Leżałem w łóżku, był albo piątek wieczorem albo sobota bo rodziców nie było, byli na działce, brat był z nimi.
Jeszcze wtedy nie imprezowałem więc czytałem sobie książkę - za głową miałem biurko na którym stała lamka do nauki, zazwyczaj sobie siadałem w "kącie" między biurkiem a ścianą.
Zaczęło padać, klimat w pytę. Zaczęło lać i błyskać - no lepiej chyba do książki nie mogło być.
Deszcz tak walił o okna, takimi jakby falami, że bałem się autentycznie, że wypadną szyby, zaczynało być mniej przyjemnie.
Zaczęła się burza ale taka na pełnej - błyskało dosłownie co 5 sekund, grzmot był rzadziej ale jak już przywaliło to czuć było w zębach. Nagle pyk - ciemność. Ale zupełna i absolutna - zgasły światła w mieszkaniu, w domach na około, lampy. W mieście chyba tylko raz takiej ciemności doświadczyłem a nie było to Las Vegas.
Położyłem sobie książkę na kołdrze którą byłem przykryty i położyłem głowę na poduszkę, myśląc sobie, że poczekam aż wróci prąd. Nie wiem ile leżałem słuchając deszczu, błyskało już rzadziej. Wzrok oswoił się z ciemnością widziałem kontury budynków za oknem, kwiat w doniczce, meble.
Nie wiem ile czasu minęło - mi zdawało się że z 10 godzin - ale wstałem i wpadłem na pomysł, że wezmę z kuchni świeczkę (wtedy były chyba w każdym domu) i sobie zapalę żeby dalej czytać.
Wyszedłem z mojego pokoju, na wprost była sypialnia rodziców po prawej salon dalej łazienka i kuchnia.
Wziąłem świeczkę, zapaliłem, napiłem się kranówy i wracam do pokoju. Wracając, bardziej poczułem, niż zobaczyłem czy usłyszałem, ruch w sypialni rodziców. Drzwi - wcześniej zamknięte - teraz były uchylone, poczułem chłód: drzwi wejściowe nie były zamknięte. Spojrzałem w prawo - na rogówce ktoś siedział. Widziałem górę jego tułowia na tle okna, wąskie barki, nieproporcjonalnie duża głowa z takimi jakby kosmykami - trochę jak mają palmy ale wąskie i długie. Krew mi odpłynęła całkowicie chyba z głowy zacząłem hiperwentylować i mrugać oczami patrząc czy tam faktycznie ktoś jest.
Był.
Rzuciłem się do mojego pokoju próbując trzasnąć drzwiami ale nawet porządnie się nie domknęły tylko było słychać ciąg powietrza i drzwi stanęły uchylone.
Wskoczyłem do łóżka, świeca była już zgaszona, zza biurka patrzyłem na drzwi - takie jak były kiedyś - z wielką szybą w takie szklane wzory, że było widać przez nią światło ale zero szczegółów - wiecie o co chodzi.
I widzę przez tą szybę jak majaczy za nią cień. Czułem się tak jak w koszmarach - że coś się zbliża ale nie mogę zrobić żadnego "normalnego" ruchu, jak bym był przyklejony do smoły.
Drzwi zaczęły się otwierać, słyszałem taki dźwięk - mlaskanie - jakby kot lizał swoją sierść. Dźwięk mlaszczący i szorstki - ten ktoś wchodził do mojego pokoju wsuwając najpierw głowę jakby badał czy nie czaję się na niego za drzwiami.
KOSZMAR k⁎⁎wa koszmar! to musi być sen - dosłownie sobie tak pomyślałem - MUSZĘ SIĘ OBUDZIĆ. I.. Obudziłem się.
Burzy już nie było - ja miałem tętno jakieś 200 - widocznie przysypiałem czytając książkę, nie było żadnej burzy (takich burz nie ma!) ani braku prądu, po prostu wyłączyłem lampkę i poszedłem spać.
Ulga jaką poczułem była nie do opisania, chciało mi się ryczeć ze szczęścia.
Ufff. Usiadłem i włączyłem lampkę - światło nie pojawiło się. Nie było prądu. Lampka się nie zapaliła - za oknami dalej było czarno.
Mlaskanie - usłyszałem mlaskanie spod biurka. Jakby kot lizał sierść.
#niewiemjaktootagowac
Fajna creepypasta