Siema
Siedzę w internetach od czasów pierwszej Neostrady, a pierwszy raz udzielam się na jakimś forum, więc nie bijcie za mocno.
Tym bardziej że piszę tylko po to, by wyładować frustrację na tak zwaną edukację, którą się kupuje w szkołach typu „Wyższa Szkoła Gwiazd” itp
Long story short omijajcie szkoły dla dorosłych SKK
Long version:
Z powodu fiaska ambitnych planów, by zostać zawodowym naukowcem, zostałem nauczycielem.
Przykra prawda jest taka, że masa nauczycieli to albo emerytki, albo ludzie, którzy nie mieli lepszego pomysłu na siebie, albo — tak jak ja — spadochroniarze, którzy polegli przy próbie rozbicia czegoś ambitnego.
Z tą trochę smutną konstatacją zostałem nauczycielem w prywatnej szkole.
I powiem, że nawet lubiłem uczyć dzieciaki. Miałem wiedzę i umiejętności, że dla podstawówki i liceum byłem bardziej niż wystarczający.
Jeśli chodzi o pedagogikę, to starałem się nadrobić braki zaangażowaniem.
Ale to, jak nisko płatna, a przy tym odpowiedzialna i stresująca jest to praca, sprawia, że nie jest to dobre miejsce dla spadochroniarzy — szczególnie kiedy zaczynałem w czasach COVID-u.
Więc po trzech latach zakończyłem tę przygodę z depresją, z którą starałem się sobie radzić cynizmem i apatią. Brawo ja!
Po dwóch latach perypetii, będąc głównie bezrobotnym, stwierdziłem, że trzeba się przekwalifikować — ale tak na amen.
Praca z dala od komputera i wciskania, że ma się jakąś misję.
Postanowiłem zostać elektrykiem.
Zawsze lubiłem dłubać w rzeczach, a to robota, gdzie i hajs może się zgadzać, i niekoniecznie człowiek się upieprzy tak bardzo, jak przy innych okołobudowlanych rzeczach.
Z mocnym postanowieniem ogarnięcia się zapisałem się na kurs.
Kurs składał się z części teoretycznej — o zgrozo, zdalnej — i części praktycznej.
Część teoretyczna, prowadzona przez pana dziadka, wyglądała jak za króla Ćwieka, tylko że przez internet. Pan dziadek był miły, ale takie zajęcia kompletnie nie miały sensu.
Skakanie od największych banałów z poziomu podstawówki do wiedzy mocno praktycznej, która bez tej praktyki wisiała gdzieś w powietrzu i nie było jak jej przykleić.
Część praktyczna — wcale nie lepsza.
Składanie układów elektrycznych kontrolujących włączanie pracy silnika. Nawet początkowo ciekawe, tylko że strasznie wtórne, a co najgorsze — w pierwszym semestrze połowa zajęć się nie odbyła!
Początek drugiego semestru zaczął się tak, że pierwsze zajęcia — zarówno teoretyczne, jak i praktyczne — się nie odbyły.
Tę poniekąd dość ważną informację (szczególnie że dojeżdżam z innego miasta, kilkaset kilometrów) dostałem w momencie, kiedy zajęcia miały się zaczynać.
Pełen świętego gniewu postanowiłem zerwać umowę i zażądać zwrotu pieniędzy, po tym jak pani w sekretariacie rozłożyła ręce i powiedziała, że będzie wzywać prowadzącego na rozmowę dyscyplinarną, a my będziemy musieli nadrabiać, mając zajęcia co tydzień — co mocno ingerowałoby w moje życie prywatne i zawodowe (bo w końcu ogarnąłem sobie jakąś sensowną pracę).
Napisałem pismo, że w związku z tym, iż szkoła notorycznie łamie harmonogram i informuje o tym po fakcie, żądam zwrotu środków etc. etc.
Myślałem, że będę się kopał z koniem o zwrot środków, a tymczasem — o, moje zdziwienie — nie ma żadnej mowy o zwrocie, a co więcej, mam zapłacić za jeszcze trzy miesiące wypowiedzenia!
O tym, że umowa została złamana przez nich poprzez nagminne łamanie harmonogramu, nie ma wspomnienia.
Dyrekcja umyła ręce, przekazała moje pismo do jakiegoś prawnika i twierdzi, że nie ma wpływu na czynniki losowe.
Czynnikiem losowym jest to, że zajęło im pół roku, by się zorientować, że prowadzący leci sobie w kulki, bo za fuchę dostaje dziesięć razy tyle, a zajęcia prowadzi tylko po to, by se opłacić składki po taniości.
W rozumieniu dyrekcji i reprezentującej ją prawniczki szkoła nie jest organem odpowiedzialnym za zatrudnionych przez siebie nauczycieli.
Trololololo, moi drodzy.
Więc podsumowując — omijajcie z daleka szkoły SKK.
Mają oddziały w całej Polsce.
Jedyna ich wartość to to, że dowiozą was do egzaminu państwowego — pod warunkiem, że wykażecie się anielską cierpliwością i nie zbankrutujecie, płacąc za dojazdy.
Aha — i na początku powiedzą wam, że uprawnienia zdobędziecie w 1,5 roku, by potem się okazało, że to jednak 2 lata. Bo co im zrobisz, przecież ich nie nagrywałaś/eś.
Jeśli urzekła was moja historia, to proszę — mówcie swoim znajomym, żeby omijali te szkoły z daleka.
Oszczędzicie im nerwów, a ja będę miał tę minimalną satysfakcję.
Jak chcecie się przekwalifikować, to szukajcie kursów fundowanych przez firmy prywatne, z gwarancją zatrudnienia (oczywiście jeśli nie boicie się lojalki).
#zalesie #edukacja #naprawsezycie #odpowiedzialnosc