PO najbardziej szkodzi właśnie to, że nijak nie mogą sobie ułożyć relacji z koalicjantami. Wygląda na razie tak, że wymyślili sobie układ prosty, ale dysfunkcjonalny: wszystkie sukcesy idą na naszego lidera, na Tuska, żeby wyglądało, że to jest wyłącznie jego rząd. Każdy sukces zagarnia pod siebie, a problemom winni mają być koalicjanci. Tylko tę grę widzą wyborcy i Trzeciej Drogi, i Lewicy, więc wyrabiają sobie zdanie, że to nie jest ich rząd. Chcąc przypomnieć o swoim istnieniu politycy koalicjantów nieustannie mnożą swoje wątpliwości i zastrzeżenia do rządowej polityki, co tym bardziej wpływa na ogląd wyborców, że to "nie nasze". I już leci poparcie dla koalicji w sondażach. Tusk musi się nauczyć dzielić sukcesami z koalicjantami.
Wybory wygrywa się trochę na strachu i trochę na nadziei. I ta nadzieja musi sklejać różnych wyborców, dlatego potrzebny jest pomysł, opowieść, której Trzaskowski na razie nie narzuca. Ale cóż, może być z nim też tak, jak było z Komorowskim w 2010 r. Jakoś nie wywołał szału wśród zwolenników, a wybory wygrał. Na pewno walka będzie wyrównana.
Polski prezydent niczym nie kieruje, tylko siada na miejscu pasażera, z ręką na hamulcu ręcznym. Dlatego partie na swoich kandydatów wybierają osoby, od których oczekują teraz zwycięstwa, lecz potem tylko tyle, że będą wiedziały, kiedy za ten ręczny pociągnąć, a kiedy nie. Jasne jest, że jak my rządzimy, to prezydent hamulca nie używa, a jak rządzą oni, to hamuje, aż zgrzyta, żeby im życie utrudnić. Do tego się rola głowy państwa sprowadza, co jest jakimś dramatem polskiej polityki. Przecież ani Tusk, ani Kaczyński nie oczekiwali zaangażowania i wsparcia od prezydenta Komorowskiego albo prezydenta Dudy. Czy liczyli się z nimi? Co najwyżej liczyli, że nie będą się mieszać w realne decyzje.
#polityka