Wczoraj wreszcie obejrzałem najnowszego Bonda czyli No Time To Die. Oto garść spostrzeżeń po seansie (uwaga SPOILERY):
Początek filmu jest niemal perfekcyjny. Malownicze Włochy, złol ze sztucznym okiem, kuloodporny Aston Martin z gadżetami jak za starych czasów, wybuch grobu Vesper. Później scena z gościem w masce i znakomita czołówka. Byłem przekonany, że tego nie da się popsuć. A jednak.
-Postać Blofelda zmarnotrawiona w poprzedniej części tutaj wypadła jeszcze bardziej blado, nie wspominając już o skromnym "czasie antenowym" i natychmiastowej śmierci;
-Budowana przez cztery filmy, światowa organizacja przestępcza Spectre położona na łopatki przez jakiegoś ruskiego botanika;
-Craig, choć to mój ulubiony Bond, był wyraźnie za stary i zbyt zmęczony na tę rolę. Zresztą sam przyznał, że nie chciał grać i przekonały go pieniążki;
-tak jak poprzednio zero chemii między Bondem a Madelaine. Bez ironii szybciej uwierzyłbym w miłość Jamesa do Moneypanny, która przynajmniej ma jakiś urok osobisty;
-Ana De Armas była na ekranie 15 minut i ukradła show
-Koncept nowego agenta (a raczej agentki) 007 dość ciekawy i sensowny. Bond się wycofał i w jego miejsce wszedł ktoś nowy. Niestety twórcy nie mogli się powstrzymać aby nie zrobić z tego manifestu rasowego (ostatnia scena z naukowcem);
-Całość jak na na film o Bondzie stała się zbyt ugrzeczniona i dramatyczna co kłóci się z dotychczasowym wizerunkiem agenta.
Podsumowując: formuła Bondów z Danielem Cragiem niestety się wyczerpała i nie doczekaliśmy się jej godnego zakończenia. Całość małymi krokami zmierza w kierunku ugrzecznionego filmu dla jeszcze szerszego grona odbiorców, czyli coś w stylu Avengers albo F&F.
Nie wiem jakie będzie kolejne rozdanie ale w kościach serię o młodym Bondzie z Tomem Hollandem w roli głównej.
#filmy #jamesbond #rozkminy

