"Weneryczny Upominek" – czyli jak dostałem prezent, którego nie chciałem.
Oczekiwania moje wobec albumu "Weneryczny upominek" były żadne – i bardzo dobrze, bo i tak się zawiodłem. A co by to było, gdybym coś sobie obiecywał? Pewnie zostałoby ze mnie tyle, co z godności po weselu u szwagra.
Ten album ma wszystko, czego można się spodziewać po Bracia Figo Fagot – czyli absolutnie nic dobrego. Już po pierwszym kawałku człowiek zaczyna czuć, że z każdym refrenem cofa się o jeden semestr w rozwoju emocjonalnym. Duch wsi Buczek z gminy Buczek unosi się nad każdym akordem, jak zapach kapusty z wiadra po kiszeniu. Zgadza się – capi.
Fagot gra tak, jakby fujara płonęła, a Figo śpiewa głosem tysiąca aniołów – tyle że każdy z tych aniołów po trzech Żubrach i z wąsem.
Album jest raczej średni. Nie polecam słuchać, chyba że macie wolne 40 minut i potrzebę przeżyć coś między kacem a oświeceniem. Ani to dobre, ani śwarne, a jakie drogie, jebane! Ja słuchałem wersji zgranej na kasetę VHS – bez obrazu, na szczęście – i w połowie obudziło się we mnie coś dziwnego. Nie emocje, tylko zondze. Lżydziwe, muzyczne zondze.
Wyszedłem potem na halę i zapytałem sam siebie: co te ludzie w tym widzą? Ani to śmieszne, ani żenujące – to stan, w którym umysł geniusza walczy z umysłem debila.
Jeden utwór jednak mnie złamał – „Czy kochałabyś mnie bardziej”. Płakałem. Bo to o mnie. O każdym z nas. Nic więcej nie napiszę. Posłuchajcie sami – ale tylko jeśli macie ubezpieczenie na życie i flaszkę pod ręką.
/M.Wawrzyszkiewicz
#recenzje #muzyka #walaszek #heheszki
