Próbując nadać tytuł poniższemu opowiadaniu szukałem definicji wyrażenia „pieskie życie”. Zawsze kojarzyło mi się (ba! – byłem tego pewien!) to wyrażenie z określeniem na życie lekkie, łatwe i przyjemne, czyli z życiem takim, jakie chciałbym i jakie staram się prowadzić. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że źródło dość wiarygodne, bo strona internetowa Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Gdańskiego stwierdza że: […] wyrażenie pieskie życie, oznaczające ‘życie nędzne, pełne wyrzeczeń i trudności’, obecne jest już w najstarszych słownikach. Kurde! – całe życie w błędzie!
No ale: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo skoro „pieskie życie” oznacza życie nędzne, pełne wyrzeczeń i trudności, to tytuł opowiadania sam mi się w związku z tym nasunął:
***
Kocie życie
Pacha była zatrudniona w trybie hybrydowym. Pierwsze trzy dni każdego tygodnia spędzała w biurze, natomiast w czwartki i w piątki pracowała z domu. Była kobietą nie tylko efektowną – to jeśli chodzi o kwestie wyglądu, ale również i kobietą efektywną, to z kolei w kwestii jej charakteru. Od poniedziałku do środy Pacha nadganiała robotę tak, że jej czwartkowo-piątkowy homeoffice był bardziej home a mniej office. Wykorzystywała więc zalety pracy hybrydowej, tak jak na przykład zrobiła to poprzedniego dnia. Był wtedy czwartek, a Pacha zamówiła sobie domową wizytę kosmetyczki, która, w godzinach pracy nie tylko swojej, ale przede wszystkim w godzinach pracy Pachy zrobiła tej Pasze manicure – przyozdobiła ją wspaniałymi wściekleróżowymi paznokciami hybrydowymi.
Po czwartku nadszedł piątek. Pacha dzień pracy rozpoczęła od gorącej kąpieli z dodatkiem różanego olejku eterycznego importowanego z bułgarskiego Karłowa. Później, owinięta ręcznikiem, usiadła na kanapie. Włączony laptop położyła obok, od czasu do czasu głaskała tylko palcem touchpad żeby komputer nie przeszedł w stan uśpienia a zielone kółeczko obok jej nazwiska na firmowym komunikatorze nie zapłonęło żółcią będącą powodem gromadzenia się żółci u jej przełożonych. Na kolanach rozłożyła album z reprodukcjami prac francuskich impresjonistów i podziwiała ten fascynujący sposób w jaki te ich nieregularne maźnięcia pędzlem układały się w coś jednak przedstawiające obrazy.
– Noż motyla noga! Dopiero co się umyłam, a ty mi znowu kłaki pod pachą chcesz zostawić? – powiedziała do swojego liniejącego kota, który wskoczył na oparcie kanapy i trącał Pachę od tyłu łebkiem, rzeczywiście próbując wcisnąć się jej pod pachę. Kot pozazdrościł touchpadowi i również zapragnął być głaskany.
– No dobra, chodź już tutaj, niech ci już będzie. – Pacha zgodziła się litościwie po trzecim trąceniu łbem i uniosła ramię pozwalając kotu prześlizgnąć się pod nim żeby mógł się ułożyć na spoczywającym na jej kolanach albumie. Pacha głaskała kota, kot prężył się, mruczał i zostawiał swoje wypadające włosie na dłoni Pachy.
Pacha nie tylko była kobietą efektowną i efektywną, jak to powiedzieliśmy już wcześniej, ale była też kobietą afektowną. Jakiś czas temu zapałała gorącym uczuciem do tego śmietnikowego kota, którego pewnego zimowego wieczora znalazła obok kontenera, gdzie krył się w wrzuconym przez kogoś bucie przed styczniowym chłodem i to jej rozpalone wtedy uczucie trwało przez długie lata, aż do dnia, z którego zdajemy tutaj relację, a i w tym dniu to jej rozpalone wtedy uczucie również nie wygasło.
– Oj ty bidulo jedna – powiedziała wtedy Pacha. – Tak mi ciebie szkoda! Chodź, wezmę cię do domu. Tylko żebyś mi na żadne ptaki nie ważył się polować! – dodała, ostrzegając znajdę. Rozsunęła swoją różową kurtkę wypełnioną syntetycznym puchem i schowała kota do kieszeni swojej różowej bluzy-kangurki. Tak zaczęła się miłość Pachy do kota i być może nawet miłość kota do Pachy, choć kot tę swoją kocią miłość okazywał jej iście po kociemu.
Miłość kota do Pachy objawiała się przede wszystkim jego troską o utrzymanie w należytym porządku ich wspólnego gospodarstwa domowego. Kot szczególnie lubił czwartki i piątki, które Pacha spędzała w domu – nie czuł się wtedy samotny. Tamtego czwartku na przykład, kiedy Pacha zamykała za kosmetyczką drzwi, kot wskoczył na parapet i zaczął tarmosić rosnące tam w doniczkach róże czyniąc przy tym niemały hałas.
– Co ty robisz, cholero jedna?! Weź no ty się uspokój! – krzyknęła wtedy Pacha podbiegając do okna. Natychmiast jednak zreflektowała się, przeprosiła kota i nawet go pogłaskała, bowiem kot w ten sposób przypomniał jej o podlaniu kwiatów, o czym Pacha wciąż i wciąż zapominała pomimo nawet tego, że zastąpiła zasłony roletkami okiennymi po to, żeby się te jej róże nie miały za czym schować. W podjęciu tej decyzji kot zresztą również miał swój udział – wieszał się na tych różowych zasłonach i robił sobie z nich huśtawkę, a że był tłustym kocurem, to często zdarzało się tak, że trzymające zasłonę żabki puszczały. Pacha musiała stawać wtedy na krześle żeby z powrotem tę urwaną zasłonę przypiąć.
Leżał więc tamtego piątku kot na albumie spoczywającym na kolanach Pachy, mruczał, prężył się i gubił włosie, ale w ciągu trzech minut to leżenie zdążyło mu się znudzić. Wstał wtedy, przeciągnął się prężąc grzbiet, zeskoczył na podłogę i z zadartym ku górze ogonem potruchtał w kierunku kuchni. Pacha zgarnęła sierść z albumu, odłożyła ją na bok żeby później wyrzucić do kosza – wstawać z kanapy jej się nie chciało, miała zresztą touchpad do głaskania – przewróciła stronę w albumie i zaczęła czytać o pięknym, kwiatowym obrazie Ogród w Pontoise autorstwa Camilla Pissarro. Nie dane jednak jej było dowiedzieć się o tym obrazie wiele, z kuchni dobiegł bowiem metaliczny brzęk. Pacha więc – czy się jej chciało, czy nie – wstała i, szybciej nawet niż kot, pobiegła sprawdzić co się stało.
– Ty cholero! Nie dasz mi ani chwili popracować w spokoju! – pomyślała wstając, a była tak zdenerwowana, że, zapominając chwilowo o swojej efektywności, nie zabrała ze sobą kłębka kociej sierści, który wcześniej przygotowała do wyrzucenia. Kiedy jednak dotarła do kuchni cała złość od razu jej przeszła. Kot zrzucił bowiem z blatu zakrętkę od Majonezu Kieleckiego, a Pacha była mu za to ogromnie wdzięczna, inaczej cały świeżo otwarty osiemsetpięćdziesięciomililitrowy słoik mógłby się zepsuć i pójść na zmarnowanie. Pacha zakręciła więc ten słoik, schowała majonez do lodówki i odwróciła się żeby podziękować kotu za wyświadczoną jej przysługę. Ten stał na parapecie, obrzucał ją tęsknym wzrokiem i trącał łapką stojącą na tym parapecie pustą miskę domagając się od Pachy uczynienia zadość jego prawom.
– Cholera! Masz rację! Przepraszam, zapomniałam – powiedziała Pacha i w te pędy pognała do pokoju. Zrzuciła tam z siebie ręcznik, założyła bieliznę w majtkoworóżym kolorze, ciemnoróżowe spodnie i jasnoróżową koszulkę, a całość stroju dopełniła bladoróżową gumką do włosów. Dokonała jeszcze jednego głaśnięcia touchpada, po czym zamyśliła się na chwilę, aż w końcu zdecydowała się ustawić na komunikatorze status „nie przeszkadzać”. Kolor kółeczka przy jej nazwisku zmienił się na czerwony, ale przez ustawienia barw na jej monitorze czerwień ta wpadała w róż. Ukontentowana Pacha wyszła na korytarz, założyła na stopy różowe sandałki i wybiegła z domu. Wsiadła do swojej różowej hybrydowej Toyoty Yaris i, mimo kilku sklepów zoologicznych w pobliżu, pojechała na drugi koniec miasta do sklepu Kakadu, był to bowiem jedyny znany jej sklep zoologiczny, który w swoim logo miał kolor dający się od biedy nazwać kolorem różowym.
– No, jest saszeta dla ciebie! – powiedziała Pacha kiedy wróciła z zakupów. Naprawiła błąd pustej kociej miseczki a kot od razu zabrał się do jedzenia. Pacha przyglądała się kotu z miłością, zastanawiała się nawet czy nie dodać mu trochę majonezu dla smaku, ale kot nie wyglądał jakby cokolwiek więcej było mu do szczęścia potrzebne. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że kotu do szczęścia było potrzebne mniej, bo kiedy już opróżnił swoją miskę zeskoczył z parapetu i udał się do kuwety celem defekacji.
Śmierdziało. Pacha spojrzała na zegarek. Dochodziła jedenasta.
– „Nie no, strasznie wcześnie” – pomyślała. – „Sama muszę to zrobić, bo tyle godzin to w tym smrodzie nie wytrzymam.”
Wzięła więc Pacha łopatkę do kuwety, przesiała przez nią żwirek oddzielając go od kocich odchodów, te zapakowała w foliową torebkę i wyszła je wyrzucić do śmietnika po drodze zgarniając jeszcze przegotowany wcześniej do wyrzucenia kłębek kociej sierści.
Kiedy wróciła, kot spał na kanapie. Ostrożnie usiadła po drugiej stronie. Żałując trochę utraconej przechodzącej w róż czerwieni zmieniła status na komunikatorze na „dostępny” i, głaszcząc od czasu do czasu touchpad, powróciła do albumu. Dowiedziała się, że Ogród w Pontise to olej na płótnie o wymiarach 165x125 centymetrów, że został namalowany w 1877 roku i że aktualnie znajduje się w prywatnej kolekcji. Dowiedziała się, że Pontise to miejscowość na obrzeżach Paryża i że Camille Pissarro bywał tam w latach 1866-1870, a później w 1871 roku, po zakończeniu wojny francusko-pruskiej przeprowadził się tam na stałe wraz ze swoją nowo poślubioną żoną Jullie Vellay, która wcześniej była służącą jego matki. Dowiedziała się, że Pontise było inspiracją dla wielu obrazów Pissarra, że ten konkretny, Ogród w Pontise, przedstawia posiadłość Marie Desraimes, i że ta sama sceneria jest wykorzystana również w innym obrazie tego samego autora, w obrazie Zakątek ogrodu w Ermitażu, a te dwa obrazy różnią między sobą postacie siedzące na ławce.
Pacha, głaszcząc od czasu do czasu touchpad, kontemplowała Ogród w Pontise, a później porównywała go z również zamieszczonym w tym albumie Zakątkiem ogrodu w Ermitażu i tak mijał jej tamten piątek aż do czasu kiedy to czterokrotnie uderzył dzwon na wieży grudziądzkiego ratusza.
– „No! To na ten tydzień fajrant!” – ucieszyła się i zamknęła laptop tak energicznie, że trzaskiem wyrwała kota ze snu. Kot z wyrzutem popatrzył na nią jeszcze nie do końca rozbudzonym wzrokiem, a Pacha porwała go w ramiona, podniosła z kanapy i ucałowała w nos. Wtedy kot zamienił się Jerzego.
– Cholera, trochę się nie wyspałem – powiedział Jerzy na dzień dobry, zaraz po tym jak sam się do siebie uśmiechnął.
– Jerzy! Weekend się zaczął! Wiesz ile możemy rzeczy w tym czasie zrobić? Możemy oglądać albumy malarskie, możemy przesadzać róże, możemy robić sałatki i kanapki z majonezem albo możemy nawet pójść do lasu poszukać sobie jakiegoś fajnego patyka! Weekend się zaczął, Jerzy! Fajnie będzie! Na co masz ochotę?
– No ja to najchętniej to bym się do ciebie przyssał – powiedział Jerzy, choć w jego głosie było słychać, że w spełnienie swoich marzeń nie wierzy wcale.
– A u dentysty byłeś? – zapytała Pacha i Jerzy wiedział już, że do tematu przyssania lepiej nie wracać, bo nic nie dawały jego tłumaczenia, że w weekendy to dentyści nie pracują, chyba że prywatnie albo na dyżurze, ale prywatnie to wychodzi bardzo drogo i się w ogóle nie opłaca, a na dyżurze to nie ma co miejsca zajmować, bo przecież w końcu to nie boli go aż tak bardzo i może są inni bardziej potrzebujący, a w ogóle to wtedy jak go Pacha raz wsadziła w transporter i w środku tygodnia zawiozła do weterynarza, to to, że wtedy tak tego weterynarza podrapał, że aż weterynarz odmówił zajęcia się jego uzębieniem, to wcale nie była jego wina, bo to było spowodowane jego zwierzęcym instynktem, nad którym nie potrafił zapanować.
Weekend upłynął więc Pasze i Jerzemu nie tak miło, jak miło mógłby im upłynąć, ale i tak był to całkiem miły weekend. Oglądali razem albumy malarskie, przesadzali róże, robili sałatki i kanapki z majonezem i znaleźli w lesie bardzo fajny patyk. I tylko kiedy nastała niedziela wieczur, Pacha była smutna, bo wiedziała, że choć położy się obok Jerzego, to rano obudzi się obok kota, w którego jej ukochany zamieniał się regularnie co tydzień pod wpływem dźwięku poniedziałkowego budzika.
Jerzemu zaś wcale nie było z tego powodu smutno. Było mu to całkiem na rękę.
***
1714 słów
#naopowiesci
#zafirewallem
***
PS: @splash545 ! Weź no sonety podsumuj, co?!