W San Pedro de Atacama, miałem spędzić jakieś 5-6 dni. Tak na dobrą sprawę nie wiedziałem co dokładnie miałbym tam zwiedzać - w to miejsce przyciągnęły mnie głównie historie o niewiarygodnie czystym i rozgwieżdżonym niebie oraz bajecznych zachodach słońca. Gdy stawiałem pierwsze kroki na dworcu autobusowym nie minął jeszcze ranek, więc do głównych atrakcji było jeszcze trochę czasu.
Po zostawieniu plecaka w hostelu poszedłem zobaczyć to niewielkie miasteczko. Bardzo tradycyjne zabudowania, charakterystyczne tynki, gdzieniegdzie o barwie piaskowej, idealnie wpisującej się w otoczenie, a w bardziej reprezentacyjnych fragmentach - śnieżnobiałe, dzięki czemu mieniące się wręcz w ostrym słońcu na tle pustynnego krajobrazu. Przechadzając się wąskimi uliczkami czułem się trochę jak w westernie traktującym o powolnym życiu mieszkańców puebla.
Aplikacja maps.me sugerowała odwiedzenie cmentarza jako ciekawego miejsca. Lubię się przejść na miejsca pochówku w różnych krajach, żeby poczuć trochę tego lokalnego mistycyzmu i zobaczyć jak bardzo groby i pomniki w danym miejscu różnią się od tych polskich. Niby to był zwykły cmentarz, ale jednak niezwykły. Co kłuło w oczy, to prostota. Bo oczywiście, co bogatsi mieszkańcy miasta mieli swoje grobowce z bielonymi ścianami, ale jednak wiele było grobów, o których obecności informowała jedynie niedbale usypana górka pustynnego piachu i krzywo wbity, lichy krzyż.
Po wizycie na cmentarzu zgłodniałem (a jakże!), więc skoro zaliczałem już miejsca odwiedzane raczej tylko przez mieszkańców, tego samego oczekiwałem od wczesnego obiadu. Znów niezawodna mapa (możliwe, że tym razem inna) podpowiedziała, gdzie głównie stołują się miejscowi (nieopodal cmentarza zresztą). Był to ciąg pawilonów składających się z mikro knajpek ze starymi plastikowymi stolikami wystawionymi na zewnątrz. Zdecydowanie nie było to miejsce, w które lokalsi szli, żeby dobrze zjeść - raczej takie, gdzie po prostu jedli codziennie - tanio i szybko. Jedzenie było mocno przeciętne, ale nie miałem oczekiwań wykraczających ponad to.
Przypomniała mi się historia jeszcze - siedząc i czekając na obiad widziałem znów trochę bezpańskich, albo po prostu wioskowych psów (jak opisywałem dwa wpisy temu, jest ich sporo w Chile i całej Ameryce Południowej). Jeden z nich nieśmiało podszedł do mojego stolika, więc na powitanie dałem mu dłoń do obwąchania. Usiadł grzecznie i popatrzył rozmarzonym wzrokiem. Gdy go pogłaskałem i zacząłem drapać za uchem, aż westchnął i bez ceregieli wpakował mi swój wielki łeb na kolana, żebym tylko kontynuował to spa dla psa. Wyglądał, jakby nikt go nie głaskał od lat. Po chwili niestety przyszła pani kucharka/właścicielka knajpy i przegoniła mojego towarzysza, prawdopodobnie myśląc, że mi się narzuca i nie życzę sobie jego obecności.
W ogóle jeszcze szerzej o wątku psów - jest ich w Chile naprawdę wiele, ale na szczęście te które dotychczas spotkałem nie przejawiały agresji i były bardzo uległe w stosunku do człowieka. Wydają się nie interesować niczym, nawet się nie narzucają jakoś. Czasem może zatrzymają się i popatrzą błagalnym wzrokiem w nadziei na jakieś papu rzucone w ich kierunku, ale głównie leżą i śpią.
I tak sobie chodzilem główną uliczką San Pedro de Atacama, mijając liczne psy odpoczywające cieniu bram i nie zwracające na nic, ani na nikogo uwagi, aż robiąc którąś już rundę (odwiedziałem różne agencje oferujące wycieczki po okolicy celem porównania cen) nieopodal mojej nogi znalazł się pies. Najwyraźniej nie do końca tutejszy, bo nagle z jednej bramy rozległo się ciche warknięcie, na które, jak jeden mąż, w górę powędrowało kilka kudłatych łbów, dotychczas ciężko leżących na ziemi. Wędrowny kundel nerwowo się rozejrzał i ze spuszczonym ogonem chciał przemknąć dalej, ale z każdym jego krokiem coraz więcej miejscowych psów zrywało się na nogi i warczało w jego kierunku, jakby chciały mu powiedzieć: you are in the wrong neighborhood motherfucker.
"Obcy" zaczął wpadać w lekką panikę i szukając schronienia... zbliżył się do mnie na metr, licząc że schowa się za moimi nogami. K⁎⁎wa, co to, to nie, kolego - myślę sobie, więc zmieniam trajektorię marszu, ale pies ewidentnie upatrzył sobie mnie jako obrońcę, bo szedł przy mnie jak przywiązany. W tym momencie to ja już zacząłem wpadać w lekką panikę, bo w naszym kierunku (lub jak to wtedy myślałem - w moim kierunku i tego przebrzydłego psa, który się przyjebał nieproszony) zaczęły już podbiegać psy z wyraźnymi sygnałami agresji. Czułem, że jestem w nie mniejszych tarapatach niż ten nieszczęsny pies. No dobrze, te miejscowe psy wcale się mną niby nie interesowały, ale nawet jeśli by mi się nie oberwało rykoszetem, to wizja zagryzania biednego kundla metr ode mnie jakoś mnie nie cieszyła.
Wzbierające na sile warczenie i pierwsze szczeknięcia uciął nagle jak nożem krótki gwizd i seria żołnierskich słów. To jeden z właścicieli sklepików postanowił zrobić porządek z 20 psami i swoją zdecydowaną postawą, mimo raczej mikrej postury, wysłał całe czworonogie towarzystwo z powrotem do pozycji sennych. To było jak rzucenie zaklęcia - nagle gotowa do walki sfora psów, poszła jak gdyby nigdy nic dalej odpoczywać w cieniu. "Obcy" kundel przemknął po cichu dalej, nie niepokojony już nawet nieprzychylnym spojrzeniem.
Tego dnia miałem jeszcze do czynienia z drugim magicznym momentem - zachodem słońca. Zdjęcia nie oddają tak dobrze tych niewyobrażalnych kolorów, jakie gościły na niebie. Właściwie najładniej robilo się jakieś 20 minut po zachodzie - wówczas na firmamencie rozgaszczał się hiperintensywny pomarańcz, który z biegiem minut przeradzał się w mieszanę różu i fioletu. Nie mogłem wyjść z podziwu dla tego spektaklu.
Obiecałem sobie, że w kolejnych dniach spróbuję znaleźć jakiś punkt widokowy, żeby móc całkowicie skoncentrować się na tej eksplozji intensywnych barw. Zazwyczaj w takich momentach myślę sobie - byleby tylko pogoda dopisała, bo jak będzie padać, to gówno zobaczę, a nie zachód słońca. Tym razem jednak nie czułem tego niepokoju. Wszak byłem w jednym z najsuchszych miejsc na naszej planecie, gdzie deszcz pada średnio raz na kilka lat.
#polacorojo #podroze #chile #atacama #mojezdjecie







