Byłem w domu rodzinnym na Wielkanoc.
Siedzę w kącie. Już nie swoim, to nie moje miejsce. Nie rozmawiam w rodziną, nawet jak się posadzę zaraz obok nich. Oni ze mną też nie. Jak obcy sobie ludzie, nie pytam, nie pytają, nie mówię, nie mówią. Coś chodzą, coś robią. Obserwuję. Oglądają telewizję, siedzą, jedzą, śpią. Brat gra na kompie cały dzień, ogląda streamy, śpi, idzie gdzieś.
Siedzę sobie w kącie, obserwuję ten spektakl ciszy. Zegar tyka. Pompka od pieca czasami zamruczy. Stary czajnik zagwiżdże. Jakby mi było wstyd, że tam jestem, że zaburzam jakiś dzienny rytm tego miejsca. Nikt nic nie mówi. Ja nic nie mówię. Mija dzień za dniem.
Moje myśli krzyczą, żebym się stąd zabierał, żebym się odezwał, żebym wywołał jakąś dyskusję, reakcję. Zdolny jestem tylko wyjść na zewnątrz, na "spacer do lasu". Las szumi jak zwykle, choć inny jest, niż ten zapamiętany przed laty. Gospodarczy, więc przerąbany, "wyczyszczony", zryty, ale szumi tak samo. Idę tymi samymi ścieżkami, znanymi od dziecka, w miejsca, które znam na wylot, choć ich nazwy, nie znam ich.
Szukam miejsca, żeby zawiesić sznur. Długo nie szukam. Nie wybrzydzam. To nie rewia mody, a drzewo nie wie, nie dba. Śpi jeszcze, choć już wiosna.
Kwiaty, mnóstwo kwiatów. Białe, żółte, błękitne. Nie wiem jak się nazywają, ale są ładne. Całe kępy. Trzmiele już są, jeden, drugi. Wrócę na obiad. Posiedzę tam jeszcze.
"A on wie gdzie był?" "Tam gdzieś na górki poszedł"
Krzyk nie ustaje, dudni w tej pustej głowie. Nic nie powiem. Zabiorę go ze sobą.
Nie wrócę więcej.
