Jako, że w ramach #glupiehejtozabawy zobowiązałem się przesłuchać jakąś szaloną liczbę albumów, wywiązałem się dzisiaj z pierwszego (wybranego losowo) artysty, którym był Jungle polecony przez kolegę @Byk
Klimacik chillowy, trochę zalatuje Harlemem z lat '70, trochę czymś co w mieszczańskich kawiarniach puszczają do drogiego brunchu. Główne role pełnią bardzo wysokie, falsetowe wokale, prosta progresja akordów i bit (na moje ucho łączący elektronikę z tradycyjnymi instrumentami).
Zespół nagrał cztery pełne albumy, o mało oryginalnych okładkach. Słuchałem ich chronologicznie i po albumach 'Jungle' i 'For Ever' zacząłem żałować podjętego zadania, bo było poprawnie, ale nudno. Utwory zlewały mi się w jedną całość. Chociaż owa całość była przyjemna i wyluzowana, to ktoś mógłby nacisnąć 'next', a ja nie zauważyłbym zmiany.
Na szczęście potem przychodzą nowsze albumy, na których robi się żywiej i bardziej energicznie. Częściej pojawiają się jakieś ciekawsze pomysły, melodie jakby bardziej charakterystycznie, a wokal do Bee Geesowych pisków odważniej dodaje rapowane wersy.
W trakcie odsłuchu zapisałem sobie 'na potem' kawałki "House in LA", "Keep Moving", "Romeo" i "Candle Flame", ale moim zdecydowanym faworytem zostaje "Us Against The World". Zdecydowanie najbardziej energetyczny, ma fajny lekko zachrypnięty wokal, jest ciekawie wyprodukowany; szczególnie podobają mi się okrzyki dochodzące do nas z różnych stron i wplatające się w bit.
https://open.spotify.com/track/0sHSFzglnJ1b9mILzQ7ifJ?si=73a14a4098384c32