Padł ostatnio pod moim adresem zarzut, że zamiast pisać jerzowskie sielanki, to piszę jakieś hocki klocki . Choć gatunek określony przez organizatorkę trwającej właśnie w kawiarni #zafirewallem kolejnej (której?) edycji zabawy #naopowiesci nie pozostawia mi wiele możliwości manewru, to zrobiłem co mogłem i, pozostając w gatunkowych ramach horroru (apokalipsa zombie, mam nadzieję, się do horroru zalicza?), postarałem się o sielankowe, szczęśliwe zakończenie kolejnego wariantu tej samej chyba historii. Tak że, spoilerując trochę zakończenie: żyli. Nie mam, co prawda, pojęcia czy żyli długo i szczęśliwie, no ale żyli. A to już zawsze coś.
Uwaga! Tekst ponad dwukrotnie przekracza zadaną maksymalną dopuszczoną do konkursu długość. Można to zrzucić na karb mojego poszanowania zasad, można rozpatrywqćć to przez pryzmat dyspensy długościowej, której udzieliłem sobie sam z racji tego, że dwa poprzednie moje opowiadania były jednak krótsze niż można było napisać, można ukarać mnie za to jakimiś punktami karnymi, jak to drzewiej w zasadach poprzednich edycji bywało, choć w zasadach obecnej edycji nie ma ani słowa o konsekwencjach ich nieposzanowania. Ale można też (co zalecam!) mieć pretensje do bohaterki opowiadania, która to w pewnym momencie postanowiła zasunąć mi tak długi monolog, że aż się sam przy spisywaniu tego monologu zmęczyłem.
***
Jest tak, jak powinno być
Ulica Marszałka Focha, główna arteria komunikacyjna Grudziądza, stała. Wjazd w nią blokował zatrzymany na środku skrzyżowania, skręcający z ulicy Dworcowej tramwaj, który zastygł w połowie wykonywanego manewru, wtedy kiedy nagle zanikło napięcie w zasilającej go sieci trakcyjnej. To jednak nie ten unieruchomiony tramwaj linii T2 był przyczyną całkowitego zatrzymania ruchu nie tylko w centrum miasta, nie tylko w całym Grudziądzu i nie tylko w województwie Kujawsko-Pomorskim, czy też w całej Polsce, a może nawet i poza jej granicami. Równocześnie z zanikiem napięcia zgasły też silniki większości samochodów znajdujących się wtedy w ruchu. Dlaczego tylko niektórych? I jak daleko rozprzestrzeniła się ta katastrofa, ta apokalipsa, która tak niespodziewanie spadła wtedy na świat – a może tylko na część świata? – tego nie było wiadomo. Nie było też wiadomo co było jej przyczyną. Nie było na ten temat żadnych ogólnodostępnych przypuszczeń i spekulacji, nie powstawały żadne teorie spiskowe, których wcześniej, natychmiast po nastąpieniu nawet znacznie mniejszej skali zjawiska, w Internecie pojawiało się mnóstwo. Do zdezorientowanych ludzi nie docierały żadne informacje. W momencie katastrofy przestała działać wszelka oparta na elektronice komunikacja.
Aplikacje w telefonach komórkowych natychmiast przeszły w tryb offline, w taki tryb przeszły również Mapy Google, które większość kierujących wykorzystywała do nawigacji, a nawet kiedy nie tej nawigacji nie potrzebowali, kiedy znali miasto i tak w większości mieli tę aplikację uruchomioną, używali jej bowiem do wyznaczenia optymalnej trasy, która omijałaby korkujące się ulice.
– Noż k⁎⁎wa! Co jest, do c⁎⁎ja?! – rzucił sam do siebie elegancki zasiadający za kierownicą granatowego Opla Insigni, którego silnik z nieznanego powodu nadal pracował. Mężczyzna ten przeniósł wzrok na wbudowany w deskę rozdzielczą samochodu ekran. – Przecież nie pokazuje mi tutaj żadnego korka, do c⁎⁎ja!
Mężczyzna spojrzał na zegarek. Wziął trzy głębokie oddechy.
– „Noż k⁎⁎wa! Ja pi⁎⁎⁎⁎lę! Spóźnię się, do c⁎⁎ja!” – pomyślał już spokojniej.
Na spóźnienie nie mógł sobie jednak pozwolić, był przecież przedstawicielem Rady Miasta i był umówiony na spotkanie z delegatem Ministerstwa Kultury, a spotkanie to miało dotyczyć kandydatury miasta Grudziądza do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.
Mężczyzna, wiedziony silnym poczuciem obowiązku, wyłączył więc silnik, wysiadł z samochodu i piechotą udał się do pobliskiego Centrum Kultury Teatr, gdzie miał umówione to niezwykle ważne spotkanie. Wydawało mu się, że powinien na nie zdążyć.
Cierpliwość jest cechą mocno indywidualną, stąd inni kierujący, którzy utknęli w tym niespodziewanym korku w różnym odstępie czasowym szli w ślady kierującego Oplem Insignią. Jedni porzucali swoje auta wcześniej, inni robili to później. Jeszcze inni, ci najbardziej cierpliwi, ale również i ci, którzy nawet w obliczu katastrofy nie potrafili znaleźć w sobie nawet krzty zaufania do drugiego człowieka i, wiedzeni żądzą obrony stanu swojego posiadania, postanowili pilnować tej swojej własności aż do końca, zostawali w autach. Znajdowano ich później. Znajdowano ich rozkładające się zwłoki.
Katastrofa, oprócz zniszczenia, może nieść też za sobą inne niespodziewane skutki. Tak zdarzyło się również i w tym przypadku. Zatrzymany ruch drogowy w jednej chwili zakończył ponadstuletnią trójstronną wojnę, wojnę toczoną od czasu wprowadzenia na rynek pierwszego samochodu osobowego, Forda model T, wojnę toczoną pomiędzy zmotoryzowanymi, pieszymi i cyklistami. Nie były do zakończenia tej wojny potrzebne żadne negocjacje pokojowe, nikt nie musiał stawiać nikomu żadnego ultimatum, nikt też żadnego ultimatum nie był zmuszony przyjmować. Ta wojna zakończyła się samoistnie. Zakończyła się, bo zmieniły się okoliczności. Zakończyła się, bo kiedy ruch drogowy zatrzymał się, nie było już o co walczyć. Katastrofa pozostała, co prawda, bez wpływu na działanie odchodzących już powoli do lamusa klasycznych rowerów napędzanych siłą ludzkich mięśni, ale mało kto już w nowoczesnym mieście Grudziądzu wykorzystywał te archaiczne pojazdy do czegokolwiek. W ogóle mało kto wykorzystywał do czegokolwiek jakiekolwiek rowery, chyba że dostawcy jedzenia, oni jednak woleli korzystać z „rowerów” napędzanych silnikiem elektrycznym. I, być może nawet, ci dostawcy, zmuszeni okolicznościami, przesiedli by się na rowery mechaniczne, dostarczanie pożywienia jest bowiem jednym z podstawowych mechanizmów zapewniających funkcjonowanie jakiejkolwiek cywilizacji, gdyby nie to, że na skutek zaniku opartej na elektronice komunikacji nie otrzymywali żadnych zamówień. Na skutek zaniku opartej na elektronice komunikacji ludzie nie mieli jak tych zamówień składać. Ludzka cywilizacja chyliła się ku upadkowi.
– „Черт возьми, я не думаю, что у нас когда-либо была такая засуха.” – wpatrując się w ekran swojego iPhone’a myślał pochodzący z Rosji Iwan, student grudziądzkiej Wyższej Szkoły Demokracji, który po zajęciach, a często również w ich trakcie, dorabiał jako kurier rowerowy.
– „Ciekawe czy kupon w Lidl Plus mi zadziała? I czy będę mogła dalej zbierać Żappsy?” – zastanawiała się Weronika, młoda gospodyni domowa, kiedy kolejny raz uruchomiła ponownie telefon, postępując tak, jak ojciec pierwszego z jej piątki dzieci (jak on miał na imię?) zawsze jej radził, kiedy coś dziwnego działo się z jakim urządzeniem elektronicznym.
– „Rozkładać parasol czy nie rozkładać?” – głowił się Krzysztof, starszy mężczyzna, który swój telefon wykorzystywał głównie do sprawdzania tego, jaka jest pogoda, bo akurat ta informacja wyświetlała mu się od razu na ekranie głównym. Sam dzwonił raczej rzadko, nie bardzo miał gdzie. Połączeń przychodzących też nie otrzymywał wielu, tyle co od czasu do czasu zadzwonił do niego jakiś specjalista od fotowoltaiki – na co jednak bezdomnemu panele słoneczne? I gdzie w ogóle miałby je zainstalować?
– „Ciekawe co tam na najnowocześniejszym portalu dla starych ludzi?” – zastanawiał się wysoki mężczyzna, który, niewzruszony sytuacją, spokojnie spacerował przez miasto ze swoim psem.
W taki właśnie sposób Grudziądz przemienił się w miasto-widmo. Stał się miastem chodzących po ulicach zombie, wpatrzonych w swoje, równie jak oni półmartwe telefony, choć rzeczywistość mocno rozminęła się ze scenariuszami kreowanymi przez pisarzy-fantastów, którzy z mniejszym bądź większym rozmachem przedstawiali czytelnikiom zrodzone w ich chorych głowach wizje żywych trupów błąkających się po świecie w poszukiwaniu mózgów. Mózgów, które mogłyby wyrwać a później zjeść. Grudziądzkie zombie nie poszukiwały mózgów. Czuły, że nikt w całym Grudziądzu nie ma już nawet szczątków takiego organu jak mózg. Znały – być może intuicyjnie? – zjawisko atrofii, choć z powodu braku mózgu nie potrafiły go nazwać. Wiedziały jednak – być może z autopsji? – że narząd nieużywany zanika.
I do takiego właśnie Grudziądza trafili bohaterowie naszej opowieści: Pacha, nazwiskiem Umyta i Ostrowski, imieniem Jerzy. Dlaczego spotkali się akurat w Grudziądzu? Byli przecież umówieni w Głogowie, nad Odrą i to właśnie tam Pacha czekała cierpliwie na Jerzego. Czekała na niego kilkanaście dni. Jerzy jednak w umówionym miejscu spotkania uparcie się nie pojawiał, a nie pojawiał się w nim nie ze względu na złośliwość czy obojętność, ale nie pojawiał się w nim na skutek problemów z czytaniem ze zrozumieniem. Z wysłanego mu przez Pachę SMS-a, ostatniego SMS-a, jak się miało później okazać, którego Pacha kiedykolwiek wysłała i ostatniego, który Jerzy kiedykolwiek odebrał, wywnioskował, że miejscem spotkania jest Gorzów. I to właśnie w Gorzowie Jerzy czekał na Pachę tak cierpliwie, jak cierpliwie Pacha czekała na Jerzego w Głogowie.
Gdyby ta dwójka dotarła do Grudziądza wcześniej, gdyby znajdowali się w którymś z aut zatrzymanych na ulicy Focha, najpewniej to Jerzy byłby tym, którego ciało zostałoby znalezione w stanie rozkładu wewnątrz któregoś z zatrzymanych na ulicy pojazdów. To właśnie Jerzy cechował się bowiem większą niż Pacha cierpliwością. I to właśnie z tego powodu po upływie dwóch tygodni w czasie których ani Jerzy nie pojawił się w Głogowie, ani Pacha nie pojawiła się w Gorzowie, Pacha postanowiła skontaktować się ze swoim wybrankiem. Sięgnęła w tym celu po swój telefon komórkowy.
– „No nie! Motyla noga! Nie ma zasięgu!” – wyciągnęła słuszny wniosek na widok małego, pustego trójkąta, który wyświetlał się w prawym górnym rogu ekranu. Nie odkładając smartfona, ciągle wpatrując się w jego wyświetlacz, przespacerowała się w tę i z powrotem wzdłuż brzegu rzeki. W niczym to nie pomogło – znacznik zasięgu wciąż sygnalizował brak połączenia z siecią. Sygnalizował brak połączenia z siecią nawet wówczas, kiedy Pacha wspięła się na wierzchołek najwyższej w okolicy topoli.
– „No kurza stopa!” – pomyślała mocno już zdenerwowana sytuacją. Wówczas jednak dostrzegła siedzącego na gałęzi obok niej gołębia.
– „No dobra, załatwimy to inaczej.” – ucieszyła się na jego widok.
– „Ja wiem, że kobieta musi się spóźniać, taka już jej kobieca natura” – pomyślał Jerzy, którego znajomość kobiet była równie głęboka, co teoretyczna – „ale zaczynam się martwić. No nic. Poczekam jeszcze ze dwa tygodnie, a potem spróbuję się zorientować o co może chodzić.”
Po podjęciu tej męskiej decyzji Jerzy wrócił do przerwanego zajęcia i wyciągał z Odry co większe okazy spływających nią śniętych ryb. Rozkładał później na brzegu szeroko ręce, samemu przed sobą szczycąc się swoimi wędkarskimi osiągnięciami, po wędkarsku zawyżając nieco i tak już imponujące własne wyniki wędkarskie. To właśnie wtedy na jego lewym przedramieniu wylądował gołąb. Gołąb upstrzył rękę Jerzego guanem.
– „Za życia zostałem pomnikiem” – pomyślał nasz aspirujący wieszcz i rozmarzył się, oczami wyobraźni widząc już buldożery strącające figurę Adama Mickiewicza ze stojącego na krakowskim Rynku cokołu po to, żeby zrobić tam miejsce dla poety od Mickiewicza jeszcze większego. Kiedy ta wspaniała wizja dobiegła końca, optyka Jerzego ponownie skoncentrowała się na przyodrzańskiej rzeczywistości. Zauważył obrączkę na nóżce gołębia i wciśnięty za nią kawałek papieru. Opętała go dzika żądza. Papier oznaczał zapisane na nim słowa, a słowa wręcz fizycznie domagały się od niego tego, aby je przeczytać.
Po przeczytaniu wiadomości Jerzy natychmiast i bezzwłocznie, nie zabierając ze sobą żadnych rybich zwłok („Coś się upoluje po drodze, jak Hemingway” – pomyślał) wyruszył na północny wschód. Wyruszył w kierunku miasta Grudziądza. W tym samym kierunku wyruszyła też i Pacha, o czym poinformowała go w przesłanym za pomocą gołębia liście. W liście, w którym zmieniała miejsce spotkania na miasto, którego nie sposób pomylić z żadnym innym miastem na całym świecie.
Do Grudziądza Jerzy dotarł pierwszy. Nie dość, że miał bliżej, to jeszcze Pacha po drodze co i rusz zatrzymywała się po to, żeby pooglądać igrające w krzakach ptaki, a także przydarzyła jej się pewna nieprzyjemna przygoda.
Jerzy siedział w ogródku nieczynnej restauracji McDonald’s znajdującej się przy zbiegu ulic Marszałka Focha i Józefa Włodka, która była przedłużeniem ulicy Dworcowej. Wszędzie dookoła chodziły wpatrzone w telefony grudziądzkie zombie. Potrącały się nawzajem, wpadały na siebie i na znajdujące się na ulicy obiekty. Jedno z nich, niska blondynka o dziewięciu palcach, przez pół godziny uparcie uderzała czołem o przeszklony parkan mający osłaniać restauracyjny ogródek przed hałasem dobiegającym z sąsiadujących z nim, gwarnych niegdyś jezdni. Jerzy ignorował te żywe trupy. Spoglądał na zablokowanie skrzyżowanie. Oglądał stojący na jego środku zastygły w połowie manewru skrętu tramwaj linii T2 i zastanawiał się ile dałoby się za taki tramwaj wyciągnąć na złomie. Pieniądze by mu się przydały – tak myślał, był bowiem głodny i chciał kupić sobie coś do jedzenia. Po drodze okazało się, że żaden z niego Hemingway – nic nie udało mu się upolować. Może dlatego, że nie miał broni? Nie ruszał się jednak z ławki przed tą wykwintną restauracją serwującą niegdyś najwyszukańsze dania kuchni amerykańskiej. Obawiał się, że kiedy on oddali się w celu zdobycia pożywienia, właśnie wtedy na miejsce dotrze Pacha. Obawiał się, że widząc, że nie ma go na miejscu ustalonego przez nią spotkania obrazi się i gdzieś sobie pójdzie. I weź tu później szukaj wiatru w polu! Szukaj igły w stogu siana! A później weź się jeszcze i, z tego swojego oddalenia, weź się jej jeszcze wtedy wytłumacz!
Pacha nadeszła po trzech dniach. Nadeszła od zachodu, od strony Wisły. Nadeszła ulicą Włodka i to dlatego Jerzy, odwrócony w kierunku ulicy Dworcowej, jej nie zauważył. Tamtego dnia wiatr, delikatny kujawsko-pomorski zefirek wiał od strony Wisły niosąc ze sobą aromat mułu, wilgoci i tataraku. Niesione znad wody powietrze wolne było tamtego dnia od zwyczajnego dla grudziądzkiego odcinka Wisły zapachu trupów, przemienieni bowiem w zombie mieszkańcy miasta już od dłuższego czasu nikogo w Wiśle nie utopili – ot, tyle, co od czasu do czasu któryś z nieumarłych sam przez nieuwagę pogrążył się w topieli, ale dla Wisły było to tyle co i nic. Z taką nieznaczną liczbą zwłok Wisła radziła sobie bez problemu. Jerzy nagle wyczuł w powietrzu jeszcze inny zapach – zapach róży.
Perfumy nałożone na ciało u każdego człowieka zachowują się troszeczkę inaczej. Ten sam zapach u różnych osób przybiera różne odcienie. Zapachu róży, który wtedy poczuł, Jerzy nie mógł pomylić z żadnym innym zapachem na całym świecie. Nawet jeśli ten zapach był, tak jak się to tam wtedy w tym Grudziądzu zdarzyło, zapachem róży lekko przefermentowanej.
– Pacho! Jesteś! Różyczko ty moja! – krzyknął obracając się na ławce, po czym wstał i podbiegł w kierunku swojej ukochanej.
Różyczka wyglądała dokładnie tak samo jak pachniała: twarz miała upstrzoną wysypką – płaskie, różowe plamy zlewały się na niej ze sobą. Włosy miała w nieładzie, przetłuszczone, a końcówki były niepodcięte. Jerzy nie przejął się jej wyglądem, sam zresztą wyglądał nie najlepiej, czym również i Pacha się nie przejęła, Jerzy bowiem zawsze wyglądał nie najlepiej. Tylko ta niewiadomego pochodzenia biała, zaschnięta plama na jego lewym przedramieniu wydała się Pasze w jakiś niezrozumiały dla niej sposób nobilitująca.
Zerwał się więc wtedy Jerzy ze swojej ławki i podbiegł do Pachy, i porwał ją w ramiona, i w tych ramionach uniósł ją, i uściskał ze wszystkich swoich sił, których, wygłodzony, nie miał zbyt wiele, ale uścisk ten wzmocniony był całą tą tęsknotą, jaką przez ten nieskończenie długi czas rozłąki przeżywał i wzmocniony był też całą tą radością, jaką wstąpiła tam w niego z powodu tej nieskończenie długiej rozłąki zakończenia, był to więc, mimo osłabienia Jerzego, uścisk wyjątkowo silny.
– Auć – powiedział, coś bowiem wbiło mu się wtedy pod żebro.
„Nie ma róży bez kolców” – jak to powiadają, a tym kolcem, którym Pacha, ta róża Jerzego, ukłuła go wtedy po żebrem, była stłuczona szklana butelka umieszczona w kieszeni jej różowej, mocno przybrudzonej bluzy-kangurki.
– Przepraszam! Przepraszam cię, Jerzy – powiedziała Pacha, kiedy mężczyzna odstawił ją na ziemię. – Przepraszam! Z tej radości zapomniałam że schowałam sobie na później resztkę malinowego Kubusia. Wiesz jak trudno go teraz dostać? Ostatnią butelkę, małą zresztą, bo dużych to już chyba nigdzie nie ma, znalazłam w Biedronce w Łabiszynie. Zresztą, tę Biedronkę przejęli szabrownicy i grabią teraz ludzi, którzy przychodzą tam po zaopatrzenie. Wiesz ile oni wzięli ode mnie za tego Kubusia? Wiesz ile? DWIEŚCIE SZEŚĆDZIESIĄT CZTERY złote wzięli, bandyci jedni! Moje ostatnie pieniądze wzięli! Ostatnią moją gotówkę! Ale co ja mogłam?! No sam powiedz: co ja wtedy mogłam?! Jak w taką długą podróż miałam się udać bez malinowego Kubusia?! No sam powiedz, jak miałam?! A później, kiedy w Solcu Kujawskim zobaczyłam Wisłę, to zaczęłam biec, bo pomyślałam, że to już Grudziądz, tak mi się pomyliło. Taka byłam wyczerpana. Taka byłam wyczerpana, że aż mi się, tak jak tobie z tym Gorzowem, pomyłka geograficzna przytrafiła, i zaczęłam tam biec ciesząc się na spotkanie z tobą i potknęłam się o wystającą studzienkę kanalizacyjną i się przewróciłam i wypadła mi ta butelka z malinowym Kubusiem i rozbiła się na asfalcie. I wylizałam z tego asfaltu to, co się udało mi z niego wylizać, ale nie wszystko udało mi się z tego asfaltu wylizać i wpadłam wtedy w rozpacz. Rozpacz mnie wtedy ogarnęła i pomyślałam, że chyba już do ciebie nie dojdę, że już mi się do ciebie nie uda dotrzeć, no bo jak miałam iść dalej, jak tu iść tyle kilometrów bez malinowego Kubusia w zanadrzu?! No jak miałam iść?! Sam powiedz. Ale później pomyślałam, że ty na pewno znajdziesz jakiś sposób na to, żeby dla mnie tego Kubusia malinowego zdobyć, jesteś w końcu mężczyzną, prawda? – jesteś mężczyzną czy nie? – i to dało mi siłę do tego żeby się podnieść i żeby iść dalej, ale zanim jeszcze się podniosłam i poszłam dalej, to zobaczyłam, że ta butelka, co to z kieszeni mi wypadła, to tylko szyjka się w niej utłukła i trochę na górze też się zniszczyła, ale denko w niej ocalało, denko zostało w całości i jeszcze nad tym denkiem ścianki były, choć ostre i postrzępione, ale jednak były i trzymały resztki tego mojego ostatniego malinowego Kubusia wewnątrz, jak w szklance go tam w tej potłuczonej butelce trzymały i to mi dało wtedy siłę i nadzieję. I to właśnie wtedy wstałam i zabrałam ze sobą te resztki Kubusia malinowego i niosłam go z ostrożnością, niemal z nabożnością niosłam go wtedy dalej i dopiero w gdzieś okolicach Sztynwagu go wypiłam, bo już z pragnienia nie mogłam dłużej wytrzymać, a później wylizałam to szkło do czysta i chciałam je wyrzucić, ale nie było tam nigdzie kosza na śmieci, a przecież nie mogłam wyrzucić go ot tak, gdzieś przy drodze czy do lasu nie mogłam go przecież wyrzucić, bo nawet kiedy świat się kończy to nie można przecież tak zrobić, bo to nieładnie, więc schowałam go do kieszeni mojej bluzy-kangurki, a później zupełnie o nim zapomniałam i dlatego właśnie się ukłułeś, za co ogromnie cię przepraszam, przepraszam cię, Jerzy.
– Nie no, luz. Nic się nie stało – powiedział Jerzy głosem zamyślonym, bo inne myśli już mu wtedy głowę zaprzątały. Miał w tej swojej głowie istną galopadę, istny natłok myśli, a każda kolejna myśl, która przez tę jego głowę tam mu wtedy przemknęła, zatrzymywała się w niej w pewnym momencie i dołączała do tych wszystkich poprzednich, które również się tam w tej jego głowie wtedy zatrzymały, i rosła, rosła tak jak i rosły te wszystkie inne poprzednio zatrzymane, a każda z tych myśli była tylko kolejnym wariantem tej samej obawy „skąd ja tu jej teraz w tym postapokaliptycznym Grudziądzu malinowego Kubusia wytrzasnę?”.
I usiedli razem na ławce przed tą zamkniętą restauracją, i Pacha z ciekawością rozglądała się dookoła, a Jerzy patrzył na Pachę i we wzroku jego było tyle samo miłości co było też i w nim czujności i obawy. I za każdym razem, kiedy tylko Pacha otwierała usta, on odzywał się pierwszy. Byle tylko nie dać jej dojść do głosu. Byle tylko nie dopuścić do tego żeby miała okazję zadać mu tego pytania o malinowego Kubusia. Pytania, które mogło zniszczyć to wszystko, co jeszcze im na tym świecie pozostało. To, co nie zostało jeszcze w nich zniszczone.
Więc pytał ją Jerzy:
– A jakiegoś ciekawego ptaka niespotykanego może gdzieś tam po drodze widziałaś? – pytał. Albo:
– A jakiegoś szczególnie śmiesznego poliszdżołka może sobie przypominasz? – pytał. Albo:
– A jakiś sonet ci przypadkiem może nie przyszedł do głowy? – pytał.
I pytał ją jeszcze o wiele innych rzeczy, aż w końcu wykorzystał cały zasób pytań jakim dysponował i zamilkł. Wtedy odezwała się Pacha:
– A znasz może legendę o Wielkim Plusku? – zapytała.
– Coś tam kojarzę – odparł Jerzy. – Było coś o dwumetrowych falach i o wodnej róży niesionej na grzbiecie jednej z nich i jeszcze…
– Ale tam było też o tym, że woda w Wiśle ma smak malinowego Kubusia! – wykrzyknęła nagle Pacha i zerwała się z ławki. – Chodźmy, Jerzy! Chodźmy nad Wisłę!
I Pacha pobiegła, a Jerzy pobiegł za nią i chciał ją ostrzec przed piciem wody z Wisły, bo legendy legendami, ale fakty są takie, że na grudziądzkim odcinku Wisły woda może sobie zawierać co tam tylko chce, Jerzy nie miał pojęcia co mogła tam ta woda jeszcze zawierać, ale przede wszystkim zawiera trupi jad – tego akurat był zupełnie pewien. Biegł jednak znacznie wolniej od Pachy i kiedy wreszcie dotarł nad brzeg, jego ukochana już klęczała nad korytem rzeki i złożonymi dłońmi czerpała z niej wodę, a później ją wypijała. Jerzy patrzył na to przejęty zgrozą.
Tak jak przejęty zgrozą był też i później, kiedy Pacha wstała z kolan, kiedy z uśmiechem obróciła się w jego kierunku, po czym cała jej twarz nagle zrobiła się zupełnie fioletowa. Tak jak przejęty zgrozą był i wówczas, kiedy sfioletowiała Pacha popędziła w krzaki.
A później z tych krzaków dobiegł go uspokajający bulgoczący dźwięk i zaraz po nim równie uspokajający zapach, który wymieszał się z zapachem sfermentowanej róży i cała zgroza opuściła wtedy Jerzego.
– „Jest dobrze. Jest tak jak było. Jest tak, jak powinno być” – pomyślał. Bo natura sobie poradziła. Ekosystem posapokaliptycznej Wisły oczyścił się z trupiego jadu, który zdążył już spłynąć do Bałtyku. W wiślanej wodzie zostały tylko zanieczyszczenia w postaci starych dobrych bakterii escherichia coli.
***
3216 słów, bez wstępu i tytułu.
