W nawiązaniu do wpisu sprzed miesiąca:
https://www.hejto.pl/wpis/no-to-patrzymy-czy-bylo-warto-wydac-pinionszki-gry-reddeadredemption2-xbox
KURNA, BYŁO WARTO.
Historia na jej samym początku faktycznie nie jest wciągająca. Totalnie nic a nic. Rzuca nas z prawa na lewo, nie dając zbyt wiele wyjaśnień, każe strzelać lub szukać współtowarzyszy. Ale to co dzieje się dalej...
To jest pierwsza od czasów Wiedźmina 3 gra która tak wciągnęła mnie fabułą. Tempo prowadzenia, lokacje, rozrzucenie po mapie, mnogość możliwych akcji do wykonania, a wreszcie sam Arthur Morgan. Po ucieczce z Valentine i rozpoczęciu części trzeciej zacząłem eksplorować tereny, robić wyprawy w góry, podziwiać widoki, uczestniczyć w akcjach pobocznych. Zżyłem się z koniem. Jednym, potem drugim. Zacząłem olewać tą bandę frajerów nazywaną gangiem, bo nie widziałem sensu w samodzielnym dokładaniu się do utrzymania dziupli. Jeszcze więcej podróżowałem. Przez moment próbowałem nawet przedostać się przez Blackwater dalej na południe, no ale się nie udało.
A potem, po wizycie bohatera u doktora, i dalej - po nagłym (jak na tempo ostatnich akcji) skończeniu się części szóstej zostałem z taką, ja wiem, pustką... To koniec wszystkiego - eksplorowania, potyczek na pistolety, polowania z łukiem, tej całej pogoni za króliczkiem do której przez ten ostatni miesiąc tak się przyzwyczaiłem...
Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że dwa epilogi po tym wątku głównym nie będą sporo gorsze.
Z ręką na sercu muszę przyznać, że o ile do tej pory uznawałem Wiedźmina 3 za najlepszą grę w którą kiedykolwiek grałem (z tym że dużo nie gram), to chyba teraz to jednak RDR2 przejmie palmę pierwszeństwa. Całościowo klimat (pomimo że uwielbiam słowiańskie rysy w Wieśku) jest tu nie do przebicia, a niezmącona niemal niczym swoboda eksploracji połączona z widokami w grze jest jak narkotyk i nie pozwala się oderwać...
#gry #przemyslenia #reddeadredemption2

