Coś nie wychodzi mi dzisiaj zasypianie, więc zająłem się czymś pożytecznym i rozwinąłem pierwszą myśl jaka mi przyszła do głowy po przeczytaniu tematu XVIII edycji zabawy #naopowiesci w kawiarni #zafirewallem. W taki oto sposób powstało poniższe opowiadanie.
Opowiadanie to osadzone jest bardziej w konwencji fantasy, w baśni trochę być może, albo i w realizmie magicznym nawet, jeśli ktoś by się na taką opcję zdecydował uprzeć, bo z całym tym sf to raczej mało jest mi po drodze. No ale: mając zasady w najwyższym jednak poszanowaniu, zdecydowałem się wprowadzić do opowieści również pierwiastek fantastyczno-naukowy.
To jest już kolejna wersja tej samej historii, a moje silne wrażenie, że można by ją opowiadać wciąż od nowa i od nowa coraz bardziej przeistacza się w coś jeszcze silniejszego. W coś w rodzaju pewności.
846 słów, proszę:
===
Jak dziwnie płynie ta Wisła
Płynie, wije się rzeczka
jak błyszcząca wstążeczka,
tu się srebrzy, tam ginie,
a tam znowu wypłynie.
Julian Tuwim, Rzeczka [fragment]
***
Ta rozmowa nie wyglądała tak, jak miała wyglądać. Nic nie szło w niej zgodnie z planem, zarówno z planem jej, jak i z planem jego, bo oboje mieli na tę rozmowę opracowane swoje własne, niezależne od siebie plany.
Spacerowali nad Wisłą. Ona, ubrana w różową bluzę-kangurkę i on, wypychający od czasu do czasu prawy policzek przy użyciu języka, którym sięgał do dokuczającej mu od dawna górnej ósemki. Tak jakby taki zabieg mógł mu jakoś pomóc. Jakby mógł w jakiś sposób ten jego ból zęba złagodzić.
Okolica była znajoma – mieszkali już w końcu od jakiegoś czasu w Grudziądzu, gdzie żyli na kocią łapę – a jednak wydawała im się jakaś inna niż dotychczas. Nie byli tym wcale zdziwieni, tak jak i od dawna nie dziwiły ich też bezustannie spływające rzeką zwłoki. Za każdym razem, kiedy wybierali się w to miejsce na spacer, wydawało im się, że Wisła płynie trochę inaczej niż płynęła poprzednio.
– Wszystko płynie – żartował czasami Jerzy, a Pacha śmiała się z tych jego dowcipów. To im wychodziło, takie rozmowy im się udawały. Umieli się razem śmiać i żartować. Tak jak i potrafili rozmawiać o zwykłych, codziennych sprawach, tak jak potrafili dzielić się ze sobą swoimi obserwacjami:
– Jerzy, a ta jabłonka to nie rosła ostatnio na tamtym brzegu? – zapytała Pacha. – Nie no, rosła! Na pewno tam rosła! Przecież pamiętam! Siedziały na niej trzy sikorki i mazurek jeszcze na niej siedział. Co mnie zdziwiło, bo mazurki to przecież występują bardziej na wsiach, w miastach to raczej wróble. No a tu przecież jest miasto! Nie no, na pewno tam rosła, przez tego mazurka to pamiętam!
– Patrz, a ten wysoki gość z psem? – powiedział Jerzy. – Ten, tam po drugiej stronie. Wydaje mi się, że przed chwilą się z nim mijaliśmy.
- Może na takich długich nogach szybciej dochodzi się do mostu? - tym razem zażartowała Pacha, a Jerzy roześmiał się z jej dowcipu.
Tak, umieli ze sobą żartować. Nie umieli jednak rozmawiać o sprawach poważnych. Za każdym razem, kiedy tylko któreś z nich podejmowało próbę skierowania rozmowy na rzeczy fundamentalne, na kwestie dotyczące ich związku i ich przyszłości, wtedy gdzieś wewnątrz ciała pojawiał się jakiś dziwny impuls, jakieś napięcie blokujące w krtani te słowa, które już dawno powinny zostać wypowiedziane.
Tak było i wtedy, kiedy tamtego dnia spacerowali nad Wisłą, a ich rozmowa nie przebiegała według planu. Już to jedno, to drugie miało zamiar przerwać tę bezsensowną paplaninę, która się między nimi rozgrywała i wreszcie powiedzieć to, co miało do powiedzenia, ale właśnie w tym momencie pojawiało się to mrowienie w kąciku ust, to drętwienie którejś dłoni albo ten nieprzyjemny ucisk w żołądku. Wtedy dawali za wygraną. Odkładali te zaplanowane słowa na później.
Mimo że nie zrobiło tego żadne z nich, to ich paplanina została tamtego dnia przerwana. Przerwał ją ogromny huk, huk który nagle dobiegł od strony miasta. Był to ryk czterech silników rakietowych. Absolutnie tajny projekt kolonizacji Marsa opracowany przez grudziądzkich uczonych w absolutnej tajemnicy i ekspresowym tempie został ogłoszony zaledwie wczoraj, a już dziś z kosmodromu zbudowanego pod przykrywką prac konserwatorskich na terenie Fortu Wielka Księża Góra startowała rakieta, którą pierwsi ziemscy osadnicy mieli dotrzeć na Czerwoną Planetę. Oboje obserwowali tę wznoszącą się kosmiczną Santa Marię w milczącym podziwie.
- "Skoro oni potrafią dokonywać takich rzeczy, to dlaczego mnie tak trudno jest powiedzieć jej tych kilka słów?" - pomyślał wtedy Jerzy.
- "Skoro oni potrafią dokonywać takich rzeczy, to dlaczego mnie tak trudno jest powiedzieć mu tych kilka słów?" - pomyślała wtedy Pacha.
I właśnie wtedy oboje jednocześnie się zdecydowali. Nastąpiło przełamanie, jak gdyby energia z silników startującego pojazdu kosmicznego wlała się w ich ciała i dusze. Jerzy przyklęknął i przez chwilę mocował się z własną kieszenią, w której miał schowany zaręczynowy pierścionek. Nie potrafił sobie poradzić z wyciągnięciem go i dopiero kiedy spojrzał na kieszeń uświadomił sobie, że jest ona zasunięta. Rozpoczął mocowanie się z zamkiem błyskawicznym. Pacha w tym czasie zamknęła oczy i brała pierwszy z trzech głębokich wdechów, za pomocą których miała zamiar opanować emocje przed zbliżającą się wypowiedzią.
- Wyjdziesz za mnie? - zapytał Jerzy, był bowiem przekonany, że to właśnie Pachę chce w tym momencie pojąć za żonę.
- Odchodzę! - powiedziała Pacha, nie była już bowiem w stanie znosić dłużej odoru z ust Jerzego powodowanego przez jego gnijącą górną prawą ósemkę, której za nic w świecie nie chciał wyleczyć.
Cisza. I on, i ona nie usłyszeli żadnej odpowiedzi drugiej strony na te swoje nagłe wyznania. Jerzy oderwał wzrok od kieszeni, Pacha rozwarła powieki. Nic. Pusto. Przed Jerzym nie stała Pacha, przed Pachą nie klęczał Jerzy.
Jerzy poderwał się z klęczek, Pacha rozglądała się dookoła. W końcu dostrzegli siebie nawzajem: stali na dwóch przeciwnych brzegach. Jerzy gestami dał Pasze znać, żeby skierowała się na południe, w górę rzeki. Tam, gdzie stoi most im. Bronisława Malinowskiego.
Spotkali się na środku przeprawy. W milczeniu wrócili razem do domu i wszystko było jak dawniej. Było jak zwykle: znów nie powiedzieli sobie tego, co mieli sobie nawzajem do powiedzenia. Tylko pod znajdującą się na wyspie na środku rzeki jabłonią stał wysoki mężczyzna z psem. Schylił się, podniósł jedną z leżących w trawie papierówek, wytarł ją o sweter i z rozkoszą zatopił zęby w słodkim, kruchym owocu.