Dzień dobry się z Państwem,
Tym razem, z uwagi na fakt, że w bieżącej edycji #naopowiesci wszystkie chwyty są dozwolone, to zupełnie nie miałem już problemów i rozterek czy kolejną "przygodę" rowerową umieścić pod tagiem #rower czy #zafirewallem . Dlatego, bez zbędnych wstępów, dodam jeszcze tylko dla formalności cyferki do #rowerowyrownik :
192 365 + 243 = 192 608
i zapraszam Państwa do relacji z 243 kilometrów jazdy rowerem.
--------------------
Gitara
To były 243 kilometry. 243 nudne kilometry. Nie wiem, czy da się napisać coś ciekawego o 243 kilometrach nudy, co nie znaczy, że nie spróbuję. Zapraszam.
Dość istotną rolę w poniższej historii odegrał kolega, który - na potrzeby tego opowiadania - umówmy się, że ma na imię Paweł. To, że przypadkiem faktycznie tak ma na imię nie powinno w takim razie stanowić problemu. Ale skoro jest to relacja z jazdy rowerem to naturalne jest, że oprócz Pawła równie istotna jest… gitara.
Wszystko zaczęło się jakieś dwa tygodnie temu, kiedy w fabryce gruchnęła informacja, że będziemy się integrować. Na kajakach będziemy się integrować. Wiadomo, że do kajaków potrzebny jest jakiś zbiornik wodny. Najlepiej rzeka. Z uwagi na fakt, że zespół rozrzucony jest właściwie po całym kraju, to żeby wszyscy mieli tak samo daleko (poza jednym kolegą, który akurat złośliwie mieszka pod Chęcinami) wybór padł na Nidę, z noclegiem w ruinach (w tej odrestaurowanej części ruin) zamku w Sobkowie. Województwo świętokrzyskie, powiat jędrzejowski.
Plan integracyjny był prosty jak drut i składał się zasadniczo z dwóch punktów:
-
kajaki i alkohol w czwartek
-
kac i powrót do domów w piątek
Jednym słowem: klasyka.
Ale w tym miejscu historii pojawia się on. On, czyli Paweł.
– Fonfi, a może byśmy wrócili rowerami?
– Tak!
– Długo Cię nie trzeba namawiać.
– Tak.
W ten sposób powstał drugi plan, doszczegóławiający (w ogóle istnieje takie słowo? - bo mi Word podkreśla) ten poprzedni w zakresie powrotu. Jako że Paweł mieszka w Krakowie, a z Sobkowa do Krakowa jest całe 120 kilometrów, zapowiadał się leniwy, towarzyski “caffé ride” przez urokliwe okolice województw świętokrzyskiego i małopolskiego. Z „happy endem” w postaci 20-kilometrowego odcinka WTR (Wiślanej Trasy Rowerowej). Nie pozostało nic innego jak przezornie, z wyprzedzeniem, zarezerwować sobie bilet na pociąg z Krakowa do Warszawy z miejscem dla roweru.
10 lipca, w czwartek, z samego rana, z rowerem, spakowaną sakwą, biletem w ręku (chociaż tak dokładnie to w telefonie) wsiadłem do samochodu kolegi (nie Pawła) i pojechaliśmy się zintegrować. Na miejsce dojechaliśmy jako jedni z pierwszych więc witaliśmy kolejno zjeżdżających się ludzi, w tym ekipę z Krakowa.
Paweł wysiadł z samochodu, podszedł do bagażnika, a ja radośnie, jak labrador w błocie, podbiegłem, żeby pomóc mu z rowerem. I przeżyłem szok. Roweru nie było. Nie było go w samochodzie, nie było go też na samochodzie, ani nie było go nawet pod samochodem - wiem, bo na wszelki wypadek sprawdziłem.
Była za to gitara.
– Paweł, to nie jest rower!
– Nie.
– To jest gitara.
– Brawo!
– Zdajesz sobie sprawę, że na gitarze ciężko Ci będzie dojechać do Krakowa?
Okazało się, że w wyniku szeregu nieporozumień i nienachalnej znajomości kalendarza, ktoś zaplanował Pawłowi spotkanie z klientem akurat w dzień naszego powrotu. Paweł oczywiście rozważał przez jakiś czas opcję podłączenia się do telekonferencji w trakcie jazdy na rowerze. Jednak a) po pierwsze - sapanie i rzężenie mogłoby zostać przez klientów zauważone i niekoniecznie dobrze odebrane, b) po drugie - pozostawała kwestia zamocowania laptopa do kierownicy na potrzeby prezentacji. Zaważyło zwłaszcza to drugie. W konsekwencji całkowitego braku dostępności tego typu uchwytów na rynku – wygrała wspomniana gitara.
Kajaki, jak kajaki – o nich pewnie można by było napisać odrębną historię. Z kolei integracja, też jak integracja. Ten się spił na wesoło, tamten na smutno, tamten do nieprzytomności.
A to wszystko przy dźwiękach tej cholernej gitary.
Kolejnego dnia wyjazd do Krakowa zaplanowałem mniej więcej między 8:00 a 9:00 rano, dzięki czemu miałem się porządnie wyspać. Oczywiście - jak na złość - obudziłem się już o 6:00, na długo przed budzikiem. Starzy ludzie tak mają, że wstają skoro świt. Podejrzewam, że jest to element ewolucji i w pewnym wieku naturalnie przystosowujemy się do wczesnego wstawania, bo to w kolejkach do przychodni gwarantuje miejsce przed słabszymi osobnikami.
Skoro już się obudziłem to postanowiłem się też umyć i ubrać. W ten sposób już o 6:30 stałem przed hotelem wdychając rześkie, poranne powietrze. Bufet otwierali dopiero o godzinie 9:00, więc - w ramach śniadania - zakupioną poprzedniego dnia owsiankę zagryzłem lekko czerstwą jagodzianką i właściwie byłem gotowy do drogi. Nie budząc nikogo (co, mając na względzie uprzedni wieczór, i tak skazane byłoby na porażkę) wsiadłem na rower. Wyjechałem przez bramę i wiedząc, że do Krakowa mam się skierować na południe, zaskoczyłem sam siebie skręcając na północ. No dobrze, trochę z tym zaskoczeniem konfabuluję, bo gdzieś - w tak zwanym międzyczasie - przeszła mi przez głowę myśl, że skoro i tak jadę sam, to po co do Krakowa jak można od razu do Warszawy. Myśl ta zostawiła nawet swój ślad w postaci przygotowanej trasy w nawigacji.
Nawigacja ta, już po kilku pierwszych kilometrach kazała mi zjechać w szutrową drogę wzdłuż nasypu kolejowego, która miała skrócić wycieczkę o parę kilometrów. Szuter, owszem - był. Miejscami. Tam, gdzie akurat nie było piachu po obręcze. Dzięki czemu zamiast jazdy mogłem rozkoszować się porannym spacerem.
Jak tylko udało mi się dotrzeć do bardziej utwardzonej nawierzchni jazda nabrała bardziej rozsądnego tempa. Rozsądnego na tyle, na ile pozwalały podjazdy przed i w samych Chęcinach, gdzie postanowiłem uzupełnić uprzednie skromne śniadanie i zaopatrzenie. Zjedzona (tym razem świeża) drożdżówka i banan, oraz dwa kolejne na zapas, spowodowały, że świat nabrał barw. I dla jasności - nie były to nasze narodowe odcienie szarości.
Przez kolejne dwadzieścia kilometrów nie działo się nic wartego uwagi. Ot na zmianę pod górę i na dół, dość silny boczny wiatr (wiadomo – kieleckie) nie pomagał, ale też specjalnie nie przeszkadzał, ciemne chmury straszyły z oddali perspektywą zmoknięcia, a ja mogłem się cieszyć wspaniałymi widokami jakie oferowała okolica.
Aż nagle, na 36 kilometrze nawigacja kazała skręcić na skrzyżowaniu w prawo i moim oczom ukazał się podjazd. Ale nie jakiś tam podjazd, jakich minąłem już kilka. Tamte to mogły mu co najwyżej za wypłaszczenia robić. Ten podjazd ciągnął się po horyzont i ginął gdzieś w górze we mgle. Chociaż mogłem odnieść tylko takie wrażenie przez okulary, które zaszły mi z wrażenia parą.
Zaatakował od razu. Nawigacja rozbłysła czerwonym alarmem, wyświetlając 15% nachylenia. W rozpaczliwej próbie obrony klikałem szaleńczo manetkami, żeby dobrać odpowiednie do walki przełożenia. Łańcuch przeskakiwał w zawrotnym tempie jednak już po chwili zazgrzytał przeraźliwie, informując mnie, że zakres się skończył. Tę walkę przegrałem zanim na dobre się zaczęła. Nie pozostało mi nic innego, jak wspinać się w zawrotnym tempie kilku kilometrów na godzinę, sapiąc i rzężąc niczym zarzynane zwierzę, aż okoliczne psy, których codzienną rozrywką jest podgryzanie kolarzy po kostkach, uciekły skowycząc. Mógłbym przysiąc, że podjazd ten ciągnął się przynajmniej dwadzieścia kilometrów. Jakież było zatem moje zdziwienie, kiedy wdrapawszy się ostatkiem sił, z mroczkami przed oczami i smakiem wstępnie przetrawionej jagodzianki w ustach nawigacja pokazała, że przejechałem niecałe dwa. Nagrodą była jednak wspaniała panorama na okolicę i, jak to po podjazdach bywa - długi zjazd.
Takich zjazdów, zresztą było jeszcze kilka. Na jednym z nich, w miejscowości Hucisko przed Stąporkowem, przez chwilę nieuwagi, rower rozpędził się nawet do szaleńczych 60km/h co przeraziło nie tylko mnie (boję się takich prędkości) ale i pana policjanta z „suszarką”, który mierzył prędkość, schowany za płotem przed samą tablicą wyznaczającą koniec obszaru zabudowanego. Trzymając się kurczowo kierownicy, skupiony na najbliższych kilku metrach asfaltu pochłanianych przez przednie koło, zdążyłem tylko kątem oka zauważyć przedstawiciela władzy, który potrząsał radarem i chyba z niedowierzaniem wpatrywał się w wynik pomiaru.
Po stu kilometrach powoli dojeżdżałem w moje rodzinne strony - okolice Wolnego Miasta Radom. Nieznośny ból zadka i lekkie ssanie w żołądku przywołały natrętną chęć zajechania do mamusi na obiad i kontynuowania wycieczki w mniej lub bardziej wygodnym fotelu PKP. W celu przegonienia tych głupich pomysłów, pomachałem energicznie ręką przed swoim nosem. Stojący na mijanym przystanku młody chłopak odmachał lekko zdziwiony.
Przytyk, który znajdował się na 120 kilometrze, czyli praktycznie w połowie trasy, wydał mi się idealnym miejscem na pierwszy postój, uzupełnienie kalorii i zapasów, które zdążyły się uszczuplić o wszystkie zakupione wcześniej banany, batona proteinowego, żel energetyczny i jeden bidon z izotonikiem. Do wyboru był kebab, kebab albo pizza. Pomimo, że akurat wypadał Światowy Dzień Kebaba postawiłem na pizzę. A dokładnie na zapiekankę. Ale w pizzerii.
Pizzeria okazała się malutkim lokalem, z jednym stoliczkiem, który głównie obsługiwał zamówienia na wynos. Usiadłem więc w kąciku, podłączyłem nawigację do powerbanka, żeby się trochę podładowała i wiercąc się na twardym krześle cichutko sobie cierpiałem w oczekiwaniu na posiłek.
Zapiekanka, choć była to najprostsza z możliwych jej wersji, smakowała mi jak żadna inna do tej pory. Zjadłem, popiłem napojem gazowanym jednego z popularnych producentów, nazwy którego nie wymienię, bo nie zgodził się zapłacić za reklamę. I tu pojawił się malutki problem. Ilość spożytej kofeiny, protein, chemii i zjedzona w pośpiechu zapiekanka wywołała u mnie gwałtowny proces trawienny i tak zwaną potrzebę. Jednak w lokalu nie było toalety. A przynajmniej takiej dla gości. Co gorsza ani obsługa lokalu, ani pobliskiego sklepu, w którym zakupiłem kolejne banany i napoje, nie potrafiła mi powiedzieć, gdzie mógłbym taki przybytek znaleźć. „No nic – rozejdzie się po kościach” pomyślałem i na wszelki wypadek dokupiłem paczkę chusteczek higienicznych.
Z kolejnych trzydziestu kilometrów pamiętam niewiele. Właściwie to pamiętam tylko mocno zaciskane pośladki. Okazuje się, że stacje benzynowe na bocznych, lokalnych drogach są równie rzadkie jak rozsądek w komentarzach w internecie. Na szczęście wjechałem do Białobrzegów, gdzie zatrzymałem się na pierwszej napotkanej stacji benzynowej. Wpadłem do środka, gdzie sprzedawca tylko spojrzał na mnie, przestępującego z nogi na nogę i powiedział jedno słowo: “tam”, wskazując przy tym na drzwi do toalety. Po wszystkim nawet pieniędzy nie chciał, choć na drzwiach toalety wyraźnie było napisane, że płatna. Czyli są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie, którzy pomogą w potrzebie. Tej literalnej.
W tym miejscu dołączyli do mnie Maciek Okraszewski i Michalina Kowol – czyli podcast “Dział zagraniczny”. Podziwiając tereny “Mazowieckiej Toskanii” położone w okolicy Warki i Grójca (wraz z niesamowitym zatrzęsieniem idiotów w zdezelowanych “beemkach”, którzy wyprzedzali mnie z ogromną prędkością na grubość lakieru albo udawali, że mnie nie widzą jadąc na czołówkę) Maciek i Michalina szeptali mi do ucha dlaczego w Europie znikają listonosze, czemu Indie zmuszają obywateli do wegetarianizmu, wyjaśnili zawiłości egipskiego manualnego systemu recyclingu oraz poinformowali kiedy zostanie zniszczony Neapol. Przerwę zrobili sobie tylko dwa razy, kiedy musiałem wracać po zgubioną na grójeckich wybojach słuchawkę.
W okolicy Warki ponownie zagnieździła mi się w głowie myśl roztaczająca przede mną uroki podróży w PKP, a która to myśl - z racji, że jechałem wzdłuż linii kolejowej – mniej lub bardziej natrętnie towarzyszyła mi aż do samych przedmieść Warszawy, czyli do Piaseczna. Jednak powszechnie wiadomo, że najgorsza jest pierwsza setka, drugą jedzie się już nieźle, a trzecia i kolejne to sama przyjemność - więc przyjemności tej postanowiłem sobie już do samego końca nie odmawiać. Zresztą ostatnie kilometry umilały mi różne rozmowy telefoniczne.
Na sam koniec, już w samym centrum Warszawy, na Nowym Świecie zaskoczył mnie Marsz Wołyński, którego uczestnicy skutecznie blokowali przejazd, przez co zmuszony byłem skorzystać z ulicy Ordynackiej, której brukowana nawierzchnia zapewniła mi bezpłatny masaż prostaty akurat w momencie, kiedy zadzwonił do mnie Paweł i siedząc na miękkiej kanapie w Krakowie zapytał:
– Żyjesz?
A w tle, w słuchawce, słychać było gitarę…
----------
Dla porządku: 1803 słowa





@vredo Dawaj, wystaw a ja łapię!🫡