Znacie to uczucie kiedy odpalona po latach gra z przeszłości już nie bawi i nie wywołuje emocji tak jak dawniej? Ja miałem dokładnie odwrotnie z Life is Strange (będę spojlerował więc jeżeli jeszcze nie grałeś to nie czytaj dalej)
Niedawna premiera pełnoprawnej kontynuacji (chłodno przyjętej przez fanów, ja jeszcze nie grałem, chociaż to lekturze komentarzy mam coraz mniejszą ochotę) skłoniła mnie do ponownego ogrania pierwszej części. Po pierwszym przejściu wszystkich epizodów odłożyłem przygody Max na mentalną półkę (gdzie do dzisiaj zajmuje zaszczytne miejsce), więc wszystkie kolejne części mnie ominęły. Powrót po tylu latach do tytułu sprawił że poczułem się trochę jak Max, która po latach wraca do Arcadia Bay. Do mnie wróciły wspomnienia o tym jakich wyborów dokonałem w grze i w jakim momencie w życiu się wtedy znajdowałem. Pamiętałem dokładnie które zakończenie wybrałem, ale zapomniałem kluczowe momenty gry. Dzięki temu niektóre szokujące momenty mogłem przeżyć jeszcze raz. O ile tym razem na koniec wybrałem poświęcenie miasta (co według mnie nie było dobrym zakończeniem), to podczas pierwszego podejścia poświęciłem Chloe. Piosenka która grała w trakcie finału jeszcze przez kilka lat wywoływała u mnie łzy. To zabawne że żadna inna historia nie wywołała u mnie takiej reakcji, przecież nawet postać Chloe ciężko polubić. A jednak perypetie Max i Chloe przyciągnęły mnie na tyle, że większość epizodów robiłem na jednym posiedzeniu.
Nie wiem po co to piszę, chyba tylko po to, żeby spisać moje przemyślenia. Nie chcę pokazywać tej gry wśród znajomych bo na pierwszy rzut oka wygląda jak typowe "teen drama". Anyway, jeżeli ktoś ma podobne przemyślenia na temat tej gry to chętnie poczytam.
#przemyslenia #lifeisstrange #gry
