Zdjęcie w tle
projektant_doktorant

projektant_doktorant

Zawodowiec
  • 4wpisy
  • 158komentarzy
Kilka miesięcy temu byłem w UK na kilka dni po dość długiej nieobecności. Spodobały mi się 2 rzeczy:
  • w każdej restauracji w której byłem przy danym daniu w menu podawano ile dostarcza kCal - dzięki temu poza wyborem składników naszego dania można było kierować się własnym zapotrzebowaniem na kCal z takiego posiłku lub uwzględnić wymagania swojej aktualnej diety;
  • każdy napój zawierający alkohol miał do siebie przypisaną liczbę "jednostek". Np. piwo 0,6 l ok. 4% miało nieco ponad 3 jednostki, jakiś słaby drink w puszce 0,2l miał nieco ponad 1 jednostkę. Do tego podano informację, że odpowiednik ichniejszej rady lekarskiej rekomenduje spożycie góra 14 jednostek w ciągu tygodnia. Mocnego alkoholu w dużej butelce nie spożywałem, tak więc nie wiem ile np. na standardowa wódka w butelce 0,5 l. Informacja o limicie tygodniowym oraz o ilości "jednostek" dla każdego napoju alkoholowego była zamieszczona na etykiecie butelki lub na samej puszce z napojem w tylnej części.
Wiem, że rozwiązania te wprowadzono nie dlatego, że Anglicy chcą zdrowo żyć, a że żarli za dużo niezdrowych przekąsek i do tego chlali na umór, ale bardzo mi się spodobało takie podniesienie świadomości społecznej w tych kwestiach. Ja osobiście pijąc jakieś piwo nigdy nie zastanawiałem się tak naprawdę ile wynosi granica "zdrowego spożycia" a tu proszę - Angole mnie w tym niezamierzenie uświadomili...
A Wy co myślicie o takich rozwiązaniach?
Ktf2000

@projektant_doktorant Czy dali znać, przy wejściu że można płacić tylko kartą

projektant_doktorant

@Ktf2000 Nie spotkałem się z tym, choć płaciłem w zasadzie tylko kartą walutową.

Zaloguj się aby komentować

Zachęcony propagandą jaka to komunikacja miejska jest super względem samochodu postanowiłem z niej skorzystać. Robię to rzadko, bo samochodem rozwożę całą rodzinę do pracy/szkoły/przedszkola, pod pracą mam darmowy parking i jak miałem lata temu cokolwiek załatwić w śródmieściu, to raczej jeździłem samochodem. Dziś wizyta po paszport spowodowała u mnie konieczność skorzystania z dobrodziejstw komunikacji miejskiej - cena biletu oraz podjazd kilkanaście minut jednym pojazdem w okolice biura paszportowego niemal wprost spod roboty przekonały mnie definitywnie zwłaszcza, że mimo płatnego parkingu nie ma w okolicy biura wolnych miejsc. Znaczy się same plusy. Wychodzę zatem z roboty i nagle zonk! Kiosk, w którym od czasu do czasu kupowałem różne rzeczy (w tym bilety jednorazowe) właśnie został zamknięty. Pytam w takiej budce obok, co to lokalsi chodzą na drożdżówki - "panie, teraz bilet się kupuje przez aplikację lub w pojeździe". No nic - biletu brak, ale zmierzam na przystanek, bo na rozkminy czasu nie ma, a wizyta w biurze paszportowym może przepaść i miesiąc czekania psu pod ogon... W okolicy przystanku kiosków oczywiście już nie ma (pozamykane, "do wynajęcia"). Kupię w pojeździe, w końcu mamy biletomaty i XXI w. Podjeżdża mój pojazd, wsiadam - jest biletomat. Jest kasownik i drugi kasownik na aplikację, której nie widziałem nigdy konieczności instalowania. Poza tym oczywiście trzeba się dodatkowo w niej zarejestrować, a dopiero potem podpiąć kartę by móc kupić bilet jednorazowy. Nierealne do wykonania jadąc już pojazdem chyba, że chcesz światu wszem i wobec podać wszelkie dane osobowe i nr karty wraz z kodem CIV. Idę zatem do biletomatu. A tu strzał w pysk - jedyna opcja to "wrzuć monetę"! Jak na złość ostatnią piątkę wydałem na chleb i zostały mi albo papierki, albo karta. No nic, wysiadam na następnym przystanku. Tam szczęśliwie był typowy biletomat, który kartą przyjął należność za kurs kolejnym pojazdem - szczęśliwie zdążyłem i profilaktycznie zaopatrzyłem się w bilet powrotny. Drugi strzał w pysk nastąpił, gdy w tym drugim pojeździe biletomat innego typu obsługiwał karty...
Nigdy się nie spodziewałem, że czując się człowiekiem młodym (choć metryka już wskazuje wiek średni) i w swoim mniemaniu "na topie" jednocześnie mogę poczuć się "wykluczony cyfrowo"...
P.S. Wkurwia mnie już konieczność posiadania aplikacji do wszystkiego, nawet do zwykłych zakupów w sklepie abyś dostał 5 czy 10 PLN zniżki jak robisz tam zakupy raz na kilka lat...
#gownowpis
DragonLord

@projektant_doktorant Albo uważasz sie za starucha i nosisz przy sobie gotówkę, także drobne , albo za młodego - wtedy masz aplikacje. Biletomaty w pojazdach są albo na gotówkę albo na kartę bo w taborze są zarówno stare jak i nowe pojazdy - tego nie zmienisz.

projektant_doktorant

@GazelkaFarelka Właśnie o tym piszę, że lata temu niepotrzebna była instrukcja do używania komunikacji miejskiej. Mam podobne zdanie co do parkowania co Ty w podlinkowanym wpisie. Choć zawsze staram się po prostu mieć ze sobą drobne na parking. No i w przypadku płatności gotówką jest dupa bo nigdy nie wiesz, czy wrzucona kwota wystarczy, czy też przepłacisz mocno, bo sprawę załatwisz w 5 minut.... Nie uważam się za człowieka nieogarniętego, ale serio poczułem się wykluczony cyfrowo, a teraz jak np. mojej teściowej po latach wożenia przez męża autem ze wsi do miasta nagle przyszłoby skorzystać z komunikacji miejskiej, to kompletnie nie wiedziałaby od czego zacząć - a to osoba nieposiadająca nawet telefonu komórkowego. I podobnie jak Twoja mama też działa kompletnie analogowo. Nawet jak rozlicza paru osobom podatki, to nie korzysta z narzędzi dostępnych online, a wszystko musi mieć na papierze, a dopiero potem wprowadza do "systemu".

@Szuuz_Ekleer Ja nie kupuję kartonikowych, bo jak raz kupiłem sobie 2 bilety na zapas, to potem musiałem je oddawać w HQ lokalnego przewoźnika, bo się zmienił cennik w komunikacji miejskiej. Bo jak wspomniałem na początku zdarza mi się jeździć nią bardzo sporadycznie. Teraz pod wpływem Twojego wpisu sprawdziłem i w apce PKO BP też jest taka opcja. Nie wiedziałem do tej pory. Ogarnia to w imieniu banku spółka moBILET i dzięki temu można też płacić za parkowanie i za autostrady.

przykładasz kartę bankomatową i bilet jest zapisany na tej karcie, nie musisz mieć do tego karty miejskiej


@3586 Strasznie fajnie, ale musisz o tym wiedzieć. Dziś nawet specjalnie przejrzałem stronę internetową przewoźnika i ani słowa o tym nie ma. Za to jest info o 2-3 apkach, w których po zarejestrowaniu się można kupić bilety jednorazowe.

GazelkaFarelka

"Właśnie o tym piszę, że lata temu niepotrzebna była instrukcja do używania komunikacji miejskiej. "


@projektant_doktorant No właśnie, w każdym mieście identycznie kupowałeś bilet, w kiosku lub u kierowcy, a potem kasowałeś w kasowniku. Raz nauczyłeś babcię i poradziła sobie wszędzie. Teraz w jednym mieście instaluj taką appkę, w innym sraką, w jednym możesz zapłacić kartą, u kierowcy, w innym tylko gotówką bilonem. W każdym mieście inne automaty, obsługa każdego jest inna, część pojazdów ma biletomat w środku, inne nie mają. Możesz być oblatany jak ryba w wodzie, jak świński ryj w korycie w swoim mieście, a pojedziesz do innego i się gapisz jak sroka w gnat, analizując instrukcję obsługi. Nie można wejść po prostu z marszu do pojazdu komunikacji miejskiej i zapłacić gotówką/kartą w każdym pojeździe? No i appką, jak ktoś bardzo lubi, jako dodatkowa opcja...

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Cześć hejto,
czy zastanawialiście się kiedyś jak wygląda kształcenie się na muzyka klasycznego i z czym się z tym wiąże? Część z Was zastanawia się, czy może nie posłać swojej pociechy do szkoły muzycznej, bo ta lubi śpiewać, lubi na czymś grać, więc może niech się rozwija w tym kierunku? A może lepsze byłoby tzw. ognisko muzyczne? Zastanawiam się nad tym, czy byłoby zainteresowanie z Waszej strony tym wątkiem.
Sam przeszedłem pełen cykl kształcenia w tym kierunku, osobiście muzyka pozostała w zasadzie wyłącznie moim hobby (na chleb zarabiam inaczej) ale temat wrócił, gdy przyszedł czas wyboru szkoły dla dziecka. Jeśli będzie zainteresowanie tematem, to chętnie co nieco bym w tym wątku przybliżył. Oczywiście zdanie moje będzie dość subiektywne, bowiem (jak życie pokazało) placówki oświatowe zmieniły się nieco od czasów, w których sam do nich uczęszczałem, ale być może będzie to w stanie co nieco przybliżyć rzeczy, które w mojej opinii na pewno są niezmienne. Czekam na odzew (o ile takowy będzie).
P.S. Na wykopie w życiu bym nie chciał się taką wiedzą dzielić. Jednakże obecna na tym portalu kultura wypowiedzi, wymiana faktycznie jakichś poglądów, a nie tylko narzucanie komuś swojego zdania - te rzeczy sprawiły, że nabrałem ochoty na to, aby chcieć cokolwiek więcej o tym napisać. #szkola #muzyka #oswiata
projektant_doktorant

Aha - sąsiedzi... Wydaje się, że gdy grasz na takich skrzypcach powinieneś mieć większą wyrozumiałość wśród sąsiadów niż jak grasz na trąbce. Otóż nie - granie przeszkadza sąsiadom. U mnie spora część była wyrozumiała, zaś sąsiad z dołu regularnie naparzał w kaloryfer, co jednakże nie przeszkadzało mi grać dalej, bo co miałem robić? Żeby nie było - grałem najpóźniej do 20:00 by jak najmniej przeszkadzać innym. A w domu grała jeszcze siostra, zatem musieliśmy sobie jakoś ten czas organizować tak, aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać (każde z nas ćwiczyło co innego bo byliśmy na diametralnie różnych poziomach gry). W dzisiejszych czasach i kompletnego egoizmu wśród ludzi nie wyobrażam sobie wysyłania dziecka na lekcje jakiegokolwiek akustycznego instrumentu mieszkając w bloku. Nawet ćwiczenie na keyboardzie z klawiaturą ważoną (klawisze mają imitację pracy prawdziwego mechanizmu młoteczkowego z fortepianu) i ze słuchawkami na uszach nie daje takiego efektu, jak praca z "żywym" instrumentem. Nie każdy to niestety rozumie.


Czas ćwiczenia obejmuje całą szkołę I i II stopnia - bo nie napisałem wcześniej, że szkoła muzyczna posiada dwa stopnie. Podzielone jest to nieco inaczej niż w zwykłej szkole - I stopień to 6 lat, a II - kolejne 6 lat. Po 6. klasie zdaje się zatem egzamin do szkoły II stopnia - w praktyce dokładnie taki sam egzamin semestralny z tym, że od razu kwalifikuje on do szkoły II stopnia. Oprócz tego pisze się coś a'la egzamin z kilku muzycznych przedmiotów, np. z kształcenia słuchu. Wyniki kwalifikują ucznia do dalszego kształcenia - u mnie nie było przypadku, aby ktoś nie zdał. Doszło za to kilka osób "z regionu", gdzie nie było szkół II stopnia, albo po prostu chcieli się przenieść do szkoły o nieco wyższym poziomie, by dostać się potem na studia w lepszym ośrodku.

Szkoła II stopnia kończy się egzaminem dyplomowym - jest on dość rozbudowany względem typowych egzaminów, ale też po jego zdaniu otrzymuje się tytuł muzyka zawodowego. Oczywiście zdaje się coś a'la maturę muzyczną, tzn. z przedmiotów muzycznych. Obowiązkowa była z historii muzyki oraz z kształcenia słuchu. Dodatkowo do wyboru był jeden przedmiot dodatkowy - formy muzyczne czy harmonia.


No i co dalej? Studia - tu w komentarzu na początku był taki głos, że bez pleców ani rusz do dobrych ośrodków. Jest w tym dużo prawdy - moi znajomi, którzy chcieli dostać się w konkretne miejsce korzystali z "lekcji" udzielanych przez tamtejszych wykładowców. Dawali się w ten sposób już komuś poznać i łatwiej było o przychylność na egzaminie wstępnym. Nie wszyscy się dostali tam, gdzie chcieli. Często było tak, że jednego dnia był np. egzamin wstępny w Warszawie, następnego w Bydgoszczy, a jeszcze innego dnia np. w Gdańsku. Nie chcąc zostać na lodzie trzeba było jechać na te 3 egzaminy dzień po dniu i liczyć na to, że dostanie się do wymarzonego miejsca. Moi znajomi, z którymi miałem kontakt podostawali się w jedno z takich miejsc i nikt na lodzie nie został. Mi powiedział uczciwie mój profesor, że jeśli poważnie myślę o instrumencie, to na egzaminy wstępne do dobrego ośrodka brakuje mi jeszcze roku doświadczeń (6 lat instrumentu zrobiłem w 4 i brakowało mi jeszcze techniki, czego byłem świadom). Poszedłem jednak w zupełnie inną stronę - na studia techniczne. Stąd o cyklu kształcenia wyższego niewiele Wam powiem. Po ukończeniu studiów stajemy się magistrem sztuki i możemy zacząć rozglądać się za pracą zarobkową.

O tym i o realiach w zawodzie muzyka będzie w ostatniej odsłonie w poniedziałek.

projektant_doktorant

Cześć, dziś nieco później, ale chyba ostatnia odsłona opowieści o tym wszystkim, co się z muzyką wiąże.


Czy warto iść w zawód muzyka? Sam swoich dzieci raczej bym nie posłał do szkoły muzycznej. Choć syna namawiałem, to on nie chciał. Wiedząc, że "z niewolnika nie będzie pracownika" nawet nie przybliżałem mu tematu. Niestety, dziecko musi choć trochę chcieć w to pójść. A i jak pisałem powyżej są to wyrzeczenia nie tylko dla jego dzieciństwa, ale i dla rodziców. Na początku trzeba z dzieckiem do szkoły jeździć, w lekcjach indywidualnych dobrze by było, aby rodzic uczestniczył, potem dopilnował, aby dziecko ćwiczyło i zwracało uwagę na to, co mówił nauczyciel. Oprócz tego trzeba godzić jeszcze lekcje z przedmiotów ogólnokształcących. Wozić dziecko na koncerty, do filharmonii, aby poszerzało horyzonty i widziało "metę" swojego edukacyjnego biegu. Potem dowozić np. na miejsce koncertu starszego dziecka z chórem czy z orkiestrą... Jest w tym sporo zaangażowania także rodzica, niestety...


Wypadałoby napisać co nieco o realiach po studiach, aby mieć pełen obraz. Zostając mgr sztuki trzeba jeszcze sobie załatwić przygotowanie pedagogiczne. Kiedyś wystarczyły jakieś studia podyplomowe, teraz chyba trzeba jednak iść na typowo pedagogiczne studia, aby móc pracować z dziećmi ucząc je w szkole. Tu pewności nie mam, bo wiele się w tym zakresie zmieniło. Kiedy ja zaczynałem naukę to nauczyciel instrumentu mógł być absolwentem np. jakiejś szkoły II stopnia i absolwentem kierunku muzycznego (kierunek w stylu "wychowanie muzyczne"), aby móc nauczać choćby w szkole podstawowej. Obecnie już każdy musi mieć ukończone studia wyższe. Ci, którzy nie mieli - musieli się dokształcać. Oprócz szkoły większość pracowała także w teatrze muzycznym, filharmonii, orkiestrze kameralnej lub czymś podobnym tak, aby sensownie na utrzymanie rodziny zarobić. Do tych instytucji jednak nie składa się po prostu CV i czeka na wiadomość, że od 1. zaczynasz - trzeba zdać tzw. egzamin. Chętni wykonują określone utwory przed dyrygentem i z towarzyszeniem orkiestry, w której przyjdzie im potem grać. Wielu moich znajomych egzamin zdało, ale "etatu nie było". Spora część jest zatrudniona tylko na część etatu, zatem naturalne, że łapie się wszystkiego "okołomuzycznego". Stąd ci ludzie są muzykami filharmonii, nauczycielami instrumentu i do tego jeszcze albo uczą w prywatnych szkołach muzycznych, ogniskach itp. albo udzielają dodatkowych prywatnych lekcji, albo też grają chałtury na weselach. Często wiele tych opcji ciągną na raz. Mój kolega, z którym miałem do niedawna kontakt stwierdził, że mając pełen etat w teatrze muzycznym musi mimo wszystko dorabiać w biurze nieruchomości, bo za minimalną krajową wyżywić rodziny się nie da, nawet gdy żona jakąś kasę do domu przynosi.


Dziecko ma jednak inny ogląd na świat, widzi go nie tylko przez pryzmat gry na flecie czy śpiewania w szkole. Zawsze w trakcie nauki można zrezygnować, nie ma przymusu kończenia szkoły tylko dlatego, że się odwidziało. Jeden z moich kolegów (pianista) odszedł na rok-dwa, by potem wrócić do klasy najpierw waltorni, potem perkusji. Do liceum poszedł jednak zwykłego, rozwijał samodzielnie grę na gitarze biorąc prywatne lekcje u typowego rockowego gitarzysty i starał się zaistnieć na scenie muzycznej nie tylko w moim mieście i to mu się udało. Był jednak jednym z nielicznych, którzy w tę stronę poszli i po wielu latach odnieśli sukces. Sporo moich kolegów chwaliło sobie dochody z chałtur, dopóki nie trzeba było kiblować ponad rok z powodu covida. Bywało wtedy różnie...

projektant_doktorant

Jeden z moich kolegów jeszcze będąc w szkole średniej regularnie wyjeżdżał w wakacje w trasę z cyrkiem i gdyby nie przewalił całej kasy na alko i zioło tylko odkładał, to będąc 18-latkiem miałby kasę na wkład własny na mieszkanie. Szukając co nieco o nim dowiedziałem się, że koncertował przez długi czas w Japonii, a teraz działa gdzieś w GB. Zdecydowana większość jednak została jeśli już to szarymi muzykami.


Czy żałuję pójścia do szkoły muzycznej? Będąc dzieckiem wkurzało mnie niemiłosiernie, że nie mogłem grać w piłkę z kolegami, bo musiałem przede wszystkim ćwiczyć. I jak już mogłem wreszcie "wyjść na dwór" oni z reguły szli już do domu. Ale z perspektywy czasu - chyba nie. Umiem grać na 4 instrumentach (sam się rozwijałem), poznałem wielu fajnych ludzi o nieco innej wrażliwości (potem w szkole średniej stykając się z całym przekrojem społeczeństwa musiałem jednak nieco "zgrubić" własną skórę), miałem okazję występować na scenach z gwiazdami ogólnopolskimi, np. z Kasią Kowalską. Jeden z moich współpracowników poszedł w kompozycję (był świetnym pianistą improwizatorem) i skomponował muzykę do kilku ogólnopolskich seriali, inny, kilka lat starszy, którego zupełnie o to nie podejrzewałem, został doktorem hab. na lokalnej uczelni i także zajmuje się muzyką filmową, którą skomponował do kilkudziesięciu filmów polskich i zagranicznych. Wielu bliższych i dalszych znajomych rozwijało swoje muzyczne zainteresowania w różne strony i są nagradzanymi instrumentalistami jazzowymi. Mój serdeczny kumpel ze szkoły założył np. własne studio nagraniowe i od roboty nie może się opędzić, bo jest w tym tak dobry. Kończył realizację dźwięku na akademii muzycznej w Katowicach. Ja sam grałem w wielu fajnych projektach (głównie muzyka jazzowa), przez kilka lat byłem członkiem big bandu, a oprócz tego związałem się z grupą wykonującą repertuar ludowy i z nimi za śmiesznie małe pieniądze zwiedziłem kawał świata jeszcze przed studiami. Teraz się śmieję, bo w jej składzie wymiana pokoleniowa nastąpiła i spora część mi mówi "dzień dobry", ale grając i przebywając z nimi czuję się w zasadzie ich rówieśnikiem. To niesamowicie fajna sprawa! Grając nie ma "starszy czy młodszy", jest poczucie, że mimo tego, że każdy wykonuje swoją partię, to jednak działamy razem i każdy odpowiada za efekt końcowy. Ciężko to wytłumaczyć. Poza tym dzięki muzyce poznałem własną żonę


Gdy sądzicie, że dziecko np. interesuje się jakimś instrumentem - warto zapytać w ognisku muzycznym. Tam będzie miało lekcje instrumentu i do tego podstawy teoretyczne, ale w okrojonym względem typowej szkoły muzycznej wymiarze. Niestety, są to zajęcia w pełni odpłatne, choć i tak tańsze niż typowe prywatne lekcje. Czy to źle? Jeśli chce sobie "pobrzdąkać" tyle wystarczy. Po co się przeładowywać wiedzą, której i tak nie będzie w stanie wykorzystać? Jeśli faktycznie złapie bakcyla na granie - pewnie i tak z ogniska szybko wyjdzie na rzecz prywatnych lekcji z kimś, kto pomoże mu dojść w zamierzony cel.


I chyba tyle - jeśli chcecie coś wiedzieć o przedstawionym tu materiale w jeszcze większych szczegółach - śmiało pytajcie.

Zaloguj się aby komentować