Plan był prosty - wrócić na camping, spakować śpiwór oraz karimatę i wrócić w to samo miejsce na noc. Może był to pomysł głupawy, bo jednak nocą na pustyni bywa zimno, w dodatku teoretycznie tu też mówiło się o występowaniu pum w górach (w co do tej pory nie chce mi się wierzyć), ale butelka wypitego wina dodała mi animuszu, więc ruszyłem nieistniejącą ścieżką w dół. No właśnie - jako że ścieżka za bardzo nie istniała, szedłem na czuja oświetlając sobie drogę gównianą czołówką z Decathlonu, która pomagała mi dostrzec jedynie to, co było bezpośrednio pod moimi stopami, ale nie była bezużyteczna w kontekście zrozumienia co zastanę za metrów paręnaście. Tym sposobem zboczyłem z nieistniejącej, choć w miarę wygodnej ścieżki, którą właziłem na górę, a zamiast tego trafiłem do żlebu z niepewnymi kamieniami pod stopami.


Co może się stać, gdy opierdzieli się w pojedynkę całą butelkę wina i schodzi się stromym żlebem po ciemku? Bingo - wypierdoliłem się po podkręceniu kostki na jednym ze zdradliwych kamieni. Szczęśliwie poza bólem stawu skokowego, zdartą skórą na goleniu i zranianą dumą nic mi nie było, więc kontynuowałem zejście.


Na campingu szybko spakowałem niezbędne rzeczy i ponownie ruszyłem w mozolną drogę pod górę. Tym razem udało się uniknąć trudnego terenu, a panujący dookoła chłód sprawiał, że wchodziło mi się przyjemniej niż poprzednio. W końcu dotarłem na szczyt.


Rozłożyłem karimatę i śpiwór oraz wpełzłem do środka. Miałem ze sobą nawet kolejną butelkę wina, którym miałem się raczyć oglądając rozgwieżdżone niebo. Z tym że leżąc tak i wpatrując się przez kilkanaście minut w firmament w ciepłym śpiworze w absolutnej ciszy, nagle poczułem, że zaczyna morzyć mnie sen. Walczyłem jeszcze z powiekami przez jakiś czas, ale zrobiło mi się tak błogo, mimo leżenia w absolutnie nieosłoniętym i narażonym na ataki prawdziwych i wyimaginowanych wrogów miejscu, że koniec końców poddałem się i zasnąłem, wcześniej ustawiając jednak budzik na 40 minut przed wschodem słońca.


Przyznam, że spałem jak zabity, więc gdy zadzwonił budzik średnio chciało mi się wyjść ze śpiwora, zwłaszcza że wciąż było co najwyżej szaro i nieciekawie. Nie chciałem jednak znów zasnąć i ryzykować przegapienia wschodu słońca, więc obserwowałem okolicę - najpierw na leżąco, a ostatecznie w pozycji wyprostowanej (choć raczej zgarbionej i zziębniętej). W końcu niebo zaczęło nabierać dość dziwnych kolorów, a złoto wciąż czającego się pod linią horyzontu słońca rozlało się nierównomiernie po firmamencie.


Zanim jeszcze słońce w końcu pojawiło się na niebie, przebiegłem się w stronę drugiego szczytu wzgórza z pomnikiem krzyży, które oglądałem też dzień wcześniej. Ku mojemu zdziwieniu, pośrodku ścieżki, nieopodal mojego miejsca noclegowego, widniałalo świeże i niemałe gówno pochodzenia zwierzęcego. Świeże, to znaczy na pewno nie było go wieczorem. Kto je tam zostawił w nocy oznaczając teren? Pies? Puma? Cholera wie. W każdym razie przez chwilę poczułem się nieco nieswojo, że zwierzę to mogło, albo i podeszło mnie obwąchać.


W końcu słońce zawitało na niebie, dodając uroku pomarszczonym wzgórzom Valle de la Luna za pomocą gry światłocienia. Naprawdę, nie chciało mi się stamtąd schodzić. Było absolutnie przepięknie. Spędziłem tam chyba kolejną godzinę zanim się w końcu udałem się w dół. Tego dnia miałem już opuszczać San Pedro de Atacama i lecieć ponownie do Santiago de Chile na ostatnie dwa dni w Ameryce Południowej. Ale o ostatnim weekendzie w chilijskiej stolicy opowiem w kolejnym wpisie.


#polacorojo #podroze #chile #atacama #mojezdjecie

a19e3ba0-64c6-4de9-b8f5-8c5672c7f0d9
af8de029-f72a-426d-a05a-301307169ec6
9b477283-922a-4a33-be8b-755fc6f13bf7
65b2b009-c74c-48e1-b19e-1a02f89e3dfa
d2020f8d-88b0-4a16-ad62-d6ae21797b9b
globalbus

@Sniffer nie lubię spać bezpośrednio na glebie, bo insekty. W Chile mrówki były na tyle agresywne, że w nocy przegryzły mi podłogę i zrobiły ścieżkę pod karimatą. Musiałem się przenieść parę metrów w środku nocy.

I namiot za 2k dziurawy po 4 nocy

Sniffer

@globalbus ulala, pech max. Wyczuły żarcie?

globalbus

@Sniffer raczej "zapach świeżości". Najbardziej podziurawily pokrowiec leżący luzem w przedsionku.

8b748a5e-1de2-4099-96be-1e34b10efb4f

Zaloguj się aby komentować

Po totalnym fiasku poprzedniej wycieczki do Pierdas Ruchas, czy tam Piedras Rojas, z kolejną wiązałem zerowe oczekiwania co do atrakcji czy widoków, żeby się nie rozczarować. No i przede wszystkim skorzystałem z usług innej agencji. No i znów - czemu agencja, a nie na własną rękę? Po prostu samochodów na wynajem był totalny brak, a łapanie stopa na pustyni jest jakieś takie nie wiem.


Pisałem, że nie miałem żadnych oczekiwań - ok, poprawka - miałem oczekiwania, że zobaczę ten cały porzucony autobus na środku pustyni, bo wyglądał dość klimatycznie. Choć tak jak się można spodziewać, gromadzą się wokół niego niewielkie tłumy, stąd o fajną fotę na Instagrama ciężko (wiem wiem, znowu cringe i atencja, ale tak się niektórzy ludzie zachowują poza hejto czy portalem na W, w tym ja - można mnie już z błotem mieszać i stygmatyzować).


Jaka jest historia tego autobusu? Jak do tego doszło? Nie wiem. Ale dość już cytowania Zenka Martyniuka. Faktycznie niezbyt pamiętam historię opowiedzianą przez przewodnika po hiszpańsku, bo jak już niejednokrotnie wspominałem - przeciętny lokalny pies rozumiał więcej słów niż ja. Jedyne co wiem, to nie była to historia jak w filmie Into the wild (choć wizualnie można mieć z nim skojarzenia i czasem się wykorzystuje to podobieństwo w ulotkach reklamujących wycieczki w to miejsce). Niektóre źródła podają, że był to bus wożący ludzi do wyrobisk soli, inna, że busem podróżowało jakieś tam małżeństwo podróżników i po prostu im się on rozkraczył nie do naprawy na środku pustyni (ale bez żadnego tragicznego zakończenia). Mogłem się pokusić o stworzenie jakiejś niesamowitej i absurdalnej pasty i na koniec napisać "tak naprawdę wszystko to zmyśliłem, bo nie wiem jak było naprawdę", ale mi się nie chce


Właściwie nie wiem, czy pamiętam cokolwiek znaczącego z tej wyprawy. Miało być podjechanie pod busa - było. Miało być łażenie wśród dziwnych formacji skalnych bogatych w sól - było. Miało być łażenie po piaszczystej wydmie - było. Na koniec mieliśmy oglądać zachód słońca w ładnym miejscu i to też w sumie było, ale zrobione po łebkach. Co mam na myśli? Otóż zachód słońca to jedno (żółta kulka chowa się za horyzontem), a feria barw na nieboskłonie to drugie. Drugie występowało na pustyni Atacama co najmniej 20 minut po pierwszym - wówczas kolor nieba robił się najpierw intensywnie pomarańczowy, a potem przechodził w mieszaninę różu, fioletu i żółci. To był naprawdę wspaniały spektakl, no ale... tego akurat podczas wycieczki nie było, bo 5 minut po zachodzie spakowali nas do autokaru i wwieźli do miasteczka, co zajęło drugie pięć minut, bo znów trochę poszli na łatwiznę i wybrali pierwsze lepsze wzgórze poza miastem.


Co więcej, z miejscówki, którą wybrali na zachód słońca widziałem jak na dłoni Altos de Quitor - miejsce, na które sam chciałem się wczłapać pieszo kolejnego dnia na zachód słońca właśnie i tam, niepopędzany przez nikogo, siedzieć ile dusza zapragnie i to najpewniej w samotności, bo nie prowadziła tamtędy żadna samochodowa droga. Ale o tym w kolejnym wpisie, ostatnim już z Atacamy i najpewniej przedostatnim z całego Chile.


#polacorojo #podroze #atacama #chile

6ce8c3ee-b1b0-4ee5-a3c8-2a70f648ae6f
ed1088fd-3021-4b4c-8cf2-50a635a0971d
36f776bd-9e1f-4e02-8707-7fa711b846b9
498744ae-08a8-455c-b69f-79d6b843fa2c
11eeb221-6109-42c2-8f39-0b62204726f3
Esubane

@pastowany_tapir niektórzy znają język polski XDDD

Sniffer

@Esubane z tego samego skisłem

vredo

Jako bezsensowną i nikomu nie potrzebną ciekawostkę dodam, że założycielem Pierdas Ruchas był Pedro Jebieraz Alerano. Polski szlachcic czyli Pietrek herbu Okurwajużponiedziałek.

Zaloguj się aby komentować

Ach, Piedras Rojas. Do tej pory łezka kręci mi się w oku na wspomnienie tego miejsca.


Piedras - skały, rojas (czyt. "rochas") - czerwone. Czerwone Skały, Piedras Rojas - proste, prawda? Ach, żeby wszystko było w życiu tak łatwe jak Piedras Rojas.


Na wyprawę do Piedras Rojas zdecydowaliśmy się wspólnie z ziomkami z Gwatemali i z Brazylii. To był oczywisty wybór - wycieczka do Piedras Rojas widniała na każdym potykaczu licznych biur piodróży z San Pedro de Atacama. Idziesz uliczką i widzisz Piedras Rojas, po chwili Piedras Rojas i znów Piedras Rojas. Nawet wracając do hostelu i zamieniając parę słów z parką nowoprzybyłych Brytyjczyków okazywało się, że oni też jadą jutro do Piedras Rojas.


- Jedziecie do Piedras Rojas? My też jedziemy do Piedras Rojas. A z którym biurem jedziecie do Piedras Rojas? A, no to my z innym biurem jedziemy do Piedras Rojas. No ale w każdym razie do Piedras Rojas, więc może się zobaczymy na miejscu w Piedras Rojas? No to przyjemności w Piedras Rojas!


To było jak przeznaczenie. To był nowy Rzym. Wszystkie drogi prowadzą do Piedras Rojas.


Wyruszyliśmy do Piedras Rojas wcześnie rano, bo do Piedras Rojas jedzie się długo. Ale warto, bo Piedras Rojas to słynne miejsce! Tak więc mimo niewyspania, o 6 rano ochoczo stawiliśmy się pod busem do Piedras Rojas.


- Piedras Rojas? - pyta z daleka przewodnik.


- Piedras Rojas - potwierdzamy i wsiadamy do busa oznaczonego czerwonym napisem Piedras Rojas. Czerwonym jak czerwone Piedras Rojas.


- Piedras Rojas?


- Piedras Rojas.


Słyszeliśmy te słowa jeszcze kilkukrotnie, za każdym razem gdy ktoś nowy wsiadał do busa. Niczym hasło i odzew, niczym Ying i Yang, niczym Flip i Flap. Piedras Rojas - nierozłączna para.


- Witam na wycieczce do Piedras Rojas! - głos przewodnika popłynął z głośników busa, gdy już ruszyliśmy. - W drodze do Piedras Rojas zatrzymamy się na śniadaniu, potem zobaczymy przy okazji kilka wyschniętych słonych jezior. Żeby nie tracić czasu na długi obiad w jakimś barze, dostaniecie lunchboxy zgodnie z wcześniej podanymi preferencjami (kurczak lub vege), tak żebyście mieli jak najwięcej przeżyć z samego Piedras Rojas.


No i faktycznie słyszeliśmy wcześniej, że w samym Piedras Rojas łazi się ze 2 godziny, więc skoro dojazd w jedną stronę do Piedras Rojas zajmował prawie 4, to w istocie lepiej było oszczędzać czas, żeby z Piedras Rojas nie wracać po zmroku.


- Super ważne! Czy każdy na pewno ma 5000 pesos w gotówce, żeby zapłacić za wstęp do Piedras Rojas przy kasach samego Piedras Rojas?


Pokiwaliśmy głowami, bo już oczywiście uprzedzono nas wcześniej, że za wejście do Piedras Rojas musimy zapłacić dodatkowo.


Jedziemy więc do Piedras Rojas. 1,5 godziny jazdy. Pół godziny śniadania. Godzina jazdy. Pół godziny przy wyschniętym słonym jeziorze numer jeden. Pół godziny jazdy. Pół godziny przy wyschniętym słonym jeziorze numer dwa. Coraz więcej dnia umyka, a my wciąż kawałek przed Piedras Rojas. No ale patrzę na mapie - już za 5 minut zjazd do Piedras Rojas, więc zaraz będziemy w Piedras Rojas. Z tym, że mijamy zjazd do Piedras Rojas.


My: Panie przewodniku, minęliśmy zjazd do Piedras Rojas.


Przewodnik: A, pewnie najpierw jedziemy do trzeciego wyschniętego słonego jeziorka, a w drodze powrotnej do Piedras Rojas.


Dotychczas milczący przez cały dzień kierowca: Nie jedziemy do Piedras Rojas.


Cały bus i przewodnik chórem: CO?!


Dalszy przebieg rozmów wyglądał mniej więcej tak:


- Nie jedziemy do Piedras Rojas


- Jak to?!


- No nie jedziemy do Piedras Rojas.


- Przecież my wszyscy tu płaciliśmy za wycieczkę do Piedras Rojas!


- Nie jedziemy do Piedras Rojas.


- Przecież nawet przewodnik myślał, że jedziemy do Piedras Rojas!


- Nie jedziemy do Piedras Rojas.


- Kazano nam przecież wziąć pieniądze na bilet wstępu do Piedras Rojas!


- Nie jedziemy do Piedras Rojas.


- Ale dlaczego nie jedziemy do Piedras Rojas?


- Bo nigdy nie mieliśmy jechać do Piedras Rojas.


- No przecież Piedras Rojas to jest główny cel wycieczki do Piedras Rojas!


- Nie, celem wycieczki są wyschnięte słone jeziorka w REJONIE Piedras Rojas.


No ty kurwiu.


Przechodząc do sedna - biuro podróży wynajmuje osobno kierowcę i osobno przewodnika. Kierowca dostał jedne instrukcje. Przewodnik dostał inne instrukcje. My dostaliśmy takie same instrukcje jak przewodnik.


- No to skoro już wiadomo, że wszyscy tu chcieli jechać do Piedras Rojas, to może tam teraz zawrócimy i wszystko będzie cacy?


- Nie, teraz to już za późno, nie zdążymy przed zmrokiem.


- No to czemu spędzaliśmy tyle czasu przy tych pieprzonych wyschniętych słonych jeziorkach?


- Skoro o tym mowa, za 15 minut postój przy trzecim wyschniętym słonym jeziorku i lunch przy okazji. Zrobimy tam godzinkę przerwy.


- nie chcemy przerwy! Nie chcemy lunchu! My chcemy do Piedras Rojas!


- Nie jedziemy do Piedras Rojas.


Cały bus był solidnie wkurwiony. Biedny przewodnik nie wiedział co powiedzieć, bo nawet on nie był w stanie nic wskórać po telefonie do organizatora. Dojechaliśmy do trzeciego wyschniętego słonego jeziorka.


- Proszę, tu są wasze lunchboxy - z kurczakiem i vege, zgodnie z zamówieniem złożonym wczoraj.


Ludzie zniesmaczeni zaczęli brać boxy z żarciem. Zerkam na ostatni i rzucam pytanie w tłum.


- Halo, czy na pewno nikt się nie pomylił? Ja zamawiałem z kurczakiem, a zostały tylko vege.


Wszyscy spojrzeli po sobie i na swoje boxy. Każdy miał to co miał dostać. Poza mną.


- Też chciałam kurczaka, ale mogę zjeść vege, mi jest wszystko jedno - oferuje się jakaś dziewczyna.


Zaczynamy jeść swoje boxy, po czym zza busa wychodzi kolega Brazylijczyk.


- Skąd macie żarcie?


- A z kontenerka.


- Tego tu?


- Tak.


- Nic już tu nie ma.


Nokurwapowinnowyjśćinaczej.jpg


Te asy z biura podróży nie dość, że nie zawiozły nas tam, gdzie miały, nie dość że popieprzyli typy zamówień na lunch, to jeszcze wzięli o jeden za mało. Wkurwienie sięgnęło zenitu. Koniec końców podzieliliśmy się jakoś tym żarciem, no ale do c⁎⁎ja pana, tak nie powinno być.


Pieprzone Piedras Rojas. Przekląłem w głowie chwilę, w której zdecydowałem się na kupno wycieczki do Piedras Rochas. Bo już pal sześć pieniądze, ale straciłem cenny dzień, w trakcie którego mogłem zwiedzać coś innego niż to całe Pierdas Ruchas.


Postanowiliśmy, by po powrocie zażądać zwrotu kasy od organizatora. Choć właściwie był jeden spory plus na tamten moment - jeszcze za nią nie zapłaciliśmy, tylko byliśmy umówieni na płatność po powrocie.


Jadąc ku San Pedro de Atacama widzieliśmy w oddali busy pod właściwymi Piedras Rojas. Wkurwieni dyskutowaliśmy, że trzeba było zabrać się z tą samą agencją, z której korzystała ta wspomniana wcześniej para Brytyjczyków z naszego hostelu.


- Eh, może nam przynajmniej pokażą zdjęcia jak to było w Piedras Rojas.


Po powrocie, z marszu poszliśmy do organizatora. Opisaliśmy wszystko. Że wczoraj sprzedawano nam wycieczkę do Piedras Rojas i nawet mówiono, żeby wziąć gotówkę na bilety wstępu. Że przewodnik też był przekonany, że tam jedziemy. Że zabrakło żarcia dla wszystkich. No i najważniejsze - że nie zamierzamy płacić. Babka nas wysłuchała, przeprosiła za to, że tak wyszło i spytała:


- No ale chyba nie było tak, że żadna z widzianych rzeczy Wam się nie podobała i nie było to warte tych pieniędzy?


- Wyschnięte słone jeziorka widzieliśmy już wcześniej. Gdybyśmy wiedzieli, że tu do oglądania będą wyłącznie te jeziorka, nie zdecydowalibyśmy się.


- To może rabat na kolejną wycieczkę z nami w inne miejsce?


No nie wybrałbym się z nimi nawet na drugą stronę ulicy, bo nawet to by spierdolili. Umówiliśmy się więc, że następnego dnia odezwie się do nas szefowa biura, żeby "omówić sprawę i znaleźć satysfakcjonujące rozwiązanie".


Wróciliśmy do hostelu po zmroku. Widząc brytyjską parkę, pytamy ich:


- No i jak było w Piedras Rojas?


- Nie byliśmy w żadnym Piedras Rojas. Wychujali nas.


XDDDDDD


Mieli tę samą historię do opowiedzenia. Niby inna agencja, ale zagranie identyczne. Choć u nich przynajmniej nikomu nie zabrakło żarcia.


Dwa dni później na WhatsAppie odbieram wiadomość.


- Cześć, jestem właścicielką agencji podróży i chciałam porozmawiać na temat rozliczenia tej wycieczki do Piedras Rojas.


- Dziwne - pomyślałem - przecież ja nigdy nie byłem w Piedras Rojas.


Więcej się nie odezwała.


#polacorojo #podroze #chile #atacama #piedrasrojas

166451f0-6e34-4691-b490-87e78b9f62d6
970f4eaf-fcdd-4403-aaf9-59465faffb7c
d8c975f2-28fa-4271-9fd3-b63198a95b2f
efd413d8-e028-4029-b243-c9edc0019b14
8d78b169-1a4c-4978-b318-d8016dd162ce
Sniffer

@globalbus Ło Panie! Piękna wyprawa! Rzuciłem na szybko okiem na 2 wpisy i już wiem, że muszę ponadrabiać!


Wrzucaj urywki i więcej, bo naprawdę fajnie się czyta!

myjourneytojahh

@Sniffer xDDDD winycj PIEDRAS ROJAS! (tak na prawdę za każdym razem czytałam "PIERDAS" )

Sniffer

@myjourneytojahh głodnemu chleb na myśli!


tentego

@Sniffer prawie tu ostatnio nie zaglądam, ale żeby nie było na tym tagu będę powoli nadrabiać zaległości ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Sniffer

@tentego ja również pisuję ostatnimi czasy po malutku ( ͡° ͜ʖ ͡°) Pozdrawiam!

Zaloguj się aby komentować

Nie powiem, zastanawiałem się, czy wrzucać to zdjęcie, bo raz że jest takie mocno atencyjne, a dwa - aż tak tych gwiazd nie było widać na żywo, bo jest to rzecz jasna efekt długiego naświetlania. Tak więc nie dość, że atencjusz, to jeszcze oszust.


Z drugiej strony stargazing był właściwie głównym powodem mojego pojawienia się w rejonach pustyni Atacama, a takie zdjęcie było w cenie każdej "wycieczki" na podziwianie gwiazd. Reporterskim obowiązkiem wrzucam więc to, co mam.


Pustynia Atacama słynie z doskonałych warunków na obserwowanie nocnego nieba. Brak chmur przez absolutną większość roku, wspaniała przejrzystość powietrza dzięki zimnym nocom i położeniu na wysokości ok. 2500 m.n.p.m., brak "zanieczyszczenia światłem" ze względu na bezkresne, niezamieszkane pustkowia - wszystko to sprawia, że jest to jedno z najlepszych miejsc na świecie na podziwianie firmamentu po zmroku


Od dawna chciałem udać się w takie miejsce, gdzie znów mógłbym zobaczyć wyraźną Drogę Mleczną. Miałem w pamięci dwie takie sytuacje z dzieciństwa, gdy byłem zdumiony, jak dobrze nazwa oddaje to, co widać na niebie, więc w późniejszych latach podejmowałem mniej lub bardziej śmiałe próby, by znów to przeżyć. W Bieszczadach nie ogarnąłem dobrze pory miesiąca, więc pełnia księżyca popsuła moje plany (no nie podumał). Na norweskich odludziach towarzyszyły mi chmury przez dwa tygodnie. Na Islandii nie zdążyła jeszcze ustąpić szarość poprzedniego dnia, a już zaczynało szarzeć od wschodu, więc też d⁎⁎a. Prawie idealne warunki zapowiadały się w Nowej Zelandii - podczas nowiu akurat byłem nieopodal jednego z "rezerwatów ciemnego nieba", na terenie którego stoi jeden z większych teleskopów, niebo było bezchmurne, no ale... jakoś tak nie wiem. Było pięknie, ale to nie było to. Może było trochę za ciepło i to nie pomagało w uzyskaniu odpowiedniej klarowności powietrza?


W każdym razie Atacama była moją kolejną próbą i też precyzyjnie celowałem, żeby pojawić się tam podczas nowiu. Jako, że byłem mimo wszystko w miasteczku emitującym trochę światła, a nie miałem samochodu, by udać się gdzieś na odludzie, zdecydowałem się wraz z ziomkami z hostelu na wykupienie wycieczki. W jej ramach mieliśmy również obserwować gwiazdy i galaktyki przez teleskop. Zapowiadało się więc nieźle.


Ku mojemu zdziwieniu i rozczarowaniu, samochód zatrzymał się raptem kilka minut po minięciu ostatnich zabudowań malutkiego przecież miasteczka.


Jak to, to tu? - myślałem sobie. - Mógłbym tu przecież z buta podejść, ba, dzień wcześniej zrobiłem sobie spacer chyba w jeszcze bardziej odludne miejsce.


No ale to było właśnie tam. Odeszliśmy kilkuosobową grupą dosłownie kilkadziesiąt metrów od drogi, którą raz po raz przejeżdżał samochód, rzucając snop ostrego światła i kalecząc oczy, próbujące się akomodować do ciemności. No niby wystarczyło się odwrócić, by już nie widzieć ulicy ani samochodów, od miasteczka też nie biła nawet najmniejsza łuna, ale czułem się trochę oszukany.


Postanowiłem się jednak nie wkurwiać zanadto, tylko wyciągnąć z tej przygody jak najwięcej. Koncentrując wzrok wyłącznie na niebie udało mi się w końcu osiągnąć spokój i nie zwracać uwagi na szum opon dobiegających moich uszu co kilka minut.


To właśnie w tamtym miejscu przewodnik poopowiadał trochę o tym co widać na niebie, jak to się zmienia z biegiem nocy, który to jest Krzyż Południa i jeszcze mnóstwo ciekawostek. Szkoda, że po hiszpańsku, który wciąż znałem wyłącznie w stopniu pozwalającym zamówić piwo lub siarczyście zakląć z zachwytu nad krajobrazem.


W sumie to przypomniała mi się historia jeszcze z Patagonii, gdy jeden z poznanych chilijskich studentów mówił mi:


- Sniffer, gdy masz przed sobą taki piękny widok jak teraz, powinieneś zakrzyknąć concha tu madre!


W dosłownym tłumaczeniu znaczy to "c⁎⁎a twojej matki", ale jak to bywa z przekleństwami, zastosowań może być wiele, tak więc nie zdziwiłem się nic a nic, że tymi słowami da się też wyrazić zachwyt. No i później niejednokrotnie chwaliłem się tym sformułowaniem przed nowopoznanymi lokalsami, którzy z uznaniem kiwali głową nad akcentem i kontekstem, w jakim użyłem wyjątkowo parszywych mimo wszystko słów.


Wracając do oglądania gwiazd - po chwili przyszło do robienia zdjęć, gdzie zmuszeni byliśmy stać bez ruchu przez kilkanaście sekund, bo tyle trwało naświetlanie - bez tego fotki nie wyszłyby tak imponująco. Nie omieszkałem zrobić widocznej na zdjęciu pozy zadumanego, półnagiego imbecyla. Czy było zimno? No było - ale wciąż powyżej zera, więc dało się spokojnie wytrzymać.


Po zdjęciach udaliśmy się w stronę teleskopów. Te okazały się być zapewne dość nieskomplikowanymi teleskopami półamatorskimi, stojącymi gdzieś na pobliskiej działce, skierowanymi zawczasu na odpowiednie galaktyki i mgławice. Nie miałem wielkich oczekiwań wobec tej części wycieczki, więc obyło się bez rozczarowań. W sumie nawet ciekawie było zobaczyć jakieś galaktyki "z bliska". Na koniec dostaliśmy po 2 shoty jakiegoś miejscowego likieru i odwieźli nas na główną ulicę San Pedro de Atacama.


Czy z perspektywy czasu żałuję wycieczki? No nie, było ok. Czy spełniła pokładane nadzieje? Niestety też zdecydowanie nie. Raz że, liczyłem na udanie się na jakieś faktyczne zadupie, a nie podziwianie gwiazd przy ulicy, a dwa - to znów nie było to, co zapamiętałem z dzieciństwa. Zaczynam jednak podejrzewać, że po prostu za dzieciaka dodałem sobie to i owo w wyobraźni, albo po prostu pierwsze zetknięcie się z tak rozgwieżdżonym niebem dostarcza większych emocji niż powtórzenie tego. Sam nie wiem.


Po wycieczce oostanowiłem, że podczas jednej z kolejnych nocy zafunduję sobie ponowne podziwianie gwiazd - tym razem jednak na własną rękę, we własnym tempie i bez żadnych już oczekiwań. O tym jednak w jednym z kolejnych wpisów.


#polacorojo #podroze #chile #atacama #pokazmorde

e058ea22-ba45-450d-94bd-678d6e919df5
4pietrowydrapaczchmur

A masz! Niech cie piorun trzaśnie.

LeonardoDaWincyj

@Sniffer Sama Droga Mleczna to była mieniąca się kolorowo "kasza z gwiazd". Na pierwszy rzut oka bezbarwna ale przyglądając się można było dojrzeć fluktuacje atmosfery i szum z gwiazd ogólnie ale z widocznymi też milionami gwiazd na tle tej "kaszy". Kolorów mgławic nie widziałem ale to normalne, nikt chyba nie widział gołym okiem. Szkoda że nie mogłem tam być całą noc, byłem tam z kimś, ale i tak ze 2 godziny oglądałem.

Sorry za literówki w poprzednim komentarzu, śpieszyłem się bo miałem wyjść.

Zaloguj się aby komentować

Jak dostać się w gardło diabła? Rowerem oczywiście!


Garganta del diablo, bo to o takim diabelskim gardziołku mowa, to malutki kanion położony nieopodal San Pedro de Atacama - dowiedziałem się o jego istnieniu już sam nie pamiętam od kogo. W każdym razie jego względna bliskość powodowała, że była to dobra destynacja do odwiedzenia po taniości - wystarczyło wypożyczyć rower.


Znalezienie wypożyczalni nie nastręczyło wiele problemów - było ich kilka, a ceny zbliżone. W pakiecie z rowerem dostałem zestaw naprawczy, zapięcie oraz kask. Kask chciałem zostawić, bo nigdy nie lubiłem jeździć w nakryciu łba (zwłaszcza w taki upał), ale gość z wypożyczalni dał do zrozumienia, że mogą mnie nie wpuścić na teren parku, w którym mieści się ten kanion. Spakowałem więc kask do plecaka i ruszyłem w stronę wylotu z miasta. Po kilkudziesięciu metrach zawróciłem do wypożyczalni. 


Eso arriba, abajo, arriba, abajo - todo tiempo - okaleczony przeze mnie hiszpański miał już grupę inwalidzką, ale nie przeszkodziło to zrozumieć właścicielowi wypożyczalni o co mi chodzi. Najwyraźniej słowa "to góra, dół, góra, dół, cały czas" wystarczały do zrozumienia, że w narzekam na samoczynnie przeskakujące przerzutki. 


Po podmianie roweru na inny ruszyłem w drogę. 


Na wjeździe do parku musiałem złożyć stosowną opłatę i pokazać, że mam ze sobą kask. Nie zmusili mnie do jego ubrania, więc w sumie dalej spoczywał w plecaku.


Nie wiem, czy jest dużo do opisania jeśli chodzi o sam kanion. Trochę meandrowania i już. Fajnie się jechało, ale bez szału. Już bardziej podobał mi się punkt widokowy położony nieco dalej, na który można było wejść podchodząc pieszo jakieś 20-30 minut (ścieżka stanowczo zbyt stroma, wąska i kamienista, by podjechać rowerem).


Na szczycie spotkałem ultra wyluzowanego Chilijczyka, który okazał się być przewodnikiem dla trójki niewiast strzelających sobie foty nieopodal. Pogadaliśmy sobie chwilę po angielsku i poczęstował mnie liśćmi koki, jako że wcześniej nie miałem okazji ich spróbować. Gdy już żułem to zielsko, wyciągnął jeszcze jakieś małe zawiniątko i powiedział:


- Ja to jeszcze używam aktywatora, żeby moc liści była jeszcze silniejsza. Wystarczy lekko sobie zeskrobać. 


Wyglądało to jak niewielka bryłka węgla, pozornie czarna, choć granatowa w miejscach, w których zęby Chilijczyka zdarły zewnętrzną powłokę. 


- Chcesz spróbować? - wyciągnął rękę w zapraszającym geście. 


Ta, na pewno będę brał od jakiejś obcej osoby kawałek chujwieczego i skrobał to zębami jak jakiś gryzoń, wkładając w usta to, co on już nuplał wielokrotnie.


- Jasne - odpowiedziałem. 


Wyskrobałem odrobinę "aktywatora" w nienapoczętym wcześniej kawałku bryłki i kontynuowałem żucie. 


Gdy się ocknąłem, było już prawie ciemno i nie wiem czy bardziej doskwierał mi chłód spowodowany brakiem spodni, ból d⁎⁎y, czy ziemniak wsadzony w otwór po wyciętej niedbale nerce. Nie no, żartuję - żadnych negatywnych konsekwencji nie było Właściwie to innych też, poza goryczą w ustach i tym, że gdy już wszystko wyżułem do cna, to plułem na niebiesko. 


Po zejściu w dół teoretycznie powinienem był wracać tą samą trasą do wyjścia, jako że alternatywna ścieżka miała pozostać zamknięta. No ale mapa kusiła - druga droga nie miała być jakoś super długa - najwyżej zawrócę. Co może pójść nie tak. 


Puściłem się w pęd zamkniętą drogą. Była za⁎⁎⁎⁎sta - wąskie fragmenty ścieżki, więcej stromizn, ciasnych zakrętów i eksponowanych fragmentów. Pewnie super by się tam jeździło na enduro lub po prostu bardziej wyczynowym rowerem, bo ja musiałem jednak kilka razy zejść z roweru, żeby się nie połamać. Czyli ogólnie ścieżka bardzo spoko i najprawdopodobniej oznaczali ją jako zamkniętą, żeby nikt nierozważny się tam nie uszkodził. Nierozważny, albo pobudzony liśćmi koki z aktywatorem - no dobrze może to żucie dodało mi energii i animuszu (bo w sumie działanie miało być zbliżone do obalenia solidnego energetyka). 


Na końcu ścieżki podejchałem jeszcze zobaczyć remontowany akurat kościółek stojący pośrodku absolutnie niczego i ruszyłem ku wyjściu z parku. 


Tego dnia wieczorem udaliśmy się jeszcze z ziomkami z hostelu na podziwianie nocnego nieba, ale to być może historia na osobny wpis. Choć zastanawiam się, bo wypadałoby niby dołączyć zdjęcie stamtąd, ale jak na nie patrzę, to wygląda trochę jak "atencjo przybywaj", więc przemyślę temat. 


#polacorojo #podroze #chile #atacama

750ca859-7d38-4c66-8aa8-97f85a373daf
b716fabd-5f10-4b46-bb78-8ff1f73f3a4b
6020f134-385d-4a14-84e8-c3d13142349c
97259769-dfa8-4132-9052-a96035422ee7
e6a41d6c-4705-4123-b589-0c0267f250fd
tentego

@Sniffer melduje przeczytanie kolejnego posta, kolejny raz z przyjemnością ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Sniffer

@tentego i od razu mój poniedziałek stał się przyjemniejszy


Dziękuję, udanego tygodnia i smacznej kawusi!

tentego

@Sniffer w sumie mój też, jak jest co czytać ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Twoja kawusia niech też będzie smaczna (ง ͠° ͟ل͜ ͡°)

Zaloguj się aby komentować

W San Pedro de Atacama, miałem spędzić jakieś 5-6 dni. Tak na dobrą sprawę nie wiedziałem co dokładnie miałbym tam zwiedzać - w to miejsce przyciągnęły mnie głównie historie o niewiarygodnie czystym i rozgwieżdżonym niebie oraz bajecznych zachodach słońca. Gdy stawiałem pierwsze kroki na dworcu autobusowym nie minął jeszcze ranek, więc do głównych atrakcji było jeszcze trochę czasu. 


Po zostawieniu plecaka w hostelu poszedłem zobaczyć to niewielkie miasteczko. Bardzo tradycyjne zabudowania, charakterystyczne tynki, gdzieniegdzie o barwie piaskowej, idealnie wpisującej się w otoczenie, a w bardziej reprezentacyjnych fragmentach - śnieżnobiałe, dzięki czemu mieniące się wręcz w ostrym słońcu na tle pustynnego krajobrazu. Przechadzając się wąskimi uliczkami czułem się trochę jak w westernie traktującym o powolnym życiu mieszkańców puebla.


Aplikacja maps.me sugerowała odwiedzenie cmentarza jako ciekawego miejsca. Lubię się przejść na miejsca pochówku w różnych krajach, żeby poczuć trochę tego lokalnego mistycyzmu i zobaczyć jak bardzo groby i pomniki w danym miejscu różnią się od tych polskich. Niby to był zwykły cmentarz, ale jednak niezwykły. Co kłuło w oczy, to prostota. Bo oczywiście, co bogatsi mieszkańcy miasta mieli swoje grobowce z bielonymi ścianami, ale jednak wiele było grobów, o których obecności informowała jedynie niedbale usypana górka pustynnego piachu i krzywo wbity, lichy krzyż.


Po wizycie na cmentarzu zgłodniałem (a jakże!), więc skoro zaliczałem już miejsca odwiedzane raczej tylko przez mieszkańców, tego samego oczekiwałem od wczesnego obiadu. Znów niezawodna mapa (możliwe, że tym razem inna) podpowiedziała, gdzie głównie stołują się miejscowi (nieopodal cmentarza zresztą). Był to ciąg pawilonów składających się z mikro knajpek ze starymi plastikowymi stolikami wystawionymi na zewnątrz. Zdecydowanie nie było to miejsce, w które lokalsi szli, żeby dobrze zjeść - raczej takie, gdzie po prostu jedli codziennie - tanio i szybko. Jedzenie było mocno przeciętne, ale nie miałem oczekiwań wykraczających ponad to.


Przypomniała mi się historia jeszcze - siedząc i czekając na obiad widziałem znów trochę bezpańskich, albo po prostu wioskowych psów (jak opisywałem dwa wpisy temu, jest ich sporo w Chile i całej Ameryce Południowej). Jeden z nich nieśmiało podszedł do mojego stolika, więc na powitanie dałem mu dłoń do obwąchania. Usiadł grzecznie i popatrzył rozmarzonym wzrokiem. Gdy go pogłaskałem i zacząłem drapać za uchem, aż westchnął i bez ceregieli wpakował mi swój wielki łeb na kolana, żebym tylko kontynuował to spa dla psa. Wyglądał, jakby nikt go nie głaskał od lat. Po chwili niestety przyszła pani kucharka/właścicielka knajpy i przegoniła mojego towarzysza, prawdopodobnie myśląc, że mi się narzuca i nie życzę sobie jego obecności. 


W ogóle jeszcze szerzej o wątku psów - jest ich w Chile naprawdę wiele, ale na szczęście te które dotychczas spotkałem nie przejawiały agresji i były bardzo uległe w stosunku do człowieka. Wydają się nie interesować niczym, nawet się nie narzucają jakoś. Czasem może zatrzymają się i popatrzą błagalnym wzrokiem w nadziei na jakieś papu rzucone w ich kierunku, ale głównie leżą i śpią. 


I tak sobie chodzilem główną uliczką San Pedro de Atacama, mijając liczne psy odpoczywające cieniu bram i nie zwracające na nic, ani na nikogo uwagi, aż robiąc którąś już rundę (odwiedziałem różne agencje oferujące wycieczki po okolicy celem porównania cen) nieopodal mojej nogi znalazł się pies. Najwyraźniej nie do końca tutejszy, bo nagle z jednej bramy rozległo się ciche warknięcie, na które, jak jeden mąż, w górę powędrowało kilka kudłatych łbów, dotychczas ciężko leżących na ziemi. Wędrowny kundel nerwowo się rozejrzał i ze spuszczonym ogonem chciał przemknąć dalej, ale z każdym jego krokiem coraz więcej miejscowych psów zrywało się na nogi i warczało w jego kierunku, jakby chciały mu powiedzieć: you are in the wrong neighborhood motherfucker.


"Obcy" zaczął wpadać w lekką panikę i szukając schronienia... zbliżył się do mnie na metr, licząc że schowa się za moimi nogami. K⁎⁎wa, co to, to nie, kolego - myślę sobie, więc zmieniam trajektorię marszu, ale pies ewidentnie upatrzył sobie mnie jako obrońcę, bo szedł przy mnie jak przywiązany. W tym momencie to ja już zacząłem wpadać w lekką panikę, bo w naszym kierunku (lub jak to wtedy myślałem - w moim kierunku i tego przebrzydłego psa, który się przyjebał nieproszony) zaczęły już podbiegać psy z wyraźnymi sygnałami agresji. Czułem, że jestem w nie mniejszych tarapatach niż ten nieszczęsny pies. No dobrze, te miejscowe psy wcale się mną niby nie interesowały, ale nawet jeśli by mi się nie oberwało rykoszetem, to wizja zagryzania biednego kundla metr ode mnie jakoś mnie nie cieszyła.


Wzbierające na sile warczenie i pierwsze szczeknięcia uciął nagle jak nożem krótki gwizd i seria żołnierskich słów. To jeden z właścicieli sklepików postanowił zrobić porządek z 20 psami i swoją zdecydowaną postawą, mimo raczej mikrej postury, wysłał całe czworonogie towarzystwo z powrotem do pozycji sennych. To było jak rzucenie zaklęcia - nagle gotowa do walki sfora psów, poszła jak gdyby nigdy nic dalej odpoczywać w cieniu. "Obcy" kundel przemknął po cichu dalej, nie niepokojony już nawet nieprzychylnym spojrzeniem.


Tego dnia miałem jeszcze do czynienia z drugim magicznym momentem - zachodem słońca. Zdjęcia nie oddają tak dobrze tych niewyobrażalnych kolorów, jakie gościły na niebie. Właściwie najładniej robilo się jakieś 20 minut po zachodzie - wówczas na firmamencie rozgaszczał się hiperintensywny pomarańcz, który z biegiem minut przeradzał się w mieszanę różu i fioletu. Nie mogłem wyjść z podziwu dla tego spektaklu. 


Obiecałem sobie, że w kolejnych dniach spróbuję znaleźć jakiś punkt widokowy, żeby móc całkowicie skoncentrować się na tej eksplozji intensywnych barw. Zazwyczaj w takich momentach myślę sobie - byleby tylko pogoda dopisała, bo jak będzie padać, to gówno zobaczę, a nie zachód słońca. Tym razem jednak nie czułem tego niepokoju. Wszak byłem w jednym z najsuchszych miejsc na naszej planecie, gdzie deszcz pada średnio raz na kilka lat. 


#polacorojo #podroze #chile #atacama #mojezdjecie

2f0c3928-0dc5-42a8-bec7-ebed561a2bde
028bf5b1-0cf1-4d33-a4a6-e8719c3ee517
d2e911dc-30b9-4920-85d9-d005644e9267
5b335466-ec24-4cf4-a78b-cb07c4dbc4f8
e8572a36-04e2-43f4-b378-f8b7151e1672
Sniffer

@Felonious_Gru czy to Siechnice pod Wrocławiem? ( ͡° ͜ʖ ͡°)


@bishop dziękuję, piszę

Felonious_Gru

@Sniffer a i owszem. Podobne (większe) są koło Bogatyni, ale tam to trochę zadupie i nikomu nie przeszkadza. Między Górą Kalwarią a Kołbielą jest mnóstwo nowoczesnych szklarni świecących na różowo, teraz powinni kolejne pomidorki otworzyć między GK a Kozienicami

tentego

@AdamKarolczak02137 rzeczywiście, aż w oczy razi ta błyskotliwość ripost.

Weź wrzucaj jakieś ostrzeżenia na początku każdego komentarza, żeby człowiek zdążył okulary przeciwsłoneczne założyć, bo idzie oczy naświetlić od tego błysku ( ͡° ͜ʖ ͡°)


@Sniffer to już wiadomo, ale jak coś mi się dalej podoba ¯\_( ͡° ͜ʖ ͡°)_/¯

Zaloguj się aby komentować

Ten wpis będzie bardzo krótki jak na moje standardy.


Poprzednio pisałem o moich ostatnich dniach w Puerto Natales w chilijskiej Patagonii i podjęciu decyzji o przedostaniu się na pustynię Atacama. To jakieś 4000 km na północ, więc konieczne były dwa loty (najpierw do stolicy i stamtąd dalej do Calamy). Z Calamy do miasteczka San Pedro de Atacama kursował poranny autobus, więc miałem jeszcze do ogarnięcia nocleg w Calamie. Wszystko pobookowałem jeszcze na spokojnie w Puerto Natales. 


Siedząc w samolocie lecącym do Santiago de Chile kalendarz google przyatakował mnie powiadomieniem, że zaraz powinienem wsiadać do autobusu w kierunku San Pedro de Atacama. 


- No elo, gdzie Rzym, gdzie Krym - pomyślałem - To przecież dopiero jutro. 


Sprawdziłem jednak wygenerowany bilet, a tam faktycznie data o jeden dzień wcześniejsza niż zakładałem. Za⁎⁎⁎⁎ście, czyli bilet do kosza Niby kosztował nie aż tak dużo (kilkadziesiąt PLN), ale jednak. 


Druga część lotu w stronę Calamy wyrwała mnie z rozpamiętywania własnej niefrasobliwości. Widoki za oknem były nieziemskie. Latałem już niejednokrotnie nad pasmami górskimi, ale ta surowość andyjskich szczytów, pozbawionych jakichkolwiek oznak życia była zdumiewająca. 


Gdy wylądowałem, akurat zachodziło słońce, ale zanim wyszedłem z terminala, kolory nieba nie były już tak magiczne jak wcześniej, gdy kątem oka obserwowałem firmament, przechodząc rękawem z samolotu do budynku lotniska. Miałem jednak szczęście podziwiać ten spektakl barw jeszcze kilkukrotnie, już w samym San Pedro de Atacama. 


Wiedziałem, że w Calamie nie funkcjonuje Uber, więc pozostało mi skorzystanie z taksówek. Tłum kierowców rzucił się na przyjezdnych oferując swoje usługi. Usłyszawszy od jednego z nich stawkę, która była zgodna z moim wcześniejszym rozeznaniem, ruszyłem za gościem do jego samochodu. No właśnie, samochodu, a nie taksówki. 


- Zaraz zaraz, nie jesteś oficjalnym taksówkarzem - mówię do niego.


- No nie - odpawiada lekko zmartwiony, widząc moje skrzywienie na twarzy. 


Powinienem był pewnie zrezygnować z kursu, bo jednak zawsze ostrzega się przed wsiadaniem do czegokolwiek innego niż oficjalne taksówki. Byłem jednak zmęczony i czułem, że coś mnie rozkłada zdrowotnie. Moja czujność była uśpiona.


- OK, ale nie płacę więcej niż uzgodniliśmy!


- Jasne!


Jadąc w stronę hostelu bacznie spoglądałem na pozycję na mapie, żeby wiedzieć, kiedy wyskakiwać z samochodu na wypadek niechybnego porwania i próby morderstwa poprzedzonego gwałtem (albo na odwrót). O dziwo, pojechaliśmy najkrótszą możliwą trasą i zapłaciłem dokładnie tyle, ile powinienem. To już drugi raz w Chile, gdy moje uzasadnione obawy, co do przejazdu taksówką, nie znalazły pokrycia w rzeczywistości.


Nie czułem się zdrowy. Jako, że zawsze podczas wyjazdów mam ze sobą termometr, zmierzyłem temperaturę. Prawie 38 stopni - niedobrze. Czyżbym jednak złapał jakąś zarazę w Puerto Natales? Naprawdę nie chciałem być chory, bo nie dość, że plany mojego dalszego zwiedzania mogły spalić na panewce, to jeszcze obawiałem się, czy dolecę na te nieszczęsne Karaiby za niecałe dwa tygodnie. Gruby hajs już zapłacony, tymczasem było ryzyko, że utknę na kwarantannie lub izolacji w Chile. Wkrótce po zameldowaniu się w hostelu wziąłem uderzeniową dawkę witamin i środków przeciwgorączkowych. 


Hostel był dość obskurny. Niby miałem prywatny pokój, ale zastanawiałem się, czy na pewno chcę włazić w pościel bez ubrania. Latarką telefonu sprawdziłem, czy na pewno nic nie biega po kątach pokoju lub nie pełza po pościeli. Niby było ok. Zza cieniutkich ścian dobiegały odgłosy innych gości i pogrążonego w ciemnościach miasta. Jedyne okno, na stałe zasłonięte przesiąkniętą papierosowym dymem kotarą, prowadziło na wewnętrzny, wąski korytarz hostelu, prowadzący do podobnych klaustrofobicznych pokoików. Nie pozostawało nic innego, tylko wziąć szybki prysznic i iść spać, żeby rankiem jak najszybciej opuścić to miejsce.


Świt w Calamie nie dodał temu miastu uroku. Na ulicach było pusto, choć gdzieniegdzie dało się dostrzec pojedynczych mieszkańców zmęczonych życiem lub kacem. Nie czułem się zbyt pewnie - ze dwa razy zdarzyło mi się przejść na drugą stronę ulicy żeby uniknąć minięcia się z lokalsami na zaśmieconym chodniku. Jedyny pozytyw, ale za to jaki - gorączka ustąpiła, a ja czułem się całkiem dobrze. 


Niedaleko dworca autobusowego był market, więc wszedłem kupić sobie coś do jedzenia. W hostelu nie jadłem śniadania, więc teraz chciałem się poratować choćby krakersami i wodą. Wejścia strzegło dwóch rosłych ochroniarzy, wystrojonych jak islamscy najemnicy. Chodząc między sklepowymi półkami widziałem kolejnych, a może tych samych - ciężko stwierdzić. W każdym razie jako klient nie czułem się darzony zaufaniem. Z drugiej strony być może regularna klientela dawała ku takiemu zachowaniu podstawy - nie wiem. Wiedziałem jedno - chciałem jak najszybciej opuścić to smutne i nieprzyjazne miasto.


Na dworcu autobusowym pozostało mi jeszcze kupno nowego biletu, bo przecież ten, na który miałem rezerwację, odjechał wczoraj o tej samej porze - z jakiejś przyczyny pomyliłem daty przy kupnie. Dopiero po jakimś czasie zauważyłem, że to mój telefon z niezrozumiałych powodów potrafił podmienić dzień w polach dat na stronach internetowych. Może to przez różnicę w strefach czasowych i fakcie, że w Polsce był już wtedy inny dzień? Nie miało to jednak za bardzo sensu, bo z pewnością kupowałem też bilety, gdy zarówno w Chile jak i w Polsce był ten sam dzień. Zagadka do tej pory pozostaje niewyjaśniona. 


Podszedłem do dworcowego okienka, i cebulowym rzutem na taśmę pokazałem moją rezerwację z wczoraj, pytając jak gdyby niby nigdy nic, z którego peronu odjedzie mój autobus. Pani w okienku raczej nie znała angielskiego, ale... wydrukowała mi bilet z dzisiejszą datą i powiedziała, że autobus odjeżdża za 40 minut. Czyli jednak nie straciłem pieniędzy! 


Pokrzepiony tym faktem czekałem na autobus z tłumionym uśmiechem na ustach. Czułem, że nie mogę w pełni się wyluzować ze względu na spojrzenia innych osób oczekujących na ten sam autobus albo na okazję, żeby mi podpierdolić bagaż - naprawdę ciężko było wyczytać to z ich twarzy


W końcu podjechał autokar - spodziewałem się rozklekotanego truchła z poplamionymi siedzeniami jak w starych PKSach, tymczasem był to naprawdę nowoczesny bus z mega szerokimi i wygodnymi fotelami, których mieściło się jedynie trzy w jednym rzędzie. Zapowiadała się naprawdę przyjemna i komfortowa podróż! 


Godzinę z hakiem później dojechałem do San Pedro de Atacama, ale o wrażeniach z miasteczka opowiem już w kolejnych wpisach. 


#polacorojo #podroze #chile #atacama

e6e55882-8ce4-494e-ae39-2c2ba9a47305
903af398-9a68-44e2-a340-63c5c4423665
f4827868-e4d8-4a09-8214-12c90abffe23
56e0021a-17ca-4a22-9b79-86e36444b640
4d889c41-66b2-437b-a9b6-ab44af6c7152
Sniffer

@tentego @szyby98 jutro najprawdopodobniej będzie kolejny Dziękuję za wytrwałość w czytaniu!


@jasiekbb miały regulację i to całkiem niezłą, choć chyba nie do 140 ani tym bardziej 180 stopni (a takimi jeździłem w Peru). Nie kładłem się za bardzo, bo podróż trwała nieco ponad godzinkę i wolałem gapić się przez okno nieco bardziej spionizowany

jasiekbb

@Sniffer pytam, bo już kiedyś naciąłem się na „wygodne” fotele, które nie miały regulacji i trzeba było siedzieć na sztywno kilka godzin i wtedy ta wygoda okazuje się zmyłką.

tentego

@Sniffer po takiej przerwie żadna wytrwałość, a czysta przyjemność

Zaloguj się aby komentować